- W empik go
Opowiadania lżejsze od powietrza - ebook
Opowiadania lżejsze od powietrza - ebook
Zbiór najróżniejszych opowiadań: O starych ciotkach, które za napad na kantor wylądowały w więzieniu, o gadającym kocie i o realiach komunistycznej Rosji.
Autorka prezentuje zbiór opowiadań, które trudno byłoby zakwalifikować do jednej kategorii. Mieści się tu historia o trzech starszych wiekiem siostrach, które żyją w biedzie, więc pewnego dnia wpadają na pomysł, by obrabować kantor. Jest opowiadanie o porach roku, które – podobnie zresztą jak poszczególne miesiące – są spersonifikowane i występują jako ludzie o szczególnych mocach. Jest seria opowiadań o gadającym kocie Oksfordzie trzęsącym całą rodziną, u której mieszka. Jest wreszcie historia mieszkańców kamienicy w rosyjskim mieście, obejmująca czasy od rewolucji październikowej aż do pierestrojki. Wszystkie opowieści łączy charakterystyczny styl autorki, bazowanie na grotesce i humorze.
— O! Kot! — Magda wymachiwała widelcem w kierunku kota.
— O Jezu! Magda, wszyscy widzą, że kot — ofuknął ją mąż.
— Kot przy stole! I ma talerz! — dziwiła się dalej Magda, wycierając usta.
— Wspaniała ryba. Gratuluję.
— Pan już zjadł? To poproszę o łeb – odezwał się kot.
— Coś ty! Nie wygłupiaj się, Baśka! Brzuchomówczyni! – Magda roześmiała się.
— Ktoś chce rybią głowę? — Maciej potraktował pytanie poważnie. — Proszę bardzo, mogę odstąpić.
— Pan będzie łaskaw położyć na moim talerzu – odezwał się ponownie kot.
Barbara Dziewięcka-Figiel
Z wykształcenia ekonomistka, z zawodu nauczyciel akademicki, tłumaczka języka angielskiego.
Z zamiłowaniem wędruje po górach, nizinach, niechwiejach i wertepach. Latem z rodziną wiosłuje po rzekach i jeziorach. Współautorka książki „Dom pod lipą”.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-780-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeżeli jest piekło, to nazywa się samotnością. W piekle jesteś niczym, nawet nie listkiem na wietrze. Masz swobodę myśli i nic więcej. Zero wpływu na cokolwiek. Ocean mgły bez dna i brzegów.
Dobra, do piekła nie pójdę, już za życia się w nim znajduję. Samotność ma różne postacie – moja samotność posiada wszystkie. Nie mam nikogo. Nie mam do kogo gęby otworzyć. Urodziłam się z wyrokiem dożywotniej samotności. Czasem wołam: „Hej, lampo! Mówię do ciebie!”. A ona – nic. Głucha jak pień albo po prostu przyjmuje wszystko z pokorą. Ja też nauczyłam się tej pokory, na użytek zewnętrzny. Dzięki temu jeszcze mnie trzymają w pracy. Uśmiechnięta, spokojna, cicha i dyskretna. Profesjonalistka.
Co to za praca? Od dwudziestu lat robię to samo. Te same papierki, te same sprawy i problemy. Wprowadzili komputery, a tylko roboty przysporzyły. Zapisz w komputerze, na karcie, w księdze. Do wykonania trzy razy ta sama czynność. Nic dziwnego, że ludzie denerwują się w kolejce i ciągle pytają: „Co tak wolno idzie?”.
Jestem rejestratorką w przychodni NFZ.
Dzisiaj moja szefowa zapytała mnie swoim przecukrzonym głosikiem:
– Nie sądzi pani, pani Basiu, że warto skorzystać ze starych przepisów i wybrać się na wcześniejszą emeryturę? Ma pani wypracowane lata, a rok–dwa niewiele wniosą do pani dorobku. Tyle lat w tym kieracie. Pośpi pani dłużej, bez zrywania się na siódmą rano…
– Pomyślę – odpowiedziałam. – Dziękuję za troskę.
– No tak, a młodzi czekają…
Udałam, że nie słyszę, choć we mnie kipiało!
– Zrobię zestawienie miesięczne – odpowiedziałam bardzo spokojnie.
Wyszła.
„Ty wstrętna, pokrętna kreaturo! Rozwiedziona pindo, która zęby szczerzy i nadskakuje każdemu lekarzowi, aż się mdło robi. Nic dziwnego, że cię mąż zostawił”. Pewnie by mi odpaliła: „A ciebie nikt nie wziął, to i nie zostawił”.
Niestety to fakt. Byli absztyfikanci – jak mawiała moja mamán, i to właśnie mamán przeganiała ich po kolei. Żaden nie był godzien jej ukochanej córeczki. Jednej jedynej. Mamán pamiętała jeszcze czasy dawnej świetności i francuską guwernantkę, a na świat patrzyła przez pryzmat swojej przeszłości.
Raz umówiłam się na randkę w ciemno. Dosłownie. Przez Internet. Koleżanka namówiła:
– A co ci szkodzi? Popatrzysz na faceta z daleka, jak się nie spodoba, ominiesz łukiem, jakby nigdy nic. Niech czeka.
Randka w supermarkecie. Ponoć tak najbezpieczniej. Znakiem rozpoznawczym miała być plastikowa czerwona butelka z keczupem. Nie powiem – fantazja grillowicza. Nie zapomnę tego dnia. Był piątek. Tłumy ludzi przepływały we wszystkich kierunkach. Najgorszy dzień na jakiekolwiek zakupy.
„Po co ja się na tę randkę zgodziłam? To najbardziej idiotyczny pomysł! Nie znam faceta, umawiam się w najmniej romantycznym miejscu i jeszcze ten kretyński znak rozpoznawczy. Nic z tego nie będzie. Ja się spóźnię, a on nie zaczeka. Mężczyźni nie lubią czekać, nie są cierpliwi. Znowu robię coś na przekór samej sobie i ku uciesze przyjaciółek… Co to za przyjaciółki? Takie same stare panny jak ja z kilkoma nieudanymi romansami” – rozmyślałam, przeciskając się przez tłum w supermarkecie.
Dotarłam na przeciwległy koniec, ale dział sosów i musztard, czy jak go tam zwą, przeniesiono w inne miejsce. „To jest robienie klientom na złość i zmuszanie ich do wędrówek po całym sklepie”. Zaklęłam w duchu, ale z moich ust wyszło tylko zduszone:
– Gdzie przenieśli majonezy i keczupy?
– Następny regał! – usłyszałam w odpowiedzi od młodej mamy z dwójką dzieci i wózkiem pełnym zakupów. Na samym szczycie tkwiła czerwona butelka. – Właśnie stamtąd wracam – dodała z uśmiechem.
Spojrzałam na zegarek: „Pięć minut do spotkania! Nie zdążę!”. Pognałam we wskazanym kierunku, prawie na oślep rzuciłam się na pierwszą półkę ze zbawiennym sosem. Nawet nie zauważyłam, że potrąciłam jakiegoś człowieka, który właśnie sięgał po pudełko z górnej półki.
– Ja chcę ten keczup! – powiedziałam niemal napastliwym tonem i nagle się roześmiałam. Chyba zwariowałam! I to kompletnie.
Człowiek spokojnie sięgnął po raz drugi.
– Bardzo proszę. To dobry keczup. – Uśmiechnął się przyjaźnie.
– Dziękuję panu i przepraszam, chyba pana poturbowałam…
– Nic się nie stało. Do dobrych rzeczy przywiązuję się jak do kobiety… – dodał.
Popatrzyłam na niego uważniej; miał ciepłe jasne oczy, gęstą czuprynę, mocno już posiwiałą, szczupłą sylwetkę, lekko przygrabione plecy. Pięćdziesiątka na karku, jak nic. Sympatyczny. Ciekawa byłam, jak wygląda facet, z którym się umówiłam. Brzuszek, łysy lub w najlepszym wypadku z resztkami włosów, rozpaczliwie usiłujący zakryć puste pola? Odechciało mi się tej randki. I tak nie zdążę. Facet z internetu. Pełno takich – samotnych domatorów, co to bardziej potrzebują gosposi niż towarzyszki życia. Odeszłam bez słowa. Przy kasie kolejka wiła się jak wąż. Ponad dziesięć minut spóźnienia… Kto by tyle czasu czekał?
„I dobrze – rozmyślałam. – Wyglądam marnie, misternie układana fryzura rozleciała się na wszystkie strony, usta niepomalowane…” Zapłaciłam. Uff… Co za ulga. Nogi same poniosły mnie w kierunku wyjścia numer dwadzieścia jeden. Tam miał stać mój nieznajomy. Nikogo nie było. Jakby wymiotło wszystkich ludzi. Stałam jak głupia z zakupami, bojąc się wyciągnąć „znak rozpoznawczy”.
Ruszyłam do wyjścia, gdy kątem oka dostrzegłam owego mężczyznę od keczupu. Sięgnęłam do torby i wtedy doleciał do moich uszu głos, żeński:
– To mamy już wszystko, kochanie. Schowaj tę butelkę. Trzymasz jak sztandar.
Cofnęłam rękę. Butelkę wcisnęłam głęboko, na samo dno torby. Tak się skończyło poszukiwanie partnera. Kiedyś był narzeczony, konkubent, kochanek, absztyfikant, mój chłopak. Teraz – partner.
Moje latka tymczasem – stuk-stuk – dostukały pięćdziesiątki. Z hakiem. I moja stara skoda też stuk-stuk – i jakoś jeszcze jeden raz dojechałyśmy do przychodni. Pod drzwiami mały tłumek w zdecydowanie emerytalnym wieku. Nie mogą spać, wstają wcześnie rano i pierwsi ustawiają się w kolejce do okienka rejestracyjnego. U nas są dwa, dzisiaj niestety sama muszę wszystkich obsługiwać. Regina jest na urlopie. Najgorzej jest do dziesiątej rano, a potem to już jakoś leci.
– Kochaniutka, jak to na wrzesień? Dopiero czerwiec, ja umrę do tego czasu i pani będzie za moją śmierć odpowiedzialna – atakuje mnie jakaś zażywna pani.
Nie reaguję. Znam te teksty na pamięć. Ani za życie, ani za śmierć, ani za cały ten okrutny system nie czuję się odpowiedzialna. Jest, jaki jest.
Przerwa śniadaniowa. Doktor G. wchodzi do pokoju bez pukania. Nigdy nie puka.
– Pani zarejestruje tego pana i da mi jego kartę. Ja tu czekam!
Grzecznie wypytuję tego pana o personalia. Wypisuję kartę i pięć minut przerwy przeleciało.
Ktoś nerwowo stuka w szybę:
– Pani to weźmie, bo ja już wychodzę i jestem spóźniona! – Głos doktor Z. – Zawsze i wszędzie jest spóźniona. Leci do następnej przychodni. Prywatnej. Ciekawe, ile tam płacą rejestratorkom? Któraś z naszych dziewczyn dorabia sobie popołudniami w prywatnej ginekologicznej. No, tam to pacjentek na pewno nie brakuje.
Koniec przerwy. Przełykam ostatni kęs kanapki z żółtym serem i zieloną pietruszką, otwieram okienko. Jakiś typ wionie mi prosto w twarz wczorajszą zakrapianą libacją, chrząka i donośnym głosem dopytuje się o laboratorium analityczne.
– Na prawo, schodami na pierwsze piętro.
– Basia?!
Podnoszę oczy. Okienko wypełnia dobrze znana mi twarz: Staszek. Przytył – pierwsza myśl.
– No kopę lat! – wrzeszczy na cały głos.
– Ciszej, proszę – i kładę palec na ustach.
– Świetnie się trzymasz, Basieńko.
– Ty też nieźle – odpowiadam szybko.
Staszek to mój ostatni absztyfikant. Mamán go nawet akceptowała, więc po jej śmierci wprowadził się do mnie. Mieszkaliśmy razem dobre dwa lata. Z nikim tyle czasu nie mieszkałam, nie przebywałam. Na początku było wspaniale. Nosił mnie na rękach i usuwał pyłki spod nóg. Nie żałowałam tamtych wszystkich straconych lat. Kochałam i byłam kochana. Znał całe moje życie i wszystkie moje myśli. Z pracy do domu biegłam jak na skrzydłach. Nie zauważyłam, kiedy Staszek zaprzyjaźnił się z naszym sąsiadem vis-á-vis, panem Stefciem. Chodzili razem na żużel. Po żużlu na jednego. A potem to albo Staszek u Stefcia, albo Stefcio u Staszka. Stefcio trzymał się roboty, a Staszek swoją stracił. Dwa miesiące na moim utrzymaniu. Miał dobry fach, naprawiał sprzęt AGD, mógł prowadzić własną działalność gospodarczą, ale nie chciał. Nic nie chciał. Pracował tu, tam, siam. Pił coraz więcej i coraz częściej przychodził do domu na bani. Nie robił awantur, coś tam zjadł i kładł się spać albo siadał przed telewizorem i oglądał sport. Przestaliśmy rozmawiać ze sobą. Denerwował mnie.
– Nie idziesz do pracy, to posprzątaj, wynieś worek ze śmieciami, obierz ziemniaki na obiad! Nie umawiałam się z tobą, że będę twoją osobistą praczką, sprzątaczką, kucharką i żywicielką.
– O co ci chodzi, o co chodzi? – Powtarzał w kółko.
Odczekałam jeszcze parę miesięcy, nawet pracę mu znalazłam, i w końcu wywaliłam z domu. Z dnia na dzień. Klasycznie. Spakowałam wszystkie jego rzeczy i wystawiłam przed drzwi.
– Głupio pani robi – powiedziała Stefciowa – to dobry chłop, a że wypije czasem? Iii… który to nie wypije? Nie ma takiego chłopa. A jak nawet i jest, to jakiś gamoń, a nie chłop.
I teraz ten „dobry chłop” stał przede mną elegancko ubrany. No, no… Twarz za to obrzękła, pewnie od alkoholu. Dobrze, że się go pozbyłam. To było jak wycięcie czyraka. Raz i po sprawie. Bez nawrotów.
– I co u ciebie, Basiu? Bo ja, wiesz, ożeniłem się, mamy ładny domek z ogrodem.
Chyba zbladłam z wrażenia. Ktoś go jednak zechciał, i to na wieczne czasy.
– Mam u siebie zakład naprawy sprzętu domowego. Pomaga mi pasierb i razem całkiem dobrze nam idzie. Jakbyś czasem miała jakiś problem, to tu masz moją wizytówkę. Zadzwoń! – Rzucił spojrzenie na moją dłoń. – Obrączki nie widzę, a może ty lubisz tak bez zobowiązań?…
Siedziałam jak skamieniała. Na szczęście nie było żadnego pacjenta. Wlepiłam wzrok w wizytówkę. „Może nie powinnam była tak szybko go wyrzucać? Trzeba było dać mu szansę, zaprowadzić do AA? Eee tam, pije jak pił. Może ta jego żona krótko go trzyma?… A co mnie to obchodzi!… Boże, jak ja dzisiaj wyglądam?”. Zamknęłam okienko i popędziłam do łazienki.
Twarz ta sama. Codziennie ta sama. Jedyna twarz, jaką widuję w swoim mieszkaniu. Wyglądałam normalnie. Lekki makijaż, krótko obcięte, świeżo umyte włosy. Nie mogłam się bardzo postarzeć przez cztery lata! Nie, zdecydowanie odmłodniałam. Jak to dobrze, że tydzień temu poszłam z Jolą do kosmetyczki. Jola to moja koleżanka, wdowa, samotna. Generalnie unikam samotnych kobiet. Marudzą, narzekają, wspominają zamierzchłe czasy. Nie otwierają okien na jutro… Jola jest wyjątkiem – zawsze pogodna. Uczę się od niej czerpać radość ze zwykłych rzeczy dnia codziennego.
Napiłam się łyka wody z kranu. Obrzydliwa, ale pomogła. Trzepotanie serca minęło. Twarz zrobiła się czerwona jak po biegu długodystansowym.
Wizytówkę podarłam w drobny mak. Numer jego komórki znam na pamięć. Wiele razy gryzłam sobie palce, żeby nie chwycić za słuchawkę i nie zadzwonić, wołając: „Wróć, ucałuj!”… – jak w piosence. Ale zaraz pojawiał się cień mojej matki i ostrzegał: „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, nie marnuj sobie życia z pijakiem. Wystarczy, że twój ojciec zmarnował moje życie”.
– Jakie życie, jakie?! – wrzeszczę na głos i zatykam gwałtownie usta. Nie pamiętam ojca, mam w głowie tylko jeden obrazek: twarz śmiejącego się mężczyzny, który trzyma mnie wysoko w górze i tańczy ze mną z radości.
Zostałam dzisiaj po godzinach. Nie płacą nam za nadliczbowe, ale oddają w postaci wolnych dni. Nie ma wyboru. Przychodnia działa do osiemnastej.
Koniec dniówki. Zamknęłam pokój rejestracyjny i zaniosłam klucze na portiernię. W drzwiach niemal wpadłam na doktora K. To taki miły starszy pan, wszyscy go lubią. Ma własny gabinet obok naszej przychodni.
– Widzi pani, ja to z jednej przychodni do drugiej, tyle że w tej drugiej sam muszę wszystko robić. Mój wspólnik miał poszukać kogoś do pomocy, ale jakoś nie ma szczęścia. Te wszystkie dzierlatki zmieniają pracę jak rękawiczki. A może pani zechciałaby prowadzić nam rejestrację, dokumenty i co tam będzie trzeba? Druga pensja za pół etatu popołudniami – dorzucił rzeczowo i wziął mnie pod rękę. – Pokażę pani moje królestwo, napijemy się dobrej kawy, porozmawiamy.
Boże, kiedy to ja szłam z mężczyzną pod rękę?! Miałam ochotę przytulić się do jego ramienia. Szliśmy powoli, a on opowiadał jakieś śmieszne anegdotki, spoglądając z ukosa, czy wywołują uśmiech na mojej twarzy. Oprócz uśmiechu przyspieszały bicie serca. Może to wyczuł? Jest kardiologiem. Na wszystko zgodzę się bez wahania. Wiem, on na emeryturze, a ja jestem tylko recepcjonistką przed emeryturą. Nie, nie, nic sobie nie obiecuję.
Nieprawda! Znowu chwytam się nadziei. Może pustej, ale nadziei. Trwaj, nadziejo, trwaj!Moje biedne stare ciotki
– Gdzie ta herbata? Powinny być jeszcze dwie saszetki Liptona… – Maryla, ciężko wzdychając, sprawdza zawartość każdej puszki po herbacie. – Po co nam te puste puszki? – Szurając pantoflami, zagląda do sypialni. – Masz rację, Bogusiu, że nie wstajesz. Nie ma po co.
– Herbata jest jeszcze w cukierniczce, tej w niebieskie gwiazdki. Schowałam na czarną godzinę cztery torebeczki – słychać zaspany głos spod kołdry.
– Listonosz!
– Niemożliwe! Jeszcze nie koniec miesiąca!
– No to kto?
– Otwórz i zobacz. Nie, lepiej zapytaj kto.
Za późno. Dora z uśmiechem na twarzy pośpiesznie otwiera drzwi.
– Pan do nas? – pyta jak mała dziewczynka.
W drzwiach stoi młody, przystojny mężczyzna w służbowym granatowym uniformie. Uśmiecha się przyjaźnie i ciepłym głosem przeprasza za poranne wtargnięcie.
– Ja z zakładów energetycznych – wyjaśnia. – Pani ma zaległości w płaceniu, i to spore. Ogromnie mi przykro, ale muszę odłączyć prąd w pani mieszkaniu. Takie mam polecenie służbowe. Służba, wie pani, nie drużba. Tak mi przykro…
Dora wpatruje się w przedstawiciela zakładów energetycznych jak w obrazek. „Prawie jak Alan Delon!” – wzdycha cicho. Przedstawiciel tymczasem po raz drugi wyjaśnia cel swego przybycia, a następnie otwiera skrzynkę i bezczelnie wykręca korek. Gaśnie radio, czajnik elektryczny.
– Podłączenie na nowo kosztuje tyle samo, co pani zaległości. Lepiej było zapłacić.
W końcu dociera do niej informacja.
– Teraz to pewnie za późno… – Dora z nadzieją patrzy na miłego przedstawiciela. – Maryla nie zapłaciła! Pewnie wydała na kosmetyki…
– Wie pani, zapytam szefa, może się zgodzi, żeby mi pani zapłaciła. Też wolałbym nie odłączać nikomu prądu. Ja tam rozumiem, szanowna pani, że czasami z gotówką krucho… – Odstawia służbową torbę, wyciąga telefon komórkowy i dzwoni do szefa. Długo tłumaczy i prosi, w końcu z uśmiechem mówi: – Jest zgoda szefa. Ależ się cieszę! Może pani zapłacić teraz. Ja dam pokwitowanie z pieczątką – i wyciąga plik kwitów, pieczątkę. – To będzie, hmm… dwieście czterdzieści dziewięć złotych, pięćdziesiąt dwa grosze. Nie policzę pani karnych odsetek, bo płaci pani gotówką.
– Bardzo panu dziękuję. Jest pan taki dobry! Zaraz, zaraz, niech pan wejdzie. Muszę zapytać o pieniądze.
– Jakie pieniądze? – Maryla w niebieściutkim jak niebo szlafroczku wychyla się z kuchni.
– Za prąd! Inaczej pan go nam odetnie. Nie zapłaciłyśmy na czas…
– Zaraz, zaraz! Chwileczkę. My nie zapłaciłyśmy za prąd? My – nie, ale ja – tak. Osobiście, w kasie w zakładach energetycznych, żeby było taniej i pewniej. Pokaż pan swój kwit, ale już!
Miły i przystojny pan, nie przestając się uśmiechać, z wielką elegancją zwraca się do Maryli:
– Szanowna pani, mam wykaz dłużników i tym się kieruję. Zapłacą panie, prądu nie odetnę, nie zapłacą – z wielką przykrością będę musiał to uczynić. Chyba że pani ma kwit.
– Czekaj pan! – Maryla odwraca się i żwawo sunie do kuchni.
Pan z zadowoloną miną spogląda na wykręcony bezpiecznik. Po chwili wraca Maryla. Ona też ma zadowoloną minę.
– No, to teraz inaczej pogadamy. Dawaj pan ten wykaz dłużników albo wkręcaj z powrotem korek.
– Ja nie mam obowiązku ani prawa pokazywać listy dłużników. To są dane poufne.
– Poufne! Zaraz się okaże. – Maryla wyciąga z kieszeni mały, ale ciężki pistolet i mierzy prosto w miłego pana.
Pan baranieje, co Maryla kwituje z uśmiechem:
– Lista i bezpiecznik z powrotem na swoje miejsce. Ze mną nie ma żartów.
– Niech pan robi, co każe. Ona nie żartuje. Lwa zabiła z zimną krwią, gdy facetom drżały ręce.
– Gacie też! – dorzuca Maryla. – Dorcia, dzwoń po policję! Wylegitymują pana i wtedy się okaże who’s who!
Dorcia z przerażoną miną posłusznie wykręca numer policji i czeka. Pan już się nie uśmiecha. Blednie, z ręki wypada mu nieszczęsny korek i w momencie, kiedy Dora zaczyna relacjonować sprawę policjantowi, ucieka, zatrzaskując drzwi. Maryla spokojnie podnosi korek, Dora odkłada słuchawkę i obie wybuchają śmiechem.
Przy głównej bramie ktoś naciska domofon. Maryla podnosi słuchawkę:
– Wy stare wiedźmy, ja wam jeszcze pokażę!
– Jak masz pan co, to wracaj i pokazuj! A jak mi Bóg miły – odstrzelę!
Dora przegląda porzuconą torbę.
– A swoją drogą skąd wiedziałaś, Marylko, że to fałszywy przedstawiciel?
– Nie wiedziałam. Ryzykowałam.
– Ooo! – Dora jest pełna podziwu dla siostry.
– No, trochę. Jedno wiedziałam na sto procent: ani za prąd, ani za wodę, ani za mieszkanie nie zalegamy nawet jednej złotówki. Nie wolno tracić dachu nad głową. Człowiek, który traci swój dach, może sobie strzelić w łeb. Wiem coś o tym.
– Ale sobie nie strzeliłaś.
– Po co? To nie ja wywołałam rewoltę.
– A mówiłam ci tyle razy, żebyś sprzedała wszystko i wracała do nas, zanim będziesz zmuszona uciekać tak, jak stoisz.
– No i wykrakałaś. Cieszy cię to?
– No nie. No, co ty! Jak możesz tak myśleć?
– Mama mawiała, że było, przeszło, minęło i nie ma co do tego wracać. Teraz jest, jak jest. Wkręć ten korek. Zrobię w końcu herbatę. Bogusiu! Wstawaj, śpiochu! Przespałaś najlepszy numer.
– Kto to był? – W drzwiach sypialni staje mała, drobna, szczupła kobieta około sześćdziesiątki. Ma proste, siwe, krótko obcięte włosy, ostre rysy twarzy i piękne, brązowe, zadumane oczy. Jest bardzo podobna do Maryli, choć ta ostatnia ma pokaźną tuszę, obfity biust i twarz z resztkami niedawnej piękności. Porusza się wolniej, widać, że zaczęła nosić siódmy krzyżyk na grzbiecie.
Dora jest najmłodsza. W młodości wcale nie była podobna do swoich sióstr. Z wiekiem jakoś się to zmieniło. Nawet mylono ją z Bogusią. Jest trochę wyższa i gdy się nie uśmiecha, ma bardzo smutną twarz. Smutek na jej twarzy jest bardzo smutny, a uśmiech bardzo słoneczny – jedno i drugie przyciąga wzrok innych. „Jaka smutna pani!” Lub: „Jaka miła pani!”.
Wszystkie są siostrami, wszystkie starzały się wolno i szlachetnie. Zamieszkały razem, gdy zostały same. Maryla straciła dorobek swego życia w Afryce. Po przeszło dwudziestu latach sytego życia w pięknej Rodezji, zamienionej w Zimbabwe, musiała uciekać, dosłownie, z tobołkiem w ręku. Jej wspaniała posiadłość została rozgrabiona i zniszczona przez czarny tłum plądrujący domy białych panów. Jak w takich przypadkach bywa, uciec do sąsiedniego kraju pomógł stary czarnoskóry ogrodnik.
Bogusia nic nie straciła przez wszystkie lata swego życia, bo też i niczego się nie dorobiła. Oprócz wspomnień. Pięknych wspomnień. Widziała wszystko, „co słonko widziało”. Ale nie wypracowała sobie emerytury. Zamieszkała z siostrami raczej z konieczności niż z miłości i tęsknoty za rodziną. Była biedna jak mysz kościelna.
Dorze zostało mieszkanie po mężu, który był ją zostawił, nie pytając o zgodę. Żyła z zasiłku przedemerytalnego. Nikt nie chciał zatrudnić starszej pani, mimo wspaniałego wykształcenia, biegłej znajomości języków obcych, dyplomów z renomowanych uczelni wielkiego świata.
Maryla otrzymywała skromną emeryturę od królowej Anglii. Zbyt skromną, żeby się samodzielnie utrzymać. Tutaj ta dodatkowa kwota pozwalała siostrom jakoś wiązać koniec z końcem. Pod warunkiem, że żadna nie chorowała.
Bogusia nie była nawet ubezpieczona i wcale jej to nie martwiło. Było to zmartwieniem jej sióstr. Dbały więc o nią szczególnie.
– Jak zachorujesz, to zbankrutujemy. W tym kraju nie ma litości dla chorych, w żadnej aptece, w żadnym szpitalu. Ubierz się cieplej – powtarzały jej w kółko.
Miała tego dosyć. Wszystkiego miała dosyć. Tęskniła po cichu za szumem palm na Madagaskarze, gwarem hinduskiej ulicy i herbacianymi polami Sri Lanki. Teraz nie stać jej było nawet na bilet do ukochanego Barda. Przesypiała ranki, grała na pianinie i dużo czytała. Siostry denerwowały ją. Zwłaszcza Dora. Po raz pierwszy poczuła, jak niezbędne są w życiu, dotąd pogardzane, dobra materialne. Całe lata zarzucała swoim siostrom gonitwę za pieniędzmi. Nazywała je „dziadami duchowymi”. Dzisiaj sama była kompletną dziadówką, zdaną na łaskę sióstr. Za bardzo postawiła na „być”, zaniedbując „mieć”. Maryla, która z kolei postawiła na „mieć”, w sumie też nic nie miała. Dora miała mieszkanie. Bardzo ładne, duże, czteropokojowe, w spokojnej, zielonej dzielnicy. Gdy została sama, z radością przygarnęła obie siostry. Nie lubiła samotności.
– Zawsze wiedziałam, że na stare lata razem zamieszkamy. Czułam to – powtarzała niemal z lubością.
Chorobę Bogusi wykrakały. Musiała poddać się zabiegowi usunięcia kamieni żółciowych.
– Trudno, sprzedamy pianino i co się da i zapłacimy za operację. Nie ma wyjścia.
– Jest wyjście. – Marylka była mistrzynią w kombinacjach iście alpejskich. – Nic nie sprzedajemy. Nie zapłacimy za operację. Ubezpieczenie zapłaci za wszystko. Dasz jej swoje dokumenty. Nikt nie sprawdzi who‘s who. Nawet na zdjęcie w dowodzie nie popatrzy. Taka starsza pani. Zmień, Dora, przychodnię na wszelki wypadek. Wszystko pójdzie na twoje konto.
– Tak? A jak się ktoś połapie, to ja pójdę siedzieć?
– Jeśli pójdziesz siedzieć, to nie sama. Pójdziemy razem z tobą. Zgoda?
– A mieszkanie wynajmiemy i nazbiera się nam trochę gotówki. Zafundujemy sobie wycieczkę do…
– Okay, okay! Rzeczywiście, czeka cię wycieczka – do szpitala – Dora ostudziła zapędy siostry.
Plan był genialnie prosty i nie mógł się nie powieść. Dora na wszelki wypadek ani razu nie odwiedziła Bogusi w szpitalu. Na tej całej akcji nawet zyskała. Nie musiała meldować się co dwa tygodnie w urzędzie pracy i jeszcze obiecano jej przejście na emeryturę pomostową. Emerytura była większa niż zasiłek dla bezrobotnych, nawet ten studwudziestoprocentowy.
Mimo wszystko pobyt Bogusi w szpitalu nadwerężył skromny budżet sióstr. Potem dieta, warzywa, delikatne jedzenie, dodatkowe lekarstwa. A tu – jak na złość – Maryli rozleciały się pantofle.
– Kup sobie od razu zimowe. – Dora chciała zaoszczędzić.
– Na zimowe przyjdzie czas. – I Maryla kupiła bardzo ładne, wygodne pantofelki z miękkiej skóry za niemal bajońską sumę. – Nie takie drogie. W Anglii jak nic dwa razy tyle musiałabym zapłacić.
Dora pokiwała głową, Bogusia pochwaliła zakup, dodając:
– Ja potrzebuję ciepłą kurtkę lub płaszczyk, taki trzy czwarte albo najlepiej budrysówkę. Nie mam nic ciepłego na zimę. – Rzeczywiście nie miała. Chodziła w płaszczu Dory na zmianę z nią.
– Jak tobie kupimy płaszcz, to Maryla będzie ze mną chodziła w butach zimowych na zmianę – rzuciła Dora.
Bogusia spochmurniała.
– Dora, ty gadasz, nie myśląc – szepnęła Maryla. – Ona i tak jest dostatecznie udręczona. Nie widzisz, jak jej dusza męczy się zamknięta w tych czterech ścianach?
– A niech sobie leci, gdzie chce, jeśli się tu męczy. Cztery ściany! Ładnie to ujęłaś. Mogła tyle nie latać po świecie i pomyśleć o starości. A co, to moja wina, że nie ma grosza? Ja nie mam już żadnych oszczędności, nawet biżuterii. Prawie wszystko sprzedałam…
Maryla przytula siostrę.
– No, nie bierz sobie tak wszystkiego do serca. Wiem, że starasz się, jak możesz. Ja też. Zobacz, co ja mam, a taka kiedyś, i to całkiem niedawno, zamożna byłam… Mój Boże…
Dora sprzedała złote kolczyki. Wystarczyło dla Bogusi na kozaczki i budrysówkę, i na bilet na pociąg do Bardo.
– Też bym pojechała – szepnęła Dora do Maryli.
– Nie. Bogusia musi sama. Dobrze jej zrobi, jak się powłóczy po górach. – Maryla zatroskanym wzrokiem spogląda na stojącą w oknie wagonu siostrę. – Zostanę u Zochy ze dwa-trzy dni! Dzwoniłam do niej. Ucieszyła się. Dawno żeśmy się nie widziały.
Znacznie mniej ucieszyła ta wiadomość Dorę. Bogusia ciągle nabija rachunek telefoniczny. Skąd wziąć na wszystko?
*
Maryla uwielbiała kupowanie. Teraz łażenie po sklepach stało się jej rozrywką.
– A co? Mam siedzieć całymi dniami w domu? Autobus zawozi mnie za darmo, popatrzę, posłucham, o czym ludzie gadają. Ja to lubię. Zawsze trafiam na jakieś promocje i coś tam dostanę, spróbuję, czasem podjem sobie całkiem nieźle.
– Żeby cię jakaś przykrość nie spotkała z tego tytułu, bo takich promocji jak ten krem czy ta farba do włosów to ja jeszcze nie widziałam. Maryla, co ty kombinujesz? – Dora ma bardzo zatroskany wyraz twarzy.
– Kombinuję, jak żyć. Masz, to dla ciebie. – Tabliczka gorzkiej czekolady wedlowskiej ląduje na stole. – I to też. – Dokłada kostkę sera ementalskiego, kawałek kiełbasy krakowskiej, najprawdziwszą w świecie kawę i gumy do żucia. – Te gumy same wpadły mi przy kasie. Miałam ochotę na…
– Maryla! Bój się Boga! To kradzież. Moja siostra złodziejką?
– Jaką złodziejką! Stuknij się w ten twój głupi łeb! Ja się uczę żyć w tym kraju, tak jak wszyscy. Otwieram telewizję, słucham radia, a tam tylko o tym, ile kto ukradł, zdefraudował, wywiózł do „bezpiecznych banków” – od ministrów poprzez działaczy sportowych, szefów przeróżnych fundacji. Pieniądze, wielkie państwowe pieniądze, twoje i innych ludzi, giną, a winnych ani nie mogą złapać, ani winy udowodnić. Sprawy ślimaczą się, toczą latami. Nikt z nich nie ma litości nad tym państwem, a cóż dopiero nad tobą czy nade mną. Dora, masz nędzną pomostówkę i perspektywę równie nędznej emerytury. Pracowałaś uczciwie, tyrałaś przez lata i co masz dzisiaj? Jeszcze ci podatek z tego zabierają! Bezwstydnicy.
Dora macha ręką.
– Bez kazań i umoralnień. Zaparz tej kradzionej kawy. Boże ty mój, do czego myśmy doszły? Gdyby to nasi świętej pamięci rodzice widzieli…
– Widzą. Z góry wszystko dobrze widać i się z nas śmieją.
– Że niby co? Miałaś dwie paczki kawy wziąć?
– No! I tak trzymaj. – Maryla śmieje się beztrosko.
– A pamiętasz tę bajkę o szewcu, co to siadł na tronie Pana Boga i zobaczył, jak sąsiadka kradnie pranie z płotu jego żonie?
– Jasne, że pamiętam, ojciec nam ją opowiadał mnóstwo razy. Skąd on znał tak te wszystkie historyjki? Szkoda, że ich nie spisał.
– Same możemy spisać. I wydać.
– Teraz to trzeba pisać jak Rowling lub jesteś nikt.
– Pomarzyć nie pozwalasz. Kto puka, temu będzie otworzone.
– A kto wysyła totolotka, ma szansę stać się milionerem. Wygrałam dziesięć złotych. Ja też chcę kawy. – Bogusia przeciągała się jak kotka na blaszanym dachu. – Miałam piękny sen! Ale to piękny…
– O Afryce?
– Ihm…
– I znowu płynęłaś mokoro, a hipopotamy niebezpiecznie chrząkały przy brzegu…
– Skąd wiesz? Nie było cię w moim śnie.
– Zawsze śnisz o Okavango.
– Nie zawsze. Nie przeczę, chętnie bym tam znowu pojechała, na trochę, troszeczkę… – Bogusia zastyga i przenosi się do „ziemi utraconej”.
*
Supermarkety z samej swej istoty kusiły i kuszą małych złodziejaszków i prawdziwych złodziei swobodą dojścia, możliwością dotknięcia każdego artykułu. Tłumy ludzi, regały, szpalery, kosze, wózki, wszystko to ułatwia kradzieże – małe, malutkie, ale kradzieże. Wiele osób chętnie „podjadało”. Bywały mamusie, które same dokarmiały swoje pociechy, dyskretnie upychając papierki między paczkami mrożonych warzyw, w koszach z książkami, majtkami, byleby nikt nie zauważył. Kamery szperały, podglądały, a towar znikał, wyciekał. Złapano pięciu podjadaczy czy drobnych złodziei oraz idiotów, którzy nie potrafili pozbyć się kodu, a dziesięciu przeszło wszystkie bramki bez mrugnięcia oka. Do tych ostatnich należała Maryla. Była znakomitym obserwatorem.
– Popatrz – mówiła do towarzyszącej jej siostry – na tego eleganckiego faceta w zielonkawym płaszczu, właśnie schował do kieszeni marsa, a milkiwaya sobie podjada. Dyskretnie, ledwo żuchwami rusza. Wygląda na zamożnego, a kradnie. Dziwią mnie ci, którzy nie muszą tego robić, stać ich na kupno niemal wszystkiego, czego dusza zapragnie. Widać bawi ich to albo stare nawyki dają o sobie znać.
– On ma w koszyku łososia i butelkę z winem – szepnęła Dora.
– No właśnie. Albo tamta wyfiokowana pindzia, w tych straszliwych szpilach na nogach i majtko-kalesonach, bezczelnie zażera się orzeszkami nerkowca. Ale się ubrała! Te młode panienki nie potrafią popatrzeć na siebie krytycznie.
– No rzeczywiście, skrzyżowanie drapaki z ruską kurwą – oceniła Dora.
– Pośpieszmy się – zakomenderowała Maryla. – Warto stanąć w kolejce do tej samej kasy, co ten elegancik. Ja coś czuję, że bramka zabuczy przy nim.
Maryla, zazwyczaj ubrana w poncho niczym nietoperz, pochylała się nad półkami, marudziła, przebierając towar, coś tam wkładała do koszyka lub wózka i odchodziła. Dora robiła za tłum i czujkę. Dobre wędliny i sery kupowały na wagę, łatwiej mogły pozbyć się opakowania z kodem. W koszyku chleb, korpus z kurczaka na zupę, najtańsze mleko, kasza jęczmienna dla Bogusi.
Elegancika znalazły przy samoobsługowej kasie. Przeszedł bramki gładko.
Za to ta zabrzęczała, przepuszczając Marylę. Kobieta musiała się cofnąć i w tym momencie zauważyła leżący na podłodze pakiecik z szynką. Spojrzała na Dorę. Ta szybko podniosła, podała Maryli, mówiąc:
– Spadło to pani na stopę i zahaczyło o but.
Maryla wzięła pakiecik i spokojnie przeszła przez rozbrzęczaną bramkę. Podała pakiet kasjerce, stojąc dwa kroki za elektronicznym stróżem:
– Ot i powód niepokoju. Przepraszam, nie zauważyłam, jak upadło. A pani bardzo dziękuję – skinęła głową Dorze.
– Nie ma za co – mruknęła Dora.
Zjawił się spóźniony ochroniarz z pytaniem, co się stało.
– A nic takiego.
– Był sygnał – nie ustępował ochroniarz.
– Coś tam padło poza bramkę. – Głos kasjerki był znużony i beznamiętny. – Czasem tak się dzieje.
– No dobra – mruknął ochroniarz i niczym cerber stanął przy kasie.
Dorze serce waliło jak młotem.
W autobusie powiedziała Maryli, że to był ich ostatni raz.
– Dostanę zawału i wtedy będzie dopiero kłopot. To nie na moje nerwy.
– I nie na moje. Tak nie można żyć.
– Wiesz, jest praca, nie taka znowu lekka i przyjemna, ale parę groszy można dorobić… Obawiam się, że nie jest odpowiednia ani dla ciebie, ani dla Bogusi. Sama spróbuję.
Dora zaczęła znikać z domu na całe godziny. Wracała zmęczona, przykurzona i… uśmiechnięta.
– Żadna praca nie hańbi – powtarzała jak mantrę.
– Ta twoja praca hańbi szkolnictwo wyższe – odpowiadały siostry.
– A miałam taki przedmiot: opakowania. O puszkach też się uczyłam.
– I ci się zemściło! Zbierasz puszki na stare lata.
– Trudno. Ja stara, puszki też…
– A ile płacą za te puszki – zainteresowała się Maryla.
– Całe dwa złote i siedemdziesiąt groszy.
– To świetny interes.
– Za kilogram puszek.
– Boże! – jęknęła Maryla. – Ile tych piekielnych puszek musisz uzbierać na te dwa siedemdziesiąt?
– Sześćdziesiąt, dokładnie: sześćdziesiąt dwie sztuki. Dlatego jeżdżę tam, gdzie piją piwo. Niestety, zaczęli mnie przeganiać, bo niby wchodzę na czyjś rewir. Chcą, żebym zapłaciła rewirowe.
– Czyli? – dociekała Maryla.
– Pół litra czystej.
*
– Mam dosyć tego biedowania, sztukowania i wszystkich drobnych kradzieży w supermarketach. To mnie poniża. – Maryla od rana jest nie w sosie. – Tobie, Dora, zabraniam zbierania tych śmierdzących puszek! Słyszysz, szmaciana lady?! Ci, co żebrzą, tak się nie natrudzą jak ty. Poniżasz się dla paru marnych groszy.
– Zatem nic innego nam nie pozostaje, jak napaść na bank – oświadczyła Dora.
– Będzie przednia zabawa, zanim nas zgarną. I zdobędziemy sławę: „Trzy starsze, dystyngowane panie obrobiły bank w Pułtusku” – będą grzmiały tytuły na pierwszych stronach wszystkich gazet. – Śmiech Bogusi wypełnia całe mieszkanie. – Podoba mi się, siostrzyczko, zaczynasz być kreatywna.
– Póki co, dajmy ogłoszenie i z pewnością raz dwa wynajmiemy mój pokój. Nawet dwa pokoje możemy wynająć, a same spać w saloniku. – Dora powraca na zwykłe dla siebie tory.
– Nudna jesteś, Dora. Wysil się i wymyśl coś innego. Choć raz w życiu wyluzuj się i bądź twórcza.
– Spoko. Wyluzuję się. Potrzebuję tylko trochę czasu.
– Godzinę czy dwie? – zgryźliwie rzuca Maryla.
– Nie… no, miesiąc, dwa.
– Tak myślałam… – wzdycha Maryla.
– A dlaczego powiedziałaś: „w Pułtusku”?
– Dora, na miłość boską! Tak sobie powiedziałam. Może być w Kościelisku czy gdziekolwiek – na dobre zezłościła się Bogusia.
– Dora, miejscowość dobierz sobie sama, jak ci będzie pasować – łaskawie zezwoliła Maryla.
Dwa dni później wynajęły pokój studentce.
Dora była bardzo zadowolona:
– Zawsze to zastrzyk dla naszego budżetu.
– Jasne, jak z kamfory. Poczujesz, a nie odczujesz – kpiła Bogusia.
*
Zima i przednówek wlekły się niczym zniedołężniała starość. Jak tylko przygrzało majowe słońce, Dora oświadczyła, że ma „puszkowe” oszczędności i wyjeżdża na parę dni. Wyjechała szarym świtem bez informowania sióstr, do kogo i po co.
– Ty widzisz, jak ona nas potraktowała? Widzisz?! Jak ona mogła? – powtarzała Maryla przez pół dnia.
– Daj spokój. Nie musi się spowiadać ze wszystkiego.
– A czy ja coś ukrywam? Ja zawsze wam o wszystkim mówię.
– Marylko, ona jest dorosła i ma prawo do intymności. Ty też – uspokajała Bogusia. – Nie możemy się zamęczać nawzajem swoimi sprawami.
– Zamęczać? Taka teraz jesteś mądra?! A było mieć rozum i zdrowy rozsądek, zanim się rozwiodłaś. Podpisałaś papier i wyszłaś goła i bosa z małżeństwa po tylu latach! Kto to widział?! On teraz ma młodą żonę, sportowy samochód i nabitą kabzę. Mądralińska.
Maryla, przy całej swej dobroci i troskliwości, potrafiła być okrutna. Sto tysięcy razy nawracała do minionych spraw, problemów, których rozwiązanie można porównać do rozważań typu: co by było, gdyby. Bogusia unikała rozmów o tym, co było, za wyjątkiem wspomnień z dzieciństwa, z ich wspólnego domu rodzinnego i pierwszych podróży po świecie. Żyła teraźniejszością, najbardziej z wszystkich sióstr. Dora martwiła się bardziej o przyszłość; Maryla zamartwiała się przeszłością.
Trzaśnięcie drzwiami oznajmiło Maryli, że Bogusia uciekła do koni. Ilekroć ciężko było jej na sercu lub smutek chwytał za gardło, maszerowała cały kilometr do stadniny koni, położonej na obrzeżach pięknego starego parku. Lubiła zwierzęta. Kiedyś częścią jej rodziny były psy i koty. Teraz przyjaźniła się z końmi. Uważała je za równie inteligentne stworzenia boskie, co i ludzie. Do tego wierniejsze i całkowicie dyskretne. Tak, dyskrecję bardzo sobie ceniła. Z wiekiem – również święty spokój. Nie to, co siostry, które choć udawały skromnisie, zwłaszcza Dora, nie porzuciły marzeń o sławie i chwale. Dla Bogusi każdy dzień, każda chwila były jak bryłka złota znaleziona przed laty w strumieniu w sercu peruwiańskiej puszczy. Ucieszyła się z wyjazdu Dory. Chętnie by i Marylę gdzieś wysłała…