- W empik go
Opowiadania mniejsze - ebook
Opowiadania mniejsze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 285 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magis Deo placet afectus, quam conceptus.
( P.I. Kraszewski – Impetus fol. 503 A. D. 1696).
Że Litwa jest piękną i zachwycające posiada okolicę, o tem wiedzą wszyscy Litwini; Koniarze zaś, nie mogąc Mickiewiczowi zaprzeczyć, skłaniają się nolens volens do przyznania tej prawdy; wszelako i na Litwie spotkać się można z nagiem piasczystem pustkowiem. W niektórych powiatach, w miejscach o parę mil od siebie odległych, spotykamy tu owe charakterystyczne litewskie gaje liściaste, cieniste, zielonym podesłane kobiercem, ciche, świeże, woniejące; tam, dalej nieco, ku niemałemu zadziwieniu, roztacza się przed nami smutny, pusty, piasczysty gościniec, gdzieniegdzie tylko krzakiem karłowatej sośniny urozmaicony.
Taki to właśnie trakt prowadzi z miasteczka Prużanny, stawnej na dziesięć mil w około z wyrobów, garncarskich, do Szereszewa, trzymającego pierwsze miejsce w wyrobie dziegciu i smoły, które to produkta nieraz nawet aż do Królestwa się do – stają. Przemysł ten nie powinien bynajmniej Szereszewowi ubliżać, bo wątpliwości nie podlega, że dla nas, pożyteczniejszy szereszewski dziegeć, niż paryzkie perfumy, które pono nieraz fabrykują się z różnego, uczciwszy uszy, plugawstwa.
Trakt z Prużanny do Szereszewa, jak wszystkie na Litwie, szeroki jest i wygodny, a to podobno z tego powodu, że tam nigdy nie było ani obywatelskich drogowych komitetów, ani wójtów gmin z gatunku naszych, z których żaden jakoś do inżynierki nie ma amatorstwa.. Gościniec tedy z początku wiedzie twardy; piękny gaj, księżym zwany, w lewo od drogi zdobi okolicę; dalej przestrzeń się rozszerzać zdaje, oko w oddali rozróżnia tylko ciemne smugi lasów ku Białowieżskiej ciągnące się puszczy, lub na tle nieba rysujące się ząbkowato i nierówno drzewa, jakiej oddalonej wiejskiej osady, tak dojeżdża się do małej wioseczki Zasimowicz, składającej się z kilku chałup, starych, opuszczonych, i odrapanej lubo murowanej cerkiewki, do której kilkusetletni dotyka cmentarz, – zdobi go tylko smutnych brzóz kilka i kilka omszałych, pochylonych i bez ramion krzyżów; płoty opadły, setki piętrzących się lub falujących mogił, zrytych, zkopanych i stratowanych, smutny i tęskny przedstawiają widok, tem bardziej, że obok gościniec wchodzi w morze żółtego i w wydmy nasnutego piasku, na którym rzadko tylko, chorowite ciemnieją krzaki sośniny i jałowcu. Trakt wszędzie jest równy, obszerny, bez grobel, mostów i rowów,
Przybywszy z pół mili tej powiatowej Sahary, podróżny dojeżdża do wsi, mającej nie mniej jak sto kilkadziesiąt osady; zabudowania czyste, ocienione drzewami i porządne, a lud snać bogobojny i pobożny, bo we wsi samej, przed nią i za nią widzieliśmy niegdyś wznoszące się ku niebu ramiona wyniosłych pamiątkowych krzyżów, których tam do czterdziestu naliczyć było można. Wieś ta, Starowola, jest dość długa, a o pół ćwierci mili za nią, pod lasem nieopodal od gościńca, na lewo, rozsiadł się dwór tegoż nazwiska, nie dzisiejszej daty, do którego droga prostopadle od traktu się zwraca.
Majątek ten i dziś, jak przed stu laty, należy jeszcze do rodziny Wredtów.
W początku bieżącego stulecia żył jeszcz w Starowoli podkomorzy Wredt, przeszło siedmdziesięcioletni starzec, wraz z małżonką mało co młodszą od siebie. Staruszkowie mieszkali naówczas sami; odwiedzali ich częstokroć sąsiedzi, oni zaś, jako wiekowi, wyjeżdżali z domu bardzo rzadko. Regularnie tylko i nieodmiennie, każdej niedoli lub większego święta, udawali się na nabożeństwo do Prużanny; nie wliczamy tu od czasu do czasu peregrynacyi do miejsc cudownych, ile że imćpani podkomorzyna była bardzo nabożną niewiastą. Stary, wąsaty Jan, woźnica, faworyt jegomości, który już ze tzzydzieści lat u podkomorstwa służby liczył, miał tam święte życie.
Ekwipaż podkomorstwa stanowiła stara danglowska landara i duże cztery gniade, spasione wałachy, które cały tydzień jadły co się zmieści, stojąc i nic nie robiąc, a w niedzielę jedynie spacerowały truchcikiem do kościoła. Stary tylko Jan, co zawsze woził z konia, że był wielkim myśliwym, a nie miał również nic do roboty, codziennie brał sobie po kolei jednego wałacha i jeździł z hartami na zajączki, a było ich też w stronie Zasimowicz, Szen i Horodeczny, podostatkiem.
Tandem dnia ósmego Septembris, tysiąc ośmset pierwszego roku, ile że w święto Narodzenia N. P. Maryi, stary podkomorzy, wstawszy rano, jak zwykle, summo mane wypiwszy kawę i luleczkę wypaliwszy, rzekł do jejmości:
– No, moja panno, oo, tego to, pojedziemy dziś na nabożeństwo do Prużanny.
– Owszem, moje serce – odrzekła podkomorzyna – tem bardziej, że tego roku nie mogłam być na świętą Annę na odpuście u cudownego obrazu N. P. Maryi w Dołhem *, dokąd, jak jegomość wiesz, mam partykularną dewocyą.
Wkrótce też stary Jan, jak zwykle z konia, zajechał pompatycznie przed ganek danglowską, landarą, i podkomorstwo wyruszyli.
Nabożeństwo trwało godzin kilka; woźnica, stanąwszy pod kościołem, czekając dość długo, -
* Kaplica filialna z cudownym obrazem N. P. Maryi, w majątku Dolhe (pow. Prużański), należącym od lat dawnych do rodziny Kraszewskich. (Patrz: Obrazy z życia i podróży, J. I. Kraszewskiego, V. I, fol. 49).
przykładnie poodmawiawszy pacierze i litanią nawet, nudził się już nieborak fatalnie. Miał on wprawdzie swoje roztargnienia, na poblizkim bowiem parkanie siadały wróble i o włos, że jednego końcem długiego bata nie dosięgnął, zaręczał nawet, że się pierze posypało, ale gawędki nie było z kim tak dalece prowadzić bo kolegów część większa dawno już siedziała na przeciw u czcigodnego Abramka. Cóż było robić? uprosił więc jednego ze znajomych mieszczan, aby popilnował koni, ono na mamencik, zsiadł z konia i pociągnął do naprzeciw położonego szynku. Wódka, przyjaciela Abramka okazała się wcale dobrą, aż oko zbielało, odchrząknął więc, że się szyby zatrzęsły, zakąsił obwarzankiem, pogawędził nieco i gdy wielce uprzejmy gospodarz nalał mu drugi sztof, jak to powiadają, na drugą nogę, nie odmówił.
Zeszło się też kilku znajomych, gadu gadu, to o tem, to o owem.
Strzelec pana Lewkowicza skarbnika, dowodził że już u nich w Bajkach, ze sześćdziesiąt zajęcy do tej pory uszczwano.
– Abo to prawda?! rzekł Jan niedowierzająco.
– Jak nie prawda? zawołał strzelec Łukasz, kiedy ja asanu mówię. A może i więc jak sześćdziesiąt, bo już trzy tydnie temu, było czterdzieścia dwa.
– Hm, to nie może być, bo ja słyszał jak pan Lewkowicz mówił do pana Jelca, co ono trzydzieścia pięć.
– Ot racya, abo to wszystkie zające co uszczute mają państwo pozjadać!
– Taa, to prawda, – rzekł przeciągle Jan, – ale u was musi pewno jest więcej zajęcy jak u nas.
– Ii, porzuć, u mnie panie, zając, jak ja ono chcę, to i musi być.
– Ale, – mruknął Jan.
– A pewno, ot postaw kwartę miodu, a ja tobie powiadam, że ono wyjedziesz na pole, choćby i dziś, a pomyślisz o zającu, i będzie.
– Ee?!
– Nu, bijmy się, ob zakład, staw miód, zajączki będą?
– Będą.
– No, niechaj, – rzekł z rezygnacyą Jan. – Panie Abramek, dawaj kwartę miodu.
Gdy się to dzieje w szynku, nabożeństwo tymczasem zbliża się ku końcowi, owóż i lud wypływać zaczyna z kościoła, miód zatem stante pede został prędko Avypity, furmani skoczyli do koni.
Gdy podkomorstwo wychodzili z kościoła, stary Jan siedział już na siodle, ale mu się jakoś ciepło robić zaczynało i mina poweselała znacznie, trzymał się jednak na szkapie dobrze i zawrócono do domu.
Gościniec, znajomy nam, szeroki był i wygodny, a konie od lat wielu po nim prawie jednym chodzić przyzwyczajone były, arka więc podkomorstwa wędrowała szczęśliwie, mimo, że Janowi coraz się jakoś więcej w oczach majaczyło. Koni on kierować nie potrzebował bynajmniej, bo droga, była i wyborna, i zupełnie prosta; dumał więc sobie błogo, uśmiechał się sam do siebie, lub żywą jakąś półgłosem prowadził rozmowę, giestykulując nawet wyraziście po myśliwsku.
Tak przejechano Zasimowicze.
Za cerkiewką i cmentarzem, gdzie się roztacza szeroka, piasczysta na tym trakcie ława, z pod pierwszego krzaku karłowatej sośniny, bies jakiś wypłoszył zająca, przed samemi końmi.
– Hedż – go!! wrzasnął Jan z całej siły.
A czując się na siodle, na koniu i oprócz zająca nic nie widząc, nie pamiętając już o niczem.
– Hedź – go! – powtarzał jeszcze głośniej i ściskał podsobniego piętami.
Każdy koń charciarski, jak wiadomo, zna to hasło doskonale, i na niego też, jak na każdego z myśliwych, działa ono na podobieństwo elektrycznej iskry. A że na każdym z zaprzężonych koni po kolei stary Jan za zającami się uganiał, przeto na pierwszy już wykrzyknik myśliwego wszystkie konie, z kopyta ruszyły całym pędem po piaskach i polach, wzgórkach i kamieniach.
I przedstawił się widok osobliwy.
Szarak dojeżdżany czterema końmi i landarą!
A dojeżdżał Jan, dojeżdżał co się zowie, zapamiętale i wściekle. Lecz wkrótce, gdy się spasione wałachy rozbrykały i na dobre unosić zaczęły, a siodłowy, filut białonóżka, dał sążnistego szczupaka i poprawił wierzgnieniem, stary Jan, który i tak niewiadomo jakim cudem na kulbace się trzymał, na tak zdradziecki argument wyleciał jak z procy, że mu się tylko nogi i ręce rozkraczyły w powietrzu, i został na piasku.
Konie tymczasem, rozpuściwszy na wiatr grzywy i ogony, parskając, w susach i skokach pędziły z landarą, przez pola i krzaki.
– Oo, tego to, zginęliśmy! – wołał do żony… stojąc w powozie, przerażony podkomorzy.
Staruszka, lubo pobladła, siedziała jednak spokojnie, odmawiając jakąś cichą modlitwę.
– Roztłuką nas, oo, tego – to, roztłuką na miazgę! – powtarzał.
Trzeba mieć ufność w miłosierdziu Bożem, – szepnęła staruszka, ciągnąc dalej modlitwę przerwaną.
Konie jednak niosąc w największym pędzie, zaczęły się kierować ku gościńcowi, w stronę domu, wreszcie dopadając do drogi prostopadle zwracającej się do dworu, obłożyły szerszem kołem, jak to się robi zwykle czterokonnym cugiem na zawrocie, zwolniły biegu, a porządnie i najregularniej pod stary dwór zajeżdżając, przed samym gankiem, stanęły jak wryte.
Nadbiegli ludzie, przytrzymano i ugłaskano puczciwe koniska; drżący podkomorzy, ledwie się wygramolił z kolasy.
– Aa, to, moja panno, rzekł sapiąc, przerywając i nie mogąc jeszcze przyjść do siebie, – oo, tego – to, chyba cudem ocaleliśmy od śmierci.
– A bez wątpienia, – odrzekła uspokojona już prawie staruszka; byłam tego pewną, bom w duchu ofiarowała votum do N. P. Maryi Dołżańskiej. Ale – dodała żywo, – niech jegomość poszle po Jana, może gdzie nieborak bez duszy leży.
– No, oczywiście, oo, tego-to, poszle, ale co mu się u kaduka stało, że dał koniom ponosić i zleciał tak haniebnie,
Jan tymczasem, spadłszy na wydmę miękkiego piasku bez szwanku najmniejszego, z przerażenia samego otrzeźwiał nieco i co sił stało podążał do dworu. Zjawił się też niebawem zupełnie już wytrzeźwiony, a upadając do nóg podkomorzego, rzewnym zanosił się płaczem.
– Ale cóż ci się, oo, tego-to stało? – pytał, ochłonąwszy już i uspokojony zupełnie, podkomorzy.
– Jaśnie wielmożny panie, – mówił Jan z płaczem, zawiniłem, okropnie zawiniłem i Pan Bóg mnie za to ukarał.
– No, ale jak to było?
– A cóż JW. panie, zawiniłem, prawda, bo się trochę napiłem, ale to panie bajki! głupstwo! temu wszystkiemu nieszczęściu to prawdziwie Bazyl przyczyną.
– Jaki Bazyl?
– A ten, strzelec pana Lewkowicza.
– Jakim, oo, – tego – to, sposobem?
– A, bo, proszę łaski JW. pana, jak mnie wziął gadać ile oni już zajęcy naszczuli, tak ja mówię, a, n, żeby choć jednego zobaczyć; tak on mówi, ot postaw kwartę miodu, wypijem to ci zaraz zajączki będą, chodzić, a przez urazy JW. pana, wiadomo co Bazyl do zwierzyny coś zna, tak ja myślę sobie, dobrze. A teraz ot jest nieszczęście.
A po chwili dodał Jan z cicha:
– Bo to JW. panie był djabeł,
– Mater dei! oo, tego – to, – wykrzyknął podkomorzy, – jaki djabeł? gdzie?
– A, a, proszę JW. pana, kiele cmentarza w Zasimowiczach, widziałem na swoję oczy.
– Jakto? djabla widziałeś?
– O! widziałem, widziałem JW. panie, – odparł stanowczo, ale płaczliwym głosem Jan, żegnając się nieznacznie.
– At, oo, tego – to, pleciesz głupstwa mosanie, a jakże on wyglądał?
– A cóż JW. panie, wiadomo rychtyk, jak zając.
– No, to był zając.
– He, he, – odparł uśmiechając się Jan, – już to, proszę łaski JW. pana, przez urazy, że nie zając, to nie zając. To – o, panie, to Bazyla sztuka! Oho, – dodał z największem przekonaniem, – to wiadomo.
Odtąd całe życie dowodził, że djabeł straszy koło Zasimowieckiego cmentarza, wódki się wy – rzekł, regularnie dnia 8-go września co roku chodził de spowiedzi, ale przekonania co do djabla nie zmienił. Z czasem tylko, w opowiadaniu tego nieszczęsnego wypadku przybywały pewne waryanty, lub zgoła nowe szczegóły, dość ciekawe, jako to: że zając był czarny, że miał na łbie wyraźne bardzo rogi, że się szkaradnie zaśmiał, pomykając z pod krzaku i t… p.
Od owego czasu ubiegło lat wiele, w proch się rozsypała danglowska landara, również jak kości starego Jana i staruszków podkomorstwa na ołtarzu tylko Dołżańskiej kaplicy świeci do dziś dnia srebrne votum, jako pamiątka zacnej przodków naszych wiary i pobożności.CO SIĘ DZIEJE MA KSIĘŻYCU? RAMOTKA NIEASTRONOMICZNA.
Ignota nobis cuncta contingentia.
Zapytanie na tytule niniejszej ramotki postawione, już przed tysiącami lat, począwszy od Lukrecyusza i Plutarcha, ludzie sobie zadawali. Zawiedziesz się jednak, czytelniku, jeżeli się spodziewasz jakiejś astronomicznej rozprawy; któżby się dziś u nas tą nauką zajmował? Z dawniejszych lat jeszcze, dziwaków takich na palcach by policzyć można, a cóż dopiero teraz, kiedy nadeszły czasy tak praktyczne. Handlarze i przedsiębiorcy całe życie jadą – nie mają czasu; bankierowie bankietują szczęśliwi, lub obliczają prowizye i jakieś kurtaże (słowo techniczne, pochodzące zapewne od wyrażenia: "skroić komu kurtę"); – posiadacze wiejscy, o tych nie ma co mówić, od czasu jak zubożeli, wszyscy im dowodzą jak na dłoni, że i za grosz zdrowego sensu nie mają, a jeżeli im inwentarza braknie, powinni sami na przyprzążce chodzić. Tak, jedni za chleba kawat – kiem, drudzy za złotem gonią; – niebem, zajmować się nikt nie ma czasu.
Chwalą się to niby astronomowie, że bez tej nauki nie byłoby inżynieryi i wszystkich cudów, jakie ona dziś dokazuje, ani żeglugi i handlu całego – owych najgłówniejszych cywilizacyjnych dźwigni – ale to, żal się Boże, fanfaronada jedynie; któż to widzi? Pierwszy lepszy handlarz i ekonomista wytłómaczy jasno, że gdy z nieba i najlepszym refraktorem żadnego produktu ani sprowadzić, ani go tam posłać można, stosunki z niem przeto są bezowocne, co gorzej, – pociągając koszt niepotrzebny – szkodliwe. Nie ma co przeto i myśleć o astronomii; nauką bowiem zajmować się dla nauki, z ciekawości samej, to także dziwactwo, rzecz cale mozolna; małoż nam świat innych, bez żadnego trudu, daje przyjemności?…
Bywają wprawdzie czasem ludzie ciekawi, którzyby radzi cóś wiedzieć i umieć; ale, o ciekawości też powiadają, że to jest pierwszy stopień do piekła – miałażby i chęć wiedzy tam prowadzić? Wolę już wierzyć, że kto nie jest żądnym wiedzy, o tym, w znaczeniu innego przysłowia, powiedziećby można: że "to jest człowiek wcale nieciekawy."
Czy u nas dawniej więcej było ludzi ciekawych, sądzić nie mogę, to pewno, że ukształconych, dowcipnych i miłych znajdowała się liczba nie mała… a do nich należał i pan hrabia… którego miałem przyjemność poznać niegdyś na niezapomnianych poniedziałkach ś… p. Niny Łuszczewskiej, a spotykałem często na pełnych dowcipu śniadaniowych gawędach hr. Leona Łubieńskiego, u szanownego K. Wł. Wójcickiego… na skromnej herbatce kanonika Wyszyńskiego na Lesznie, i wszędzie gdzie się literaturą albo nauką zajmować lubiano. Był on prawdziwym typem ukraińskiego szlachcica, którzy dziwnym sposobem salonowość ze stepową rubasznością łączyć umieją, co też im właściwą nadaje cechę: do tych jednakże przymiotów łączył hrabia szczerze zamiłowanie w nauce, a nadto, mimo że był hrabią i ukraińcem, więcej po polsku niż po francuzku czytywał.
Przed dwudziestu laty, dyrektorem obserwatorium warszawskiego był czcigodny J. Baranowski, obecnie zamieszkały w Lublinie; adjunktem Adam Prażmowski, uzdolniony wielce, umysłu bystrego i prawdziwie zamiłowany w swym zawodzie pracownik. Jak dyrektor tak adjunkt, ludzie wysoko wykształceni, każdego towarzystwa byli ozdobą; wszędzie więc ich… jako miłych gości, poszukiwano i witano uprzejmie – oba jednakże, że tak powiem, oficyalnie u siebie nie przyjmowali; czasem tylko ktoś z najbliższych znalazł się u dyrektora na herbatce. Prażmowski do południa bawił zwykle w domu, pracując strojny w swój historyczny szlafrok, który nieodstępnie towarzysząc panu w tysiącznych chemicznych i fizycznych doświadczeniach, przybrał wreszcie barwę nieokreśloną – i bez skłamania nazywać się nie dającą. Od rana pracował już pan Adam i albo studia jakieś i rachunki robił, albo toczył, piłował, wydymał szkła i majstrował, budując sam z przedziwną a niewidzianą dokładnością, rozmaite do doświadczeń przyrządy. Po południu i wieczorem, jeśli nie miał do czynienia spostrzeżeń, wychodził do miasta.
Jak w wiecznej ciszy, spokoju i nienaruszonym porządku szybują gwiazdy po niebie, tak niezamącone niczem, zdala od zgiełku stolicy, poświęcone pracy i nauce, równo z niezmiennym zegarów uchem, płynęło życie w obserwatorium. W pogodne tylko wieczory, goście botanicznego ogrodu zauważyć mogli, jakoby tajemniczą a niewidzialną siłą obracającą się kopułę którą, lub rozsuwające klapy, dla odsłonienia ukrytych po za niemi lunet, a gmach poważny i milczący zdawał się i przechodniom cichość nakazywać.
Przy końcu maja 1855 roku, bawiąc kilka miesięcy w Warszawie, szedłem właśnie, dążąc do obserwatorium, Ujazdowską Aleą – kiedym spostrzegł kroczącego przedemną powoli hrabiego; zdala poznałem go już po wzroście, tuszy, chodzie i charakterystycznie ciągnionej za sobą z tyłu lasce, te zaś sunął powoli, dla przechadzki widocznie, a ja pośpieszałem, więcem go dogonił niebawem.
– Gdzież pan tak pędzisz? – spytał, witając mnie i wyjmując z ust "zapaszyste" cygaro – pewno do obserwatorium?
– Właśnie.
– Hm! niepoprawny jesteś – rzekł z uśmiechem – cóż tam ciekawego do widzenia?
– Wiele rzeczy – odrzekłem – ale na ten raz chodzi o wypróbowanie jednego narzędzia astronomicznego, które poczciwy a uprzejmy pan Prażmowski raczył dla mnie od Martins'a z Berlina sprowadzić.
– A będziesz i u dyrektora?
– Będę, tylko pierwej chcę towarzyszyć Prażmowskiemu przy notowaniu spostrzeżeń, więc z nim pójdziemy na górę, a później wrócimy do pana Baranowskiego.
– Ja to – mówił hrabia – zupełny profan jestem w tym względzie, nie uwierzysz może kiedy ci powiem, że jak żyję, żadnej gwiazdy przez te wasze szkła nie widziałem.
– Czy podobna? – zawołałem.
– A no, jak mię widzisz, i zdrów jestem, chwała Bogu, nic mi się do tej pory złego nie stało; ale nie powiem żebym nie był ciekawym. W Dolsku, u Juliusza Orzeszki, jest bardzo piękna jakaś luneta, nie raz mi chęć przychodziła oko do niej przyłożyć – ale, że tam przez nią nie tak bardzo patrzono, a wieczorami od wista wstawać ciężko, więc się też i natem moje astronomiczne zachcianki skończyły.
– Przez dobrą jednak lunetę – rzekłem – byłyby rzeczy ciekawe do widzenia.
– Wierzę bardzo – odparł hrabia – i nawet gdybyś tak prędko nie galopował, gotów był – bym pójść z tobą do obserwatorium, bo i dyrektora od dawna już odwiedzić chciałem.
– Najchętniej, służę hrabiemu.
Gawędząc przeto, poszliśmy dalej; hrabia udał się na pierwsze piętro do dyrektora, ja zaś wbiegłem na dół do mieszkania Prażmowskiego,. który już na mnie oczekiwał. Niebawem poszliśmy do ustawionego tymczasowo na górze instrumentu a po półgodzinnych próbach, wracając, zaszliśmy wprost do mieszkania dyrektora.
Jedną z typowych w obserwatorium postaci, był poczciwy Jan, stary sługa dyrektora; mały, czarniawy, z prawdziwie astronomiczną łysiną, bo mu ona jak księżyc w pełni świeciła, uprzejmy był zawsze dla gości, uśmiechnięty i gadatiwus; miał też niejakie do wiadomości astronomicznych pretensye, a nawet poniekąd usprawiedliwione; posługując bowiem lat wiele w czasie czynionych spostrzeżeń przy otwieraniu klap i dachów, przenoszeniu, poruszaniu albo ustawianiu instrumentów, obznajomił się z niebem praktycznie i znał nie tylko wiele gwiazd świetniejszych, ale nawet planety niektóre i ciekawsze mgławice.
Kiedyśmy u drzwi dyrektora zadzwonili, stary Jan pośpieszył otworzyć.
– Upadam do nóg – mówił, kłaniając się nizko. – Panowie przyśli w sam casz, bo już pan dyrektor chciał posyłać prosić…
– Czy jest kto z gości?
– A jest pan hrabia… i ksiądz kanonik Wyszyński.
Weszliśmy; właśnie dawano herbatę, gawędka wesoła i zajmująca zawiązała się niebawem, czas ubiegał niepostrzeżony i zmrok wreszcie zapadać począł.
– Śliczne dziś niebo – rzekłem – możeby pan dyrektor był łaskaw kazać wynieść na platformę wielką bawarską lunetę, bo mi pan hrabia mówił że byłby ciekawy popatrzeć na coś pięknego, a teraz właśnie Mars już by widoczny być powinien.
– A bardzo dobrze, bardzo dobrze – mówił zawsze uprzejmy dyrektor. – Janie! – zawołał, zwracając się do starego sługi, który właśnie tacę ze szklankami zabierał – wynieś-no bawarską lunetę na platformę.
– Proszę pana dyrektora – odparł stary, chcąc się widać z erudycyą popisać–jeszcze chyba Morsza nie widać bo jasno, ale miesiąc to bardzo ładnie świeci.
– A no zobaczymy księżyc – rzekł hrabia – ciekawa rzecz.
– Służę panom – przerwał dyrektor, prowadząc nas przez główną salę.
Wyszliśmy na obszerny krużganek, gdzie już Jan ciężką a potężną lunetę wystawiał.
Roskoszny był, cichy i pogodny ten wieczór majowy; tysiące ziół i krzewów botanicznego ogrodu, rosą zwilżone, subtelną wonią napawały po – wietrze; żaden się, na najwyższych szczytach drzew nawet, nie poruszał listek, ptaszyny gdzieś usadowione w gęstwinach, do snu się już zabrały. Zagasła wieczorna zorza, tu i owdzie jaśniejsze migotały gwiazdy, a księżyc zbliżający się już do pełni, w całym majestacie zdawał się cicho i poważnie płynąć po bezdennych głębiach ciemniejącego nieba.
Po miejskich trujących zaduchach, pełnemi piersiami oddychaliśmy czystem a balsamicznem powietrzem, co mi rodzinną moją przypominało zagrodę.
Niebawem, nastawiono lunetę na czerwonożółtego Marsa rzucającego blask najpiękniejszego topazu.
Hrabia nieco otyły i ciężki, z trudnością nagiął się do lunety, ciekawie jednak obserwował planetę.