Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowiadania mniejsze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowiadania mniejsze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 285 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. WO­TUM.

Ma­gis Deo pla­cet afec­tus, quam con­cep­tus.

( P.I. Kra­szew­ski – Im­pe­tus fol. 503 A. D. 1696).

Że Li­twa jest pięk­ną i za­chwy­ca­ją­ce po­sia­da oko­li­cę, o tem wie­dzą wszy­scy Li­twi­ni; Ko­nia­rze zaś, nie mo­gąc Mic­kie­wi­czo­wi za­prze­czyć, skła­nia­ją się no­lens vo­lens do przy­zna­nia tej praw­dy; wsze­la­ko i na Li­twie spo­tkać się moż­na z na­giem pia­sczy­stem pust­ko­wiem. W nie­któ­rych po­wia­tach, w miej­scach o parę mil od sie­bie od­le­głych, spo­ty­ka­my tu owe cha­rak­te­ry­stycz­ne li­tew­skie gaje li­ścia­ste, cie­ni­ste, zie­lo­nym po­de­sła­ne ko­bier­cem, ci­che, świe­że, wo­nie­ją­ce; tam, da­lej nie­co, ku nie­ma­łe­mu za­dzi­wie­niu, roz­ta­cza się przed nami smut­ny, pu­sty, pia­sczy­sty go­ści­niec, gdzie­nieg­dzie tyl­ko krza­kiem kar­ło­wa­tej so­śni­ny uroz­ma­ico­ny.

Taki to wła­śnie trakt pro­wa­dzi z mia­stecz­ka Pru­żan­ny, staw­nej na dzie­sięć mil w oko­ło z wy­ro­bów, garn­car­skich, do Sze­re­sze­wa, trzy­ma­ją­ce­go pierw­sze miej­sce w wy­ro­bie dzieg­ciu i smo­ły, któ­re to pro­duk­ta nie­raz na­wet aż do Kró­le­stwa się do – sta­ją. Prze­mysł ten nie po­wi­nien by­najm­niej Sze­re­sze­wo­wi ubli­żać, bo wąt­pli­wo­ści nie pod­le­ga, że dla nas, po­ży­tecz­niej­szy sze­re­szew­ski dzie­geć, niż pa­ryz­kie per­fu­my, któ­re pono nie­raz fa­bry­ku­ją się z róż­ne­go, uczciw­szy uszy, plu­gaw­stwa.

Trakt z Pru­żan­ny do Sze­re­sze­wa, jak wszyst­kie na Li­twie, sze­ro­ki jest i wy­god­ny, a to po­dob­no z tego po­wo­du, że tam nig­dy nie było ani oby­wa­tel­skich dro­go­wych ko­mi­te­tów, ani wój­tów gmin z ga­tun­ku na­szych, z któ­rych ża­den ja­koś do in­ży­nier­ki nie ma ama­tor­stwa.. Go­ści­niec tedy z po­cząt­ku wie­dzie twar­dy; pięk­ny gaj, księ­żym zwa­ny, w lewo od dro­gi zdo­bi oko­li­cę; da­lej prze­strzeń się roz­sze­rzać zda­je, oko w od­da­li roz­róż­nia tyl­ko ciem­ne smu­gi la­sów ku Bia­ło­wież­skiej cią­gną­ce się pusz­czy, lub na tle nie­ba ry­su­ją­ce się ząb­ko­wa­to i nie­rów­no drze­wa, ja­kiej od­da­lo­nej wiej­skiej osa­dy, tak do­jeż­dża się do ma­łej wio­secz­ki Za­si­mo­wicz, skła­da­ją­cej się z kil­ku cha­łup, sta­rych, opusz­czo­nych, i odra­pa­nej lubo mu­ro­wa­nej cer­kiew­ki, do któ­rej kil­ku­set­let­ni do­ty­ka cmen­tarz, – zdo­bi go tyl­ko smut­nych brzóz kil­ka i kil­ka omsza­łych, po­chy­lo­nych i bez ra­mion krzy­żów; pło­ty opa­dły, set­ki pię­trzą­cych się lub fa­lu­ją­cych mo­gił, zry­tych, zko­pa­nych i stra­to­wa­nych, smut­ny i tę­sk­ny przed­sta­wia­ją wi­dok, tem bar­dziej, że obok go­ści­niec wcho­dzi w mo­rze żół­te­go i w wy­dmy na­snu­te­go pia­sku, na któ­rym rzad­ko tyl­ko, cho­ro­wi­te ciem­nie­ją krza­ki so­śni­ny i ja­łow­cu. Trakt wszę­dzie jest rów­ny, ob­szer­ny, bez gro­bel, mo­stów i ro­wów,

Przy­byw­szy z pół mili tej po­wia­to­wej Sa­ha­ry, po­dróż­ny do­jeż­dża do wsi, ma­ją­cej nie mniej jak sto kil­ka­dzie­siąt osa­dy; za­bu­do­wa­nia czy­ste, ocie­nio­ne drze­wa­mi i po­rząd­ne, a lud snać bo­go­boj­ny i po­boż­ny, bo we wsi sa­mej, przed nią i za nią wi­dzie­li­śmy nie­gdyś wzno­szą­ce się ku nie­bu ra­mio­na wy­nio­słych pa­miąt­ko­wych krzy­żów, któ­rych tam do czter­dzie­stu na­li­czyć było moż­na. Wieś ta, Sta­ro­wo­la, jest dość dłu­ga, a o pół ćwier­ci mili za nią, pod la­sem nie­opo­dal od go­ściń­ca, na lewo, roz­siadł się dwór te­goż na­zwi­ska, nie dzi­siej­szej daty, do któ­re­go dro­ga pro­sto­pa­dle od trak­tu się zwra­ca.

Ma­ją­tek ten i dziś, jak przed stu laty, na­le­ży jesz­cze do ro­dzi­ny Wred­tów.

W po­cząt­ku bie­żą­ce­go stu­le­cia żył jeszcz w Sta­ro­wo­li pod­ko­mo­rzy Wredt, prze­szło siedm­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec, wraz z mał­żon­ką mało co młod­szą od sie­bie. Sta­rusz­ko­wie miesz­ka­li na­ów­czas sami; od­wie­dza­li ich czę­sto­kroć są­sie­dzi, oni zaś, jako wie­ko­wi, wy­jeż­dża­li z domu bar­dzo rzad­ko. Re­gu­lar­nie tyl­ko i nie­odmien­nie, każ­dej nie­do­li lub więk­sze­go świę­ta, uda­wa­li się na na­bo­żeń­stwo do Pru­żan­ny; nie wli­cza­my tu od cza­su do cza­su pe­re­gry­na­cyi do miejsc cu­dow­nych, ile że imć­pa­ni pod­ko­mo­rzy­na była bar­dzo na­boż­ną nie­wia­stą. Sta­ry, wą­sa­ty Jan, woź­ni­ca, fa­wo­ryt je­go­mo­ści, któ­ry już ze tzzy­dzie­ści lat u pod­ko­mor­stwa służ­by li­czył, miał tam świę­te ży­cie.

Ekwi­paż pod­ko­mor­stwa sta­no­wi­ła sta­ra dan­glow­ska lan­da­ra i duże czte­ry gnia­de, spa­sio­ne wa­ła­chy, któ­re cały ty­dzień ja­dły co się zmie­ści, sto­jąc i nic nie ro­biąc, a w nie­dzie­lę je­dy­nie spa­ce­ro­wa­ły truch­ci­kiem do ko­ścio­ła. Sta­ry tyl­ko Jan, co za­wsze wo­ził z ko­nia, że był wiel­kim my­śli­wym, a nie miał rów­nież nic do ro­bo­ty, co­dzien­nie brał so­bie po ko­lei jed­ne­go wa­ła­cha i jeź­dził z har­ta­mi na za­jącz­ki, a było ich też w stro­nie Za­si­mo­wicz, Szen i Ho­ro­decz­ny, po­do­stat­kiem.

Tan­dem dnia ósme­go Sep­tem­bris, ty­siąc ośm­set pierw­sze­go roku, ile że w świę­to Na­ro­dze­nia N. P. Ma­ryi, sta­ry pod­ko­mo­rzy, wstaw­szy rano, jak zwy­kle, sum­mo mane wy­piw­szy kawę i lu­lecz­kę wy­pa­liw­szy, rzekł do jej­mo­ści:

– No, moja pan­no, oo, tego to, po­je­dzie­my dziś na na­bo­żeń­stwo do Pru­żan­ny.

– Owszem, moje ser­ce – od­rze­kła pod­ko­mo­rzy­na – tem bar­dziej, że tego roku nie mo­głam być na świę­tą Annę na od­pu­ście u cu­dow­ne­go ob­ra­zu N. P. Ma­ryi w Do­łhem *, do­kąd, jak je­go­mość wiesz, mam par­ty­ku­lar­ną de­wo­cyą.

Wkrót­ce też sta­ry Jan, jak zwy­kle z ko­nia, za­je­chał pom­pa­tycz­nie przed ga­nek dan­glow­ską, lan­da­rą, i pod­ko­mor­stwo wy­ru­szy­li.

Na­bo­żeń­stwo trwa­ło go­dzin kil­ka; woź­ni­ca, sta­nąw­szy pod ko­ścio­łem, cze­ka­jąc dość dłu­go, -

* Ka­pli­ca fi­lial­na z cu­dow­nym ob­ra­zem N. P. Ma­ryi, w ma­jąt­ku Do­lhe (pow. Pru­żań­ski), na­le­żą­cym od lat daw­nych do ro­dzi­ny Kra­szew­skich. (Patrz: Ob­ra­zy z ży­cia i po­dró­ży, J. I. Kra­szew­skie­go, V. I, fol. 49).

przy­kład­nie po­od­ma­wiaw­szy pa­cie­rze i li­ta­nią na­wet, nu­dził się już nie­bo­rak fa­tal­nie. Miał on wpraw­dzie swo­je roz­tar­gnie­nia, na po­bliz­kim bo­wiem par­ka­nie sia­da­ły wró­ble i o włos, że jed­ne­go koń­cem dłu­gie­go bata nie do­się­gnął, za­rę­czał na­wet, że się pie­rze po­sy­pa­ło, ale ga­węd­ki nie było z kim tak da­le­ce pro­wa­dzić bo ko­le­gów część więk­sza daw­no już sie­dzia­ła na prze­ciw u czci­god­ne­go Abram­ka. Cóż było ro­bić? upro­sił więc jed­ne­go ze zna­jo­mych miesz­czan, aby po­pil­no­wał koni, ono na ma­men­cik, zsiadł z ko­nia i po­cią­gnął do na­prze­ciw po­ło­żo­ne­go szyn­ku. Wód­ka, przy­ja­cie­la Abram­ka oka­za­ła się wca­le do­brą, aż oko zbie­la­ło, od­chrząk­nął więc, że się szy­by za­trzę­sły, za­ką­sił ob­wa­rzan­kiem, po­ga­wę­dził nie­co i gdy wiel­ce uprzej­my go­spo­darz na­lał mu dru­gi sztof, jak to po­wia­da­ją, na dru­gą nogę, nie od­mó­wił.

Ze­szło się też kil­ku zna­jo­mych, gadu gadu, to o tem, to o owem.

Strze­lec pana Lew­ko­wi­cza skarb­ni­ka, do­wo­dził że już u nich w Baj­kach, ze sześć­dzie­siąt za­ję­cy do tej pory uszczwa­no.

– Abo to praw­da?! rzekł Jan nie­do­wie­rza­ją­co.

– Jak nie praw­da? za­wo­łał strze­lec Łu­kasz, kie­dy ja asa­nu mó­wię. A może i więc jak sześć­dzie­siąt, bo już trzy tyd­nie temu, było czter­dzie­ścia dwa.

– Hm, to nie może być, bo ja sły­szał jak pan Lew­ko­wicz mó­wił do pana Jel­ca, co ono trzy­dzie­ścia pięć.

– Ot ra­cya, abo to wszyst­kie za­ją­ce co uszczu­te mają pań­stwo po­zja­dać!

– Taa, to praw­da, – rzekł prze­cią­gle Jan, – ale u was musi pew­no jest wię­cej za­ję­cy jak u nas.

– Ii, po­rzuć, u mnie pa­nie, za­jąc, jak ja ono chcę, to i musi być.

– Ale, – mruk­nął Jan.

– A pew­no, ot po­staw kwar­tę mio­du, a ja to­bie po­wia­dam, że ono wy­je­dziesz na pole, choć­by i dziś, a po­my­ślisz o za­ją­cu, i bę­dzie.

– Ee?!

– Nu, bij­my się, ob za­kład, staw miód, za­jącz­ki będą?

– Będą.

– No, nie­chaj, – rzekł z re­zy­gna­cyą Jan. – Pa­nie Abra­mek, da­waj kwar­tę mio­du.

Gdy się to dzie­je w szyn­ku, na­bo­żeń­stwo tym­cza­sem zbli­ża się ku koń­co­wi, owóż i lud wy­pły­wać za­czy­na z ko­ścio­ła, miód za­tem stan­te pede zo­stał pręd­ko Avy­pi­ty, fur­ma­ni sko­czy­li do koni.

Gdy pod­ko­mor­stwo wy­cho­dzi­li z ko­ścio­ła, sta­ry Jan sie­dział już na sio­dle, ale mu się ja­koś cie­pło ro­bić za­czy­na­ło i mina po­we­se­la­ła znacz­nie, trzy­mał się jed­nak na szka­pie do­brze i za­wró­co­no do domu.

Go­ści­niec, zna­jo­my nam, sze­ro­ki był i wy­god­ny, a ko­nie od lat wie­lu po nim pra­wie jed­nym cho­dzić przy­zwy­cza­jo­ne były, arka więc pod­ko­mor­stwa wę­dro­wa­ła szczę­śli­wie, mimo, że Ja­no­wi co­raz się ja­koś wię­cej w oczach ma­ja­czy­ło. Koni on kie­ro­wać nie po­trze­bo­wał by­najm­niej, bo dro­ga, była i wy­bor­na, i zu­peł­nie pro­sta; du­mał więc so­bie bło­go, uśmie­chał się sam do sie­bie, lub żywą ja­kąś pół­gło­sem pro­wa­dził roz­mo­wę, gie­sty­ku­lu­jąc na­wet wy­ra­zi­ście po my­śliw­sku.

Tak prze­je­cha­no Za­si­mo­wi­cze.

Za cer­kiew­ką i cmen­ta­rzem, gdzie się roz­ta­cza sze­ro­ka, pia­sczy­sta na tym trak­cie ława, z pod pierw­sze­go krza­ku kar­ło­wa­tej so­śni­ny, bies ja­kiś wy­pło­szył za­ją­ca, przed sa­me­mi koń­mi.

– Hedż – go!! wrza­snął Jan z ca­łej siły.

A czu­jąc się na sio­dle, na ko­niu i oprócz za­ją­ca nic nie wi­dząc, nie pa­mię­ta­jąc już o ni­czem.

– Hedź – go! – po­wta­rzał jesz­cze gło­śniej i ści­skał pod­sob­nie­go pię­ta­mi.

Każ­dy koń char­ciar­ski, jak wia­do­mo, zna to ha­sło do­sko­na­le, i na nie­go też, jak na każ­de­go z my­śli­wych, dzia­ła ono na po­do­bień­stwo elek­trycz­nej iskry. A że na każ­dym z za­przę­żo­nych koni po ko­lei sta­ry Jan za za­ją­ca­mi się uga­niał, prze­to na pierw­szy już wy­krzyk­nik my­śli­we­go wszyst­kie ko­nie, z ko­py­ta ru­szy­ły ca­łym pę­dem po pia­skach i po­lach, wzgór­kach i ka­mie­niach.

I przed­sta­wił się wi­dok oso­bli­wy.

Sza­rak do­jeż­dża­ny czte­re­ma koń­mi i lan­da­rą!

A do­jeż­dżał Jan, do­jeż­dżał co się zo­wie, za­pa­mię­ta­le i wście­kle. Lecz wkrót­ce, gdy się spa­sio­ne wa­ła­chy roz­bry­ka­ły i na do­bre uno­sić za­czę­ły, a sio­dło­wy, fi­lut bia­ło­nóż­ka, dał sąż­ni­ste­go szczu­pa­ka i po­pra­wił wierz­gnie­niem, sta­ry Jan, któ­ry i tak nie­wia­do­mo ja­kim cu­dem na kul­ba­ce się trzy­mał, na tak zdra­dziec­ki ar­gu­ment wy­le­ciał jak z pro­cy, że mu się tyl­ko nogi i ręce roz­kra­czy­ły w po­wie­trzu, i zo­stał na pia­sku.

Ko­nie tym­cza­sem, roz­pu­ściw­szy na wiatr grzy­wy i ogo­ny, par­ska­jąc, w su­sach i sko­kach pę­dzi­ły z lan­da­rą, przez pola i krza­ki.

– Oo, tego to, zgi­nę­li­śmy! – wo­łał do żony… sto­jąc w po­wo­zie, prze­ra­żo­ny pod­ko­mo­rzy.

Sta­rusz­ka, lubo po­bla­dła, sie­dzia­ła jed­nak spo­koj­nie, od­ma­wia­jąc ja­kąś ci­chą mo­dli­twę.

– Roz­tłu­ką nas, oo, tego – to, roz­tłu­ką na mia­zgę! – po­wta­rzał.

Trze­ba mieć uf­ność w mi­ło­sier­dziu Bo­żem, – szep­nę­ła sta­rusz­ka, cią­gnąc da­lej mo­dli­twę prze­rwa­ną.

Ko­nie jed­nak nio­sąc w naj­więk­szym pę­dzie, za­czę­ły się kie­ro­wać ku go­ściń­co­wi, w stro­nę domu, wresz­cie do­pa­da­jąc do dro­gi pro­sto­pa­dle zwra­ca­ją­cej się do dwo­ru, ob­ło­ży­ły szer­szem ko­łem, jak to się robi zwy­kle czte­ro­kon­nym cu­giem na za­wro­cie, zwol­ni­ły bie­gu, a po­rząd­nie i naj­re­gu­lar­niej pod sta­ry dwór za­jeż­dża­jąc, przed sa­mym gan­kiem, sta­nę­ły jak wry­te.

Nad­bie­gli lu­dzie, przy­trzy­ma­no i ugła­ska­no pucz­ci­we ko­ni­ska; drżą­cy pod­ko­mo­rzy, le­d­wie się wy­gra­mo­lił z ko­la­sy.

– Aa, to, moja pan­no, rzekł sa­piąc, prze­ry­wa­jąc i nie mo­gąc jesz­cze przyjść do sie­bie, – oo, tego – to, chy­ba cu­dem oca­le­li­śmy od śmier­ci.

– A bez wąt­pie­nia, – od­rze­kła uspo­ko­jo­na już pra­wie sta­rusz­ka; by­łam tego pew­ną, bom w du­chu ofia­ro­wa­ła vo­tum do N. P. Ma­ryi Do­łżań­skiej. Ale – do­da­ła żywo, – niech je­go­mość po­szle po Jana, może gdzie nie­bo­rak bez du­szy leży.

– No, oczy­wi­ście, oo, tego-to, po­szle, ale co mu się u ka­du­ka sta­ło, że dał ko­niom po­no­sić i zle­ciał tak ha­nieb­nie,

Jan tym­cza­sem, spadł­szy na wy­dmę mięk­kie­go pia­sku bez szwan­ku naj­mniej­sze­go, z prze­ra­że­nia sa­me­go otrzeź­wiał nie­co i co sił sta­ło po­dą­żał do dwo­ru. Zja­wił się też nie­ba­wem zu­peł­nie już wy­trzeź­wio­ny, a upa­da­jąc do nóg pod­ko­mo­rze­go, rzew­nym za­no­sił się pła­czem.

– Ale cóż ci się, oo, tego-to sta­ło? – py­tał, ochło­nąw­szy już i uspo­ko­jo­ny zu­peł­nie, pod­ko­mo­rzy.

– Ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, – mó­wił Jan z pła­czem, za­wi­ni­łem, okrop­nie za­wi­ni­łem i Pan Bóg mnie za to uka­rał.

– No, ale jak to było?

– A cóż JW. pa­nie, za­wi­ni­łem, praw­da, bo się tro­chę na­pi­łem, ale to pa­nie baj­ki! głup­stwo! temu wszyst­kie­mu nie­szczę­ściu to praw­dzi­wie Ba­zyl przy­czy­ną.

– Jaki Ba­zyl?

– A ten, strze­lec pana Lew­ko­wi­cza.

– Ja­kim, oo, – tego – to, spo­so­bem?

– A, bo, pro­szę ła­ski JW. pana, jak mnie wziął ga­dać ile oni już za­ję­cy na­szczu­li, tak ja mó­wię, a, n, żeby choć jed­ne­go zo­ba­czyć; tak on mówi, ot po­staw kwar­tę mio­du, wy­pi­jem to ci za­raz za­jącz­ki będą, cho­dzić, a przez ura­zy JW. pana, wia­do­mo co Ba­zyl do zwie­rzy­ny coś zna, tak ja my­ślę so­bie, do­brze. A te­raz ot jest nie­szczę­ście.

A po chwi­li do­dał Jan z ci­cha:

– Bo to JW. pa­nie był dja­beł,

– Ma­ter dei! oo, tego – to, – wy­krzyk­nął pod­ko­mo­rzy, – jaki dja­beł? gdzie?

– A, a, pro­szę JW. pana, kie­le cmen­ta­rza w Za­si­mo­wi­czach, wi­dzia­łem na swo­ję oczy.

– Jak­to? dja­bla wi­dzia­łeś?

– O! wi­dzia­łem, wi­dzia­łem JW. pa­nie, – od­parł sta­now­czo, ale płacz­li­wym gło­sem Jan, że­gna­jąc się nie­znacz­nie.

– At, oo, tego – to, ple­ciesz głup­stwa mo­sa­nie, a jak­że on wy­glą­dał?

– A cóż JW. pa­nie, wia­do­mo rych­tyk, jak za­jąc.

– No, to był za­jąc.

– He, he, – od­parł uśmie­cha­jąc się Jan, – już to, pro­szę ła­ski JW. pana, przez ura­zy, że nie za­jąc, to nie za­jąc. To – o, pa­nie, to Ba­zy­la sztu­ka! Oho, – do­dał z naj­więk­szem prze­ko­na­niem, – to wia­do­mo.

Od­tąd całe ży­cie do­wo­dził, że dja­beł stra­szy koło Za­si­mo­wiec­kie­go cmen­ta­rza, wód­ki się wy – rzekł, re­gu­lar­nie dnia 8-go wrze­śnia co roku cho­dził de spo­wie­dzi, ale prze­ko­na­nia co do dja­bla nie zmie­nił. Z cza­sem tyl­ko, w opo­wia­da­niu tego nie­szczę­sne­go wy­pad­ku przy­by­wa­ły pew­ne wa­ry­an­ty, lub zgo­ła nowe szcze­gó­ły, dość cie­ka­we, jako to: że za­jąc był czar­ny, że miał na łbie wy­raź­ne bar­dzo rogi, że się szka­rad­nie za­śmiał, po­my­ka­jąc z pod krza­ku i t… p.

Od owe­go cza­su ubie­gło lat wie­le, w proch się roz­sy­pa­ła dan­glow­ska lan­da­ra, rów­nież jak ko­ści sta­re­go Jana i sta­rusz­ków pod­ko­mor­stwa na oł­ta­rzu tyl­ko Do­łżań­skiej ka­pli­cy świe­ci do dziś dnia srebr­ne vo­tum, jako pa­miąt­ka za­cnej przod­ków na­szych wia­ry i po­boż­no­ści.CO SIĘ DZIE­JE MA KSIĘ­ŻY­CU? RA­MOT­KA NIE­ASTRO­NO­MICZ­NA.

Igno­ta no­bis cunc­ta con­tin­gen­tia.

Za­py­ta­nie na ty­tu­le ni­niej­szej ra­mot­ki po­sta­wio­ne, już przed ty­sią­ca­mi lat, po­cząw­szy od Lu­kre­cy­usza i Plu­tar­cha, lu­dzie so­bie za­da­wa­li. Za­wie­dziesz się jed­nak, czy­tel­ni­ku, je­że­li się spo­dzie­wasz ja­kiejś astro­no­micz­nej roz­pra­wy; któż­by się dziś u nas tą na­uką zaj­mo­wał? Z daw­niej­szych lat jesz­cze, dzi­wa­ków ta­kich na pal­cach by po­li­czyć moż­na, a cóż do­pie­ro te­raz, kie­dy na­de­szły cza­sy tak prak­tycz­ne. Han­dla­rze i przed­się­bior­cy całe ży­cie jadą – nie mają cza­su; ban­kie­ro­wie ban­kie­tu­ją szczę­śli­wi, lub ob­li­cza­ją pro­wi­zye i ja­kieś kur­ta­że (sło­wo tech­nicz­ne, po­cho­dzą­ce za­pew­ne od wy­ra­że­nia: "skro­ić komu kur­tę"); – po­sia­da­cze wiej­scy, o tych nie ma co mó­wić, od cza­su jak zu­bo­że­li, wszy­scy im do­wo­dzą jak na dło­ni, że i za grosz zdro­we­go sen­su nie mają, a je­że­li im in­wen­ta­rza brak­nie, po­win­ni sami na przy­prząż­ce cho­dzić. Tak, jed­ni za chle­ba ka­wat – kiem, dru­dzy za zło­tem go­nią; – nie­bem, zaj­mo­wać się nikt nie ma cza­su.

Chwa­lą się to niby astro­no­mo­wie, że bez tej na­uki nie by­ło­by in­ży­nie­ryi i wszyst­kich cu­dów, ja­kie ona dziś do­ka­zu­je, ani że­glu­gi i han­dlu ca­łe­go – owych naj­głów­niej­szych cy­wi­li­za­cyj­nych dźwi­gni – ale to, żal się Boże, fan­fa­ro­na­da je­dy­nie; któż to wi­dzi? Pierw­szy lep­szy han­dlarz i eko­no­mi­sta wy­tłó­ma­czy ja­sno, że gdy z nie­ba i naj­lep­szym re­frak­to­rem żad­ne­go pro­duk­tu ani spro­wa­dzić, ani go tam po­słać moż­na, sto­sun­ki z niem prze­to są bez­owoc­ne, co go­rzej, – po­cią­ga­jąc koszt nie­po­trzeb­ny – szko­dli­we. Nie ma co prze­to i my­śleć o astro­no­mii; na­uką bo­wiem zaj­mo­wać się dla na­uki, z cie­ka­wo­ści sa­mej, to tak­że dzi­wac­two, rzecz cale mo­zol­na; ma­łoż nam świat in­nych, bez żad­ne­go tru­du, daje przy­jem­no­ści?…

By­wa­ją wpraw­dzie cza­sem lu­dzie cie­ka­wi, któ­rzy­by ra­dzi cóś wie­dzieć i umieć; ale, o cie­ka­wo­ści też po­wia­da­ją, że to jest pierw­szy sto­pień do pie­kła – mia­łaż­by i chęć wie­dzy tam pro­wa­dzić? Wolę już wie­rzyć, że kto nie jest żąd­nym wie­dzy, o tym, w zna­cze­niu in­ne­go przy­sło­wia, po­wie­dzieć­by moż­na: że "to jest czło­wiek wca­le nie­cie­ka­wy."

Czy u nas daw­niej wię­cej było lu­dzi cie­ka­wych, są­dzić nie mogę, to pew­no, że ukształ­co­nych, dow­cip­nych i mi­łych znaj­do­wa­ła się licz­ba nie mała… a do nich na­le­żał i pan hra­bia… któ­re­go mia­łem przy­jem­ność po­znać nie­gdyś na nie­za­po­mnia­nych po­nie­dział­kach ś… p. Niny Łusz­czew­skiej, a spo­ty­ka­łem czę­sto na peł­nych dow­ci­pu śnia­da­nio­wych ga­wę­dach hr. Le­ona Łu­bień­skie­go, u sza­now­ne­go K. Wł. Wój­cic­kie­go… na skrom­nej her­bat­ce ka­no­ni­ka Wy­szyń­skie­go na Lesz­nie, i wszę­dzie gdzie się li­te­ra­tu­rą albo na­uką zaj­mo­wać lu­bia­no. Był on praw­dzi­wym ty­pem ukra­iń­skie­go szlach­ci­ca, któ­rzy dziw­nym spo­so­bem sa­lo­no­wość ze ste­po­wą ru­basz­no­ścią łą­czyć umie­ją, co też im wła­ści­wą na­da­je ce­chę: do tych jed­nak­że przy­mio­tów łą­czył hra­bia szcze­rze za­mi­ło­wa­nie w na­uce, a nad­to, mimo że był hra­bią i ukra­iń­cem, wię­cej po pol­sku niż po fran­cuz­ku czy­ty­wał.

Przed dwu­dzie­stu laty, dy­rek­to­rem ob­ser­wa­to­rium war­szaw­skie­go był czci­god­ny J. Ba­ra­now­ski, obec­nie za­miesz­ka­ły w Lu­bli­nie; ad­junk­tem Adam Praż­mow­ski, uzdol­nio­ny wiel­ce, umy­słu by­stre­go i praw­dzi­wie za­mi­ło­wa­ny w swym za­wo­dzie pra­cow­nik. Jak dy­rek­tor tak ad­junkt, lu­dzie wy­so­ko wy­kształ­ce­ni, każ­de­go to­wa­rzy­stwa byli ozdo­bą; wszę­dzie więc ich… jako mi­łych go­ści, po­szu­ki­wa­no i wi­ta­no uprzej­mie – oba jed­nak­że, że tak po­wiem, ofi­cy­al­nie u sie­bie nie przyj­mo­wa­li; cza­sem tyl­ko ktoś z naj­bliż­szych zna­lazł się u dy­rek­to­ra na her­bat­ce. Praż­mow­ski do po­łu­dnia ba­wił zwy­kle w domu, pra­cu­jąc stroj­ny w swój hi­sto­rycz­ny szla­frok, któ­ry nie­od­stęp­nie to­wa­rzy­sząc panu w ty­sią­cz­nych che­micz­nych i fi­zycz­nych do­świad­cze­niach, przy­brał wresz­cie bar­wę nie­okre­ślo­ną – i bez skła­ma­nia na­zy­wać się nie da­ją­cą. Od rana pra­co­wał już pan Adam i albo stu­dia ja­kieś i ra­chun­ki ro­bił, albo to­czył, pi­ło­wał, wy­dy­mał szkła i maj­stro­wał, bu­du­jąc sam z prze­dziw­ną a nie­wi­dzia­ną do­kład­no­ścią, roz­ma­ite do do­świad­czeń przy­rzą­dy. Po po­łu­dniu i wie­czo­rem, je­śli nie miał do czy­nie­nia spo­strze­żeń, wy­cho­dził do mia­sta.

Jak w wiecz­nej ci­szy, spo­ko­ju i nie­na­ru­szo­nym po­rząd­ku szy­bu­ją gwiaz­dy po nie­bie, tak nie­za­mą­co­ne ni­czem, zda­la od zgieł­ku sto­li­cy, po­świę­co­ne pra­cy i na­uce, rów­no z nie­zmien­nym ze­ga­rów uchem, pły­nę­ło ży­cie w ob­ser­wa­to­rium. W po­god­ne tyl­ko wie­czo­ry, go­ście bo­ta­nicz­ne­go ogro­du za­uwa­żyć mo­gli, ja­ko­by ta­jem­ni­czą a nie­wi­dzial­ną siłą ob­ra­ca­ją­cą się ko­pu­łę któ­rą, lub roz­su­wa­ją­ce kla­py, dla od­sło­nie­nia ukry­tych po za nie­mi lu­net, a gmach po­waż­ny i mil­czą­cy zda­wał się i prze­chod­niom ci­chość na­ka­zy­wać.

Przy koń­cu maja 1855 roku, ba­wiąc kil­ka mie­się­cy w War­sza­wie, sze­dłem wła­śnie, dą­żąc do ob­ser­wa­to­rium, Ujaz­dow­ską Aleą – kie­dym spo­strzegł kro­czą­ce­go przedem­ną po­wo­li hra­bie­go; zda­la po­zna­łem go już po wzro­ście, tu­szy, cho­dzie i cha­rak­te­ry­stycz­nie cią­gnio­nej za sobą z tyłu la­sce, te zaś su­nął po­wo­li, dla prze­chadz­ki wi­docz­nie, a ja po­śpie­sza­łem, wię­cem go do­go­nił nie­ba­wem.

– Gdzież pan tak pę­dzisz? – spy­tał, wi­ta­jąc mnie i wyj­mu­jąc z ust "za­pa­szy­ste" cy­ga­ro – pew­no do ob­ser­wa­to­rium?

– Wła­śnie.

– Hm! nie­po­praw­ny je­steś – rzekł z uśmie­chem – cóż tam cie­ka­we­go do wi­dze­nia?

– Wie­le rze­czy – od­rze­kłem – ale na ten raz cho­dzi o wy­pró­bo­wa­nie jed­ne­go na­rzę­dzia astro­no­micz­ne­go, któ­re po­czci­wy a uprzej­my pan Praż­mow­ski ra­czył dla mnie od Mar­tins'a z Ber­li­na spro­wa­dzić.

– A bę­dziesz i u dy­rek­to­ra?

– Będę, tyl­ko pier­wej chcę to­wa­rzy­szyć Praż­mow­skie­mu przy no­to­wa­niu spo­strze­żeń, więc z nim pój­dzie­my na górę, a póź­niej wró­ci­my do pana Ba­ra­now­skie­go.

– Ja to – mó­wił hra­bia – zu­peł­ny pro­fan je­stem w tym wzglę­dzie, nie uwie­rzysz może kie­dy ci po­wiem, że jak żyję, żad­nej gwiaz­dy przez te wa­sze szkła nie wi­dzia­łem.

– Czy po­dob­na? – za­wo­ła­łem.

– A no, jak mię wi­dzisz, i zdrów je­stem, chwa­ła Bogu, nic mi się do tej pory złe­go nie sta­ło; ale nie po­wiem że­bym nie był cie­ka­wym. W Do­lsku, u Ju­liu­sza Orzesz­ki, jest bar­dzo pięk­na ja­kaś lu­ne­ta, nie raz mi chęć przy­cho­dzi­ła oko do niej przy­ło­żyć – ale, że tam przez nią nie tak bar­dzo pa­trzo­no, a wie­czo­ra­mi od wi­sta wsta­wać cięż­ko, więc się też i na­tem moje astro­no­micz­ne za­chcian­ki skoń­czy­ły.

– Przez do­brą jed­nak lu­ne­tę – rze­kłem – by­ły­by rze­czy cie­ka­we do wi­dze­nia.

– Wie­rzę bar­dzo – od­parł hra­bia – i na­wet gdy­byś tak pręd­ko nie ga­lo­po­wał, go­tów był – bym pójść z tobą do ob­ser­wa­to­rium, bo i dy­rek­to­ra od daw­na już od­wie­dzić chcia­łem.

– Naj­chęt­niej, słu­żę hra­bie­mu.

Ga­wę­dząc prze­to, po­szli­śmy da­lej; hra­bia udał się na pierw­sze pię­tro do dy­rek­to­ra, ja zaś wbie­głem na dół do miesz­ka­nia Praż­mow­skie­go,. któ­ry już na mnie ocze­ki­wał. Nie­ba­wem po­szli­śmy do usta­wio­ne­go tym­cza­so­wo na gó­rze in­stru­men­tu a po pół­go­dzin­nych pró­bach, wra­ca­jąc, za­szli­śmy wprost do miesz­ka­nia dy­rek­to­ra.

Jed­ną z ty­po­wych w ob­ser­wa­to­rium po­sta­ci, był po­czci­wy Jan, sta­ry słu­ga dy­rek­to­ra; mały, czar­nia­wy, z praw­dzi­wie astro­no­micz­ną ły­si­ną, bo mu ona jak księ­życ w peł­ni świe­ci­ła, uprzej­my był za­wsze dla go­ści, uśmiech­nię­ty i ga­da­ti­wus; miał też nie­ja­kie do wia­do­mo­ści astro­no­micz­nych pre­ten­sye, a na­wet po­nie­kąd uspra­wie­dli­wio­ne; po­słu­gu­jąc bo­wiem lat wie­le w cza­sie czy­nio­nych spo­strze­żeń przy otwie­ra­niu klap i da­chów, prze­no­sze­niu, po­ru­sza­niu albo usta­wia­niu in­stru­men­tów, obzna­jo­mił się z nie­bem prak­tycz­nie i znał nie tyl­ko wie­le gwiazd świet­niej­szych, ale na­wet pla­ne­ty nie­któ­re i cie­kaw­sze mgła­wi­ce.

Kie­dy­śmy u drzwi dy­rek­to­ra za­dzwo­ni­li, sta­ry Jan po­śpie­szył otwo­rzyć.

– Upa­dam do nóg – mó­wił, kła­nia­jąc się niz­ko. – Pa­no­wie przy­śli w sam casz, bo już pan dy­rek­tor chciał po­sy­łać pro­sić…

– Czy jest kto z go­ści?

– A jest pan hra­bia… i ksiądz ka­no­nik Wy­szyń­ski.

We­szli­śmy; wła­śnie da­wa­no her­ba­tę, ga­węd­ka we­so­ła i zaj­mu­ją­ca za­wią­za­ła się nie­ba­wem, czas ubie­gał nie­po­strze­żo­ny i zmrok wresz­cie za­pa­dać po­czął.

– Ślicz­ne dziś nie­bo – rze­kłem – mo­że­by pan dy­rek­tor był ła­skaw ka­zać wy­nieść na plat­for­mę wiel­ką ba­war­ską lu­ne­tę, bo mi pan hra­bia mó­wił że był­by cie­ka­wy po­pa­trzeć na coś pięk­ne­go, a te­raz wła­śnie Mars już by wi­docz­ny być po­wi­nien.

– A bar­dzo do­brze, bar­dzo do­brze – mó­wił za­wsze uprzej­my dy­rek­tor. – Ja­nie! – za­wo­łał, zwra­ca­jąc się do sta­re­go słu­gi, któ­ry wła­śnie tacę ze szklan­ka­mi za­bie­rał – wy­nieś-no ba­war­ską lu­ne­tę na plat­for­mę.

– Pro­szę pana dy­rek­to­ra – od­parł sta­ry, chcąc się wi­dać z eru­dy­cyą po­pi­sać–jesz­cze chy­ba Mor­sza nie wi­dać bo ja­sno, ale mie­siąc to bar­dzo ład­nie świe­ci.

– A no zo­ba­czy­my księ­życ – rzekł hra­bia – cie­ka­wa rzecz.

– Słu­żę pa­nom – prze­rwał dy­rek­tor, pro­wa­dząc nas przez głów­ną salę.

Wy­szli­śmy na ob­szer­ny kruż­ga­nek, gdzie już Jan cięż­ką a po­tęż­ną lu­ne­tę wy­sta­wiał.

Ro­skosz­ny był, ci­chy i po­god­ny ten wie­czór ma­jo­wy; ty­sią­ce ziół i krze­wów bo­ta­nicz­ne­go ogro­du, rosą zwil­żo­ne, sub­tel­ną wo­nią na­pa­wa­ły po – wie­trze; ża­den się, na naj­wyż­szych szczy­tach drzew na­wet, nie po­ru­szał li­stek, pta­szy­ny gdzieś usa­do­wio­ne w gę­stwi­nach, do snu się już za­bra­ły. Za­ga­sła wie­czor­na zo­rza, tu i owdzie ja­śniej­sze mi­go­ta­ły gwiaz­dy, a księ­życ zbli­ża­ją­cy się już do peł­ni, w ca­łym ma­je­sta­cie zda­wał się ci­cho i po­waż­nie pły­nąć po bez­den­nych głę­biach ciem­nie­ją­ce­go nie­ba.

Po miej­skich tru­ją­cych za­du­chach, peł­ne­mi pier­sia­mi od­dy­cha­li­śmy czy­stem a bal­sa­micz­nem po­wie­trzem, co mi ro­dzin­ną moją przy­po­mi­na­ło za­gro­dę.

Nie­ba­wem, na­sta­wio­no lu­ne­tę na czer­wo­no­żół­te­go Mar­sa rzu­ca­ją­ce­go blask naj­pięk­niej­sze­go to­pa­zu.

Hra­bia nie­co oty­ły i cięż­ki, z trud­no­ścią na­giął się do lu­ne­ty, cie­ka­wie jed­nak ob­ser­wo­wał pla­ne­tę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: