- promocja
- W empik go
Opowiem Ci moją historię - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2023
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Opowiem Ci moją historię - ebook
Mam na imię Maja i byłam w związku z psychopatą. Od sześciu lat odradzam się każdego dnia. Jedna niewłaściwa znajomość zniszczyła mnie i zmieniła moje życie w piekło. Wiem, że blizny, które powstały zostaną ze mną na całe życie, są moją historią. Byłam w piekle, ale udało mi się znaleźć resztkami sił drogę powrotną.
Dziś potrafię stworzyć dokładną mapę z zaznaczonymi pułapkami, jakie ofiara psychopaty może spotkać na swojej drodze. Pragnę pokazać kobietom, jak ominąć te zasadzki i jak odzyskać siebie i swoje życie. Przestrzec, pokazując wszelkie techniki, jakie stosuje mistrz manipulacji - psychopata, by nie wpaść w jego sprytnie utkaną sieć.
Jestem głosem wszystkich poniżanych i upokarzanych kobiet zamkniętych za drzwiami przemocy. A to jest czas, by kobiety przestały się bać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7685-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPOWIEM CI MOJĄ HISTORIĘ
Urodziłam się dawno temu, w latach 70. Mam wrażenie, że było to w całkiem innej epoce. Dorastałam w cudownym domu, pełnym rodzinnego ciepła. W domu, w którym był spokój i obowiązkowo wspólny rodzinny obiad, podczas którego opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień, co fajnego się przydarzyło. Gdy miałam problem, zawsze mogłam się z nim zwrócić do moich rodziców i za każdym razem otrzymałam od nich wsparcie. Tworzyliśmy małą superrodzinkę. Mieszkaliśmy w bloku z wielkiej płyty i choć byłam jedynaczką, czułam się niczym w wielkiej włoskiej rodzinie. Wokół mnie było ciągle pełno ludzi.
To były czasy, gdy osiedla nie były grodzone. Drzwi do wszystkich bloków były zawsze otwarte, a każda sąsiadka była ciocią. Wszyscy z bloku wspólnie opiekowali się wszystkimi dziećmi. Tu nikt nigdy nie był sam. Do wieczora biegaliśmy po piwnicach, bawiąc się w chowanego, podchody lub wisieliśmy na trzepaku do późnych godzin wieczornych.
Do szkoły za ulicę chodziliśmy z kluczem na szyi. Nie było komputerów, kablówki, a w wielu domach nawet telewizorów. Skupialiśmy się na życiu tu i teraz. Bez sensacji medialnych o świecie i o życiu innych. Budowaliśmy prawdziwe relacje koleżeńskie, niezależne od liczby like’ów w social mediach jak teraz. To był prawdziwy świat. Autentyczni ludzie i zwyczajne życie. W szkole nie było przemocy. Trzymaliśmy się razem. Nie było też szkolnej rewii mody. Pomijając fakt, że nosiliśmy fartuszki szkolne, i tak wszyscy ubieraliśmy się w jedynym sklepie odzieżowym. Nie było rywalizacji i podziałów na biedniejszych i bogatszych.
Wydaje mi się, że wszyscy wyglądaliśmy tak samo. Pamiętam, gdy kiedyś zimą był szał na jaskrawe, różowe lub zielone komplety – czapkę i szalik – to cała szkoła w nich wtedy śmigała. Wspominam też ogromne kolejki w sklepach i radość z „upolowanego” towaru. Prawdziwym polowaniem na ekskluzywne produkty, jak pomarańcze, banany czy mandarynki, był zwłaszcza czas przedświąteczny. Myślę, że właśnie dzięki tej niedostępności różnych produktów w tamtych czasach święta były bardziej magiczne. To był czas wyjątkowy. Czekałam na święta, na prezenty. Na ten specyficzny, wypełniający cały dom zapach świątecznych pyszności. I tak sobie w mojej społeczności lokalnej żyłam i dorastałam. Czułam się bezpiecznie i byłam szczęśliwa.
Będąc jeszcze w liceum, zdobyłam uprawnienia instruktorki fitness. Zajęcia fitness obejmowały wtedy głównie dwie formy ruchu: aerobic i callanetics, a miejscem zajęć były osiedlowe domy kultury. Rozpoczynając studia, jednocześnie podjęłam pracę w klubie kultury. To było całe moje „dorosłe” życie. W tygodniu do późnych godzin praca z kobietami, a w weekendy studia. Uwielbiałam ten czas. Na studiach byłam prawdziwą prymuską. Miałam stypendium naukowe i pięć lat studiów zrobiłam w cztery. To był okres, kiedy spieszyłam się do dorosłości, samodzielności i niezależności. Gdy po edukacji zakończonej z wyróżnieniem otrzymałam propozycję pozostania na uczelni jako pracownik i doktorantka, byłam w siódmym niebie.
Wiesz, w liceum nie byłam orłem, nie lubię uczyć się czegoś, czego nie czuję. Wkuwać coś na pamięć ze świadomością, że nigdy mi się to w życiu nie przyda. Niestety w liceum uczyliśmy się wielu niepotrzebnych bzdur, a najgorsze jest to, że nie uczono nas kreatywności i samodzielnego myślenia. Było bezrozumne wkuwanie regułek. Obowiązywała zasada trzy razy „Z” – zakuć, zdać i zapomnieć.
Tak więc dopiero na studiach odkryłam swój prawdziwy potencjał. Zaczęłam chłonąć wiedzę, która mnie interesowała i która mogła mi się przydać w życiu. Zostałam na uczelni, prowadząc zajęcia ze studentami w weekendy, a w tygodniu nadal pracowałam w klubie. Nie byłam samotna i czułam się spełniona. Klub kultury bardzo szybko stał się moim drugim domem, a moje klientki koleżankami, które przychodziły do mnie już nie tylko poćwiczyć, ale często również po to, by zwierzyć się ze swoich problemów rodzinnych czy zawodowych. Zawsze miałam dla nich czas i zawsze każdej wysłuchałam.
W klubie powstała fajna nieformalna grupa kobiet. Przez wiele lat przychodziły do mnie na zajęcia i bardzo się zżyłyśmy. Wszystko o sobie wiedziałyśmy, znałyśmy się na wylot. Często po ćwiczeniach mimo późnej pory zostawałyśmy w klubie i godzinami rozmawiałyśmy o życiu, o związkach, o rodzinie. Czułam się zrealizowana i szczęśliwa. Naprawdę, z ręką na sercu, myślałam, że tak właśnie chcę się zestarzeć. Uwielbiałam pracować nad pięknem kobiet, wydobywać z nich pewność siebie, wiarę we własne siły. Prowadząc zajęcia fitness, pracowałam nad ich ciałami, ale zawsze też wsłuchiwałam się w ich dusze.
W weekendy wchodziłam w inny świat, w środowisko studentów. Ależ oni dawali mi kopa, zastrzyk energii! Kochałam ten okres. Twierdziłam wówczas, że nie chcę mieć dzieci. Nie chciałam nic zmieniać w swoim życiu. Miałam swojego cudownego pieska Dafi, który chodził ze mną do pracy – nasza klubowa maskotka, a w domu czekała na nas kochana kocica Gizma. Pomimo młodego wieku miałam własne mieszkanie, wspaniałą pracę i swoją osobistą kudłatą rodzinkę. To było naprawdę bardzo dobre życie.
Pracowałam na wysokich obrotach, ale nigdy nie narzekałam na zmęczenie. Wynikało to z faktu, że kochałam to, co robiłam. Praca była moją pasją. Zawsze sumiennie podchodziłam do swoich obowiązków. W klubie pracowałam od 14:00, rano siedziałam więc w bibliotece, szukając ciekawostek dla studentów, albo bawiłam się w didżeja i nagrywałam skoczną muzykę na zajęcia. Na moje treningi przyjeżdżały osoby z drugiego końca miasta. Pamiętam, jak kiedyś parę godzin przed zajęciami przyjechała dziewczyna, żeby zarezerwować miejsce na zajęcia u mnie. Dowiedziała się, że tu jest fajna babka, która daje ostry wycisk. Uwielbiałam mocne bity i całe zajęcia, ćwicząc z dziewczynami, mówiłam, a nawet krzyczałam do nich, motywując je.
Kochałam to moje życie. Widziałam też dumę w oczach moich rodziców. Ciężko pracując, bardzo wcześnie stałam się całkowicie samodzielna. Czułam się cudownie, moje życie było idealne. I tak bym pewnie idealnie sobie żyła do dziś, gdyby nie jeden telefon, który zmienił wszystko.
Do klubu zadzwonił mój stary znajomy (nazwijmy go P, w dalszej części wytłumaczę Ci, dlaczego właśnie tak) z czasów szkolnych. Od jednej z moich klientek dowiedział się, gdzie pracuję. Mówił, że aktualnie przebywa w Rosji i od czasu do czasu chętnie by zadzwonił, porozmawiać w języku polskim o wszystkim, co się dzieje w kraju. Byłam zaskoczona tym telefonem, ale w sumie nie widziałam w tym nic złego. To były czasy, gdy dzwoniło się przede wszystkim na telefony stacjonarne, bo połączenia komórkowe kosztowały fortunę, zwłaszcza te zza granicy. Jeżeli dobrze pamiętam, 5 sekund połączenia komórkowego było za darmo. Zadawało się krótkie pytanie, następnie się rozłączało i czekało na pięciosekundową odpowiedź. Co to były za emocje, żeby tylko nie przekroczyć darmowego czasu!
Z tego powodu P zawsze dzwonił na stacjonarny telefon klubowy. Były to sporadyczne rozmowy, raz na miesiąc. Wtedy czułam, że rozmawiamy o wszystkim, ale teraz, z perspektywy czasu wiem, że to ja opowiadałam o wszystkim. On zbierał informacje. Interesowało go całe moje życie, co lubię, co mi przeszkadza, czego oczekuję od życia, jakie wartości cenię. Wypytywał mnie o moje związki, czemu się rozpadły, co było w nich nie tak, czego mi w nich brakowało. Traktowałam P jak starszego brata, może to efekt uboczny „wolnego chowu” w bloku z wielkiej płyty. Zawsze do każdego podchodziłam z sercem na dłoni i z pełnym zaufaniem.
Kochałam ludzi i gdy kogoś poznawałam, wierzyłam w jego dobre intencje. Wtedy było podobnie. Wiesz, taki starszy brat, który pracuje za granicą i dzwoni raz na miesiąc, a Ty jednym tchem opowiadasz mu wszystko, co się wydarzyło w ciągu tego czasu. Naprawdę lubiłam te nasze rozmowy. Nie wyczuwałam w nich nic złego. Mogłam się wygadać przed zajęciami, przed plotkami z dziewczynami. Pogadać o sobie, o swoich przemyśleniach. Opowiadałam o wszystkim, o każdej mojej myśli. Traktowałam go jak prawdziwego przyjaciela, który liczy się z tym, co mówię i co czuję.
W tym czasie również próbowałam znaleźć miłość mojego życia, ale moje związki się rozpadały. W sumie to nigdy nie miałam na nie czasu. Tak naprawdę w miesiącu miałam 4 dni wolnego, co drugi weekend (gdy nie prowadziłam zajęć na uczelni). Cóż, trochę mało na budowanie trwałej relacji. Miałam konkretne oczekiwania wobec mojego przyszłego męża. Chciałam, żeby tak jak ja był niezależny finansowo i pracowity. Marzyłam o silnym męskim ramieniu, o które w momentach słabości mogłabym się oprzeć, przy jednoczesnym partnerskim układzie. Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że przyciągałam całkiem inne typy. Marzyłam o miłości jak z filmu, na całe życie, pełnej zaufania i zrozumienia. Chciałam poczuć strzałę Amora, wbijającą się w moje serce, i oszaleć z miłości. Mieć te przysłowiowe motyle w brzuchu. Pragnęłam stworzyć magiczną relację, która przetrwałaby każde trzęsienie ziemi. Wiem, wysoko postawiłam poprzeczkę, ale kto mi zabroni marzyć.
Znajomy systematycznie dzwonił i zapewniał mnie, że prawdziwa miłość jest jeszcze przede mną. Twierdził, że jestem wspaniałą kobietą i jeszcze nie znalazłam tego, który by to docenił, bo zasługuję na wszystko, co najlepsze. Słowa jak miód na moje serce. Słuchałam ich i czekałam na swojego księcia z bajki.
Kolega zwiększył częstotliwość telefonów, dzwonił co drugi czwartek pomiędzy moimi zajęciami w klubie. Łapałam się na tym, że zaczynam czekać na ten wyznaczony przez niego czas kontaktu. Rozmawialiśmy o wszystkim, mieliśmy podobne poczucie humoru i często rozumieliśmy się w połowie zdania. Kilka razy podczas naszych rozmów zażartował, że bylibyśmy idealną parą. Skwitowałam to, że traktuję go jak starszego brata, więc związek nie wchodzi w grę. Nasze rozmowy były dla mnie fajnym przerywnikiem w zawodowym życiu. Naprawdę dobrze mi się z nim rozmawiało. Był jedynym mężczyzną, który interesował się moim życiem, moim zdaniem na różne tematy, moim podejściem do świata, do życia. I w dodatku rozumiał to i podziwiał.
Był inteligentny i oczytany. Mogliśmy rozmawiać na każdy temat. Dzięki rozmowom z nim mogłam poznać męski punkt widzenia na wiele spraw. Jego również interesowały moje poglądy. Wypytywał mnie dosłownie o wszystko, co dotyczyło mojego życia, mojego dzieciństwa, mojej rodziny. Pytał o moich rodziców i moje relacje z nimi, o moje marzenia, sukcesy i porażki. W głowie pojawiały mi się czasami myśli, co by było, gdyby wrócił do Polski. Przyjechałby na białym rumaku i uratował mnie z wieży klubu, po drodze walcząc ze smokami, a potem żylibyśmy długo i szczęśliwie.
Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata. Nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Był dla mnie naprawdę dobrym kumplem telefonicznym. Wprawionym słuchaczem, a chyba tego wtedy bardzo potrzebowałam. Pragnęłam uwagi. Całymi dniami słuchałam o życiu innych, wspierałam w trudnych momentach, cieszyłam się sukcesami innych, a tu czasami ktoś chciał posłuchać, co u mnie słychać, co myślę na jakiś temat, co czuję. Zawsze szczerze z nim rozmawiałam i wprost nazywałam swoje myśli, emocje i uczucia. Czytałam mu siebie jak książkę. Mówiłam prosto z serca o wszystkim, co lubię, a co mnie irytuje. Czego pragnę, o czym marzę. Opowiadałam o swojej wizji partnera, z którym chciałabym stworzyć dom rodzinny, również o tym, jakby ten dom miał wyglądać i jak wyobrażam sobie życie z ukochanym. Dokładnie opisywałam każde moje marzenie, każdą wizję.
Któregoś dnia podczas rozmowy powiedział mi, że w pewnej kwestii mnie okłamał i chciałby teraz to sprostować. Powiedział, że przebywa w zakładzie karnym i jeśli mam z tym problem, uszanuje to i przestanie dzwonić. A jeśli chcę, to opowie mi, czemu tam się znalazł. Byłam w szoku, poprosiłam, żeby jednak nie dzwonił. Byłam na niego bardzo zła. Zaufałam mu. Otworzyłam się przed nim, a on ponad dwa lata mnie oszukiwał. Pierwszy raz zawiodłam się na nim.
Dzwonił i opowiadał o pracy, o tym, jak minął mu dzień, jakie interesy robi w Rosji, a tak naprawdę w tym czasie odsiadywał wyrok w zakładzie karnym. Kłamał bez zająknięcia. Opowiadał wymyślone na poczekaniu historie. Pamiętam, jak kiedyś zapytałam, jaka jest u niego pogoda, bo słyszałam, że w Rosji jest sroga zima – od razu, bez chwili zastanowienia opowiedział mi o fatalnych warunkach tam panujących.
Opowiadał mi o drogach w Rosji i o tym, jak dzień wcześniej przekupił policjanta, bo jechał, dwukrotnie przekraczając dozwoloną prędkość.
Innego dnia snuł opowieści na temat imprezy sprzed tygodnia i ze szczegółami opisywał, jak wyglądają balangi w Rosji.
To wszystko relacjonował mi z budki telefonicznej na więziennym korytarzu, a ja kompletnie nic nie podejrzewałam. Słuchałam i wierzyłam.
Czar prysł, nie mogłam zrozumieć, jak mógł mnie tyle czasu oszukiwać. Cisza trwała kilka miesięcy. Łapałam się na tym, że czasami brakowało mi naszych rozmów. Wypracował we mnie rutynę. Teraz wiem, że już wtedy zaczął mnie programować na czekanie na kontakt z nim. W pewien sposób przyzwyczaił mnie do siebie. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że się nie zorientowałam, że byłam oszukiwana. Uważałam go za fajnego i wrażliwego człowieka. Wspominałam nasze rozmowy. Lubiłam ten nasz wspólny telefoniczny czas.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Urodziłam się dawno temu, w latach 70. Mam wrażenie, że było to w całkiem innej epoce. Dorastałam w cudownym domu, pełnym rodzinnego ciepła. W domu, w którym był spokój i obowiązkowo wspólny rodzinny obiad, podczas którego opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień, co fajnego się przydarzyło. Gdy miałam problem, zawsze mogłam się z nim zwrócić do moich rodziców i za każdym razem otrzymałam od nich wsparcie. Tworzyliśmy małą superrodzinkę. Mieszkaliśmy w bloku z wielkiej płyty i choć byłam jedynaczką, czułam się niczym w wielkiej włoskiej rodzinie. Wokół mnie było ciągle pełno ludzi.
To były czasy, gdy osiedla nie były grodzone. Drzwi do wszystkich bloków były zawsze otwarte, a każda sąsiadka była ciocią. Wszyscy z bloku wspólnie opiekowali się wszystkimi dziećmi. Tu nikt nigdy nie był sam. Do wieczora biegaliśmy po piwnicach, bawiąc się w chowanego, podchody lub wisieliśmy na trzepaku do późnych godzin wieczornych.
Do szkoły za ulicę chodziliśmy z kluczem na szyi. Nie było komputerów, kablówki, a w wielu domach nawet telewizorów. Skupialiśmy się na życiu tu i teraz. Bez sensacji medialnych o świecie i o życiu innych. Budowaliśmy prawdziwe relacje koleżeńskie, niezależne od liczby like’ów w social mediach jak teraz. To był prawdziwy świat. Autentyczni ludzie i zwyczajne życie. W szkole nie było przemocy. Trzymaliśmy się razem. Nie było też szkolnej rewii mody. Pomijając fakt, że nosiliśmy fartuszki szkolne, i tak wszyscy ubieraliśmy się w jedynym sklepie odzieżowym. Nie było rywalizacji i podziałów na biedniejszych i bogatszych.
Wydaje mi się, że wszyscy wyglądaliśmy tak samo. Pamiętam, gdy kiedyś zimą był szał na jaskrawe, różowe lub zielone komplety – czapkę i szalik – to cała szkoła w nich wtedy śmigała. Wspominam też ogromne kolejki w sklepach i radość z „upolowanego” towaru. Prawdziwym polowaniem na ekskluzywne produkty, jak pomarańcze, banany czy mandarynki, był zwłaszcza czas przedświąteczny. Myślę, że właśnie dzięki tej niedostępności różnych produktów w tamtych czasach święta były bardziej magiczne. To był czas wyjątkowy. Czekałam na święta, na prezenty. Na ten specyficzny, wypełniający cały dom zapach świątecznych pyszności. I tak sobie w mojej społeczności lokalnej żyłam i dorastałam. Czułam się bezpiecznie i byłam szczęśliwa.
Będąc jeszcze w liceum, zdobyłam uprawnienia instruktorki fitness. Zajęcia fitness obejmowały wtedy głównie dwie formy ruchu: aerobic i callanetics, a miejscem zajęć były osiedlowe domy kultury. Rozpoczynając studia, jednocześnie podjęłam pracę w klubie kultury. To było całe moje „dorosłe” życie. W tygodniu do późnych godzin praca z kobietami, a w weekendy studia. Uwielbiałam ten czas. Na studiach byłam prawdziwą prymuską. Miałam stypendium naukowe i pięć lat studiów zrobiłam w cztery. To był okres, kiedy spieszyłam się do dorosłości, samodzielności i niezależności. Gdy po edukacji zakończonej z wyróżnieniem otrzymałam propozycję pozostania na uczelni jako pracownik i doktorantka, byłam w siódmym niebie.
Wiesz, w liceum nie byłam orłem, nie lubię uczyć się czegoś, czego nie czuję. Wkuwać coś na pamięć ze świadomością, że nigdy mi się to w życiu nie przyda. Niestety w liceum uczyliśmy się wielu niepotrzebnych bzdur, a najgorsze jest to, że nie uczono nas kreatywności i samodzielnego myślenia. Było bezrozumne wkuwanie regułek. Obowiązywała zasada trzy razy „Z” – zakuć, zdać i zapomnieć.
Tak więc dopiero na studiach odkryłam swój prawdziwy potencjał. Zaczęłam chłonąć wiedzę, która mnie interesowała i która mogła mi się przydać w życiu. Zostałam na uczelni, prowadząc zajęcia ze studentami w weekendy, a w tygodniu nadal pracowałam w klubie. Nie byłam samotna i czułam się spełniona. Klub kultury bardzo szybko stał się moim drugim domem, a moje klientki koleżankami, które przychodziły do mnie już nie tylko poćwiczyć, ale często również po to, by zwierzyć się ze swoich problemów rodzinnych czy zawodowych. Zawsze miałam dla nich czas i zawsze każdej wysłuchałam.
W klubie powstała fajna nieformalna grupa kobiet. Przez wiele lat przychodziły do mnie na zajęcia i bardzo się zżyłyśmy. Wszystko o sobie wiedziałyśmy, znałyśmy się na wylot. Często po ćwiczeniach mimo późnej pory zostawałyśmy w klubie i godzinami rozmawiałyśmy o życiu, o związkach, o rodzinie. Czułam się zrealizowana i szczęśliwa. Naprawdę, z ręką na sercu, myślałam, że tak właśnie chcę się zestarzeć. Uwielbiałam pracować nad pięknem kobiet, wydobywać z nich pewność siebie, wiarę we własne siły. Prowadząc zajęcia fitness, pracowałam nad ich ciałami, ale zawsze też wsłuchiwałam się w ich dusze.
W weekendy wchodziłam w inny świat, w środowisko studentów. Ależ oni dawali mi kopa, zastrzyk energii! Kochałam ten okres. Twierdziłam wówczas, że nie chcę mieć dzieci. Nie chciałam nic zmieniać w swoim życiu. Miałam swojego cudownego pieska Dafi, który chodził ze mną do pracy – nasza klubowa maskotka, a w domu czekała na nas kochana kocica Gizma. Pomimo młodego wieku miałam własne mieszkanie, wspaniałą pracę i swoją osobistą kudłatą rodzinkę. To było naprawdę bardzo dobre życie.
Pracowałam na wysokich obrotach, ale nigdy nie narzekałam na zmęczenie. Wynikało to z faktu, że kochałam to, co robiłam. Praca była moją pasją. Zawsze sumiennie podchodziłam do swoich obowiązków. W klubie pracowałam od 14:00, rano siedziałam więc w bibliotece, szukając ciekawostek dla studentów, albo bawiłam się w didżeja i nagrywałam skoczną muzykę na zajęcia. Na moje treningi przyjeżdżały osoby z drugiego końca miasta. Pamiętam, jak kiedyś parę godzin przed zajęciami przyjechała dziewczyna, żeby zarezerwować miejsce na zajęcia u mnie. Dowiedziała się, że tu jest fajna babka, która daje ostry wycisk. Uwielbiałam mocne bity i całe zajęcia, ćwicząc z dziewczynami, mówiłam, a nawet krzyczałam do nich, motywując je.
Kochałam to moje życie. Widziałam też dumę w oczach moich rodziców. Ciężko pracując, bardzo wcześnie stałam się całkowicie samodzielna. Czułam się cudownie, moje życie było idealne. I tak bym pewnie idealnie sobie żyła do dziś, gdyby nie jeden telefon, który zmienił wszystko.
Do klubu zadzwonił mój stary znajomy (nazwijmy go P, w dalszej części wytłumaczę Ci, dlaczego właśnie tak) z czasów szkolnych. Od jednej z moich klientek dowiedział się, gdzie pracuję. Mówił, że aktualnie przebywa w Rosji i od czasu do czasu chętnie by zadzwonił, porozmawiać w języku polskim o wszystkim, co się dzieje w kraju. Byłam zaskoczona tym telefonem, ale w sumie nie widziałam w tym nic złego. To były czasy, gdy dzwoniło się przede wszystkim na telefony stacjonarne, bo połączenia komórkowe kosztowały fortunę, zwłaszcza te zza granicy. Jeżeli dobrze pamiętam, 5 sekund połączenia komórkowego było za darmo. Zadawało się krótkie pytanie, następnie się rozłączało i czekało na pięciosekundową odpowiedź. Co to były za emocje, żeby tylko nie przekroczyć darmowego czasu!
Z tego powodu P zawsze dzwonił na stacjonarny telefon klubowy. Były to sporadyczne rozmowy, raz na miesiąc. Wtedy czułam, że rozmawiamy o wszystkim, ale teraz, z perspektywy czasu wiem, że to ja opowiadałam o wszystkim. On zbierał informacje. Interesowało go całe moje życie, co lubię, co mi przeszkadza, czego oczekuję od życia, jakie wartości cenię. Wypytywał mnie o moje związki, czemu się rozpadły, co było w nich nie tak, czego mi w nich brakowało. Traktowałam P jak starszego brata, może to efekt uboczny „wolnego chowu” w bloku z wielkiej płyty. Zawsze do każdego podchodziłam z sercem na dłoni i z pełnym zaufaniem.
Kochałam ludzi i gdy kogoś poznawałam, wierzyłam w jego dobre intencje. Wtedy było podobnie. Wiesz, taki starszy brat, który pracuje za granicą i dzwoni raz na miesiąc, a Ty jednym tchem opowiadasz mu wszystko, co się wydarzyło w ciągu tego czasu. Naprawdę lubiłam te nasze rozmowy. Nie wyczuwałam w nich nic złego. Mogłam się wygadać przed zajęciami, przed plotkami z dziewczynami. Pogadać o sobie, o swoich przemyśleniach. Opowiadałam o wszystkim, o każdej mojej myśli. Traktowałam go jak prawdziwego przyjaciela, który liczy się z tym, co mówię i co czuję.
W tym czasie również próbowałam znaleźć miłość mojego życia, ale moje związki się rozpadały. W sumie to nigdy nie miałam na nie czasu. Tak naprawdę w miesiącu miałam 4 dni wolnego, co drugi weekend (gdy nie prowadziłam zajęć na uczelni). Cóż, trochę mało na budowanie trwałej relacji. Miałam konkretne oczekiwania wobec mojego przyszłego męża. Chciałam, żeby tak jak ja był niezależny finansowo i pracowity. Marzyłam o silnym męskim ramieniu, o które w momentach słabości mogłabym się oprzeć, przy jednoczesnym partnerskim układzie. Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że przyciągałam całkiem inne typy. Marzyłam o miłości jak z filmu, na całe życie, pełnej zaufania i zrozumienia. Chciałam poczuć strzałę Amora, wbijającą się w moje serce, i oszaleć z miłości. Mieć te przysłowiowe motyle w brzuchu. Pragnęłam stworzyć magiczną relację, która przetrwałaby każde trzęsienie ziemi. Wiem, wysoko postawiłam poprzeczkę, ale kto mi zabroni marzyć.
Znajomy systematycznie dzwonił i zapewniał mnie, że prawdziwa miłość jest jeszcze przede mną. Twierdził, że jestem wspaniałą kobietą i jeszcze nie znalazłam tego, który by to docenił, bo zasługuję na wszystko, co najlepsze. Słowa jak miód na moje serce. Słuchałam ich i czekałam na swojego księcia z bajki.
Kolega zwiększył częstotliwość telefonów, dzwonił co drugi czwartek pomiędzy moimi zajęciami w klubie. Łapałam się na tym, że zaczynam czekać na ten wyznaczony przez niego czas kontaktu. Rozmawialiśmy o wszystkim, mieliśmy podobne poczucie humoru i często rozumieliśmy się w połowie zdania. Kilka razy podczas naszych rozmów zażartował, że bylibyśmy idealną parą. Skwitowałam to, że traktuję go jak starszego brata, więc związek nie wchodzi w grę. Nasze rozmowy były dla mnie fajnym przerywnikiem w zawodowym życiu. Naprawdę dobrze mi się z nim rozmawiało. Był jedynym mężczyzną, który interesował się moim życiem, moim zdaniem na różne tematy, moim podejściem do świata, do życia. I w dodatku rozumiał to i podziwiał.
Był inteligentny i oczytany. Mogliśmy rozmawiać na każdy temat. Dzięki rozmowom z nim mogłam poznać męski punkt widzenia na wiele spraw. Jego również interesowały moje poglądy. Wypytywał mnie dosłownie o wszystko, co dotyczyło mojego życia, mojego dzieciństwa, mojej rodziny. Pytał o moich rodziców i moje relacje z nimi, o moje marzenia, sukcesy i porażki. W głowie pojawiały mi się czasami myśli, co by było, gdyby wrócił do Polski. Przyjechałby na białym rumaku i uratował mnie z wieży klubu, po drodze walcząc ze smokami, a potem żylibyśmy długo i szczęśliwie.
Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata. Nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń. Był dla mnie naprawdę dobrym kumplem telefonicznym. Wprawionym słuchaczem, a chyba tego wtedy bardzo potrzebowałam. Pragnęłam uwagi. Całymi dniami słuchałam o życiu innych, wspierałam w trudnych momentach, cieszyłam się sukcesami innych, a tu czasami ktoś chciał posłuchać, co u mnie słychać, co myślę na jakiś temat, co czuję. Zawsze szczerze z nim rozmawiałam i wprost nazywałam swoje myśli, emocje i uczucia. Czytałam mu siebie jak książkę. Mówiłam prosto z serca o wszystkim, co lubię, a co mnie irytuje. Czego pragnę, o czym marzę. Opowiadałam o swojej wizji partnera, z którym chciałabym stworzyć dom rodzinny, również o tym, jakby ten dom miał wyglądać i jak wyobrażam sobie życie z ukochanym. Dokładnie opisywałam każde moje marzenie, każdą wizję.
Któregoś dnia podczas rozmowy powiedział mi, że w pewnej kwestii mnie okłamał i chciałby teraz to sprostować. Powiedział, że przebywa w zakładzie karnym i jeśli mam z tym problem, uszanuje to i przestanie dzwonić. A jeśli chcę, to opowie mi, czemu tam się znalazł. Byłam w szoku, poprosiłam, żeby jednak nie dzwonił. Byłam na niego bardzo zła. Zaufałam mu. Otworzyłam się przed nim, a on ponad dwa lata mnie oszukiwał. Pierwszy raz zawiodłam się na nim.
Dzwonił i opowiadał o pracy, o tym, jak minął mu dzień, jakie interesy robi w Rosji, a tak naprawdę w tym czasie odsiadywał wyrok w zakładzie karnym. Kłamał bez zająknięcia. Opowiadał wymyślone na poczekaniu historie. Pamiętam, jak kiedyś zapytałam, jaka jest u niego pogoda, bo słyszałam, że w Rosji jest sroga zima – od razu, bez chwili zastanowienia opowiedział mi o fatalnych warunkach tam panujących.
Opowiadał mi o drogach w Rosji i o tym, jak dzień wcześniej przekupił policjanta, bo jechał, dwukrotnie przekraczając dozwoloną prędkość.
Innego dnia snuł opowieści na temat imprezy sprzed tygodnia i ze szczegółami opisywał, jak wyglądają balangi w Rosji.
To wszystko relacjonował mi z budki telefonicznej na więziennym korytarzu, a ja kompletnie nic nie podejrzewałam. Słuchałam i wierzyłam.
Czar prysł, nie mogłam zrozumieć, jak mógł mnie tyle czasu oszukiwać. Cisza trwała kilka miesięcy. Łapałam się na tym, że czasami brakowało mi naszych rozmów. Wypracował we mnie rutynę. Teraz wiem, że już wtedy zaczął mnie programować na czekanie na kontakt z nim. W pewien sposób przyzwyczaił mnie do siebie. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że się nie zorientowałam, że byłam oszukiwana. Uważałam go za fajnego i wrażliwego człowieka. Wspominałam nasze rozmowy. Lubiłam ten nasz wspólny telefoniczny czas.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
więcej..