- W empik go
Opowiem ci o zbrodni. Tom II - ebook
Opowiem ci o zbrodni. Tom II - ebook
Tym razem siedem opowieści i ośmioro autorów: Igor Brejdygant, Wojciech Chmielarz, Max Czornyj, Marta Guzowska, Małgorzata i Michał Kuźmińscy, Joanna Opiat-Bojarska oraz Katarzyna Puzyńska. Każdy z nich przeanalizował okoliczności towarzyszące przestępstwom i opisał wybraną historię, starając się zrozumieć, co doprowadziło do tragedii.
Autorzy zrobili to w charakterystyczny dla siebie sposób, do którego przyzwyczaili swoich czytelników. Wstęp do książki napisał twórca i prowadzący "Magazyn Kryminalny 997" - Michał Fajbusiewicz.
Igor Brejdygant i zagadkowa śmierć młodego żeglarza. Czy to mogło być samobójstwo? Wojciech Chmielarz, ślepa miłość i zabójca z portalu randkowego. Max Czornyj i bestialskie czyny mordercy-zoofila. Marta Guzowska i historia dwóch nastolatek: jedna chce umrzeć, druga – zabić. Małgorzata i Michał Kuźmińscy o satanistach. Joanna Opiat-Bojarska o porwaniu zakończonym zabójstwem oraz Katarzyna Puzyńska o czterech zbrodniach, których podłożem była chora namiętność.
Autorzy rozmawiali z dochodzeniowcami, profilerami, psychologami, kryminologami, seksuologami. Analizowali akta spraw. Musieli wejść w nowe role: narratorów przedstawiających kulisy śledztwa i rozmawiających z ekspertami, których udział okazuje się niezwykle ważny dla przebiegu opowieści, a zarazem gospodarzy telewizyjnego studia. Ta próba powiodła się znakomicie.
Jak można było nie zauważyć przyczajonego zła? Można było, bo zbrodnia – jak pisze Chmielarz: – „To cały proces. Skomplikowana operacja, która została doprowadzona do perfekcji w wyniku toczących się miliony lat procesów ewolucji. To pojedynek między łowcą a ofiarą. Pojedynek, który właśnie się rozpoczyna, chociaż osoba, na którą polujesz, jeszcze o tym nie wie”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-954305-1-0 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
IGOR
BREJDYGANT
.
IGOR
BREJDYGANT
Urodzony w 1971 roku. Pisarz, scenarzysta, reżyser, fotograf. Autor scenariuszy do filmów fabularnych Palimpsest (reż. Konrad Niewolski), Prosta historia o morderstwie (reż. Arkadiusz Jakubik) oraz do seriali Paradoks, Zbrodnia, Belle époque i Ultraviolet. Studiował na wydziale produkcji w łódzkiej PWSFTiTV.
Jako reżyser pracuje przy formach dokumentalnych – seria Szaleńcy Pana Boga dla Religia TV, cykl Handlarze dla TTV oraz fabularnych – serial Paradoks dla TVP2.
Napisał do tej pory trzy bardzo dobrze przyjęte przez czytelników i krytykę powieści kryminalne: Paradoks (2016) – na motywach scenariusza własnego autorstwa, Szadź (2017) oraz Rysa (2018). Kontynuacją Rysy jest thriller polityczny Układ, którego polska premiera odbyła się w czerwcu 2019 roku.
Za powieść Rysa zdobył Nagrodę Specjalną im. Janiny Paradowskiej na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu w 2019 roku oraz nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru 2019.
Czas na mnie
czas nagli
(...)
Co ze sobą zabrać
na tamten brzeg
(...)
więc to już wszystko mamo
to jest całe życie?
Patrykowi^()
Morze było rzeczą, którą ukochał w życiu najbardziej. Właściwie morze nie było żadną rzeczą, było czymś znacznie więcej. Nie osobą, ale bytem jakimś większym od niego, od innych, od wszystkiego, co do tej pory poznał. Trochę jak ocean w powieści Solaris Lema, którą czytał kilka lat wcześniej. Miłość, myśli, emocje, szaleństwo, a jednocześnie spokój, błękit i mrok głębiny. Nadzieja i lęk. Wszystko to było w falach łagodnie rozbijających się o betonowy falochron pod jego stopami.
Siedział na murku pod schodami prowadzącymi z góry, od tarasu widokowego Oceanarium. Tylko tu nie było go widać, tylko tu on widział wszystko to, co chciał i nic poza tym. Fale zaczynały się tuż pod stopami, a kończyły – w nieskończoności. Chmury, gęste, szare, ale bardziej imponujące niż smutne, stykały się z powierzchnią wody w miejscu, w którym jedno stawało się drugim. Po prawej stronie widać było maszty jachtów kołyszących się w marinie. Lekko i bezdźwięcznie. Dalej światła miasta. Mimo że dwa dni temu zaczął się już czerwiec, wciąż było chłodno i pogoda bardziej przypominała koniec zimy niż początek lata. Było jedenaście, może dwanaście stopni. Tu, gdzie siedział, pewno było nawet chłodniej, bo wiało od morza. Plecami przywarł do betonu osłaniającego go od świata, z którym trudno było mu dojść do ładu. Tymczasem morze, które rozumiał i które rozumiało jego, dziś za wszelką cenę chciało go odepchnąć od siebie mrokiem chmur i chłodem wiatru.
Gdyby nie te chmury, które piętrzyły się z kilometr w górę, na zachodzie pewnie byłoby jeszcze teraz widać łunę kończącego się dnia – pomyślał. A może zresztą było widać, ale przecież zachód był za jego plecami, a on spoglądał na to, co przyniesie jutro, czyli wschód dnia, który nie miał się już dla niego wydarzyć.
Sporo było powodów, ale gdyby miał wymienić ten jeden, ten kluczowy, to co by to było? Może żaden nie był kluczowy? Jak w wypadkach lotniczych albo, jeszcze lepiej, w katastrofach na morzu, o których tyle czytał. Dopiero suma wielu czynników dawała ostateczny rezultat. Gdyby wystąpiły osobno – a nawet gdyby wystąpiły wszystkie oprócz choćby jednego – do wypadku by nie doszło i, co więcej, prawdopodobnie nikt nawet by sobie nie uświadamiał, jak niewiele dzieliło załogę od śmierci. A tak? A tak wszystkie klocki zaczęły się przewracać, trybiki zaskoczyły i zegar nieuchronności ruszył w ostatnią podróż, którą niechybnie musiało zakończyć zatrzymanie się wskazówek. Zegary zawsze w końcu stają – wszystko i wszyscy kiedyś się kończą, pomyślał, a chłód nocy liznął jego nagie stopy. Ile razy tu siedział? Przeważnie sam, ale przecież też z Nią. Myślał już o tym wcześniej, ale czy jest ktoś, kto w jego wieku o tym nie myśli? Inna sprawa, że chmury też nie pomagały. A na przykład takie Karaiby? Dlaczego wszyscy ludzie nie mieszkają na Karaibach? Po co tyle milionów, miliardów ludzi męczy się pod tymi chmurami, skoro są miejsca na świecie, w których chmur prawie nie znają? Zastanawiał się nad tym już tyle razy i nigdy nie udało mu się rozwiązać tej zagadki. Miejsca przecież by starczyło. Na świecie były rajskie oazy, w których prawie nikt nie mieszkał. Widział je nie raz i chciał tam wrócić. Może to był czynnik numer jeden? Zadał sobie pytanie, na które oczywiście nie miał szans odpowiedzieć. Bardzo wiele było takich pytań, chyba za wiele – i może to był czynnik numer dwa.
„Pomyśleć, że jeszcze cztery dni temu było tak ciepło, wyglądało nawet, że może długi weekend będzie udany. Chyba wszystko zrobiłem, jak należy. Maile skasowane, pieniądze mama na pewno zwróci. Może nie od razu, ale za jakiś czas. Ważne, żeby nikt nie myślał źle, żeby pamięć pozostała czysta i niezabrudzona, żeby nie było żalu, skoro już i tak będzie smutek”.
Ciekawa rzecz, że jeszcze przed chwilą, przed kilkoma godzinami myślał o Niej tak dużo – a teraz zniknęła. Z minuty na minutę przychodził coraz większy spokój. Może to fale? Rytmiczny, gładki dźwięk ich uderzeń, po którym co jakiś czas do uszu dobiegał delikatny chlupot rozbryzgiwanej wody, a nozdrza smagała woń ryb i soli. Może to fale hipnotyzowały go teraz i usypiały czujność? Tę czujność, która, gdy nie śpi, jak brzytwa wyznacza bezwzględną granicę między życiem a śmiercią.
Przygotowania trwały oczywiście jakiś czas. Musiał wybrać miejsce, zgromadzić wszystkie niezbędne rzeczy, liny, płyty chodnikowe, dokładnie zaplanować czas. Dokładność w takich sytuacjach jest najważniejsza, a realizacja planu punkt po punkcie pozwala nawet chwilami zapomnieć o tym, czego plan dotyczy.
„Oni myślą, że tak właśnie było”, uśmiechnął się Patryk. Oni też w jakimś momencie powzięli plan. I od tamtej pory metodycznie układali go tak, żeby dotrzeć do jedynie słusznego końca. Ludzie tak mają, tak myślą, muszą w to wierzyć, bo sprawa musi mieć logiczne wytłumaczenie. Życie człowieka nie może się skończyć z przyczyn niewyjaśnionych. Nie ma takiej rubryki w prokuratorskich kodeksach postępowań. Muszą wiedzieć, więc ułożyli historię, która potoczyła się tak, jak zaczął wam właśnie opowiadać. Tak zaczął, bo to chcieliście usłyszeć.
Wszyscy, oprócz mamy.
No więc spróbujmy raz jeszcze, bo przecież mogło być zupełnie inaczej. Kłopoty zaczęły się już kilka miesięcy po rejsie luksusowym jachtem, na którym był prawie trzy lata wcześniej. Tyle że do tej pory wcale nie postrzegał tego jako kłopotów. Swoją drogą kto by pomyślał, że upłynęło już tyle czasu.
Przez pierwsze tygodnie rejsu właściwie nic się nie działo. Ocean spokojny, więc nie było nawet za dużo roboty, zresztą kapitana mieli bardzo doświadczonego i nawet gdyby zaistniały jakieś nieprzewidziane okoliczności przyrody, i tak nikt na pewno by nie ucierpiał. Szli po kursie i według planu, od wyspy do wyspy, czasem zatrzymywali się na chwilę dłużej w zatoczkach tak pięknych, jakby nie były z tego świata. Początkowo wszystko więc szło zgodnie z rozkładem. On robił to, co kochał najbardziej, czyli żeglował, do tego był w raju, a na koniec jeszcze mieli mu za to zapłacić, i to całkiem nie najgorzej. Początkowo było właśnie tak – a właściwie tak było prawie do samego końca. Dopiero trzy, a może dwa dni przed zakończeniem rejsu wszedł – trochę przez pomyłkę, a trochę może z ciekawości – do kajuty kapitana i zobaczył tam coś, co nie przydało mu się do niczego, a co odmieniło jego życie. Przez to teraz właśnie siedział związany na pokładzie tej łodzi, a jakiś frajer, którego nigdy wcześniej nie widział i którego nie miał już na pewno zobaczyć nigdy później, zbliżał się do niego ze strzykawką zakończoną bardzo cienką igłą, którą za chwilę miał wbić w głąb jednego z jego otworów nosowych. Wtedy, tam – przypomniał sobie – na stoliku w kajucie leżało bardzo dużo torebek wypchanych czymś i szczelnie oklejonych grubą taśmą, która była biała – pewnie po to, żeby nie zepsuć harmonii kolorystycznej. Jedna z torebek była nacięta od boku, a na stoliku obok niej leżało sporo proszku w kolorze taśmy.
Może więc było tak, a może inaczej. Może o wszystkim zdecydował fakt, że kilka dni temu nie udało mu się dostać na rejs do Amsterdamu. Oczywiście nie były to Karaiby, ale on już tak bardzo tęsknił za morzem, że ucieszyłoby go nawet zlecenie przeprowadzenia łodzi z Gdyni do Świnoujścia. W sytuacji, gdy nie pływał już od tak bardzo dawna, Amsterdam jawił się jako niewyobrażalna przygoda.
Poza tym dopóki Ona była tutaj, wszystko wyglądało inaczej. Nie było wprawdzie studiów, relacje z kolegami też się ostatnio za bardzo nie kleiły, coraz więcej czasu spędzał przy komputerze, ale przynajmniej raz dziennie rozmawiał z Nią. A teraz nie było już ani Jej, ani nawet rejsu do Amsterdamu. Było to, co pewnie dojrzewało w nim od dawna – tyle że przecież to dojrzewa w bardzo wielu młodych ludziach, więc dlaczego akurat u niego miało wziąć górę? W każdym razie od czterech dni zaczął się już do tego szykować w sposób praktyczny, a kiedy ktoś taki jak on za coś się bierze, to doprowadza to do końca. Najbardziej nie lubił rzeczy zaczętych i nieskończonych – zresztą dlatego gdzieś z tyłu głowy męczyło go, że już dwa razy porzucił studia. Zmarnował czas i nic z tego nie wynikło, chaos narastał, a on najbardziej nie lubił chaosu. Dlatego teraz nie mógł dopuścić, by działania nie miały sensownego zwieńczenia. Teraz chaos nie mógł zatriumfować.
Dwa lata po nocy, w której mroku Patryk siedział na krawędzi betonowego falochronu, czekając na dogodny moment – albo na burcie łodzi dryfującej na środku Zatoki Gdańskiej, czekając na to, aż tamci wybiorą dogodny moment – prokurator wpatrywał się w zgromadzone akta i po raz nie wiedzieć który próbował nadać kształt i sens rysującemu się przed nim chaosowi. Chwilę wcześniej dotarła do niego ekspertyza psychologiczna dotycząca nieżyjącego chłopaka, którą przygotował dla nich współpracujący z policją psycholog. Ekspertyza pozwoliła mu wreszcie odetchnąć, bo z profilu osobowościowego Patryka jasno wynikało, że mógł mieć skłonności samobójcze. Wreszcie to, co wszystkim już wcześniej chodziło po głowach jako hipotetycznie najbardziej możliwe, zdawało się potwierdzać. W całej sprawie niepokoił go właściwie tylko jeden szczegół, który zresztą nie przestał go niepokoić tak naprawdę już nigdy. Dlaczego na nadgarstkach i kostkach chłopaka patomorfolog nie znalazł żadnych śladów otarć? Przecież bez względu na to, czy Patryk został przez kogoś wrzucony do wody, czy związał się sam i sam przywiązał sobie do pasa dwudziestotrzykilowe kawały chodnikowych płyt, to kiedy już znalazł się pod wodą, kiedy zaczęło mu brakować powietrza, powinien podjąć walkę, a ta powinna zaowocować otarciami na nadgarstkach i kostkach od pętających go okrętowych lin. Dlaczego nie było otarć? Czy dlatego, że gdy chłopak znalazł się w wodzie, to wprawdzie oddychał, ale nie miał możliwości ruchu, bo jego układ mięśniowy był sparaliżowany, na przykład pavulonem? Prokurator, myśląc o tym wszystkim i tworząc najbardziej – o czym był przekonany – prawdopodobną hipotezę samobójstwa, wiedział przecież jednocześnie doskonale, że metabolity rozkładającego się w organizmie pavulonu nie mogły zostać wykryte w badanych przez patomorfologa zwłokach. Po takim czasie owe metabolity były bowiem tożsame z metabolitami innych procesów biochemicznych zachodzących w martwym już od dawna ciele chłopaka. Tak więc, choć Patryk utonął, to może, wpadając do wody, był nieprzytomny, albo, co gorsza, był przytomny, ale nie miał żadnej możliwości ruchu.
Może więc po tym, gdy w kajucie na żaglowcu Patryk zobaczył to, czego nie powinien, najpierw zwolnili go z rejsu, później jednak, jakiś czas po powrocie do Polski, świadomi ryzyka, które stanowiła dla nich jego zupełnie niepotrzebna wiedza, zaprosili go do swoistej gry? Może najpierw pojawiły się maile? Miał ich w swojej skrzynce całą kolekcję. To dlatego, zanim tamtego wieczora wyruszył na spotkanie z nimi, wykasował wszystko. Taki był honorowy warunek, a on dotrzymywał honorowych warunków, a poza tym oni wydawali się tak bardzo wszechwiedzący, że miał pewne obawy, iż jeśli nie dopełni owych warunków, to po prostu znikną wraz ze swoją ofertą – a tego bardzo nie chciał, bo była nader nęcąca. Mieli wypłynąć z portu w Hamburgu w rejs jego życia: do Nowej Zelandii. Przy czym tym razem miał mieć na łodzi uprawnienia kapitańskie, a dodatkowym celem podróży – oprócz oczywiście tego, by jak zwykle bardzo zamożni ludzie, których bliżej nie znał, mogli sobie pobyć jakiś czas w bardzo luksusowych warunkach – miał być udział w wyprawie quasi naukowej do siedlisk ginących wielorybów. Wieloryby i ginący świat zwierząt – szczególnie tych, których naturalnym środowiskiem były jego ukochane oceany – leżały mu na sercu jak prawie nic innego. Leżały, bo Patryk ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie lubił śmierci.
Może byłoby inaczej, gdyby nie odszedł ukochany dziadek? Prokurator siedział nad papierami i zastanawiał się, czy przypadkiem nie to właśnie uruchomiło lawinę zdarzeń, które doprowadziły Patryka do samobójstwa. Patrzył po raz kolejny na zdjęcia ciała świeżo wydobytego z wody. Fotograf zrobił je może kwadrans po tym, gdy łódź należąca do gdańskiej policji wodnej po dwóch godzinach walki z falami w końcu dobiła do brzegu. Czternastego lipca, w godzinach popołudniowych, sternik jachtu turystycznego przepływającego w odległości mniej więcej dwóch mil morskich od linii brzegowej na niespokojnych tego dnia wodach zatoki dostrzegł dryfujący przedmiot sporych rozmiarów. Zatrzymał silniki, by bliżej mu się przyjrzeć. Chwilę później przedmiot nabrał wyraźnych kształtów ludzkiego ciała. Policjanci dopłynęli szybko, ale powrót nie był już tak prosty. Podjęte z wody do aluminiowego kosza wyłożonego plastikową siatką ciało wydawało się cięższe niż być powinno. Fala była wysoka, a wiatr cały czas się wzmagał. Policjanci przytroczyli kosz do burty i rozpoczęli żmudną drogę do brzegu. Jeden z nich mniej więcej w połowie dystansu pomyślał, że chyba nieżyjący od Bóg wie jak dawna właściciel tej cielesnej powłoki bardzo nie chce, żeby wydobyć go z morza. Gdy po dwóch godzinach walki z żywiołem dobili w końcu do brzegu, przyczyna trudności transportowych okazała się jednak znacznie bardziej prozaiczna, choć równocześnie bardziej przerażająca. Przy próbie podjęcia ciała na ląd okazało się, że do nóg mężczyzny przyczepione były za pomocą liny dwie betonowe płyty, a konkretnie jedna płyta przełamana na pół. Oprócz fotografa na brzegu obecni byli: kryminalistyk, patomorfolog, pani prokurator, która teraz od jakiegoś już czasu nie prowadziła tej sprawy, kilku policjantów z wydziału śledczo-dochodzeniowego i gapie – bo gapie są zawsze i wszędzie, choćby nie wiadomo jak wiało i choćby rzecz działa się na samym końcu betonowego nabrzeża, tak jak w tym wypadku.
Do tego jeszcze ta rozbieżność – pomyślał prokurator. Na miejscu wyłowienia zwłok biegły określił szacunkowo, że ciało przebywało w wodzie około trzech tygodni. Potem, gdy wiadomo już było, którego dnia Patryk wyszedł z domu, w czasie badania postmortem w prosektorium patomorfolog stwierdził, że zwłoki znalazły się w wodzie mniej więcej sześć tygodni wcześniej. Dość zasadnicza różnica. Czy ten pierwszy mógł się aż tak pomylić? Prokurator znów zerknął na fotografie. Owszem, ciało było mocno napuchnięte. Gazy wypełniły zwłoki na tyle, że szczupły chłopiec ze zdjęcia, które dostali od mamy, nie był już szczupły. To właśnie gazy wypchnęły ciało na powierzchnię, mimo że obciążało je dodatkowe dwadzieścia trzy kilo betonu. No więc, wracając do sprawy, ciało było wprawdzie napuchnięte, ale choć prokurator za bardzo się na tym nie znał, to na jego wyczucie nie wyglądało, jakby przeleżało pod powierzchnią wody sześć tygodni. Czterdzieści pięć dni w słonej wzburzonej wodzie, a powłoki ciała były nietknięte? Ale najgorzej było z węzłami – czy też z liną, którą ktoś przeciął nie wiadomo po co od razu na brzegu. Później, kiedy robili eksperyment procesowy, który miał odpowiedzieć na pytanie, czy chłopak mógł związać się sam, ta sprawa wracała dwukrotnie. Jak można dokonać rzetelnego eksperymentu procesowego, próbując odpowiedzieć na pytanie, czy ktoś mógł sam się związać, kiedy nie do końca wiadomo, jak był związany? Kto i po cholerę to przeciął?! Prokurator wściekł się po raz nie wiadomo który. Jak w takich okolicznościach ustalić, czy chłopak mógł sam związać sobie ręce i nogi i przywiązać do nóg płytę chodnikową, którą wziął z pobliskiej budowy? Swoją drogą, czy ktoś sprawdził kiedykolwiek, czy na tej budowie były takie właśnie płyty? Pytania rodziły pytania. Na część z nich odpowiedzi były pewne, na wiele innych wybrali, jak się zdaje, te, które akurat najbardziej im odpowiadały. Tak było na przykład z ekspertyzą hydrograficzną, którą przygotowała Marynarka Wojenna. Zwłoki mogły zdryfować spod gdyńskiego nabrzeża, ale równie dobrze mogły trafić tam, gdzie je znaleziono, z dowolnego innego miejsca w Zatoce Gdańskiej. Wybrali pierwszą opcję, bo cały obraz układał się w mozaikę przedstawiającą Patryka przytulonego do betonowego nabrzeża na tyłach Oceanarium tamtej chłodnej nocy z drugiego na trzeciego czerwca 2010 roku. Ktoś zasugerował nawet, że być może chłopak w ten sposób postanowił uczcić swoje urodziny. Niestety, ludzie czasem mówią to, co myślą, zanim uświadomią sobie, że mogą w ten sposób kogoś boleśnie dotknąć.
Prokurator pokręcił głową zniesmaczony.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------