Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieść mojej mamy. Ocalić rodzinną historię od zapomnienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Opowieść mojej mamy. Ocalić rodzinną historię od zapomnienia - ebook

Obóz. Marsz śmierci. Rzeź Woli. Ubeckie tortury. Słowa te były wypowiadane w jej domu – szeptem lub krzykiem – odkąd pamięta. Wsiąkły w nią tak jak tusz w numerze wytatuowanym na przedramieniu matki. Małgorzata zaczyna pisać. Czas przekazać tę historię dalej.

------------------------------------------------------------------------------------------------------

– Zgadnij, skąd dzwonię?! – każę mamie zgadywać, ale mój pełen radości i dumy głos zdradza szybko powód mojego podekscytowania. Cieszymy się razem, teraz będziemy sobie codziennie rozmawiać.

(…)

– No to podaj mi numer, proszę! – mówi mama na koniec rozmowy.

Podaję, a w słuchawce zapada głucha cisza.

– Hej, co się stało? Halo, halo! Dlaczego nic nie mówisz? Halo, słyszysz mnie? – Zaczynam się niepokoić.

(…)

Rozłączamy się. Czuję dziwny niepokój. Chodzę niespokojnie po korytarzu. Zamówię taksówkę i pojadę zobaczyć, co się dzieje. Moja zdyscyplinowana, opanowana z reguły mama tak się nie zachowuje. Zaczynam się ubierać.

Nagle dzwonek telefonu. Błyskawicznie podnoszę słuchawkę.

– Mama!

– Słuchaj, ja twój numer mam na ręce…

Fragment „Opowieść mojej mamy”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8847-8
Rozmiar pliku: 9,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TELEFON Z AUSCHWITZ

Mamy rok 1995. Mieszkamy w długim na pół kilometra blokowisku na osiedlu Orła Białego w Poznaniu, a moja mama i mój tata daleko stąd, w starej dzielnicy miasta – Wildzie. Oboje są całkiem starzy, więc telefon raz na parę dni to ważna rzecz. Ale nie prosta. W moim wielkim bloku są tylko dwa aparaty telefoniczne, tak zwane wrzutowe, na monety, rozmieszczone na dwóch końcach wieżowca. Gdy nie ma dużej kolejki, aparat nie połyka monet i nie jest zepsuty, a jeszcze w dodatku nikt nie siedzi dzwoniącemu na plecach, to nie jest źle. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że jakieś ośliszcze wyrwie telefon „z korzeniami” z betonowej ściany – może dla kawału, a może chce części na sprzedaż. Stąd właśnie eskapady do budki są często gęsto nieudane, a człowiek wraca do domu zmarznięty, zmoczony deszczem lub zgrzany, w zależności od pogody. I przeklina te niewygody – skutek komunistycznego zapóźnienia – a przy okazji wszystko, na czym świat stoi.

Aż tu wreszcie radosna nowina: zakładają nam telefon! Mąż przynosi do domu śliczne czerwone pudełko z białą tarczą do wciskania cyferek – obiekt marzeń i pożądań.

Wykręcam z nabożeństwem pierwszy numer, do mamy. Ale będzie niespodzianka!

– Zgadnij, skąd dzwonię?! – każę mamie zgadywać, ale mój pełen radości i dumy głos zdradza szybko powód mojego podekscytowania. Cieszymy się razem, teraz będziemy sobie codziennie rozmawiać.

Nawet mój sędziwy, prawie osiemdziesięcioletni, lekko przygłuchy ojciec podchodzi do telefonu i zamienia ze mną kilka słów. Nie jestem pewna, czy mnie słyszy – swoją ukochaną córeczkę – więc na wszelki wypadek drę się na całe gardło. Jak fajnie słyszeć ich oboje!

– No to podaj mi numer, proszę! – mówi mama na koniec rozmowy.

Podaję, a w słuchawce zapada głucha cisza.

– Hej, co się stało? Halo, halo! Dlaczego nic nie mówisz? Halo, słyszysz mnie? – Zaczynam się niepokoić.

Głos mamy dobiega jakby z innego świata – bezbarwny, beznamiętny. Niepodobny do maminego ciepłego tonu, jeszcze przed chwilą pełnego ekscytacji.

– Tak, tak… Wszystko dobrze, nic się nie dzieje – ledwo słyszę, co mówi.

– Jak to, przecież wiem, że coś się stało. Źle się czujesz? Serce, tak? – gorączkuję się.

– Nie… nie… naprawdę wszystko dobrze. – Jej głos jest dziwny, nie przekonuje mnie.

Rozłączamy się. Czuję dziwny niepokój. Chodzę niespokojnie po korytarzu. Zamówię taksówkę i pojadę zobaczyć, co się dzieje. Moja zdyscyplinowana, opanowana z reguły mama tak się nie zachowuje. Zaczynam się ubierać.

Nagle dzwonek telefonu. Błyskawicznie podnoszę słuchawkę.

– Mama!

– Słuchaj, ja twój numer mam na ręce…

Milczymy obie. Nie tylko głowa, ale również moje ciało nie dowierza, jakby zesztywniało, gula w gardle, serce zamarło. A przecież to nie o mnie tutaj chodzi.

Mama mówi powoli, cicho. Najpierw poczuła jakby uderzenie pioruna – porażające, przytłaczające wrażenie, że widok tych pięciu cyferek jest jej boleśnie znany, że to coś strasznego, dalekiego, ale i bliskiego zarazem. Rozpaczliwie poszukiwała w myślach źródła tego obrazu, gdy nagle, jak grom z jasnego nieba – instynkt raczej niż myśl – kazał jej raptownie odsunąć rękaw bluzki. Tak, zgadza się, oprócz jednej cyferki (trzydzieści lat temu numery telefonów były sześciocyfrowe) wszystkie pozostałe na ręce takie same!

***

Moja mama nie musi pamiętać mojego numeru telefonu. Ma mój numer na ręce, a dokładniej, na przedramieniu. I ma go już prawie pięćdziesiąt dwa lata.

W 1995 roku jeszcze nie wiem, że choć teraz traktuję to nieprawdopodobne, dziwne, trochę straszne wydarzenie jak zbieg okoliczności, to już za kilka lat zacznę o nim myśleć inaczej. W międzyczasie pojawiają się pierwsze tak zwane kłamstwa oświęcimskie. Nie przejmuję się nimi za bardzo, są tak niedorzeczne! A poza tym nie mam czasu: mam dorastające dzieci, pracuję, opiekuję się dwojgiem coraz starszych rodziców. Ale podczas jednej z wizyt u rodziców mama mnie zaskakuje. Opowiadam właśnie z lekceważeniem o kolejnym kłamliwym artykule w jakiejś gazecie o „polskich obozach koncentracyjnych”, kiedy mama – siwa, kruchuteńka, o wymizerowanej po operacji twarzy, duże, ciemne oczy patrzą na mnie jakby z rezygnacją – mówi:

– Ja bym nie chciała się przed śmiercią tłumaczyć, że mordowałam Żydów w Oświęcimiu.

Patrzę na nią z niedowierzaniem i co może zabrzmi nie na miejscu, nieomal z rozbawieniem.

– No co ty mówisz? Przecież do tego nigdy nie dojdzie!

W odpowiedzi mama smutnie kręci głową.

Kilka miesięcy później podpisuję w internecie pierwsze protesty przeciwko zakłamywaniu prawdy o Auschwitz. Wtedy też przychodzi mi do głowy, że ten przypadek z moim numerem telefonu na mamy ręce nie jest czystym zbiegiem okoliczności, że to może jakiś znak…? Plan jakiś? Palec boży? Zobowiązanie wobec tych, co odchodzą? I że może teraz mam stać się kimś w rodzaju strażnika pamięci, głosem pierwszego pokolenia po Auschwitz? Postpamięcią, czy jak to się teraz nazywa, i że przed tym ciężkim brzemieniem nie ucieknę. Ale to jeszcze nie teraz. Jeszcze do tego nie dojrzałam, jest dopiero rok 1995.

Mama umiera siedem lat później. Dwa lata wcześniej, w 2000 roku, odchodzi mój kochany osiemdziesięcioośmioletni ojciec, historyk dziejów okupacji, uczestnik powstania warszawskiego, harcerz i organizator Szarych Szeregów w Wielkopolsce, żołnierz AK, więzień – jak sam to określa – „ubeckich betonów”.

– Mieliśmy piękne, ale trudne życie – to pierwsze słowa mamy, kiedy przyjeżdżamy, moi bracia i ja, ze szpitala do domu i mówimy jej o śmierci ojca. A potem w krótkim czasie odchodzą na ostatnią wartę przyjaciele mamy i taty: harcerze, akowcy, wierni druhowie, ostatni świadkowie „czasów pogardy”. Mój wewnętrzny przymus, żeby to, co wiem – te impresje raczej niż realne obrazy – zatrzymać na papierze, wzmaga się. Ale to jeszcze nie teraz, jeszcze potrzebuję czasu.

Ten zaś płynie nieubłaganie, nagle mamy drugą dekadę XXI wieku. Kłamstwa oświęcimskie zaczynają się rozkręcać w najlepsze, czyli w najgorsze, coraz śmielej odzywają się tak zwani negacjoniści obozowi, wreszcie zaczyna się systematyczny demontaż demokracji w Polsce. Rujnacji ulega wszystko, co składa się na podwaliny państwa, drastycznie łamane są prawa kobiet i mniejszości. Nie mogę pojąć, jak można w tak krótkim czasie zniszczyć dobre, z wielkim trudem wypracowane przez lata stosunki z naszymi sąsiadami, a w szczególności z Niemcami i Izraelem. Co by na to powiedział mój biedny ojciec, autor książki o obozie zagłady Żydów w Chełmnie nad Nerem2 i niestrudzony orędownik nierugowania pięknego języka Goethego z powojennych szkół? Co by na to powiedziała moja mama, która w Auschwitz w nędznym baraku, w obozowych łachmanach, ze wzruszeniem słuchała (śpiewanego na cały głos) radosnego i zwycięskiego _Alleluja_ ­Haendla w wykonaniu niemieckiej śpiewaczki operowej, więźniarki politycznej własnego kraju?

Wreszcie, na tę całą biedę i smutek, na to dramatycznie skłócone i podzielone społeczeństwo spada koronawirus i zamyka nas wszystkich, a szczególnie naszych kochanych seniorów, a więc i mnie, w domach. Już nie ma odwrotu: biurko, komputer i fotel zapraszają do krainy Auschwitz.

2 Edward Serwański, _Obóz zagłady w Chełmnie nad Nerem_, Poznań 1964.JAK ZAROBIŁAM W ŁEB ZA AUSCHWITZ

Mój pierwszy kontakt z Auschwitz jest fizycznie bolesny. Mam sześć lat i uwielbiam oglądać telewizję. Jako jedni z pierwszych w kamienicy mamy w domu telewizor. Odbiornik jest stary, używany. Dostaliśmy go w prezencie od naszego bogatego wujka Edmunda, ale to nie szkodzi, i tak jest wspaniały, to znaczy telewizor, wujek zresztą też! Dwa razy w tygodniu oglądam na naszym małym ekranie _Misia_ _z_ _okienka_. Na ten program zlatują się dzieciaki z połowy kamienicy, siadają gdzie popadnie, niektóre nawet na podłodze. A w czwartki o dwudziestej, po _Dzienniku Telewizyjnym_, schodzą się dorośli na _Kobrę_, kilku z nich z własnymi krzesłami.

Dzisiaj jest niedziela, nie ma mojego ulubionego _Misia_. Ale za to w jedynym programie, który odbieramy, leci właśnie jakiś stary, śmieszny film: dziwne postacie w poszarpanych pasiastych ubrankach pędzą dokądś w przyspieszonym tempie, a za nimi kroczy dostojnie wysoki pan w butach z cholewami, z bacikiem w ręku i pogania to dziwaczne towarzystwo. Śmieję się głośno, ale krótko, bo zaraz… trzask! Dostaję w łeb od starszego o osiem lat brata i prawie ląduję pod krzesłem.

Autorka wraz z rodzeństwem i nianią, 1955 rok

– Maciek, co robisz? Za co ją bijesz? – krzyczy mama z głębi pokoju.

– Mama nie widzi, jaka ona jest głupia? Ludzi do gazu pędzą, a ta głupia się śmieje!

– Daj spokój, to jeszcze dziecko, przecież nie rozumie! – odpowiada mama.

– Ale oni tak śmiesznie biegli… – mówię, chlipiąc żałośnie na podłodze.„PO TĘCZOWYM MOŚCIE, ANIOŁOWIE, NOŚCIE SERCE MOJE DO JEJ STÓP…”3

Prędko, prawie biegiem, trzeba się spieszyć, żeby jeszcze zdążyć przed godziną policyjną! A przecież z Górczyna na Wildę to kawał drogi – prawie pół miasta, no a Poznań wcale nie jest taki mały. Jest koniec maja 1945 roku, tuż po wojnie, komunikacja ledwo działa, więc lepiej liczyć na własne nogi. I tak też właśnie robi mój ojciec. Bo to on pędzi ulicami Poznania. Przed półgodziną dotarła do niego elektryzująca wiadomość: Wanda wróciła! Wanda wróciła z obozu, z Oświęcimia. Edward musi ją dzisiaj zobaczyć!

Jeszcze tylko przebiegnie most Dworcowy i już jest na rynku Wildeckim, już wspina się na drugie piętro starej kamienicy. Ma trzydzieści trzy lata, ale zasapał się. Jeszcze nie doszedł do siebie po okrutnej wojnie – okupacja, konspiracja i powstanie zrobiły swoje.

Na drzwiach rodziny Krawców wisi ciężka mosiężna kołatka w kształcie paszczy lwa. Uderza nią kilkakrotnie, ale i tak bardziej niż głuchy dźwięk, który wydaje kołatka, słyszy swoje walące jak młotem, z wysiłku i emocji, serce.

Mama Wandy, Weronika, otwiera drzwi. Przypomina sobie tego nie tak młodego już kawalera, zaprasza go do środka i ruchem ręki pokazuje drzwi pokoju, gdzie przebywa Wanda. Zaraz zapuka do jej drzwi…

***

Jest zima 1940 roku. Wanda Krawiec, pseudonim „Wundzik”, zbiega kamiennym schodami do piwnic Wyższej Szkoły Handlowej. Nie chce się spóźnić na konspiracyjną zbiórkę AKAH-y – Akademickiego Koła Harcerskiego. Ma dziewiętnaście lat, ale już od dziesięciu lat udziela się w harcerstwie. Teraz, od wybuchu wojny, należy do Szarych Szeregów: bierze udział w tajnym nauczaniu i w akcjach opieki społecznej, pomaga organizować imprezy kulturalne, kończy kurs sanitarny.

Cieszy się na wieczorne zebranie, bo dzisiaj AKAHA spotyka się w celach samokształceniowych. Będą wykłady, prelekcje, ale potem pewnie jakiś skromny koncert, może krótkie przedstawienie teatralne, piosenki harcerskie, no i trochę żartów i krotochwili. Przecież oni, chociaż działają w konspiracyjnym podziemiu, są młodzi, chcą się bawić.

„«Wundzik»! Poczekaj!” – tuż przed drzwiami dogania ją koleżanka z drużyny. „Świetnie, że jesteś, dzisiaj będzie druh Edek, «Hulajnoga». Jeszcze go nie znasz, prawda? To dusza naszego hufca, zobaczysz, jest w dechę! Organizuje wspaniałe zbiórki, ma poczucie humoru, a jakie świetne kalambury pisze!”.

„Hulajnoga”, co za dziwny pseudonim ma ten druh – myśli Wanda – i do tego jeszcze te kalambury… To musi być jakiś niepoważny człowiek, a przecież jest już harcmistrzem – dziwi się w duchu.

Kalambury okazują się naprawdę dowcipne, a druh Edek rzeczywiście jest bardzo lubiany przez całą harcerską ferajnę. „Wundzik” przygląda mu się uważnie: nie jest może szczególnie przystojny, ale ma niezwykły urok, jest szarmancki wobec dziewcząt, żartobliwy, jednak gdy przemawia, brzmi poważnie i ma posłuch. Jest prawie dziesięć lat starszy od Wandy i trochę przypomina jej braci. Wszyscy trzej już od dawna są dorośli i wyprowadzili się z domu, teraz są na wojnie. Ojca nie pamięta, miała zaledwie dwa lata, kiedy zmarł na zapalenie płuc w 1922 roku. Wielka szkoda, że doktor Fleming wynalazł penicylinę dopiero dwadzieścia lat później.

Edek Serwański w mundurze harcerskim, późne lata 30.

„Wundzik” odnosi wrażenie, że „Hulajnoga” spogląda na nią z sympatią i zainteresowaniem, ale może jej się tylko tak wydaje? Skąd ma wiedzieć, że jest śliczną i pełną wdzięku dziewczyną o ujmującym uśmiechu? Na pewno nie od matki – dostała od niej surowe, klasyczne, wielkopolskie wychowanie. Tu się dzieci nie rozpieszcza, tu warunki życia są skromne i takież ludzi względem życia wymagania. Tu się pracuje i żyje przyzwoicie, ale też godnie.

„Zróbmy przyjacielskie koło i zanućmy pieśń wesołą…”4. Jak zawsze na koniec zbiórki harcerze biorą się za ręce i odśpiewują swoje skautowskie „dobranoc”: „W cichym śnie spocznij już. Bóg jest tuż, Bóg jest tuż”5. Czy to przypadek, że „Hulajnoga” stoi w tym braterskim kręgu właśnie przy niej, przy „Wundziku”, i potrząsa delikatnie na do widzenia jej ręką?

***

_Halt, Ausweis bitte!_ 6 – Wanda i Edward stają jak wryci. Niemiecki wartownik w wieczornym mroku wyrasta tuż przed nimi jak spod ziemi. Spacerowali, trzymając się za ręce, zaabsorbowani sobą, i nie zauważyli, że weszli na teren niemiecki. Znają się już prawie rok, oboje oprócz konspiracji harcerskiej (Szare Szeregi), działają w AK. Edward jest emisariuszem Biura Zachodniego Delegatury Rządu na Kraj, a Wanda jest jego łączniczką. Wanda pracuje w kiosku z gazetami na Dworcu Głównym w Poznaniu i prowadzi tam punkt kontaktowy.

Teraz stoją przed niemieckim wartownikiem, a Edward ma w teczce ważne konspiracyjne papiery. Żołnierz w skupieniu przegląda ich dokumenty, przyświeca sobie latarką, zastanawia się przez chwilę – złamali prawo, musi ich aresztować. Edward prosi, a potem wręcz błaga żołnierza piękną, nienaganną niemczyzną, że jeśli już tak ma być, to żeby zabrać jego, ale _Fräulein_7, puścić wolno! Wartownik jest młody, waha się przez chwilę. Wreszcie daje się przekonać, że to zakochana para. Macha ręką, niech idą…

Pierwsze napięcie opada. Edward puszcza rękę Wandy. Ta rozprostowuje zesztywniałą i aż zbielałą od ucisku dłoń. Na palcu ledwo się trzyma cieniutki pierścionek. Nie wytrzymał tego ciśnienia, pękł.

***

Przedpołudnie 5 czerwca 1943 roku na Dworcu Głównym w Poznaniu jest spokojne: pasażerów jest mało, więc i kupujących gazety w kiosku w holu też niewielu. Tym większe zaskoczenie Wandy, kiedy nagle do okienka w kiosku podchodzi równocześnie dwóch panów ubranych po cywilnemu: _Fräulein Wanda, kommen Sie mit_8. Obaj jak na komendę odsłaniają klapy marynarki, pokazując znak Gestapo. Wanda wiedziała, że już od dwóch miesięcy jest jakiś konspiracyjny niepokój w Wielkopolsce i że Niemcy coś węszą, ale nikt nie przypuszczał, że dojdzie do tak wielkiej wsypy. To jednak dzieje się naprawdę. Dramatyczna w skutkach wpadka środowiska harcerskiego w Wielkopolsce zaczyna się pogłębiać i potrwa jeszcze kilka miesięcy. Pociągnie za sobą dekonspiracje, aresztowania i wywózki do obozów koncentracyjnych.

Gestapowcy robią rewizję w kiosku ruchu. Nie znajdują nic kompromitującego, ale i tak aresztują Wandę i przewożą na przesłuchanie do siedziby Gestapo, która znajduje się w przedwojennym Domu Żołnierza. Po zapadnięciu wyroku Wanda przez najbliższe dwa lata będzie więźniarką czterech hitlerowskich obozów: poznańskiego Fortu VII (pierwszego obozu koncentracyjnego na ziemiach polskich), obozu karno-śledczego w Żabikowie, obozu zagłady Auschwitz-Birkenau i obozu pracy przymusowej we Flossenbürgu.

Edward jest zdekonspirowany, ale udaje mu się zbiec. Gestapo rozsyła za nim listy gończe, a w jego rodzinnym mieście, Ostrowie Wielkopolskim, aresztuje jego siostrę i szwagra, Zofię i Alfonsa. Zofię zsyłają do Auschwitz, a Alfonsa do Mauthausen.

***

Barak obozowy w Auschwitz-Birkenau. Wanda i Zosia są w tym samym rewirze, zdarza się, że śpią nawet na jednej pryczy, ale jedna o drugiej wie bardzo niewiele. Zosia tylko tyle, że Wanda jest w obozie za Szare Szeregi i że zna jej brata Edka. Wanda z kolei wie, że Zosia jest siostrą „Hulajnogi”. To wszystko. O bliższej znajomości z Edwardem Wanda nie wspomina. To nie są czasy, w których ludzie są wylewni, nie tylko ze względu na wojnę i konspirację. Inaczej postrzega się dyskrecję w sprawach prywatnych. Nie rozpowiada się osobistych historii, bo takie zachowanie uważane jest za nieeleganckie, a prawo do ekskluzywności uczuć jest szanowane.

Dlatego w pierwszej chwili Zosia nie może się nadziwić, kiedy w paczce, którą pewnego dnia otrzymuje z domu, znajduje mały bukiecik zasuszonych kwiatków. Dopiero wtedy zaczyna się domyślać, co łączy jej brata z Wandą… i dla kogo jest ten bukiecik.

Czasy okupacji, Wanda przed wejściem do Wyższej Szkoły Handlowej, będącej konspiracyjnym miejscem spotkań AKAH-y

***

Koniec maja 1945 roku. Przed dwoma dniami Wanda wróciła do domu.

Słyszy pukanie do drzwi, domyśla się, czyje to szybkie kroki słyszała przed chwilą na korytarzu. Poznała głos Edwarda, kiedy wymienił kilka zdań z jej matką. Edek, ciągle jeszcze zadyszany, zmoczony wiosennym deszczem, staje w drzwiach. Jest jakby onieśmielony, porażony i oczarowany równocześnie widokiem Wandy. „Wróciłaś!” – w jego głosie słychać zachwyt pomieszany z radością, może też niedowierzanie.

Wanda stoi wyprostowana, jej szczupła sylwetka odbija się w balkonowej szybie, opiera się prawą ręką o stary orzechowy kredens, jakby pozowała do zdjęcia, do portretu. „A tak, wróciłam…” – jej głos brzmi przekornie, zuchwale, a spojrzenie jest zawadiackie, jakby chciała powiedzieć: „A bo co!”. Przecież nie są nawet narzeczeństwem, ale w kącikach jej ust już czai się radość, czarne oczy nie mogą dłużej ukryć uśmiechu.

***

Gdy parę miesięcy później moi rodzice, Wanda i Edward, staną na ślubnym kobiercu, żeby związać swoje życie na zawsze, nie mogą wiedzieć, że dopiero co zakończona wojna wcale nie jest końcem ich dramatów. Nie przypuszczają, że w krótkim czasie popadną z jednego faszystowskiego totalitaryzmu w drugi, tak samo nieludzki, komunistyczny. Że moja mama, świadek pędzenia ludzi w Auschwitz do komór gazowych na straszliwą śmierć, i mój ojciec, uczestnik powstania warszawskiego i dokumentalista barbarzyńskich mordów dokonywanych przez cywilizowany naród niemiecki na bezbronnej ludności w trakcie powstania, będą raz jeszcze przechodzić przez piekło tragicznego w skutkach, zagubienia się ludzkości… Czy po tej wojennej apokalipsie człowiek nie powinien wzrastać ku człowieczeństwu, ku dobru, zamiast zanurzać się w otchłani zła? Czy takiego krwawego doświadczenia jest nam, ludziom, za mało? Czy mój ojciec mógł przewidzieć, że w swoim własnym kraju wpadnie w ręce bestialskiej bezpieki, a Polak będzie skazywał Polaka za to, że walczył o wolną Polskę? Przecież oni, akowcy, powstańcy, „Alejami z paradą mieli iść…”9. Tymczasem zamiast zaszczytów, oklasków i uwielbienia tłumów czekały tych pozbawionych czci i godności ludzi, ubeckie katownie, bandyckie sądy i śmierć lub więzienie. A tych, co przeżyli to piekło, bezpieka jeszcze przez długie lata poddawała najprzeróżniejszym formom reżimowych represji, jak zatrzymania, aresztowania, inwigilacja, szantaże, zastraszanie, nękanie.

Ślub Wandy i Edka, grudzień 1945 rok

***

Jest 2000 rok. Ojciec odchodzi pierwszy na Wieczną Wartę. Jeszcze zdążył się nacieszyć wolną Polską. Kiedy na pożegnanie łopoczą mu na cmentarzu harcerskie proporce i przycicha hymn skautowski _Wszystko, co nasze, Polsce oddamy_10, odnoszę wrażenie, że deszcz padający od rana przestaje siąpić. Zerkam w niebo. Tak, nie mylę się – nad junikowskim lasem roztacza się wielobarwny łuk.

„Po tęczowym moście/ Aniołowie noście/ Serce moje do jej stóp”.

I mocniej ściskam ramię mamy.

3 Lucjan Ryder, _Od Krakowa czarny las_, w: _Poezye_, Warszawa 1901.

4 Piosenka _Stańmy, bracia, wraz_ – tekst Franciszek Kowalski, melodia pieśni ­_Wezwanie_.

5 Fragment _Hejnału wieczornego_, międzynarodowej wieczornej pieśni skautów. Melodia oparta na hejnale armii amerykańskiej.

6 Stać. Proszę o dowód! (niem.)

7 Pannę (niem.).

8 Panno Wando, pójdzie pani z nami (niem.).

9 Taki tytuł nosiła wystawa plenerowa ukazująca portrety około osiemdziesięciu powstańców i działaczy Polskiego Państwa Podziemnego represjonowanych przez władze komunistyczne w latach 1945–1956. Tytuł nawiązuje do wiersza żołnierza batalionu „Parasol” Józefa Szczepańskiego, który napisał podczas powstania warszawskiego: „Alejami z paradą/ będziem szli defiladą/ w wolną Polskę, co wstała z naszej krwi”.

10 Słowa: Ignacy Kozielewski, Olga Drahonowska-Małkowska, muzyka: Tadeusz Joteyko. W 1918 roku pieśń tę uznano za hymn harcerski.KWIATY OD WARTOWNIKA

Odrabiam z bratem lekcje w pokoju mamy. Siedzimy przy dużym okrągłym stole naprzeciwko siebie. W niedziele jadamy przy tym stole obiady – jest to czas, kiedy dzieci jeszcze nie mają swoich własnych biurek, a coś takiego jak komputer nie marzy się najśmielszej głowie.

Jacek, mój starszy o półtora roku brat, jest rozsądny, spokojny, dużo mądrzejszy ode mnie. Nie jest takim dzikuskiem jak ja! Nie chodzi na podwórko bawić się z dziećmi. Nie wywija koziołków na trzepaku, nie gra z chłopakami w palanta, w cymbergaja ani w dekla. Całe dnie siedzi w domu i czyta albo rozwiązuje krzyżówki. Teraz w skupieniu pisze coś w zeszycie do polskiego, a ja umieram z ciekawości, co to może być. Chyba wypracowanie? Na pewno coś interesującego. Ryzykuję przymilne, grzeczne pytania na temat jego pracy, ale dopiero za trzecim razem otrzymuję burkliwą odpowiedź. Jacek pisze wypracowanie na temat: „Opisz wspomnienia swoich rodziców z czasów wojny”. Robię delikatne podchody, żeby dowiedzieć się, jakie wydarzenie opisuje, co mu powiedzieli mama czy tata, ale próby te szybko kończą się niepowodzeniem. Brat nie jest skory do rozmowy, to nic nowego. Taki już jest, trudno… Nie to nie! Zaraz sama się dowiem.

Jacek chyba już kończy swoją pracę, pewnie za chwilę wyjdzie z pokoju. Tak, mam rację, idzie do mamy coś skonsultować, więc błyskawicznie, bez wahania, odwracam zeszyt brata do góry nogami i przyciągam do siebie. Jacek wraca po kilku minutach, jego wypracowanie jest już z powrotem na swoim miejscu, a ja siedzę grzecznie, nieporuszona, na swoim krześle. Całe szczęcie, że nie widzi mojej miny. Zdaje mi się, że zasłużona kara spotyka mnie za moje wścibstwo i niegodziwość – to, co przed chwilą przeczytałam, wprowadza mnie w osłupienie.

O wojnie w moim domu mówi się niewiele. Wiem, co prawda, że mama była w Oświęcimiu, a ojciec walczył w powstaniu warszawskim, ale prawie cała moja wiedza o wojnie bierze się głównie ze szkoły, z niekończących się apeli i akademii, książek, wierszy i filmów o wojnie, spotkań z bohaterskimi weteranami, odwiedzania miejsc pamięci. Tam słowa „patriotyzm”, „ojczyzna”, „bohaterstwo”, „poświęcenie” padają nieustająco. Wojna dla mnie to cierpienie, śmierć, bombardowanie, ruiny i zgliszcza, głód i wszelkie inne nieszczęścia.

Tymczasem opowiadanie Jacka jest inne, a sprowadza się do kilkunastu zdań.

Rok 1943. Mama jest więźniarką Fortu VII w Poznaniu, pierwszego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego na ziemiach polskich. Jest wiosna, piękny dzień, więźniarki siedzą półkolem na ziemi w swojej celi i śpiewają po cichu piosenki. Śpiewanie piosenek jest zabronione, ale dzisiaj ma służbę jakiś ludzki wartownik, więc ich nie ucisza. Wartownika widzą przez szeroko otwarte okno, a ponieważ ich cela jest na parterze, to widzą jeszcze na pięknym zielonym trawniku rozpościerającym się tuż za ich celą wiosenne kwiaty, a najpiękniejsze z nich są błękitne bratki. Bratki są na wyciągniecie ręki, ale dla więźniarek to _terra prohibita_ – ziemia zakazana. Oddziela je od nich wielka gruba krata. I nagle, jak powiew z innego, wolnego świata, do celi wlatuje i ląduje sobie powolutku, z gracją, na kolanach mamy mały pachnący bukiecik delikatnych, niebieskich polnych roślinek.

I na tym zdaniu właśnie kończy się Jackowe wypracowanie.

Mam dopiero dziewięć lat i zupełnie nie wiem, co mam myśleć o tym obrazie z czasów wojny z moją mamą w roli głównej. Nie takiej historii przecież się spodziewałam, jestem zaskoczona i chyba rozczarowana.

Beztroskie przedwojenne wakacje Wandy

Trzydzieści lat później historia o mojej mamie i kwiatkach, które otrzymała od niemieckiego wartownika, powraca do mnie w… wersji angielskiej! Właśnie studiuję drugi kierunek – filologię angielską. Przez dwadzieścia lat uczyłam rosyjskiego na uczelni, ale dobre czasy dla rusycystów się kończą! W naszym wolnym, demokratycznym kraju nikogo nie można już zmusić do nauki tego pięknego języka. A przecież przez kilkadziesiąt lat po wojnie obligatoryjnie wykładało się go w szkołach i na uczelniach. Teraz prawie nikt – ani dzieci, ani młodzież, a tym bardziej studenci – nie chce się go uczyć. Niepodzielnie króluje język angielski! Mam więc pięć lat, żeby się „przeflancować” z rusycystki na anglistkę.

Jestem na czwartym roku, właśnie zmagamy się z jednym z najtrudniejszych przedmiotów – _writing_ – pisaniem. Angielskie pisanie to dla mnie zupełnie insza inszość. Tu nie ma lania wody, zapomnij o chaotycznym pisaniu o tym, co ci właśnie przychodzi do głowy. Tu liczy się żelazna dyscyplina w organizacji myśli i argumentów, przejrzysta konstrukcja, a emocje – jeśli w ogóle są – muszą być ujęte w ryzy. Ćwiczymy _composition_, czyli wypracowanie na konkretny temat, a tym tematem okazuje się – _surprise,_ _surprise_11 – „Wydarzenie z wojny, które ciągle jest żywe w twojej rodzinie”.

Historia, która natychmiast, bezwiednie, przychodzi mi do głowy, to ta o mojej mamie i bukieciku bratków od wartownika. Miałam trzydzieści lat na przepuszczenie Jackowego ujęcia tej sceny przez własny strumień refleksji. Widocznie nadszedł czas, żeby samej opowiedzieć tę historię.

Biedzę się bardzo, jak by tu w angielskiej zdyscyplinowanej strukturze zadań połączyć zgrabnie opis tej nietypowej dla wojennych czasów sceny z bardzo przecież osobistymi emocjami. Moje twórcze męki nagrodzone są jednak sukcesem – dostaję od bardzo wymagającego „pana od writingu”, starszego, dystyngowanego i chłodnego Anglika, którego boimy się jak ognia, osiemnaście punktów na dwadzieścia możliwych! Najważniejszy jest jednak prywatny dopisek tego zdawałoby się oschłego dżentelmena: _Malgorzata,_ _I_ _am deeply touched by your work, by the subtle way in which you described your mam’s sufferings during the war ­time…_12. Jest zatem pod wielkim wrażeniem treści pracy i ujęcia tematu. Wydaje się też poruszony opisaną sceną. Takie osobiste uwagi rzadko się zdarzają!

Moje młodsze koleżanki i koledzy z grupy gratulują mi tego lingwistycznego sukcesu i zaklepują sobie miejsce w kolejce do przeczytania mojej pracy. Jasne, dam wam, ale poczekajcie chwilę. Najpierw muszę ją pokazać mojej mamie.

Okazja nadarza się kilka dni później. Jedziemy z dziećmi do rodziców na słodkie, czyli po poznańsku na podwieczorek. Po kawie mówię do mamy, że teraz będzie taka mała niespodzianka, że coś jej przeczytam. Wołam dzieci z drugiego pokoju, żeby też posłuchały, ale one wcale nie kwapią się do przyjścia. Czują chyba, że będą narażone na jakieś nudne rodzinne historie, czyli tak zwane suchary. Wreszcie łaskawie przychodzą, wskazuję im ręką miejsce przy stole – tym samym dużym, okrągłym stole, przy którym trzydzieści lat temu odrabiałam z bratem lekcje. Wyraźnie niezainteresowane, ostentacyjnie kręcą się na krzesłach, szturchają się, robią głupie miny. Jestem na nie zła, wstyd mi za nie i przykro mi jest ze względu na cierpliwie czekającą na opowieść mamę. Myślę z goryczą, że owszem, w tym moim akowsko-oświęcimsko-więziennym domu mówi się czasem o wojnie, ale przecież nigdy w tonacji martyrologiczno-pompatycznej. Tu nie zanudza się dzieci łzawymi rodzinnym historiami, nie epatuje okropieństwami wojny, nie szafuje wielkimi słowami „ojczyzna” i „patriotyzm”, tu się po prostu żyje i pracuje. Więc, do diabła, nie powinny w tak głupi sposób manifestować swojego nastoletniego buntu. Niech chociaż raz otrą się o prawdziwą rodzinną historię.

Czytanie idzie mi opornie, jestem przejęta tym, że pozwalam sobie przedstawić mamie przynależne jej osobiste przeżycie opisane przeze mnie i tłumaczone teraz niezgrabnie z angielskiego na polski. Kątem oka widzę, że moje dzieci, Marta i Staś, powoli się uspokajają – teraz naprawdę słuchają z uwagą i wyraz ich twarzy ze zblazowanego zamienia się w zaintrygowany. Kończę – mama jest bardzo wzruszona, lekko nachyla ku mnie swą drobną twarz, widzę wyraźnie jej ciemne, głębokie oczy. Nie przypuszczała chyba, że pamiętam historię, którą opowiadała Jackowi trzydzieści lat temu. Dzieci siedzą jak trusie. Są zaskoczone? Skonfundowane? Zawstydzone? Chyba nie wiedzą, co o tym myśleć.

Historia lubi się powtarzać.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

11 Niespodzianka, niespodzianka (ang.).

12 Małgorzato, jestem głęboko poruszony pani pracą, subtelnym sposobem, w jaki opisała pani ciężkie przeżycia swojej mamy w czasie wojny… (ang.)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: