Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowieść o dwóch miastach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieść o dwóch miastach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 614 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I EPO­KA

Była to naj­lep­sza i naj­gor­sza z epok, wiek ro­zu­mu i wiek sza­leń­stwa, czas wia­ry i czas zwąt­pie­nia, okres świa­tła i okres mro­ków, wio­sna pięk­nych na­dziei i zima roz­pa­czy. Wszyst­ko było przed nami i nic nie mie­li­śmy przed sobą. Dą­ży­li­śmy pro­sto w stro­nę nie­ba i kro­czy­li­śmy pro­sto w kie­run­ku od­wrot­nym. Mó­wiąc zwięź­le, były to lata tak bar­dzo po­dob­ne do obec­nych, że nie­któ­rzy z naj­ha­ła­śliw­szych znaw­ców owej ery wi­dzą w niej do­bro i zło ta­kie samo jak dzi­siaj, tyl­ko w nie­po­rów­na­nie wyż­szym stop­niu.

Na tro­nie An­glii za­sia­dał król o wy­dat­nej dol­nej szczę­ce i kró­lo­wa o szpet­nym ob­li­czu. Na tro­nie Fran­cji za­sia­dał król o wy­dat­nej dol­nej, szczę­ce i kró­lo­wa o po­wab­nym ob­li­czu. W oby­dwu łych pań­stwach mę­żo­wie sta­nu od­po­wie­dzial­ni za cu­dow­ne roz­mna­ża­nie ryb i boch­nów chle­ba wi­dzie­li ja­śniej słoń­ca, iż ogól­ny po­rzą­dek rze­czy zo­stał usta­lo­ny raz na za­wsze.

Był rok pań­ski ty­sią­cz­ny sie­dem­set­ny sie­dem­dzie­sią­ty pią­ty w owym chwa­leb­nym okre­sie ob­ja­wie­nia du­cho­we spły­wa­ły na An­glię nie rza­dziej niż obec­nie. Jo­an­na So­uth­cott ukoń­czy­ła dwu­dzie­sty pią­ty rok ży­cia, a po­ja­wie­nie się jej ob­wiesz­czał na­tchnio­ny sze­re­go­wiec Gwar­dii Kró­lew­skiej, któ­ry za­po­wia­dał po – nad­to, iż po­czy­nio­no już wszyst­kie przy­go­to­wa­nia do cał­ko­wi­te­go znisz­cze­nia Lon­dy­nu i West­min­ste­ru. Ba! Le­d­wie przed dwu­na­sto­ma laty zo­stał zde­ma­sko­wa­ny Upiór z Ko­gu­cie­go Za­uł­ka, któ­ry uprzed­nio wy­stu­ki­wał swo­je orę­dzia me­to­dą bar­dzo zbli­żo­ną do tej jaką po­słu­gu­ją się po­zba­wio­ne ory­gi­nal­no­ści na­sze du­chy z bie­żą­ce­go lub ubie­głe­go roku. Inne orę­dzia, cał­kiem na­tu­ral­ne i ziem­skie otrzy­my­wał król i na­ród an­giel­ski od kon­gre­su bry­tyj­skich pod­da­nych w Ame­ry­ce i – dziw­na rzecz – orę­dzia te oka­za­ły się waż­niej­sze dla ludz­ko­ści niż ja­kie­kol­wiek wie­ści po­cho­dzą­ce od pro­ge­ni­tu­ry Upio­ra z Ko­gu­cie­go Za­uł­ka.

Fran­cja – na ogół bio­rąc mniej uprzy­wi­le­jo­wa­na pod wzglę­dem du­cho­wym niż jej sio­strzy­ca z tar­czą i trój­zę­bem – gład­ko sta­cza­ła się po po­chy­ło­ści dru­ku­jąc i wy­da­jąc pa­pie­ro­we pie­nią­dze. Po­nad­to ko­rzy­sta­ła w peł­ni ze świa­tłe­go prze­wod­nic­twa chrze­ści­jan­skich dusz­pa­ste­rzy i wy­my­śla­ła ta­kie na przy­kład roz­ryw­ki, jak ska­za­nie na ob­cię­cie ręki, wy­rwa­nie ję­zy­ka i spa­le­nie żyw­cem pew­ne­go wy­rost­ka za to, że nie ukląkł pod­czas desz­czu, aby od­dać hołd pro­ce­sji brud­nych mni­chów, któ­ra cią­gnę­ła w polu wi­dze­nia, lubo od­da­lo­na o pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt jar­dów. Za­pew­ne w dniu, gdy uśmier­ca­no okrut­nie owe­go mę­czen­ni­ka, w la­sach Fran­cji i Nor­we­gii ro­sły już drze­wa, któ­re Drwal-Prze­zna­cze­nie wy­brał do ścię­cia i prze­tar­cia na de­ski, aby z de­sek po­wsta­ła groź­na i do­brze zna­na w hi­sto­rii ma­szy­na skła­da­ją­ca się z prze­no­śne­go rusz­to­wa­nia, noża i wor­ka. Za­pew­ne w szo­pach wło­ścian upra­wia­ją­cych gli­nia­ste grun­ty w oko­li­cach Pa­ry­ża sta­ły gdzieś wozy po­kry­te za­sta­rza­łym bło­tem, ob­wą­chi­wa­ne przez świ­nie, uży­wa­ne prze drób jako grzę­dy – wozy, któ­re Rol­nik-Śmierć wy­zna­czył już fur­go­ny Wiel­kiej Re­wo­lu­cji. Ale ów Drwal i Rol­nik pra­co­wał w mil­cze­niu, cho­ciaż nie­ustan­nie, i stłu­mio­nych ich kro­ków nie ło­wi­ło ni­czy­je ucho, a wszel­kie sło­wa na te­mat ich do­mnie­ma­nej dzia­łal­no­ści ucho­dzi­ły za wy­stą­pie­nia bez­boż­ne i zdra­dziec­kie.

Tym­cza­sem w An­glii stan po­rząd­ku pu­blicz­ne­go i bez­pie­czeń­stwa nie upo­waż­niał do na­ro­do­wej dumy. Śmia­łe zbroj­ne wła­ma­nia i ulicz­ne ra­bun­ki zda­rza­ły się w sto­li­cy co noc. Wła­dze pu­blicz­ne prze­strze­ga­ły oby­wa­te­li, by wy­jeż­dża­jąc z mia­sta od­da­wa­li na prze­cho­wa­nie ru­cho­mo­ści. Roz­bój­nik noc­ny był za dnia kup­cem, kie­dy więc w roli „hersz­ta ban­dy” za­trzy­my­wał są­sia­da, klien­ta i zo­sta­wał roz­po­zna­ny, od­waż­nie strze­lał w łeb na­pad­nię­te­mu i od­cho­dził bez lęku. Pew­ne­go razu sied­miu ra­bu­siów urzą­dzi­ło za­sadz­kę na dy­li­żans; kon­duk­tor za­strze­lił trzech, z sam zgi­nął z ręki po­zo­sta­łych czte­rech, po­nie­waż „wy­czer­pał za­pas amu­ni­cji”; na­stęp­nie zło­czyń­cy bez prze­szkód do­ko­na­li ra­bun­ku. Lord May­or Lon­dy­nu zo­stał za­trzy­ma­ny na Turn­ham Gre­en przez po­je­dyn­cze­go ban­dy­tę, któ­ry ogra­bił wszech­moc­ne­go dy­gni­ta­rza na oczach ca­łej jego świ­ty. W lon­dyń­skich wię­zie­niach więź­nio­wie sta­cza­li bi­twy ze straż­ni­ka­mi, a ma­je­stat pra­wa na­rzu­cał po­słuch sto­su­jąc gar­ła­cze ła­do­wa­ne sie­kań­ca­mi i ku­la­mi. Na dwor­skich sa­lo­nach zło­dzie­je kra­dli naj­do­stoj­niej­szym lor­dom krzy­że wy­sa­dza­ne bry­lan­ta­mi. Szu­ka­jąc to­wa­rów z prze­my­tu musz­kie­te­ro­wie wkra­cza­li do Przy­tuł­ku Św. Gi­le­sa; tłum strze­lał do musz­kie­te­rów , a musz­kie­te­ro­wie do tłu­mu i nikt nie wi­dział w tych zda­rze­niach nic oso­bli­we­go. Po­śród ta­kie­go za­mę­tu kat – usta­wicz­nie za­ję­ty, cho­ciaż na nic nie­przy­dat­ny – bez wy­tchnie­nia peł­nił swe za­da­nia: raz brał na po­wróz dłu­gi sze­reg roz­ma­ite­go po­kro­ju prze­stęp­ców, in­nym ra­zem wie­szał w so­bo­tę uję­te­go we wto­rek wła­my­wa­cza albo w wię­zie­niu New­ga­te tu­zi­na­mi wy­pa­lał pięt­na, albo na pla­cu przed Pa­ła­cem West­min­ster­skim pa­lił nie­lo­jal­ne bro­szu­ry; dzi­siaj po­zba­wiał ży­cia zwy­rod­nia­łe­go mor­der­cę, ju­tro włó­czę­gę-nę­dza­rza, co ukradł sześć pen­sów pa­rob­ko­wi z far­my. Wszyst­ko to i wie­le jesz­cze po­dob­nych rze­czy dzia­ło się w roku pań­skim ty­sią­cz­nym sie­dem­set­nym sie­dem­dzie­sią­tym pią­tym oraz w la­tach po­przed­nich i na­stęp­nych. Drwal i Rol­nik czy­ni­li swo­je, cho­ciaż nikt na nich nie ba­czył, a dwaj kró­lo­wie o wy­dat­nej dol­nej szczę­ce i dwie kró­lo­we (jed­na o szpet­nym, dru­ga o po­wab­nym ob­li­czu) kro­czy­li na­przód pew­nym i do­stoj­nym kro­kiem i moc­no dzier­ży­li swo­je od Boga dane pra­wa. Rok ów wiódł za­tem ich kró­le­skie mo­ście, a wraz z nimi mi­lio­ny po­śled­niej­szych istot (w tej oso­bie i bo­ha­te­rów na­szej kro­ni­ki) roz­licz­ny­mi dro­ga­mi.ROZ­DZIAŁ II DY­LI­ŻANS

W piąt­ko­wą noc pod ko­niec li­sto­pa­da go­ści­niec do Do­ver cią­gnie się przed pierw­szą oso­bą, któ­ra ma w tej opo­wie­ści rolę do ode­gra­nia. Go­ści­niec cią­gnął się tak­że za tym czło­wie­kiem i za dy­li­żans gdy ów piął się pod górę w oko­li­cy Sho­oter. Czło­wiek szedł rów­nież pod górę w bło­cie obok dy­li­żan­su (po­dob­nie jak po­zo­sta­li pa­sa­że­ro­wie) nie dla­te­go, aby nę­ci­ła go prze­chadz­ka, ale dla­te­go dro­ga była stro­ma i grzą­ska, zaś uprząż i po­jazd cięż­kie. Ko­nie za­trzy­my­wa­ły się już trzy­krot­nie, a raz sta­nę­ły w po­przek ko­le­in, jak gdy­by po­wo­do­wa­ne bun­tow­ni­czym du­chem pró­bo­wa­ły za­wróć do Blac­khe­ath. Wsze­la­ko pocz­ty­lion i woź­ni­ca przy uży­ciu le­jec i bata do­wie­dli wspól­ny­mi si­ła­mi, że nie trud­no pod­wa­żyć słusz­ne ską­di­nąd twier­dze­nie, ja­ko­by zwie­rzę­ta po­sia­da­ły ro­zum. Za­pę­dzo­ne ska­pi­tu­lo­wał i po­kor­nie wró­cił do ro­bo­ty.

Ze zwie­szo­ny­mi łba­mi i opusz­czo­ny­mi ogo­na­mi ko­nie sza­mo­ta­ły się i śli­zga­ły co chwi­la, jak gdy­by nogi ła­ma­ły się im w sta­wach. Ile­kroć po krót­kim od­po­czyn­ku woź­ni­ca zbie­rał wo­dze i po­wta­rzał mo­no­ton­nie: „Wio! Hej! Wio!”, pra­wy lej­co­wy po­trzą­sał gło­wą i wszyst­kim, co się na niej znaj­do­wa­ło, jak gdy­by po­wąt­pie­wał o moż­li­wo­ści wy­win­do­wa­nia cięż­kie­go we­hi­ku­łu na grzbiet wzgó­rza. Ile­kroć pra­wy lej­co­wy ro­bił taki ha­łas, pa­sa­żer wzdry­gał się (jak przy­sta­ło zde­ner­wo­wa­ne­mu pa­sa­że­ro­wi) i tra­cił wą­tek my­ślo­wy.

Pie­rza­sta mgła za­le­ga­ła wszyst­kie za­głę­bie­nia i le­ni­wie wspi­na­ła się po sto­ku, niby zły duch, co szu­ka i zna­leźć nie może wy­tchnie­nia. Lep­ka, przej­mu­ją­co zim­na mgła su­nę­ła przez po­wie­trze tu­ma­na­mi, któ­re do­ga­nia­ły się wza­jem­nie i prze­ści­ga­ły na po­do­bień­stwo fal zmęt­nia­łe­go mo­rza. Była wy­star­cza­ją­co gę­sta, aby przed bla­skiem la­tarń osło­nić wszyst­ko z wy­jąt­kiem sa­me­go dy­li­żan­su i kil­ku jar­dów dro­gi. Opar ze zdro­żo­nych koni łą­czył się z mgłą, co stwa­rza­ło złu­dze­nie, że w taki wła­śnie spo­sób po­wsta­ło całe wil­got­ne kłę­bo­wi­sko.

Oprócz in­te­re­su­ją­cej nas oso­by dwaj inni pa­sa­że­ro­wie wle­kli się obok pu­ste­go dy­li­żan­su. Wszy­scy trzej byli oku­ta­ni wy­żej uszu, a na no­gach mie­li po­dróż­ne buty z cho­le­wa­mi. Ża­den z nich nie po­tra­fił­by okre­ślić, jak tam­ci dwaj wy­glą­da­ją, gdyż licz­ne okry­cia i sza­le kry­ły ich wza­jem­nie za­rów­no przed zmy­słem wzro­ku jak przed oczy­ma wy­obraź­ni. W owe lata po­dróż­ni byli na ogół trwoż­li­wi i uni­ka­li przy­god­nych zna­jo­mo­ści, bo na go­ściń­cu każ­dy mógł być ra­bu­siem lub ci­chym wspól­ni­kiem ra­bu­siów. Ta ostat­nia moż­li­wość wy­da­wa­ła się szcze­gól­nie praw­do­po­dob­na, gdyż w nie­mal każ­dym przy­droż­nym za­jeź­dzie lub szyn­ku krył się ktoś (od sa­me­go pana obe­rży­sty do ostat­nie­go po­py­chla ze staj­ni) po­zo­sta­ją­cy na żoł­dzie tego czy in­ne­go hersz­ta.

Ta­kie mniej wię­cej nie­we­so­łe my­śli snuł pocz­ty­lion dy­li­żan­su, któ­ry piął się pod górę w oko­li­cy Sho­oter w piąt­ko­wą noc pod ko­niec li­sto­pa­da roku ty­siąc sie­dem­set sie­dem­dzie­sią­te­go pią­te­go. Pocz­ty­lion stał na swo­jej grzę­dzie przy­mo­co­wa­nej do tyl­nej czę­ści we­hi­ku­łu, przy­tu­py­wał dla roz­grzew­ki, a czuj­nym wzro­kiem i nie­mniej czuj­ną dło­nią pie­ścił skrzy­nię na broń, gdzie na­bi­ta rusz­ni­ca le­ża­ła na kil­ku na­bi­tych pi­sto­le­tach, te zaś spo­czy­wa­ły na pod­ściół­ce z bro­ni bia­łej.

Nie­po­kój po­spo­li­ty w owych cza­sach to­wa­rzy­szył zmie­rza­ją­ce­mu do Do­ver dy­li­żan­so­wi: pocz­ty­lion po­dej­rze­wał pa­sa­że­rów, a pa­sa­że­ro­wie pocz­ty­lio­na i sie­bie na­wza­jem, wszy­scy po­dej­rze­wa­li wszyst­kich, a woź­ni­ca pe­wien był je­dy­nie koni i z czy­stym su­mie­niem mógł po­przy­siąc na Sta­ry i Nowy Te­sta­ment, że nie na­da­ją się do dal­szej dro­gi.

– Hej! Wio! – wo­łał woź­ni­ca. – Wio! Raz, a do­brze! Na samą gorę! Wio! Bo­daj to wszy­scy dia­bli! Alem się z wami na­mor­do­wał! Joe!

– Aha? – ock­nął się pocz­ty­lion.

– Któ­ra go­dzi­na?

– Naj­mniej dzie­sięć po je­de­na­stej.

– Do li­cha! Dzie­sięć po je­de­na­stej, a my jesz­cze pod Sho­oter. Hej! Wio! Bo­daj to wszy­scy dia­bli!

Pra­wy lej­co­wy do­stał ba­tem w chwi­li, gdy z po­wąt­pie­wa­niem po­trzą­sał gło­wą, szarp­nął więc i po­cią­gnął za sobą resz­tę za­przę­gu. Jesz­cze raz dy­li­żans przy­spie­szył, a dłu­gie buty za­tu­po­ta­ły ży­wiej u jego drzwi­czek. Gdy we­hi­kuł sta­wał, pa­sa­że­ro­wie za­trzy­my­wa­li się i zbi­ja­li w gro­mad­kę. Gdy­by w ta­kiej chwi­li któ­ry­kol­wiek za­pro­po­no­wał dru­gie­mu wspól­ny spa­cer przed koń­mi we mgle i ciem­no­ściach, na­ra­ził­by się na to, że bez ostrze­że­nia zo­sta­nie za­strze­lo­ny jako ban­dy­ta na pu­blicz­nej dro­dze.

Ostat­ni zryw wcią­gnął po­jazd na grzbiet wzgó­rza. Woź­ni­ca za­trzy­mał ko­nie, aby dać im od­po­czy­nek. Pocz­ty­lion ze­sko­czył ze swe­go miej­sca chcąc spraw­dzić ha­mul­ce przed zjaz­dem i otwo­rzyć drzwicz­ki dla po­dróż­nych.

– Tsss, Joe! – syk­nął ostrze­gaw­czo woź­ni­ca.

– Co no­we­go, Tom?

Oby­dwaj za­czę­li na­słu­chi­wać po­dejrz­li­wie.

– Po­wie­dział­bym, że koń zbli­ża się kłu­sem – oznaj­mił Tom.

– A ja po­wie­dział­bym: ga­lo­pem – uzu­peł­nił Joe i opu­ściw­szy po­ste­ru­nek przy drzwicz­kach zwin­nie sko­czył na grzę­dę. – Pa­no­wie! Stać! Roz­ka­zu­ję w imie­niu kró­la! – za­wo­łał od­wo­dząc ku­rek rusz­ni­cy i przy­jął po­sta­wę obron­ną.

Pa­sa­żer, któ­ry ma w na­szej opo­wie­ści nie­ja­ką rolę do ode­gra­nia, trzy­mał nogę na stop­niu, dwaj po­zo­sta­li na­stę­po­wa­li mu na pię­ty, go­to­wi szyb­ko za­jąć miej­sca. Po groź­nym okrzy­ku pocz­ty­lio­na pierw­szy znie­ru­cho­miał z gło­wą we wnę­trzu po­jaz­du, dru­dzy sto­jąc na go­ściń­cu. Wszy­scy prze­nie­śli wzrok naj­przód z Jo­ego na Toma, po­tem z Toma na Jo­ego i na­sta­wi­li uszu. Woź­ni­ca i pocz­ty­lion bacz­nie spoj­rze­li wstecz, a pra­wy lej­co­wy po­szedł za ich przy­kła­dem nie wy­ra­ża­jąc tym ra­zem po­wąt­pie­wa­nia.

Ci­sza noc­na była tym bar­dziej mar­twa, gdy umilkł tui i chrzęst cięż­kie­go we­hi­ku­łu. Zdro­żo­ne ko­nie dy­go­ta­ły lek­ko i drże­nie to zda­wa­ło się udzie­lać dy­li­żan­so­wi, jak gdy­by ów był nadal w ru­chu. Ser­ca po­dróż­nych biły sil­nie, nie­mal do­sły­szal­nie, lecz wszyst­kie te od­gło­sy po­tę­go­wa­ły je­dy­nie mil­cze­nie przy­wo­dzą­ce na myśl lu­dzi zdy­sza­nych i po­wstrzy­mu­ją­cych od­dech, lu­dzi, rych krew pul­su­je ryt­mem przy­spie­szo­nym od trwoż­ne­go ocze­ki­wa­nia. Tę­tent ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia zbli­żał się szyb­ko i co­raz do­no­śniej.

– Hej, tam! – huk­nął pocz­ty­lion naj­po­tęż­niej, jak umiał. – Stój, bo strze­lam!

Ga­lop ustał rap­tow­nie, aż bło­to za­chlu­po­ta­ło, i w ciem­no­ściach za­brzmiał głos męż­czy­zny:

– Czy to dy­li­żans do Do­ver?

– Nic ci do tego, bra­cie – od­krzyk­nął Joe. – A ty coś za je­den?

– Czy to dy­li­żans do Do­ver?

– Dla­cze­go py­tasz?

– Mam in­te­res do jed­ne­go pa­sa­że­ra. – Ja­kie­go pa­sa­że­ra?

– Do pana Ja­rvi­sa Lor­ry.

Pa­sa­żer, któ­ry ma w na­szej opo­wie­ści nie­ja­ką rolę do ode­gra­nia, zdra­dził nie­zwłocz­nie, iż usły­szał wła­sne na­zwi­sko. Pocz­ty­lion, woź­ni­ca i dwaj po­zo­sta­li po­dróż­ni zer­k­nę­li nań nie­uf­nie.

– Nie ru­szaj no się, bra­cie – rzu­cił pocz­ty­lion pod ad­re­sem gło­su do­by­wa­ją­ce­go się z mgły – bo jak po­peł­nię omył­kę, nie zdą­żę na­pra­wić jej za two­je­go ży­cia. Może pan Lor­ry sam po­ro­zu­mie się z tym czło­wie­kiem.

– O co cho­dzi? – za­py­tał pa­sa­żer co­kol­wiek drżą­cym gło­sem.– Kto ma do mnie spra­wę? Czy to Jer­ry?

U li­cha – mruk­nął do sie­bie Joe. – Je­że­li to na­wet Jer­ry, wca­le nie po­do­ba mi się jego chry­pa. Sta­now­czo coś za­nad­to ochryp­nię­ty.

– Tak, pa­nie Lor­ry – od­po­wie­dział głos.

– O co cho­dzi?

– Mam wia­do­mość dla pana. Od T. i Spół­ki. – Pocz­ty­lio­nie, znam tego po­słań­ca – oznaj­mił pan Lor­ry scho­dząc ze stop­nia, w czym po­mo­gli mu (bar­dziej skwa­pli­wie niż uprzej­mie) dwaj to­wa­rzy­sze po­dró­ży, któ­rzy bły­ska­wicz­nie schro­ni­li się do wnę­trza dy­li­żan­su, za­trza­snę­li za sobą drzwicz­ki i pod­nie­śli okno. – Może się zbli­żyć. Żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo nie gro­zi.

– Może i nie gro­zi – mruk­nął znów do sie­bie Joe. – Ale nie je­stem tego cał­kiem pe­wien. Hej! Ty!

– Hej! Ty! – po­wtó­rzył Jer­ry gło­sem jesz­cze bar­dziej ochry­płym niż wprzó­dy. – Cze­go chcesz?

– Mo­żesz pod­je­chać. Stę­pa! Ro­zu­miesz? A je­że­li masz ostrze przy sio­dle, że­byś mi ich nie ma­cał, bo się omy­lę i na­pa­ku­ję ci do łba oło­wiu. Pie­kiel­ny rap­tus ze mnie. Ro­zu­miesz? No, zo­ba­czy­my za­raz, coś za je­den.

Z mgli­stych opa­rów wy­ło­ni­ła się wol­no syl­wet­ka jeźdź­ca. Przy­sta­nął koło pa­sa­że­ra ocze­ku­ją­ce­go przy drzwicz­kach dy­li­żan­su. Na­chy­lił się w sio­dle i zer­ka­jąc spode łba w stro­nę pocz­ty­lio­na wrę­czył panu Lor­ry zło­żo­ną ćwiart­kę pa­pie­ru. Koń był spie­nio­ny, a bry­zgi bło­ta pla­mi­ły zwie­rzę i czło­wie­ka od pod­ków do czub­ka ka­pe­lu­sza.

– Pocz­ty­lio­nie – ode­zwał się pan Lor­ry spo­koj­nym, rze­czo­wym to­nem.

– Słu­cham – od­po­wie­dział zwięź­le Joe nie od­ry­wa­jąc pal­ca od cyn­gla rusz­ni­cy a wzro­ku od po­dej­rza­ne­go po­słań­ca.

– Nie gro­zi żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo – po­wtó­rzył pan Lor­ry. – Je­stem pra­cow­ni­kiem Domu Ban­ko­we­go Tel­l­so­nów. Mu­sia­łeś chy­ba sły­szeć o Domu Ban­ko­wym Tel­l­so­nów w Lon­dy­nie? W spra­wach fir­my wy­bie­ram się do Pa­ry­ża. Pięć szy­lin­gów na piwo. Mogę to prze­czy­tać?

– Oczy­wi­ście, sko­ro wiel­moż­ny pan tak uprzej­mie pro­si. Tyl­ko szyb­ko, je­śli ła­ska.

Pa­sa­żer roz­wi­nął kart­kę i przy świe­tle la­tar­ni dy­li­żan­su prze­czy­tał zra­zu ci­cho, na­stęp­nie zaś na głos:

– „Cze­kać w Do­ver na Ma­de­mo­isel­le.” Hm, jak wi­dzisz, pocz­ty­lio­nie, list nie jest dłu­gi. Jer­ry! Po­wtórz moją od­po­wiedź: WRÓ­CO­NY ŻY­CIU.

– To dia­blo dziw­na od­po­wiedź – mruk­nął ochry­ple Jer­ry pro­stu­jąc się w sio­dle.

– Po­wtórz ją tyl­ko, a będą wie­dzie­li, że otrzy­ma­łem wia­do­mo­ści tak nie­za­wod­nie, jak gdy­bym dał ci po­kwi­to­wa­nie na pi­śmie. No ru­szaj! A nie oszczę­dzaj ko­nia w po­wrot­nej dro­dze. Do­brej nocy! Jer­ry.

Z tymi sło­wy pan Lor­ry ode­mknął drzwicz­ki i wgra­mo­lił się do dy­li­żan­su bez po­mo­cy pa­sa­że­rów, któ­rzy prze­zor­nie ukry­li w bu­tach sa­kiew­ki i ze­gar­ki, obec­nie zaś uda­wa­li, że drze­mią, są­dząc, że wszyst­ko inne jest ry­zy­kiem.

We­hi­kuł znów ru­szył cięż­ko po­śród gę­stych tu­ma­nów opa­da­ją­cej mgły. Pocz­ty­lion odło­żył rusz­ni­cę do skrzy­ni na broń, uważ­nie zba­dał wzro­kiem za­war­tość tej skrzy­ni, zma­cał tkwią­ce za pa­sem pi­sto­le­ty i wresz­cie zaj­rzał do umiesz­czo­nej pod tyl­nym ko­złem skryt­ki za­wie­ra­ją­cej nie­co na­rzę­dzi, dwie po­chod­nie i pusz­kę z krze­mie­niem, hub­ką i krze­si­wem. Dy­li­żans był wy­po­sa­żo­ny w to urzą­dze­nie, aby w wy­pad­ku gdy la­tar­nie za­wio­dą z ja­kichś przy­czyn, kon­duk­tor mógł za­mknąć się we wnę­trzu po­jaz­du i chro­niąc sło­mę przed iskra­mi po­sta­rać się o świa­tło w sto­sun­ko­wo nie­dłu­gim cza­sie (przy odro­bi­nie szczę­ścia – na­wet w cią­gu pię­ciu mi­nut).

– Tom – za­brzmia­ło ci­cho nad da­chem we­hi­ku­łu.

– Co po­wiesz, Joe?

– Sły­sza­łeś tę od­po­wiedź?

– Sły­sza­łem, Joe.

– Zro­zu­mia­łeś co, Tom?

– Nic, Joe.

– A to się do­brze skła­da – mruk­nął pocz­ty­lion – bo i ja nic nic zro­zu­mia­łem.

Tym­cza­sem Jer­ry zo­stał sam po­śród mgły i mro­ków. Ze­sko­czył z sio­dła nie tyl­ko chcąc dać wy­tchnie­nie zdro­żo­ne­mu ko­nio­wi, lecz rów­nież po to, by obe­trzeć twarz i wy­lać co naj­mniej pół ga­lo­na wody, któ­ra ze­bra­ła się w sze­ro­kim ron­dzie ka­pe­lu­sza, Przez chwi­lę stał z wo­dza­mi za­rzu­co­ny­mi na zbry­zga­ne bło­tem ra­mię, a kie­dy umilkł tur­kot dy­li­żan­su i za­le­gła znów ci­sza nocy, od­wró­cił się i pie­szo ru­szył z góry.

– No, sta­ra – mó­wił tro­chę do sie­bie, tro­chę do swo­jej kla­czy – po ta­kim ga­lo­pie z Tem­pie Bar za­ufam two­im no­gom do­pie­ro na rów­nym grun­cie. „Wró­co­ny ży­ciu”… Hm… Dia­blo dziw­na od­po­wiedź. Oj, Jer­ry, Jer­ry! To cał­kiem nie w two­im gu­ście. Gdy­by wra­ca­nie do ży­cia mia­ło wejść w modę, ład­nie by wy­glą­da­ły, Jer­ry, two­je in­te­re­sy.ROZ­DZIAŁ III CIE­NIE NOCY

Wspa­nia­ły te­mat do roz­wa­żań daje zda­nie, iż czło­wiek sta­no­wi nie­prze­nik­nio­ną za­gad­kę dla wszyst­kich in­nych lu­dzi. Ile­kroć przy­by­wam nocą do wiel­kie­go mia­sta, ule­gam po­sęp­nym my­ślom, bo, każ­dy z ciem­nych, za­bez­pie­czo­nych okien­ni­ca­mi do­mów kry­je prze­cież wła­sną ta­jem­ni­cę, każ­dy po­kój we wszyst­kich owych do­mach kry­je wła­sną ta­jem­ni­cę, każ­de ser­ce bi­ją­ce w set­kach ty­się­cy pier­si jest pod wie­lo­ma wzglę­da­mi ta­jem­ni­cą na­wet dla maj­bliż­sze­go mu ser­ca. Ma to wy­mo­wę gro­zy, ma wy­mo­wę sa­mej Śmier­ci! Nie wol­no mi od­wra­cać kart ulu­bio­nej księ­gi, któ­rą ko­cha­łem i w swo­im cza­sie spo­dzie­wa­łem się prze­czy­tać do koń­ca. Nie wol­no spo­glą­dać w bez­den­ne głę­bie wody, gdzie przy bla­skach prze­lot­ne­go świa­tła wi­dy­wa­łem nie­gdyś za­to­pio­ne skar­by i inne dzi­wy po­grze­ba­ne pod fa­la­mi. Są­dzo­nym było, że księ­ga za­mknie się na za­wsze, gdy zdą­żę prze­biec wzro­kiem za­le­d­wie stro­ni­cę. Są­dzo­nym było, że woda za­sty­gnie wiecz­nym lo­dem, gdy bla­ski roz­ja­śnią tyl­ko jej po­wierzch­nię, a ja zo­sta­nę na brze­gu nie­świa­dom se­kre­tów. Mój przy­ja­ciel nie żyje, mój są­siad nie żyje, moja mi­łość, uko­cha­nie mo­jej du­szy, nie żyje. Śmierć umac­nia i utrwa­la za­gad­kę, któ­rą każ­da in­dy­wi­du­al­ność nosi w swo­jej głę­bi i któ­rą ja no­sić mu­szę aż do koń­ca mo­ich dni. Czy jed­nak na licz­nych cmen­ta­rzach mia­sta mo­ich co­dzien­nych wę­dró­wek śpi ktoś w taj­ni­kach swo­jej oso­bo­wo­ści rów nie nie­prze­nik­nio­ny jak ja dla ru­chli­wych miesz­kań­ców tego mia­sta albo też oni dla mnie?

Pod wzglę­dem ta­kie­go przy­ro­dzo­ne­go i god­ne­go naj­głęb­szej uwa­gi dzie­dzic­twa kon­ny po­sła­niec był rów­nie bo­ga­ty jak król, jak pre­mier, jak naj­za­moż­niej­szy z lon­dyń­skich kup­ców. Po­dob­nie rzecz się mia­ła z trze­ma pa­sa­że­ra­mi za­mknię­ty­mi w cia­snym wnę­trzu pod­ska­ku­ją­ce­go na wy­bo­jach sta­re­go dy­li­żan­su. Wza­jem­nie sta­no­wi­li dla sie­bie ta­jem­ni­cę tak cał­ko­wi­tą, jak gdy­by każ­dy po­dró­żo­wał sa­mot­nie sze­ścio – lub sześć­dzie­się­cio­kon­ną ka­ro­cą prze­dzie­lo­ną od naj­bliż­szej ob­sza­rem ca­łe­go hrab­stwa. Po­sła­niec wra­cał do Lon­dy­nu swo­bod­nym truch­tem. Bar­dzo czę­sto wstę­po­wał do przy­droż­nych kar­czem, aby się na­pić, uni­kał wszak­że roz­mów, wo­lał osła­niać czo­ło ka­pe­lu­szem i nie po­ka­zy­wać co zresz­tą mo­gło im wyjść tyl­ko na do­bre – były bo­wiem czar­ne, po­zba­wio­ne głę­bi w bar­wie czy może kształ­cie, osa­dzo­ne wie­le za bli­sko sie­bie, jak gdy­by jed­no oba­wia­ło się, że zo­sta­nie na czymś przy­ła­pa­ne, je­że­li od­da­li się zbyt­nio od dru­gie­go. Oczy te świe­ci­ły po­nu­ro pod sta­rym ka­pe­lu­szem przy­po­mi­na­ją­cym trój gra­nia­stą splu­wacz­kę i nad ogrom­nym sza­lem, co osła­nia­jąc bro­dę i szy­ję spły­wał nie­mal do ko­lan. Kie­dy po­sła­niec wstę­po­wał do karcz­my, aby się na­pić, uno­sił lewą ręką sza­la w chwi­li, kie­dy pra­wą wle­wał do ust tru­nek i nie­zwłocz­nie ma­sko­wał się po­now­nie. Nie, nie, Jer­ry – mam­ro­tał po dro­dze wra­ca­jąc usta­wicz­nie o tego sa­me­go te­ma­tu. – To na nic! Nie dla cie­bie in­te­res. Cał­kiem nie go­dzi się z two­im fa­chem uczci­we­go rze­mieśl­ni­ka. Wró­co­ny ży­ciu! Sło­wo daję! Sta­ry mu­siał nie­źle po­cią­gnąć z wie­czo­ra. Bied­ny po­sła­niec tak me­dy­to­wał nad dzi­wacz­nym zda­niem, któ­rym obar­czo­no jego pa­mięć, że kil­ka razy uchy­lał ka­pe­lu­sza, aby po­dra­pać się w gło­wę. Poza cie­mie­niem (wy­ły­sia­łym kęp­ka­mi) wło­sy miał czar­ne, sztyw­ne, na­je­żo­ne, ro­sną­ce za ni­sko, pra­wie się­ga­ją­ce sze­ro­kie­go, pła­skie­go nosa. Wło­sy te, jak gdy­by ko­wal­skiej poty, po­dob­niej­sze były do że­la­znych kol­ców na szczy­cie muru niż do nor­mal­nej ludz­kiej czu­pry­ny. Naj­wy­traw­niej­szy gracz w "Ba­ra­ni skok" mógł­by bez ujmy od­mó­wić za­ba­wy z pa­nem Jer­rym uwa­ża­jąc słusz­nie, że trud­no zna­leźć na świe­cie osob­ni­ka, któ­ry usta­no­wi nie­bez­piecz­niej­szą prze­szko­dę. Jer­ry czła­pał w stro­nę Lon­dy­nu wio­ząc zle­ce­nie, któ­re miał po­wtó­rzyć do­zor­cy noc­ne­mu drze­mią­ce­mu w swo­jej bud­ce przed drzwia­mi Domu Ban­ko­we­go Tel­l­so­nów nie­da­le­ko Tem­pie Bar, aby do­zor­ca za­niósł je do wnę­trza domu i po­wtó­rzył z ko­lei ko­muś nie­po­rów­na­nie waż­niej­sze­mu w ban­ko­wej hie­rar­chii. Cie­nie no przy­bie­ra­ły dla po­słań­ca ta­kie kształ­ty, ja­kie na­su­wa­ło dzi­wacz­ne zda­nie, a dla jego wierz­chów­ki ta­kie, ja­kie wy­ni­ka­ły z jej oso­bi­stych po­wo­dów do nie­po­ko­ju, któ­re mu­sia­ły być licz­ne, gdyż klacz bo­czy­ła się na wi­dok każ­de­go no­we­go cie­nia na go­ściń­cu.

Tym­cza­sem dy­li­żans od­by­wał nadal uciąż­li­wą dro­gę i wio­ząc trzech to­wa­rzy­szy po­dró­ży, z któ­rych każ­dy sta­no­wił dla po­zo­sta­łych za­gad­kę nie do roz­wią­za­nia, prze­chy­lał się, pod­ska­ki­wał trzesz­czał i tur­ko­tał. Dla pa­sa­że­rów cie­nie nocy ukła­da­ły się rów­nież w kształ­ty, ja­kie pod­po­wia­da­ły wy­obraź­ni za­spa­ne oczy i le­ni­we my­śli.

Na­le­ży przy­znać, że Dom Ban­ko­wy Tel­l­so­nów zaj­mo­wał po­cze­sne miej­sce we wnę­trzu sta­re­go we­hi­ku­łu. Zwią­za­ny z tym ban­kiem pa­sa­żer sie­dział z ręką wsu­nię­tą w rze­mien­ną pę­tlę, dzię­ki cze­mu nie bom­bar­do­wał swo­im cię­ża­rem są­sia­da i na szcze­gól­nie do­tkli­wych wy­bo­jach nie spy­chał go w prze­ciw­le­gły kąt głów­ne­go sie­dze­nia. Drze­mał, ki­wał się z pół­przy­mknię­ty­mi oczy­ma i przy mdłym świe­tle la­tarń dy­li­żan­su prze­ni­ka­ją­cym przez małe okien­ka wi­dział nie pę­ka­tą fi­gu­rę to­wa­rzy­sza po­dró­ży, lecz Dom Ban­ko­wy Tel­l­so­nów, gdzie od­by­wa­ły się wiel­kie trans­ak­cje. Chrzęst uprzę­ży wy­da­wał się dźwię­kiem mo­net, a w cią­gu pię­ciu mi­nut kasa ho­no­ro­wa­ła wię­cej strat i wy­pła­ci­ła wię­cej pie­nię­dzy, niż zdo­ła­ła wy­pła­cić w cią­gu cza­su trzy­krot­nie dłuż­sze­go mimo roz­le­głych kra­jo­wych i za­gra­nicz­nych sto­sun­ków sta­rej fir­my. Na­stęp­nie pa­sa­żer zszedł do ban­ko­wych piw­nic, gdzie otwar­ły się przed nim wszyst­kie zna­ne mu (a znał ich bar­dzo wie­le) oku­te i ta­jem­ne schow­ki. Z wiel­ki­mi klu­cza­mi w ręku pan Lor­ry spa­ce­ro­wał po pod­zie­miach i przy ni­kłym pło­mycz­ku świe­cy upew­niał się, że skar­biec jest rów­nie bez­piecz­ny, pew­ny, nie­na­ru­szo­ny i ci­chy jak w ten czas, gdy oglą­dał go po raz ostat­ni.

Jak­kol­wiek jed­nak bank pra­wie go nie opusz­czał, a dy­le­mat (nie­wy­raź­nie, niby ból zła­go­dzo­ny nar­ko­ty­kiem) to­wa­rzy­szył sta­le, po­dróż­ny zda­wał so­bie spra­wę z trze­cie­go nur­tu wra­żeń, któ­ry rów­no­le­gle pły­nął po­śród noc­nych mro­ków. Pan Lor­ry wie­dział, że musi od­ko­pać ko­goś z gro­bu, i wciąż go od­ko­py­wał.

Cie­nie nocy nie wy­ja­śnia­ły, któ­ra z licz­nych po­ja­wia­ją­cych twa­rzy jest wła­ści­wą twa­rzą czło­wie­ka po­grze­ba­ne­go. Ale wszyst­kie te twa­rze zda­wa­ły się na­le­żeć do czter­dzie­sto­kil­ko­let­nie­go męż­czy­zny, a róż­ni­ły się mię­dzy sobą głów­nie uczu­cia­mi, ja­kie wy­ra­ża­ły, i stop­niem upior­ne­go wy­nisz­cze­nia. Duma, po­gar­da, upór, pod­da­nie, roz­pacz, pra­gnie­nie wal­ki na­stę­po­wa­ły ko­lej­no, Po­dob­nie od­mie­nia­ły się za­pa­dłe po­licz­ki, tru­pia cera, wy­chu­dłe ręce i pal­ce. Ato­li twarz była na ogół jed­na i ta sama i za­wsze ocie­nia­ły ją przed­wcze­śnie po­si­wia­łe wło­sy. Sto razy drze­mią­cy pa­sa­żer rzu­cał wid­mu py­ta­nie:

– Kie­dy cię po­grze­ba­no?

– Bli­sko osiem­na­ście łat temu – brzmia­ła nie­odmien­na od­po­wiedź.

– Utra­ci­łeś wszel­ką na­dzie­ję, że bę­dziesz kie­dyś od­ko­pa­ny? – Od daw­na.

– Wiesz, że zo­sta­łeś wró­co­ny ży­ciu?

– Tak lu­dzie mó­wią.

– A pra­gniesz żyć?

– Nie po­tra­fię na to od­po­wie­dzieć.

– Czy mam ci ją po­ka­zać? Czy chcesz pójść ze mną, aby ją zo­ba­czyć?

Od­po­wie­dzi na to ostat­nie py­ta­nie by­wa­ły roz­ma­ite i na­wza­jem so­bie prze­czy­ły. Raz zdła­wio­ny głos szep­tał:

– Po­cze­kaj, za­bić mnie może przed­wcze­sne z nią spo­tka­nie. In­nym ra­zem po­to­ki tkli­wych łez to­wa­rzy­szy­ły sło­wom:

–- Pro­wadź mnie do niej. Albo wresz­cie od­po­wiedź brzmia­ła to­nem nie­pew­no­ści i zdu­mie­nia:

– Nie wiem, kim jest ONA. Nic nie poj­mu­ję. Po ta­kich uro­jo­nych dys­kur­sach pa­sa­żer dy­li­żan­su po­czy­nał wy­obra­żać so­bie, że ko­pie, ko­pie, ko­pie – raz ło­pa­tą, raz wiel­kim klu­czem, raz go­ły­mi rę­ko­ma – aby od­grze­bać ową nie­szczę­sną isto­tę. Kie­dy zaś znaj­do­wał ją wresz­cie z twa­rzą i wło­sa­mi uma­za­ny­mi gli­ną, na­gle roz­sy­py­wa­ła się zno­wu w proch. Wów­czas pa­sa­żer bu­dził się i opusz­czał okno, aby re­ali­zmem desz­czu i mgły ostu­dzić roz­pło­mie­nio­ne po­licz­ki.

Ale na­wet wte­dy, gdy otwar­ty­mi ocza­mi oglą­dał deszcz i mgłę i ru­cho­me pla­my świetl­ne z la­tarń, i przy­droż­ny ży­wo­płot umy­ka­ją­cy sko­ka­mi – na­wet wte­dy noc­ne cie­nie z otwar­tej prze­strze­ni mie­sza­ły się z noc­ny­mi cie­nia­mi z wnę­trza dy­li­żan­su. Po­ja­wiał się praw­dzi­wy dom ban­ko­wy z oko­lic Tem­pie Bar, praw­dzi­we trans­ak­cje dnia ubie­głe­go, praw­dzi­we kasy i schow­ki pan­cer­ne, i po­sła­niec wy­sła­ny śla­dem dy­li­żan­su, i od­po­wiedź udzie­lo­na mu ust­nie A po­śród tego wszyst­kie­go po­wsta­wa­ła zno­wu upior­na twarz i roz­mo­wa na­wią­zy­wa­ła się od nowa:

– Kie­dy cię po­grze­ba­no?

– Bli­sko osiem­na­ście lat temu.

– A pra­gniesz żyć?

– Nie po­tra­fię na to od­po­wie­dzieć.

Pan Lor­ry za­czy­nał zno­wu ko­pać, ko­pać, ko­pać, póki nie­cier­pli­wy ruch jed­ne­go z to­wa­rzy­szy po­dró­ży nie zwró­cił mu uwa­gi, wy­pa­da­ło­by jed­nak pod­nieść okno. Wów­czas sia­dał wy­god­nie wsu­wał rękę w rze­mien­ną pę­tlę i po­czy­nał za­sta­na­wiać się dwo­ma uśpio­ny­mi są­sia­da­mi, któ­rzy jed­nak wy­my­ka­li się ryj z jego my­śli i nik­nę­li znów w ban­ku i w gro­bie.

– Kie­dy cię po­grze­ba­no?

– Bli­sko osiem­na­ście lat temu.

– Utra­ci­łeś wszel­ką na­dzie­ję, że bę­dziesz kie­dyś od­ko­pa­ny.

– Od daw­na.

Te wła­śnie sło­wa brzmia­ły mu wy­raź­nie w uszach – wy­raź­niej niż ja­kie­kol­wiek sło­wa, któ­re sły­szał w ży­ciu – kie­dy pan Lor­ry ock­nął się i zo­ba­czył, że roz­pro­szy­ły się cie­nie nocy.

Opu­ścił okno i spoj­rzał na brzask no­we­go dnia. Przed sobą miał szmat zo­ra­ne­go pola i pług po­zo­sta­wio­ny tam, gdzie ubie­głe­go wie­czo­ra wy­przę­gnię­to ko­nie. Da­lej ster­cza­ła kępa drzew, na któ­rej po­zo­sta­ło jesz­cze wie­le pło­mien­no­czer­wo­nych i zło­ci­sto­żół­tych li­ści Zie­mia była wil­got­na i chłod­na, ale na czy­stym nie­bie słoń­ce wscho­dzi­ło ja­sno, pięk­nie i spo­koj­nie. '

– Osiem­na­ście lat! – wes­tchnął pa­sa­żer spo­glą­da­jąc na zło­ci­stą tar­czę. – Zmi­łuj się, mi­ło­sier­ny Stwór­co dnia! Być po­grze­ba­nym żyw­cem przez osiem­na­ście lat!ROZ­DZIAŁ VI SZEWC

– Dzień do­bry – ode­zwał się De­far­ge spo­glą­da­jąc z góry na bia­łą gło­wę po­chy­lo­ną nad warsz­ta­tem szew­skim.

Gło­wa unio­sła się na mo­ment i sła­by, jak gdy­by bar­dzo da­le­ki głos od­po­wie­dział na po­wi­ta­nie: – Dzień do­bry.

– Jak wi­dzę, wciąż pan cięż­ko pra­cu­je.

Po dłu­giej chwi­li gło­wa unio­sła się zno­wu, a głos wy­szep­tał:

– Taak… Pra­cu­ję.

Tym ra­zem za­pa­dłe, mgli­ste oczy spoj­rza­ły na szyn­ka­rza, nim twarz schy­li­ła się po­now­nie.

Ów głos bu­dził li­tość i gro­zę, był bo­wiem sła­by, lecz nie fi­zycz­nym osła­bie­niem, choć nie­wąt­pli­wie za­mknię­cie i nędz­ny wikt zro­bi­ły.swo­je. Głu­chy ton mowy wska­zy­wał, iż jej sła­bość przy­pi­sać na­le­ży sa­mot­no­ści i dłu­go­let­nie­mu nie­uży­wa­niu, gdyż brzmia­ła ona jak gdy­by echem dźwię­ków, któ­re za­mil­kły już daw­no, bar­dzo daw­no. Mowa ta utra­ci­ła peł­nię ży­cia i me­lo­dię ludz­kie­go gło­su, a wy­wie­ra­ła wra­że­nie po­dob­ne do wy­bla­kłej pla­my po­zo­sta­łej na miej­scu wy­raź­nej nie­gdyś i pięk­nej bar­wy. Moż­na było są­dzić, że za­pa­dła głę­bo­ko i od­zy­wa się spod zie­mi, że na­le­ży do isto­ty po­gnę­bio­nej i nie­szczę­śli­wej. W zbli­żo­ny spo­sób wę­dro­wiec za­błą­ka­ny na pu­sty­ni mógł­by wspo­mi­nać dom i bli­skich, za­nim po­ło­ży się, by sko­nać.

Przez kil­ka mi­nut sta­rzec pra­co­wał w mil­cze­niu, po­tem znów uniósł męt­ne, za­pa­dłe oczy. Nie było w nich za­in­te­re­so­wa­nia ni cie­ka­wo­ści, tyl­ko tępe zdzi­wie­nie, że miej­sce, na któ­rym stal przed chwi­lą je­dy­ny wi­docz­ny gość, nie opu­sto­sza­ło do­tych­czas.

– Chciał­bym – pod­jął Mon­sieur De­far­ge nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od szew­ca – chciał­bym wpu­ścić tro­chę świa­tła. Czy znie­sie pan blask?

Sta­rzec odło­żył mło­tek. Spoj­rzał na pod­ło­gę – naj­przód w pra­wo, po­tem w lewo – wresz­cie zmie­rzył wzro­kiem szyn­ka­rza. Minę miał pół­przy­tom­ną, otę­pia­łą.

– Co pan po­wia­da?

– Py­ta­łem, czy pan znie­sie blask?

– Mu­szę znieść, je­że­li trze­ba – od­po­wie­dział szewc z le­d­wie do­sły­szal­nym ak­cen­tem na pierw­szym wy­ra­zie zda­nia.

Uchy­lo­na po­ło­wa okien­ni­cy otwar­ła się nie­co sze­rzej. Na pod­da­sze wtar­gnął zło­ci­sty pro­mień dzien­ne­go świa­tła uka­zu­jąc wy­raź­nie star­ca, któ­ry prze­rwał pra­cę i za­stygł bez ru­chu z nie do­koń­czo­nym trze­wi­kiem na ko­la­nach. Kil­ka pro­stych na­rzę­dzi skraw­ków roz­ma­itej skó­ry le­ża­ło na po­le­pie u jego stóp i przed nim na ła­wie.

Szewc miał, bia­łą bro­dę – zmierz­wio­ną, lecz nie­zbyt dłu­gą – wy­nędz­nia­łą twarz i dziw­nie ja­sne oczy. Przy zą­klę­słej chu­dej twa­rzy oczy te mo­gły­by po­zor­nie wy­da­wać się duże. Ale na­praw­dę były duże, a pod ciem­ny­mi jesz­cze brwia­mi i spa­da­ją­cy­mi na czo­ło si­wy­mi ko­smy­ka­mi spra­wia­ły wra­że­nie nad­na­tu­ral­nie wiel­kich. Żół­ta ko­szu­la była w strzę­pach, a jej roz­pię­ty koł­nierz od­sła­niał zwię­dłą, bez­barw­ną skó­rę. Czło­wiek, jego sta­ry płó­cien­ny Spen­cer, roz­cią­gnię­te poń­czo­chy i inne nie­chluj­ne czę­ści po­dar­tej gar­de­ro­by – wszyst­ko tb przez dłu­gie lata nie mia­ło bez­po­śred­niej stycz­no­ści ze świa­tłem, to­też wy­bla­kło do nie­okre­ślo­nej per­ga­mi­no­wej bar­wy i utwo­rzy­ło jak gdy­by jed­ną ca­łość.

Sta­rzec pod­niósł rękę, by osło­nić oczy przed bla­skiem, i w świe­tle dnia na­wet ko­ści jego dło­ni wy­da­ły się prze­źro­czy­ste. Sie­dział bez ru­chu nad nie do­koń­czo­ną ro­bo­tą. Ile­kroć zwra­cał spoj­rze­nie na po­chy­lo­ne­go nad sobą szyn­ka­rza, zer­kał wprzód ha pod­ło­gę po pra­wej i le­wej stro­nie. Ile­kroć pró­bo­wał od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, roz­glą­dał się w po­dob­ny spo­sób i ury­wał w pół sło­wa, jak gdy­by nie ko­ja­rzył dźwię­ku z miej­scem lub za­po­mi­nał koń­ca roz­po­czę­te­go

– Skoń­czy pan dzi­siaj trze­wi­ki? – za­py­tał De­far­ge da­jąc panu Lor­ry znak, aby się zbli­żył.

– Co pan po­wia­da?

– Py­tam, czy skoń­czy pan dziś trze­wi­ki?

– Może i skoń­czę… Chy­ba tak… Nie wiem… – Py­ta­nie przy­po­mnia­ło mii wi­dać roz­po­czę­tą ro­bo­tę, bo szyb­ko po­chy­lił się nad warsz­ta­tem.

Pan Lor­ry zo­sta­wił przy drzwiach swo­ją to­wa­rzysz­kę, ci­cho po­stą­pił na­przód i za­trzy­mał się u boku szyn­ka­rza. Po dwóch lub trzech mi­nu­tach sta­rzec uniósł znów wzrok i spoj­rzał na nową oso­bę. Twarz jego nie wy­ra­zi­ła za­in­te­re­so­wa­nia ani zdzi­wie­nia, lecz drżą­ca ręka po­wę­dro­wa­ła na mo­ment do ust zdra­dza­jąc, że war­gi i pa­znok­cie mają ten sam oło­wia­no­sza­ry ko­lor. Po­tem dłoń opa­dła i gło­wa po­chy­li­ła się nad warsz­ta­tem.

– Ma pan go­ścia – ozna­jimł rze­czo­wo De­far­ge. – Co pan po­wia­da?

– Przy­szedł ktoś w od­wie­dzi­ny. Wi­dzi pan?

Sta­rzec znów uniósł wzrok nie prze­ry­wa­jąc pra­cy. Mil­czał.

– Pro­szę po­słu­chać – cią­gnął szyn­karz. – Ten pan zna się na szew­skiej ro­bo­cie. Po­tra­fi oce­nić bu­cik zro­bio­ny jak na­le­ży. Pro­szę mu po­dać trze­wik. Pan bę­dzie ła­skaw wziąć – do­dał zwra­ca­jąc się do pana Lor­ry, któ­ry z wa­ha­niem ujął w rękę nie do­koń­czo­ny trze­wik. – Pro­szę po­wie­dzieć temu panu, jaki to ro­dzaj obu­wia i jak się szewc na­zy­wa. Za­pa­dła dłu­ga ci­sza.

– Nie pa­mię­tam, o co pan py­tał – wy­szep­tał wresz­cie sta­rzec. – Co pan po­wia­daj

– Pro­si­łem, żeby pan wy­tłu­ma­czył swo­je­mu go­ścio­wi, jaki to ro­dzaj obu­wia.

– Dam­ski trze­wik spa­ce­ro­wy prze­zna­czo­ny dla mło­dej oso­by… jest we­dług ostat­niej mody. Ja tej mody nig­dy nie wi­dzia­łem, ale mia­łem w ręku wzór. – Z prze­lot­nym wy­ra­zem za­do­wo­le­nia zer­k­nął na swo­je dzie­ło.

– A jak się szewc na­zy­wa? – pod­jął Mon­sieur De­far­ge… sta­rzec nie miał te­raz ro­bo­ty, by więc… za­jąć ręce, wkła­dał za­ci­śnię­tą pra­wą pięść w za­głę­bie­nie le­wej dło­ni, na­stęp­nie ro­bił to od­wrot­nie, na­stęp­nie prze­cze­sy­wał pal­ca­mi zmierz­wio­ną bro­dę i tak raz po raz w nie­odmien­nym po­rząd­ku i bez naj­mniej­szej na­wet prze­rwy. Wy­zwo­le­nie go z otę­pie­nia, w ja­kie po­pa­dał za­wsze, gdy pró­bo­wał mó­wić, było za­da­niem rów­nie trud­nym, jak ocu­ce­nie cho­re­go z omdle­nia lub po­wstrzy­ma­nie du­cha szyb­ko umie­ra­ją­ce­go czło­wie­ka w na­dziei wy­do­by­cia zeń ja­kichś re­we­la­cji.

– Czy pan py­tał, jak się na­zy­wam? – ode­zwał się wresz­cie.

– Na­tu­ral­nie, że py­ta­łem.

– Sto Pięć. Wie­ża Pół­noc­na.

– Tyl­ko tyle?

– Sto Pięć. Wie­ża Pół­noc­na – po­wtó­rzył i z po­dob­nym do jęku wes­tchnie­niem.po­chy­lił się znów nad warsz­ta­tem.

– Nie jest pan szew­cem z za­wo­du? – za­ry­zy­ko­wał po chwi­li pan Lor­ry.

Sta­rzec spoj­rzał bła­gal­nie na szyn­ka­rza, jak gdy­by pra­gnął prze­ka­zać mu trud od­po­wie­dzi, zo­rien­to­wał się jed­nak, że nie może li­czyć na po­moc, zwró­cił więc zno­wu twarz w stro­nę na­tręt­ne­go go­ścia, lecz po dro­dze trwoż­li­wie utkwił wzrok w po­le­pie.

– Szew­cem z za­wo­du… – po­wtó­rzył głu­cho. – Nie. Nie by­łem szew­cem z za­wo­du… Wy­uczy­łem się… hm… tu­taj… Sam się wy­uczy­łem. Pro­si­łem o to…

Zno­wu po­padł w otę­pie­nie i jął prze­kła­dać szyb­ko pra­wą pięść do le­wej i od­wrot­nie. Po kil­ku mi­nu­tach zwró­cił znów wzrok w kie­run­ku pana Lor­ry i pod­jął ta­kim to­nem, jak czło­wiek prze­bu­dzo­ny na­gle ze snu i wra­ca­ją­cy do te­ma­tu roz­mo­wy z mi­nio­ne­go wie­czo­ra:

– Mia­łem wie­le trud­no­ści. Dłu­go mi­ma­łem pro­sić, by wol­no mi się było uczyć. Na ko­niec do­sta­łem po­zwo­le­nie. Od tego cza­su szy­ję buty.

Wy­cią­gnął rękę, aby ode­brać trze­wik go­ścio­wi, ów zaś po­wie­dział mie­rząc go by­strym spoj­rze­niem:

– Mon­sieur Ma­net­te, czy wca­le mnie pan nie pa­mię­ta? Sta­rzec upu­ścił trze­wik, znie­ru­cho­miał, za­pa­trzył się w twarz pana Lor­ry.

– Mon­sieur Ma­net­te – pod­jął ten ostat­ni kła­dąc dłoń na ra­mie­niu szyn­ka­rza – czy wca­le nie pa­mię­ta pan tego czło­wie­ka?

Pro­szę na nie­go spoj­rzeć. Pro­szę na mnie po­pa­trzyć. Czy w my­ślach pań­skich nie wra­ca­ją do ży­cia daw­ne cza­sy, daw­ne in­te­re­sy, daw­ny ban­kier i daw­ny słu­ga?

Dłu­go­let­ni wię­zień sie­dział bez ru­chu prze­no­sząc spoj­rze­nie z daw­ne­go ban­kie­ra na daw­ne­go słu­gę, a na jego twa­rzy, jak gdy­by spo­wi­tej w czar­ne, mrocz­ne chmu­ry, uto­ro­wał so­bie dro­gę od lat tam za­tar­ty wy­raz zro­zu­mie­nia i in­te­li­gen­cji. Wy­raz ten po­ja­wił się, osłabł, znik­nął, lecz nie­wąt­pli­wie za­ja­śniał.prze­lot­nie i zna­lazł wier­ne od­bi­cie w mło­dej i uro­dzi­wej twa­rzy dziew­czy­ny, co lę­kli­wie prze­su­nę­ła się wzdłuż ścia­ny i sta­ła te­raz na miej­scu, z któ­re­go mo­gła wi­dzieć star­ca. Zra­zu pod­nio­sła dło­nie ge­stem trwoż­ne­go współ­czu­cia albo na­wet od­ra­zy, jak gdy­by chcia­ła od­su­nąć ża­ło­sną zja­wę, od­ciąć się od jej wi­do­ku, na­stęp­nie jed­nak wy­cią­gnę­ła dło­nie i wi­dać było, że pło­nie pra­gnie­niem, by tę wid­mo­wą gło­wę przy­tu­lić do go­rą­cych mło­dych pier­si i mi­ło­ścią przy­wo­łać ją do ży­cia i na­dziei. Wy­raz, co go­ścił przez mo­ment na ob­li­czu szew­ca, zo­stał po­wtó­rzo­ny na dru­giej mło­dej i pięk­niej­szej twa­rzy tak do­kład­nie, jak gdy­by był ru­cho­mym świa­tłem wę­dru­ją­cym od ojca do cór­ki.

Mro­ki ry­chło spo­wi­ły zno­wu ojca, któ­ry z co­raz mniej­szą uwa­gą pa­trzył na dwóch na­trę­tów, aby wresz­cie od­wró­cić wzrok, ro­zej­rzeć się do­ko­ła na po­przed­nią mo­dłę i pod­nió­sł­szy trze­wik z po­le­py za­brać się do ro­bo­ty.

– Po­znał go pan, Mon­sieur? – za­py­tał szep­tem De­far­ge.

– Tak. Nie za­raz. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ło mi się, że to za­da­nie po­nad siły. Ale póź­niej przez chwi­lę wi­dzia­łem twarz tak do­brze zna­ną przed laty. Ci­szej. Cof­nij­my się tro­chę. Ci­szej.

Pan­na Ma­net­te ode­rwa­ła się od ścia­ny stry­chu i po­de­szła do ławy, na któ­rej sie­dział jej oj­ciec. Było coś po­twor­ne­go w jego nie­świa­do­mo­ści, że obok znaj­du­je się ktoś, kto może wy­cią­gnąć rękę i do­tknąć po­chy­lo­nych nad ro­bo­tą ra­mion.

Nikt nie od­zy­wał się sło­wem. Ża­den dźwięk nie za­kłó­cał ci­szy. Ona sta­ła za nim niby duch. On był za­ję­ty je­dy­nie trze­wi­kiem. Tak się jed­nak zło­ży­ło, że nie­ba­wem mu­siał za­stą­pić no­żem szew­skim ja­kieś na­rzę­dzie, któ­re trzy­mał w ręku. Nóż le­żał wpraw­dzie po prze­ciw­nej stro­nie ławy i szewc pod­niósł go bez prze­szkód, lecz po­chy­la­jąc się znów nad ro­bo­tą zło­wił wzro­kiem rą­bek dam­skiej spód­ni­cy. Po­wo­li uniósł spoj­rze­nie i zo­ba­czył twarz dziew­czy­ny. Dwaj wi­dzo­wie ru­szy­li na­przód, lecz pan­na Ma­net­te po­wstrzy­ma­ła ich ge­stem ręki. Nie oba­wia­ła się, że oj­ciec ude­rzy ją no­żem, cho­ciaż pan Lor­ry i De­far­ge lę­ka­li się ta­kie­go wła­śnie od­ru­chu.

Sta­rzec wpa­try­wał się w dziew­czy­nę wy­stra­szo­nym wzro­kiem i po nie­ja­kim cza­sie za­czął bez­dź­więcz­nie po­ru­szać war­ga­mi. Od­dy­chał szyb­ko, głę­bo­ko. Wi­dać było, że nie może do­być z sie­bie gło­su.

– Co… Co to? – wy­ją­kał wresz­cie zdła­wio­nym szep­tem. Stru­mie­nie łez spły­wa­ły po dziew­czę­cej twa­rzy. Pan­na Ma­net­te pod­nio­sła do ust obie dło­nie i po­sła­ła star­co­wi po­ca­łu­nek, a na­stęp­nie przy­tu­li­ła je do pier­si, jak gdy­by skła­da­ła tam bia­łą, sko­ła­ta­ną gło­wę.

– Nie je­steś chy­ba cór­ką klucz­ni­ka?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła wes­tchnie­niem.

– Ktoś ty?

Dziew­czy­na nie ufa­ła jesz­cze to­no­wi swo­je­go gło­su, bez sło­wa więc usia­dła na ła­wie obok ojca. Cof­nął się, ale ona po­ło­ży­ła mu dłoń na ręce. Dziw­ny, do­brze wi­docz­ny dreszcz wstrzą­snął ca­łym jego cia­łem. Dok­tor Ma­net­te spo­koj­nie odło­żył nóż i usiadł sztyw­no za­pa­trzo­ny w oso­bli­we­go go­ścia. Po­tem wol­no, ostroż­nie wy­su­nął rękę i do­tknął zło­ci­stych dłu­gich lo­ków cór­ki po­spiesz­nie od­gar­nię­tych na ra­mio­na. Przez chwi­lę przy­glą­dał się tym wło­som, lecz na­gle po­padł znów w otę­pie­nie i z głę­bo­kim wes­tchnie­niem wró­cił do prze­rwa­nej pra­cy.

Ale za­in­te­re­so­wa­nie trze­wi­kiem nie trwa­ło dłu­go. Dziew­czy­na po­ło­ży­ła mu dłoń na ra­mie­niu. On zer­k­nął kil­ka­krot­nie na tę dłoń, jak gdy­by chciał się upew­nić, że nie jest złu­dze­niem. Na­stęp­nie prze­stał pra­co­wać, się­gnął do swo­jej szyi i zdjął po­czer­nia­ły sznu­rek z przy­cze­pio­nym do nie­go zwi­nię­tym skraw­kiem szma­ty. Tro­skli­wie roz­wi­nął tę pa­czusz­kę na ko­la­nie i wy­do­był ze środ­ka pu­kiel wło­sów, a wła­ści­wie dwa lub trzy dłu­gie zło­ci­ste wło­sy, któ­re nie­gdyś owi­nął był do­ko­ła pal­ca. Po­tem jesz­cze raz ujął w rękę loki cór­ki i przy­pa­trzył się im bar­dzo uważ­nie.

– Ta­kie same – szep­nął. – Czy to moż­li­we? Kie­dy to wszyst­ko było? Jak się sta­ło?

Na jego twarz po­wró­cił wy­raz sku­pie­nia i zro­zu­mie­nia i sta­rzec się, że po­dob­ny wy­raz roz­ja­śnia rów­nież twarz dziew­czy­ny. Ujął ją za ra­mio­na, od­wró­cił w stro­nę świa­tła i po­czął bacz­nie ob­ser­wo­wać.– Tam­te­go wie­czo­ra – szep­tał – kie­dy we­zwa­no mnie do cho­re­go, ona po­ło­ży­ła mi gło­wę na ra­mie­niu. Bała się cze­goś, cho­ciaż ja nie mia­łem złych prze­czuć. Po­tem kie­dy przy­wie­zio­no mnie do Wie­ży Pół­noc­nej, straż­ni­cy zna­leź­li te wło­sy na moim rę­ka­wie. „Zo­staw­cie je – po­wie­dzia­łem. – Nie po­mo­gą mi nig­dy w uciecz­ce cie­le­snej, lecz mogą być przy­dat­ne przy du­cho­wej”. To moje sło­wa. Pa­mię­tam je do­kład­nie.

Przed roz­po­czę­ciem tej ty­ra­dy sta­rzec dłu­go po­ru­szał nie­my­mi war­ga­mi, sko­ro jed­nak zna­lazł sło­wa, da­wał im upust płyn­nie, cho­ciaż ci­cho i po­wo­li.

–- Jak to się sta­ło? – za­wo­łał na­gle. – Czy tam by­łaś ty?

Gwał­tow­nie zwró­cił się w stro­nę dziew­czy­ny. Dwaj świad­ko­wie drgnę­li i znów ru­szy­li na­przód. Ale ona sie­dzia­ła bez ru­chu i po­wie­dzia­ła tyl­ko spo­koj­nym, stłu­mio­nym gło­sem:

– Bła­gam was, do­brzy pa­no­wie, nie zbli­żaj­cie się do nas, nie mów­cie nic, stój­cie na miej­scu.

– Na Boga! – krzyk­nął dok­tor Ma­net­te. – Czyj to był głos?

Uwol­nił ra­mio­na cór­ki i pod­nió­sł­szy ręce po­czął szar­pać ner­wo­wo swo­je siwe wło­sy. Po chwi­li ręce mu opa­dły i wzbu­rze­nie mi­nę­ło, jak mija wszyst­ko na świe­cie. Ale szewc nie my­ślał już o nie do­koń­czo­nym trze­wi­ku. Za­wi­nął wło­sy w strzęp sta­re­go łach­ma­na i pró­bo­wał za­ło­żyć sznu­rek na szy­ję. Przez cały czas jed­nak spo­glą­dał spod oka na cór­kę i smut­no ki­wał gło­wą.

– Nie, nie, nie! – mam­ro­tał do sie­bie. – Je­steś zbyt mło­da, zbyt kwit­ną­ca. To nie­moż­li­we. Spójrz, jak wy­glą­da wię­zień. Ona nie zna­ła tych rąk ani tej twa­rzy. Ona nie sły­sza­ła nig­dy tego gło­su. Nie, nie! Była ona i był on, przed wie­ka­mi, nim roz­po­czę­ły się po­wol­ne lata Wie­ży Pół­noc­nej. Jak cie­bie zo­wią, do­bry anie­le?

Ra­do­śnie wi­ta­jąc mniej głu­chy głos i spo­koj­niej­sze za­cho­wa­nie ojca pan­na Ma­net­te pa­dła przed nim na ko­la­na i wspar­ła o jego pier­si bła­gal­nie zło­żo­ne dło­nie.

– O, pa­nie – za­wo­ła­ła. – In­nym ra­zem usły­szysz moje imię, do­wiesz się, kto był moją mat­ką, kto oj­cem i cze­mu nie po­zna­łam nig­dy tra­gicz­nej hi­sto­rii ro­dzi­ców. Ni­cze­go nie wol­no mi rzec ci dzi­siaj ani tu­taj. Dzi­siaj i tu­taj mogę po­wie­dzieć tyko jed­no: bła­gam i za­kli­nam, abyś ze­chciał do­tknąć mnie i po­bło­go­sła­wić. Ach, uca­łuj mnie, uca­łuj, dro­gi, naj­droż­szy!

Chłod­na biel wło­sów star­ca po­łą­czy­ła się z pro­mien­nym zło­tem lo­ków dziew­czy­ny, któ­re roz­grza­ły i roz­ja­śni­ły jego gło­wę, jak gdy­by spły­nę­ło na nią świa­tło wol­no­ści.

– Je­że­li sły­szysz w mo­ich sło­wach… – cią­gnę­ła mło­da dama. – Nie wiem, czy jest tak istot­nie, lecz mam na­dzie­ję, że się nie mylę… Je­że­li sły­szysz w mo­ich sło­wach brzmie­nie po­dob­ne do in­ne­go gło­su, co nie­gdyś dźwię­czał w two­ich uszach na kształt słod­kiej mu­zy­ki, opła­kuj tam­ten głos, opła­kuj! Je­że­li gła­dząc moje wło­sy do­ty­kasz cze­goś, co przy­wo­dzi ci na myśl uko­cha­ną gło­wę, któ­ra spo­czy­wa­ła na twej pier­si, kie­dy by­łeś mło­dy i wol­ny, opła­kuj tam­tą gło­wę, opła­kuj! Je­że­li mó­wiąc o cze­ka­ją­cym na nas domu, gdzie będę ci słu­ży­ła wier­nie i ser­decz­nie, ma­lu­ję w two­jej pa­mię­ci inny dom, od daw­na opusz­czo­ny, za któ­rym tę­sk­ni two­je bied­ne ser­ce, opła­kuj tam­ten dom, opła­kuj!

Moc­niej ob­ję­ła go za szy­ję i ko­ły­sa­ła w ra­mio­nach niby dziec­ko.

– O, mój naj­droż­szy! Je­że­li po­wiem, że nad­szedł kres two­jej męki, że przy­by­łam tu­taj, by uwol­nić cię i za­brać do An­glii, gdzie cze­ka cię spo­kój i wy­po­czy­nek; je­że­li po­wiem to wszyst­ko i obu­dzę w to­bie my­śli o zmar­no­wa­nym ży­ciu i okru­cień­stwie, z ja­kim po­trak­to­wa­ła cię na­sza fran­cu­ska oj­czy­zna, opła­kuj swo­je zmar­no­wa­ne ży­cie i swo­ją krzyw­dę, opła­kuj! A kie­dy usły­szysz wresz­cie moje imię i do­wiesz się, kto jest moim oj­cem i kim była nie­ży­ją­ca już mat­ka, zro­zu­miesz, iż win­nam klęk­nąć przed czci­god­nym oj­cem i bła­gać go o prze­ba­cze­nie za to, że nig­dy nie bia­da­łam nad jego lo­sem po dniach ca­łych, a no­ca­mi nie.le­ża­łam we łzach i bez­sen­nie, gdyż mi­łość ma­cie­rzyń­ska za­ta­iła przede mną jego mękę. O, pa­nie! Płacz nad moją mat­ką, płacz nade mną! Do­brzy pa­no­wie! Chwa­ła nie­chaj bę­dzie Bogu! Czu­ję na twa­rzy świę­te łzy mę­czen­ni­ka, a jego łka­nia po­ru­sza­ją we mnie ser­ce. Spójrz­cie! On pła­cze. Dzię­ki Bogu! Dzię­ki Bogu!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: