- promocja
Opowieść o miłości i mroku - ebook
Opowieść o miłości i mroku - ebook
Najbardziej osobista książka Amosa Oza, klucz do całej jego twórczości.
Opowieść o miłości i mroku Amosa Oza to historia kilku pokoleń jego rodziny na Litwie i Ukrainie oraz po przybyciu do Palestyny. Tłem opowieści jest dramatyczny okres w historii narodu żydowskiego: druga wojna światowa i Holokaust, mandat brytyjski nad Palestyną, narodziny Państwa Izrael i konflikt z Arabami. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o latach dzieciństwa autora na przedmieściach Jerozolimy i wczesnej młodości w kibucu. Ojciec, pedantyczny racjonalista, i tajemnicza, wrażliwa matka stanowili nie najlepiej dobraną parę. Miłość rodziców ginęła w mroku rozczarowań i frustracji, nostalgii za Europą. Amos Oz po raz pierwszy odsłania ciągle niezabliźnioną ranę, jaką zadało mu samobójstwo matki. Jest to jedna z najważniejszych książek pisarza, klucz do zrozumienia całej jego twórczości.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-831-8 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urodziłem się i wychowywałem w małym parterowym mieszkanku z niskim stropem, o powierzchni około trzydziestu metrów kwadratowych. Rodzice moi sypiali na kanapie, która, gdy rozsuwali ją co wieczór, wypełniała ich pokój niemal od ściany do ściany. Wczesnym rankiem wciskali kanapę głęboko do środka, chowali pościel w ciemnej skrzyni mieszczącej się pod spodem, odwracali materac, zamykali, dociskali, nakrywali całość jasnopopielatą narzutą, a następnie rozkładali na niej kilka wyszywanych w orientalny wzór poduszek, zacierając wszelkie ślady swego nocnego spoczynku. Tym sposobem ich pokój służył zarówno za sypialnię, pracownię, bibliotekę, jadalnię, jak i za pokój gościnny.
Naprzeciw niego mieścił się mój zielonkawy pokoik, którego połowę powierzchni zajmowała pękata szafa na ubrania. Ciemny, ciasny i niski przedpokój, nieco wykrzywiony, przypominający tunel wykopany przez zbiegów z więzienia, łączył kuchnię i niszę ubikacji z dwoma pokoikami. Uwięziona w żelaznej klatce słaba żarówka rozlewała na ów przedpokój, również w ciągu dnia, mętne ni to światło, ni to nieświatło. Dawniej było tylko jedno okno w pokoju rodziców i jedno w moim. Oba osłonięte żelaznymi okiennicami usiłowały wyjrzeć poprzez nie na wschód, lecz tam widać było jedynie pokryty kurzem cyprys i mur z nieociosanych kamieni. Przez okratowany wywietrznik nasza kuchnia i ubikacja zerkały na małe podwórko podobne do więziennego wybiegu, otoczone wysokimi ścianami i wyłożone betonowymi płytami, gdzie z wolna dogorywało, bez bodaj promyka słońca, blade geranium zasadzone w przerdzewiałej puszce po oliwkach. Na parapetach stały u nas zawsze szczelnie zamknięte słoiki z kiszonymi ogórkami i wynędzniały kaktus, okopany ziemią w pękniętym wazonie, który przerobiono na doniczkę.
Była to właściwie suterena: parter budynku wcinał się w zbocze pagórka, który był naszym sąsiadem zza ściany – ociężały, zamknięty w sobie i milczący. Ów sędziwy, melancholijny pagórek o starokawalerskich nawykach zawsze zachowywał absolutną ciszę; taki już był: senny, zimowy, nigdy nie szurał meblami, nie przyjmował gości, nie hałasował i nie przeszkadzał nam, wszakże poprzez dwie dzielące nas ściany ciągle przenikały, niczym lekka, ale uporczywa stęchlizna, ziąb i ciemność, głuche milczenie oraz wilgoć naszego posępnego sąsiada.
Tak więc przez całe lato zostawało u nas trochę zimy.
Goście mówili: ależ u was przyjemnie w upał, tak chłodno i spokojnie, wręcz zimno, ale jak wy sobie tutaj radzicie zimą? Czy aby te ściany nie ciągną wilgoci? Czy zimą nie jest tu trochę ponuro?
* * *
Oba pokoje, maleńka kuchnia, ubikacja, a zwłaszcza łączący je przedpokój, były ciemne. Cały dom wypełniały u nas książki: ojciec mój potrafił czytać w szesnastu czy siedemnastu językach, a mówić jedenastoma (zawsze z rosyjskim akcentem). Matka mówiła czterema czy pięcioma językami, a czytała w siedmiu albo ośmiu. Kiedy nie chcieli, żebym rozumiał (a przeważnie nie chcieli), rozmawiali między sobą po rosyjsku albo po polsku. Kiedy raz mama zapomniała się i powiedziała przy mnie „ogier” po hebrajsku zamiast w jakimś innym języku, tato upomniał ją gniewnym tonem: _Szto s toboj?! Widisz, mal’czik riadom s nami!_¹. Ze względów kulturowych czytali książki głównie po niemiecku i angielsku, ale w nocy śnili zapewne w jidysz. Mnie jednak uczyli tylko i wyłącznie hebrajskiego: być może z obawy, że znajomość języków obcych także ich syna wystawi na pokusy Europy, wspaniałej i zabójczej zarazem.
W hierarchii wartości moich rodziców wszystko, co bardziej zachodnie, uchodziło też za bardziej kulturalne: ich rosyjskiej duszy bliscy byli Tołstoj i Dostojewski, ale przypuszczam, że Niemcy – pomimo Hitlera – wydawały im się bardziej kulturalne niż Rosja czy Polska, Francja – bardziej niż Niemcy. Wyżej jeszcze niż Francja stała w ich mniemaniu Anglia. Co do Ameryki – nie byli już tacy pewni: tam przecież strzelają do Indian, obrabowują pociągi pocztowe, grabią złoto i polują na młode kobiety.
Europa była dla nich zakazaną ziemią obiecaną, z jej utęsknionym krajobrazem: dzwonnice i rynki wyłożone zabytkowymi płytami z kamienia, tramwaje, mosty i kościelne wieże, zapadłe wioski, uzdrowiskowe zdroje, lasy, śniegi i pastwiska.
Słowa „szałas”, „pastwisko” i „gęsiarka” nęciły mnie i emocjonowały przez całe dzieciństwo. Miały w sobie zmysłowy zapach prawdziwego świata, beztroskiego, odległego od pokrytych kurzem blaszanych dachów, od placów pełnych złomu i ciernistych zarośli, od wyschniętych na pieprz stoków Jerozolimy, ledwo dyszącej pod jarzmem rozżarzonego do białości lata. Dość mi było wyszeptać pod nosem „pastwisko” – a już słyszałem porykiwania krów z zawieszonymi na szyjach dzwoneczkami i plusk strumyków. Z zamkniętymi oczami przypatrywałem się bosonogiej gęsiarce, która wydawała mi się pociągająca aż do łez, zanim jeszcze w ogóle cokolwiek wiedziałem.
* * *
Po latach dowiedziałem się, że Jerozolima pod panowaniem Brytyjczyków, w latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, była ekscytującym miastem – mieszkali tam wielcy handlowcy, muzycy, uczeni i pisarze: Martin Buber, Gershom Scholem, Agnon oraz wielu innych znamienitych naukowców i artystów. Czasami, gdy przechodziliśmy ulicą Ben Jehudy albo Alejami Majmonidesa, tata szeptał do mnie: „Popatrz, tam idzie światowej sławy uczony”. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Sądziłem, że światowa sława ma jakiś związek ze schorowanymi nogami, gdyż często wskazywał starca, który szedł dość niepewnym krokiem, drogę przed sobą badając laską, i nawet latem miał na sobie ciężki wełniany garnitur.
Jerozolima, ku której moi rodzice zwracali tęskne spojrzenie, leżała z dala od naszej dzielnicy: w Rechawii, skąpanej w zieleni i dźwiękach fortepianów, była w trzech czy czterech kawiarniach z pozłacanymi żyrandolami, przy ulicach Jafskiej i Ben Jehudy, w salach YMCA, a także w hotelu King David, tam gdzie gromadzili się żydowscy i arabscy miłośnicy kultury, wykształceni i pełni ogłady Brytyjczycy, gdzie lekkim krokiem sunęły marzycielskie, długoszyje damy w balowych sukniach, wsparte na ramionach dżentelmenów w ciemnych garniturach, gdzie przy jednym stole z angielskimi erudytami zasiadali wykształceni Żydzi i arabscy intelektualiści, gdzie odbywały się recitale, przyjęcia, wieczory literackie, proszone podwieczorki i wyrafinowane rozmowy o sztuce. A może ta Jerozolima pozłacanych żyrandoli i proszonych podwieczorków nie istniała poza marzeniami mieszkańców Kerem Awraham: bibliotekarzy, nauczycieli, urzędników i introligatorów. W każdym razie u nas jej nie było. Nasza dzielnica, Kerem Awraham, należała do Czechowa.
Czytając po latach jego książki (w przekładzie na hebrajski), byłem pewien, że jest jednym z nas: przecież wujaszek Wania mieszkał tuż nad nami, doktor Samojlenko pochylał się i badał mnie swymi szerokimi i silnymi dłońmi, kiedy chorowałem na anginę albo błonicę, Łajewski, wiecznie cierpiący na migrenę, był drugim kuzynem mamy, a w soboty rano chodziliśmy do sali w ośrodku kultury Bet ha-Am słuchać Trigorina.
O tak, byli u nas Rosjanie wszelkiej maści, wśród nich wielu miłośników Tołstoja. Niektórzy wyglądali wypisz, wymaluj jak on. Gdy na tylnej okładce jakiejś książki natknąłem się kiedyś na sepiową fotografię Tołstoja, byłem pewien, że wielokrotnie już go u nas widziałem: przechadzał się po ulicy Malachiasza albo w dolnym odcinku Abdiasza. Z gołą głową i siwą brodą targaną wiatrem wyglądał dostojnie niczym patriarcha Abraham, oczy miał roziskrzone, w ręku trzymał kij służący za laskę, na szerokie spodnie opadała mu chłopska koszula, przewiązana w biodrach grubym sznurem.
Wszyscy wielbiciele Tołstoja z naszej dzielnicy (rodzice nazywali ich _tołstojszcziki_) byli zapamiętałymi wegetarianami, naprawiaczami świata, orędownikami obyczajności, przeniknięci głęboką miłością do przyrody, kochający ludzkość i wszelkie żywe stworzenie, pełni żarliwego pacyfizmu, stęsknieni za prostym, nieskażonym życiem na wsi wypełnionym pracą, najzwyklejszą pracą na roli pośród pól i sadów. Jednakże nawet uprawa roślin doniczkowych nie wychodziła im najlepiej. Być może podlewali je bez umiaru, aż w końcu więdły. Może zapominali podlewać. A może wina leżała po stronie nieprzyjaznych władz brytyjskich, które miały zwyczaj dodawać nam chlor do wody.
Niektórzy z tołstojszczyków byli jakby żywcem wzięci z powieści Dostojewskiego: udręczeni, gadatliwi, targani żądzami, trawieni przez idee. Niemniej jednak w dzielnicy Kerem Awraham wszyscy, zarówno tołstojszczycy, jak i dostojewszczycy, w gruncie rzeczy pracowali u Czechowa.
Na cały świat mówiło się u nas „Wielki Świat”, choć miewał też i inne przydomki: Oświecony, Zewnętrzny, Wolny, Obłudny. Znałem go niemal wyłącznie z kolekcji znaczków: Gdańsk, Czechy i Morawy, Bośnia i Hercegowina, Ubangi-Szari, Trynidad i Tobago, Kenia–Uganda–Tanganika. Całyświat był daleki, pociągający i cudowny, lecz bardzo niebezpieczny i wrogo do nas nastawiony. Nie lubiano tam Żydów za to, że są inteligentni, zdolni i się wybijają, a przy tym robią dużo szumu i są przemądrzali. Nie podobały im się nasze poczynania tutaj, w Ziemi Izraela, gdyż skąpili nam każdego, najmniejszego nawet skrawka ziemi – bagnistej, skalistej czy pustynnej. Tam, w świecie, wszystkie ściany pokryte były nienawistnymi napisami: „Żydki precz do Palestyny”, i oto, gdy przenieśliśmy się do Palestyny, Całyświat podniósł larum: „Żydki precz z Palestyny”.
Nie tylko Całyświat, ale i Ziemia Izraela była daleko: gdzieś tam, hen za górami, wyrastała nowa rasa Żydów herosów, rasa ludzi smagłych, krzepkich, małomównych i pragmatycznych, w niczym nieprzypominająca Żydów z diaspory, w niczym niepodobna do mieszkańców Kerem Awraham. Chłopcy i dziewczęta, nieugięci pionierzy, śniadzi i milczący, którzy z mroków nocy zdołali uczynić swego sprzymierzeńca, którzy przełamali wszelkie bariery nawet w sprawach męsko-damskich i damsko-męskich. Nie wstydzili się niczego. Dziadek Aleksander powiedział kiedyś: „Oni wierzą, że w przyszłości stanie się to takie proste, że chłopak będzie mógł po prostu podejść do dziewczyny i poprosić ją o to, a może nawet dziewczyny, nie czekając, aż je chłopcy poproszą, same ich będą o to prosić, tak jak się prosi o szklankę wody”. Wuj Becalel, krótkowidz, odparł z ubraną w uprzejme słowa irytacją: „Ale czyż nie jest rzeczą arcybolszewicką tak zdeptać każdy sekret i tajemnicę?! Tak przekreślić wszelkie uczucie?! Tak zmienić nasze życie w szklankę letniej wody?!”. Wuj Nechemia ze swego kąta począł zawodzić dwa wersy pieśni, które zabrzmiały w moich uszach niczym ryk zdesperowanego zwierza: „Ma ścieeeżka się wije, umyka jak wąż, / I nadal przede mną szmat drooogi, / – oj, mame – Choć zdążam do przodu, tyś w dali jest wciąż, / Już księżyc bym prędzej dogooonił!”. Na to ciocia Cypora po rosyjsku: „No, dość już tego. Czyście wszyscy poszaleli? Przecież dziecko was słucha!”. I tak przechodzili na rosyjski.
* * *
Owi pionierzy przebywali gdzieś poza naszym horyzontem, w Galilei, w Szaronie, w dolinach. Silni chłopcy o gorących sercach, lecz milczący i zadumani, oraz dziewczyny o pełnych kształtach, bezpośrednie, opanowane, jak gdyby już wszystko wiedziały, wszystko rozumiały, znały i ciebie, i całe twoje zakłopotanie, a mimo to traktowały cię życzliwie, z powagą i szacunkiem, nie jak dziecko, ale jak każdego innego człowieka, tyle że na razie małego.
Pionierzy i pionierki wydawali mi się silni, poważni i dyskretni, zdolni śpiewać w kręgu zarówno rzewne, rozdzierające serce pieśni miłosne, jak i swawolne czy sprośne piosenki, tak przerażająco śmiałe, że przekraczały granice wszelkiego wstydu, potrafili zapamiętać się w żywiołowym tańcu aż do utraty tchu, zdolni do samotnych rozmyślań, do życia w polu i pod namiotem, do wszelkiej ciężkiej pracy, „Zawsze jesteśmy na rozkazy”, „Chłopcy, co spokojnej orki ci życzyli, dziś na karabinach pokój ci przynoszą!”, „Gdziekolwiek nas poślą – tam nasze spojrzenie”. Umieli dosiadać dzikich koni i jeździć na traktorach z szerokimi gąsienicami, mówili po arabsku, znali jaskinie i wadi, nieobce im były pistolet i granat, a przy tym czytali poezję i dzieła filozoficzne, mieli rozległą wiedzę. Nie okazywali uczuć, czasami późnym wieczorem w namiotach przy świetle świecy rozmawiali ze sobą po cichu o sensie życia i o wyborze, którego trzeba dokonać, z zaciśniętymi zębami, między miłością a obowiązkiem oraz między dobrem narodu a sprawiedliwością.
Niekiedy chodziłem z kolegami na plac rozładunkowy produktów rolnych, aby zobaczyć, jak pionierzy przybywają spoza Gór Mroku ciężarówką obładowaną płodami ziemi, „W mundurach i butach swych ciężkich, wojskowych”², i pałętałem się przy nich, aby wdychać zapach siana, odurzać się woniami dalekich stron: tam, u nich, dzieją się naprawdę wielkie rzeczy. To właśnie tam buduje się kraj i naprawia świat, tworzy się nowe społeczeństwo, które odciska piętno na krajobrazie i historii, to tam orze się pola i zakłada winnice, tworzy się nową poezję, jeździ pod bronią na końskim grzbiecie i odpowiada ogniem na ogień arabskich prowokatorów, a z nędznego ludzkiego pyłu kształtuje się waleczny lud.
Marzyłem po cichu, że pewnego dnia zabiorą ze sobą i mnie. Że mnie też przemienią w członka walecznego ludu. Że również moje życie stanie się nową poezją, życiem czystym, prostym i zwyczajnym jak szklanka zimnej wody w upalny dzień.
* * *
Za Górami Mroku leżał również ówczesny Tel Awiw, kipiące życiem miasto, z którego przybywały do nas gazety, wieści o teatrze, operze i balecie, o kabarecie i o sztuce nowoczesnej, o stronnictwach politycznych, echa burzliwych sporów, a także strzępy plotek. Tam, w Tel Awiwie, byli wielcy sportowcy. I było tam morze, całe pełne opalonych Żydów, którzy umieją pływać. Kto umiał pływać w Jerozolimie? Kto w ogóle kiedykolwiek słyszał o pływających Żydach? To były całkiem inne geny. Mutacja. „Jak cud narodzin motyla z poczwarki”.
Już w samym słowie „Telawiw” tkwił jakiś szczególny, tajemniczy czar. Kiedy ktoś mówił „Telawiw”, od razu widziałem w wyobraźni krzepkiego chłopaka w niebieskiej roboczej koszulce, opalonego i barczystego, nieustraszonego poetę-robotnika-rewolucjonistę, mówiło się o nim _chewreman_ – junak, miał kręcone włosy, nosił na bakier, po zawadiacku czapkę z daszkiem, palił matossiany i był z całym światem za pan brat: za dnia ciężko pracował, przy układaniu bruku albo w żwirowni, wieczorem grał na skrzypcach, nocą tańczył z dziewczynami albo śpiewał dla nich rzewne pieśni na piaszczystych wydmach przy świetle pełni, a nad ranem wyjmował z kryjówki rewolwer albo stena, po czym wymykał się w ciemności, aby bronić pól i domów.
Jakże daleko był Tel Awiw! Przez wszystkie lata dzieciństwa odwiedziłem go nie więcej niż pięć czy sześć razy: jeździliśmy tam na święta do ciotek, sióstr mamy. Nie tylko telawiwskie światło różniło się wówczas od jerozolimskiego jeszcze bardziej niż teraz, ale nawet panowały tam zupełnie inne prawa grawitacji. Chodziło się inaczej: w podskokach, niczym Neil Armstrong na Księżycu.
U nas w Jerozolimie chodziło się zawsze trochę jak w kondukcie żałobnym albo jak ktoś spóźniony na koncert: najpierw stawia się czubek buta i ostrożnie bada teren. Później, gdy się już postawiło całą stopę, nie śpieszy się, żeby ją unieść: po dwóch tysiącach lat zdobyliśmy prawo wstępu do Jerozolimy, więc tak prędko z niego nie zrezygnujemy. Jeśli uniesiemy nogę, zaraz ktoś przyjdzie i odbierze nam nasz kawałek gruntu, zrabuje ubogiemu jedyną owieczkę. Z drugiej strony, skoro uniosłeś już stopę – nie śpiesz się, by ją z powrotem postawić. Kto wie, co za kłębowisko żmij się tam kotłuje, nieprzyjaciele, intryganci. Wszak przez tysiąclecia krwią przypłacaliśmy pochopność i nieustannie wpadaliśmy w ręce nieprzyjaciela i wroga dlatego, że stawialiśmy stopę, nie sprawdziwszy gdzie. Tak mniej więcej przedstawiał się jerozolimski sposób chodzenia. Ale w Tel Awiwie – szkoda słów! To miasto było zupełnie jak szarańcza. Rzeka ludzi, rzeka domów, rzeką płynęły też ulice i place, i morski wiatr, i piaski, i aleje, i nawet chmury na niebie.
Kiedyś wybraliśmy się do Tel Awiwu na wigilię święta Pesach. Wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze spali, ubrałem się i poszedłem bawić się sam na małym skwerku, gdzie stały jedna czy dwie ławki, huśtawka, piaskownica, rosło kilka młodych drzewek, na których śpiewały już ptaki. Po kilku miesiącach, w Rosz ha-Szana, znów pojechaliśmy do Tel Awiwu, ale skweru już nie było. Przeniesiono go wraz z drzewkami, huśtawką, ławką, ptakami i piaskownicą na drugi koniec ulicy. Byłem zdruzgotany. W głowie mi się nie mieściło, jak to możliwe, że Ben Gurion i właściwe instytucje pozwalają zrobić coś podobnego. Jak to? W takim razie może jutro przeniosą Górę Oliwną? Wieżę Dawida? Ścianę Płaczu?
O Tel Awiwie rozmawiało się u nas z zazdrością, podniosłym tonem, z uwielbieniem i jakby poufnie: jak gdyby Tel Awiw był tajnym, strategicznym projektem narodu żydowskiego, projektem, o którym lepiej za dużo nie rozmawiać, bo ściany mają uszy, a wszędzie aż się roi od wrogów i agentów nieprzyjaciela.
Tel Awiw. Morze. Światło. Błękit, piasek, rusztowania, aula Ohel Szem, kioski przy alejach, białe hebrajskie miasto nakreślone prostymi liniami, wyrastające spośród gajów pomarańczowych i wydm. To nie jest miejsce, do którego ot, tak kupuje się bilet i jedzie sobie autobusem „Egedu”. To inny kontynent.
* * *
Przez lata mieliśmy ustalony system łączności telefonicznej z rodziną w Tel Awiwie. Dzwoniliśmy do nich raz na trzy, cztery miesiące, choć ani oni, ani my nie mieliśmy telefonu. Najpierw wysyłaliśmy list do wuja Cwiego i cioci Chai, w którym pisaliśmy, że dziewiętnastego, to jest w środę, ponieważ w środy Cwi kończy pracę w przychodni już o trzeciej, zatem o piątej zadzwonimy z naszej apteki do waszej. List wysyłaliśmy z dużym wyprzedzeniem, a następnie czekaliśmy na odpowiedź. W odpowiedzi ciocia Chaja i wuj Cwi zapewniali nas, że w środę dziewiętnastego jak najbardziej im pasuje i że oczywiście będą czekać w aptece nieco przed piątą, przy czym zaznaczali, że mamy się nie niepokoić, jeśli z jakiejś przyczyny dodzwonimy się trochę po piątej, na pewno nie uciekną.
Nie pamiętam, czy z okazji wyjścia do apteki na rozmowę z Tel Awiwem wkładaliśmy lepsze ubrania, ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Przygotowywaliśmy się do tego jak do święta. Już w niedzielę tato mówił do mamy: „Fania, pamiętasz, że to w tym tygodniu dzwonimy do Tel Awiwu?”. W poniedziałek mama mówiła: „Arie, nie wracaj zbyt późno pojutrze, bo będzie niewypał”. We wtorek zaś oboje zwracali się do mnie: „Amos, żebyś nam tylko czegoś nie wywinął, słyszysz, żebyś nam tylko nie zachorował, nie przeziębił się ani nie przewrócił aż do jutra po południu”. Ostatniego wieczoru udzielali mi wskazówek: „Połóż się wcześnie spać, żebyś miał jutro siłę przy telefonie, nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że nic nie jadłeś”.
W ten sposób budowali napięcie. Mieszkaliśmy przy ulicy Amosa, a apteka znajdowała się w odległości pięciu minut marszu, przy Sofoniasza, ale już o trzeciej tato mówił:
– Nie zaczynaj nic nowego, żebyś nie musiała się potem śpieszyć.
– O mnie się nie martw, uważaj tylko z tymi swoimi książkami, żebyś się nie zaczytał i nie zapomniał.
– Ja miałbym zapomnieć? Przecież co chwilę patrzę na zegar. Zresztą Amos mi przypomni.
Tak oto, będąc pięcio- czy sześciolatkiem, dźwigałem już na swoich barkach odpowiedzialność dziejową. Zegarka na rękę nie miałem ani nie mogłem mieć, toteż co chwila biegałem do kuchni, żeby zobaczyć, co mówi tykający tam zegar ścienny, i ogłaszałem, jakbym miał wysłać rakietę w kosmos: jeszcze dwadzieścia pięć minut, jeszcze dwadzieścia, piętnaście, dziesięć i pół minuty – a gdy wypowiadałem słowa „dziesięć i pół minuty”, wszyscy troje wstawaliśmy, zamykaliśmy dom na cztery spusty i wyruszaliśmy w drogę. W lewo do sklepu spożywczego pana Austera, w prawo w ulicę Zachariasza, w lewo w Malachiasza, w prawo w Sofoniasza, i zaraz wchodziliśmy do apteki, mówiąc: „Dzień dobry, panie Heinemann, jak się pan miewa? Przyszliśmy zatelefonować”. Pan Heinemann wiedział oczywiście, że w środę przyjdziemy zadzwonić do krewnych w Tel Awiwie, jak również o tym, że Cwi pracuje w przychodni i że Chaja pełni ważną funkcję w Radzie Kobiet Pracujących, a Jigal wyrośnie na sportowca, oraz że przyjaźnią się oni z Goldą Myerson i Miszą Kolodnym, którego tutaj nazywano Misza Kol, mimo wszystko jednak przypominaliśmy mu: „Przyszliśmy zatelefonować do krewnych w Tel Awiwie”. Pan Heinemann odpowiadał: „Tak, oczywiście. Proszę, niech państwo usiądą”. Potem opowiadał nam swój stały dowcip telefoniczny: „Pewnego razu na Kongresie Syjonistycznym w Zurychu z któregoś z bocznych pomieszczeń dobiegły nagle potworne wrzaski. Berl Locker zapytał Herzfelda, co to za krzyki, na co Herzfeld odparł, że to deputowany Rubaszow rozmawia właśnie z Ben Gurionem w Jerozolimie. «Rozmawia z Jerozolimą, zdziwił się Locker, to dlaczego nie skorzysta z telefonu?»” Tato mówił wtedy: „To może ja już wykręcę”. Mama: „Za wcześnie, Arie. Jeszcze parę minut”. On zaś odpowiadał: „Tak, ale zanim uzyskamy połączenie…” (numeru nie wykręcało się wtedy bezpośrednio). Mama na to: „No, ale co się stanie, jeżeli połączymy się od razu, a ich tam jeszcze nie będzie?”. Tato odpowiadał: „W takim przypadku po prostu spróbujemy jeszcze raz”. A mama: „Nie, zmartwią się. Pomyślą, że przegapili nasz telefon”. Kiedy się tak przekomarzali, dochodziła już piąta, tato podnosił słuchawkę, na stojąco, a nie na siedząco, i zwracał się do telefonistki: „Dzień dobry pani. Poproszę z Tel Awiwem, numer 648” (albo coś podobnego – żyliśmy wtedy w świecie trzycyfrowym). Czasami zdarzało się, że telefonistka odpowiadała: „Proszę jeszcze chwileczkę poczekać, w tej chwili rozmawia dyrektor poczty”. Albo pan Siton. Albo pan Naszaszibi, a my byliśmy nieco spięci, no bo co to będzie? Co oni tam o nas pomyślą?
Mogłem sobie bez trudu wyobrazić ten samotny przewód łączący Jerozolimę z Tel Awiwem, a przez niego z całym światem. Ta właśnie linia była zajęta i dopóki się nie zwolniła, dopóty byliśmy odcięci od świata. Drut wił się przez pustkowia, pośród kamieni, plątał się wśród gór i dolin, a ja miałem to za istny cud. I truchlałem, zastanawiając się nad tym, co się stanie, jeśli w nocy przyjdą dzikie zwierzęta i ten drut przegryzą? Albo przetną go źli Arabowie? Albo jeśli zamoknie na deszczu? Albo wśród suchych krzaków wybuchnie pożar? Kto to wie. Biegnie tam sobie taki drucik, cienki, słaby, niepilnowany, smaży się na słońcu, kto wie. Byłem pełen wdzięczności dla ludzi, którzy ten drut przeciągnęli, odważnych, o zręcznych dłoniach. To przecież wcale nie takie łatwe przeciągnąć drut z Jerozolimy aż do Tel Awiwu. Wiedziałem z doświadczenia, jak się musieli namęczyć: kiedyś ciągnęliśmy sznur, szpagat, ode mnie z pokoju do pokoju Elijahu Friedmana, w sumie na odległość dwóch domów i podwórza – niemałe przedsięwzięcie, bo po drodze drzewa, sąsiedzi, magazyn, płot, schody i krzaki.
Po odczekaniu paru chwil ojciec, wychodząc z założenia, że dyrektor poczty albo pan Naszaszibi skończył już rozmowę, znów podnosił słuchawkę i mówił do telefonistki: „Przepraszam panią. Wydaje mi się, że prosiłem o rozmowę z Tel Awiwem, numer 648”. Ona odpowiadała: „Już zanotowałam, proszę pana. Proszę czekać” (albo: „Proszę uzbroić się w cierpliwość”). Tata odpowiadał: „Czekam, proszę pani, oczywiście, że czekam, ale po drugiej stronie też czekają ludzie”. W ten sposób dawał jej grzecznie do zrozumienia, że wprawdzie jesteśmy kulturalni, ale nasze opanowanie i powściągliwość też mają swoje granice. Owszem, jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi, ale nie frajerami; nie jesteśmy jak owce prowadzone na rzeź. Czasy, kiedy nad Żydami każdy mógł się pastwić i postępować z nimi, jak mu się żywnie podoba, należą już bezpowrotnie do przeszłości.
I wtedy w aptece nagle dzwonił telefon. Na ten dźwięk serce zawsze nam podskakiwało, a po plecach przebiegały ciarki. Magiczna chwila. Rozmowa zaś przebiegała mniej więcej tak:
– Halo, Cwi?
– Przy telefonie.
– Tu Arie. Z Jerozolimy.
– Tak, Arie, witaj, tutaj Cwi, jak się macie?
– U nas wszystko w porządku. Mówimy do was z apteki.
– My też. Co nowego?
– Wszystko po staremu. A jak u was, Cwi? Co powiesz?
– W porządku, nic specjalnego. Żyje się.
– Skoro nic nowego, to dobrze. U nas też żadnych nowości. Wszystko w najlepszym porządku. A co u was?
– Tak samo.
– No to wspaniale. W takim razie teraz niech Fania z wami porozmawia.
I znów to samo: „Co słychać? Co nowego?”. A potem: „Teraz jeszcze Amos zamieni z wami parę słów”.
I to była cała rozmowa. Co słychać? Dobrze. No to w takim razie wkrótce znów się odezwiemy. Miło było was usłyszeć. Was też było miło usłyszeć. Wyślemy list i umówimy się na następny termin. Pogadamy. Tak, porozmawiamy koniecznie. Niedługo. Do zobaczenia i trzymajcie się. Wszystkiego dobrego. Nawzajem.
* * *
To jednak nie było zabawne: życie wisiało na włosku. Rozumiem teraz, że oni wcale nie byli pewni, czy rzeczywiście kiedyś jeszcze ze sobą porozmawiają czy nie, może to był ostatni raz, bo kto wie, co się przydarzy – wybuchną zamieszki, dojdzie do pogromu, rzezi, Arabowie zaczną nas wszystkich wyrzynać w pień, przyjdzie wojna, zdarzy się wielka katastrofa, przecież hitlerowskie czołgi podeszły niemal pod nasz próg z dwóch kierunków, z Afryki Północnej i od strony Kaukazu. Kto wie, co nas jeszcze czeka. Ta pusta rozmowa bynajmniej nie była pusta – była tylko uboga.
Te rozmowy telefoniczne pomagają mi teraz zrozumieć coś ważnego, mianowicie z jakim trudem przychodziło im – wszystkim, nie tylko moim rodzicom – wyrażanie osobistych uczuć. Z wyrażaniem uczuć zbiorowych nie mieli żadnego kłopotu – byli ludźmi wrażliwymi i umieli mówić. Oho, jeszcze jak umieli. Przez bite trzy, cztery godziny potrafili gorączkowo dyskutować o Nietzschem, Stalinie, Freudzie i o Żabotyńskim, angażując się w to bez reszty, popadając w rzewny patos, śpiewając pieśni, mówili o kolonializmie, o antysemityzmie, o sprawiedliwości, o „kwestii gruntów”, o „kwestii kobiecej”, o „kwestii sztuki wobec życia”. Ale kiedy próbowali wyrazić własne uczucia, zawsze wypadało to nieco sztywno, sucho, może nawet bojaźliwie, bo od wielu wieków musieli je tłumić w sobie i przestrzegać zakazów. Zakazów dwojakich, dwóch układów hamulcowych: dobre maniery europejskiej burżuazji potęgowały siłę zahamowań właściwych małemu miasteczku ortodoksyjnych Żydów. Słowa „nie wolno”, „nie jest przyjęte” albo „nie wypada” dotyczyły niemal wszystkiego.
Prócz tego dawał się wtedy we znaki poważny niedostatek słownictwa: hebrajski nie był jeszcze językiem dostatecznie naturalnym, a już na pewno nie intymnym, i trudno było przewidzieć, co właściwie człowiekowi wyjdzie, kiedy mówi po hebrajsku. Nigdy nie mogli mieć pewności, że nie wymsknie im się coś komicznego, a ośmieszenia bali się dniem i nocą. I to śmiertelnie. Nawet ludzie, którzy tak jak moi rodzice dobrze znali hebrajski, nie władali nim naprawdę biegle. Mówili w tym języku z niejaką obawą o precyzję. Często się powtarzali, formułując na nowo to, co już przed chwilą powiedzieli. Tak być może czuje się kierowca krótkowidz, który prowadząc nocą nieznany sobie pojazd, stara się przebić na wyczucie przez gęstwinę wąskich uliczek obcego miasta.
Pewnego razu przyjechała do nas na szabat w gości przyjaciółka mojej mamy, Lilia Bar Samcha, nauczycielka. Używając słów wyłącznie w ich oficjalnych, słownikowych znaczeniach, bez żenady w kółko powtarzała w czasie rozmowy „jestem przerażona”, nie zdając sobie sprawy, że słowo, którym się posługuje, dość jednoznacznie kojarzy się z „pierdzeniem”. Raz czy dwa powiedziała nawet „on jest w przerażającej sytuacji” i kiedy wreszcie parsknąłem śmiechem, oni nie rozumieli, co w tym śmiesznego, albo przynajmniej udawali, że nie rozumieją. Tak samo było, kiedy chcieli powiedzieć, że ciotka Klara zawsze „psuje frytki”, a w gruncie rzeczy mówili „sra frytkami”, albo gdy tato rozprawiał o „wyścigu zbrojeń” (czytaj: dymania) między mocarstwami bądź z irytacją protestował przeciw decyzji państw NATO o rozpoczęciu „zbrojenia (dymania)” Niemiec, ażeby powstrzymać zapędy Stalina.
Twarz ojca z kolei przybierała wyraz oburzenia za każdym razem, gdy użyłem najzupełniej niewinnego słowa „wykiwać”. Nigdy nie rozumiałem, czemu go ono drażni. On sam, rzecz jasna, tego mi nie wyjaśniał, a zapytać nie było można. Po latach dowiedziałem się, że zanim przyszedłem na świat, w latach trzydziestych, „wykiwać” znaczyło tyle co „zrobić dziecko”, a nawet gorzej, bo zrobić dziewczynie dziecko, a potem się z nią nie ożenić. Czasami, zdaje się, używano też zwrotu „wykiwać ją” w znaczeniu „przespać się z nią”: „Tamtej nocy w pakowalni wykiwał ją dwa razy, a rano łajdak udawał, że w ogóle jej nie zna”. Tak więc, kiedy mówiłem, że „Uri wykiwał siostrę”, tato wykrzywiał usta i marszczył lekko nos. To oczywiste, że nigdy mi nie wyjaśnił dlaczego – no bo jak?
W intymnych chwilach nie rozmawiali ze sobą po hebrajsku, a w tych najintymniejszych chyba w ogóle nie rozmawiali. Milczeli. Na wszystkim kładł się cień strachu, by nie wypaść komicznie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Co z tobą?! Widzisz, chłopiec jest tutaj! (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej).
2.
Cytat z wiersza Natana Altermana _Srebrna taca_ w przekładzie Szoszany Raczyńskiej (Natan Alterman, _Wybór wierszy_, Jaron Golan, Tel Awiw 1977, s. 3).