- W empik go
Opowieść o papierowej koronie - ebook
Opowieść o papierowej koronie - ebook
Niniejsza powieść to debiut prozatorski Czechowicza z 1923 roku. Opublikował ją na łamach lubelskiego „Reflektora”. „Opowieść o papierowej koronie”, to dzieło, którego jednym z tematów jest niespełniona miłość. Młody Czechowicz stworzył niezwykle ciekawy utwór, którego głównym bohaterem jest Henryk, homoseksualista, zawiedziony kochanek, niedoszły samobójca. „Opowieść o papierowej koronie” stanowi świadectwo pierwszych doświadczeń i pragnień miłosnych autora, a jednocześnie w sposób znakomity odzwierciedla stan duszy młodego twórcy, który sam zmagał się z chorobą psychiczną, której ostatecznie nie przezwyciężył i której uległ.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-804-4 |
Rozmiar pliku: | 117 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmienna jest w duszy ludzkiej fala unicestwień i stworzeń, a kolorowe miesiące wiosenne mijają w korowodzie słonecznych dni.
Lipiec — środek Lata.
Świt wstaje z mgieł i rośnie szara półjaśń w cichej komnacie. Nocna dysputa trwa dalej. Henryk, stojący przy oknie, mówi, patrząc na rozkwitłe grzędy maków, mówi, jakby do świtu wstającego, miast do ludzi, którzy go słuchają.
...Powiadacie, że jest los. Wierzycie w to straszydło całą wiarą dusz głęboko przekonanych. Lecz ja nie umiem wierzyć w to, co ślepe. Zbyt byłbym wówczas podobny do ludzi, dla których najwyższym tragizmem jest tragedja winy i kary. — Przybyszewski wierzył w ślepy los, bo wierzył w konsekwencje winy. Powiadał, że kara jest, lecz winy niema. Wierzył jednak, że i wina jest, tylko ją uniewinniał i na niewspółmierność tych momentów skarżył się boleśnie. —
Jeśli nawet uderza nas ta arytmiczna, nieharmonijna twórczość mimowolna, to wyolbrzymienie kary, to i tak musimy to złożyć na swe barki, a nie na barki losu. Tworzymy sami winę i karę. I nieubłagalność tego następstwa leży w nas samych...
Tu poruszył się niespokojnie ksiądz Clarus, tonący w stosie miękkich dywanów i futer, rzuconych w kącie.
— Mistrzu, — rzekł — kocham twą duszę do szaleństwa, ale nie kocham twoich słów. One są inne niż ty. Czy ty nie czujesz wieczorem, gdy wschodzi księżyc nad pagórami, że jest On? Konieczność w nas samych, powiadasz; czemu ona nie przychodzi z zewnątrz? Od Niego?
Widać było, że Henryk uśmiechnął się lekko. Trzej jego przyjaciele patrzyli w niego, milcząc. Całą noc rozmawiali ze sobą, a on patrzył na gwiazdy, a teraz, gdy gwiazdy zbladły, mówił sam. —
— Jakże możesz mówić o czemś z zewnątrz, kiedy do nas nic z zewnątrz nie dochodzi. Każda dusza jest samotna i odcięta od reszty świata. Każda dusza ma tylko siebie i w sobie żyje. Jeśli jest błotem — błotem jest jej życie. A czasem jest jaśnią, a czasem dalą słoneczną, a czasem tytaniczną grozą. Bywają i dusze, które szarpią naprzemian szał djonizyjski i spokojne piękno apollińskie. Każdy jest sam, jak nurek na dnie morskiem. A ty mówisz o wpływach z zewnątrz. Głusiśmy i ślepi...
Kiedy umilkł, straszno i niespokojnie stało się w trzech duszach.
Ksiądz Clarus powtarzał w myśli: Każdy jest samotny...
Postumus Porco, ten, który zawsze sceptycznie traktował Henryka, zamyślił się głęboko. Pod zmarszczonem czołem czuć było pracę ciężkiej, z nienacka logicznej myśli. — Ważyły się tam możliwości psychiczne, jak matematyczne, dokładne wartości. Krytykował.
Zato obok, w błękitnych wielkich oczach Zygmunta błąkał się smętek, dający świadectwo prawdzie. Ten istotnie był zawsze sam, z melancholijnem pięknem swego życia. Dziecię pól na bruku miasta.
Znowu głos Henryka przyciszony, gubiący się w makowej woni, która płynie z ogrodu wraz z wilgocią poranną.
— Słońce?
Jeszcze go niema. Tylko blask, tylko przedświt, złocący się na jasnem niebie.
... Przedziwne piękno jest w śnie niedbałym pod jabłonkami pełnemi owoców. Błogosławiony jest bezwład i bezczynność, za któremi nie wlecze się tren następstw. Czyż nie tak, czyż nie tak, drodzy?
Lecz możesz być takiego spokoju czcicielem ten, w którym burzliwy wir się kłębi o każdej godzinie dnia? Obłąkańcze kroki moje dążą do ciszy, wiem to napewno, ale dążą przez krainy, pośrodku których znika cel wędrówki. Teraz idę przez kraj grzesznej miłości.
Grzech powinien być wielki, jeśli się gra w duszy bolesnej. Powinien być widowiskiem z chórami, jak tragedja grecka. A mój jest jakiś dziwny, nie mierzący się miarą potęgi; jest tylko rozkoszny i straszny.
I powiecie znów, że wina — rozkosz, a poczucie grzechu — to już kara. Nie, nie, czyste duszyczki młodzieńcze. Ty, Clarusie, codzień mówisz o grzechu urbi et orbi, lecz nie znasz jego istoty. Ani ty Zygmuncie. Zaś Postumus zna sprośność, ale grzechu i rozkoszy nie zna...
Wspomniany porwał się z miejsca i mówił urywanym głosem:
... Ja czysty, czysty! Wierz mi, Sztuka i Myśl były zawsze ze mną. To, o czem myślisz, to etap na drodze Poszukiwania Życia... Niema winy!...
Henryk patrzył nań oczyma przymglonymi nurtującą go myślą:
— Kłamiesz...
Tyś jest tym, który ważył się na czyny podłe. Tyś oderwał Marysię Daleką od Króla, by ją sobie rzucić pod nogi, a cna została sama z tęsknotą w sercu dziewczęcem. Tyś żądze wprowadził między nas czterech. Tyś głosił światu i rzucał na pośmiewisko miłość Achillesa i Patrokla... Intrygancie!
Postumus skurczył się u boku Henryka i po chwili namysłu, patrząc na drgające gniewem Henrykowe usta, cedził przez zęby.
... Nie sądź innych, aktorze tra-gicz-ny...
I wyszedł.
A Henryk zwrócił się do księdza.
— Mówiliśmy o winie i karze. Zobaczycie wkrótce pokutę. On wróci. Bo serce jest w nim, tylko dusza spróchniała...WIECZÓR ZE SOBĄ.
1.
Cicho skrzypnęły drzwi.
Pokój Henryka. Na ścianach w półmroku ciemnemi plamami zawisły obrazy i portrety. Madonna kwiatów. Twarz ojca. Dzieweczka jakaś z nasturcją we włosach. Pod Melancholją Dürera — portret Henryka. Patrzy uparcie w sztylet. Myśli o śmierci. A kiedy skrzypnęły drzwi, zachwiał się płomyk przytłumionej lampy i z kąta błysły oczy Henryka.
... To ty?
... Ja.
Stanął z boku lampy, tak, że widać jak długie i gęste ma rzęsy. Blade czoło bieleje w półmroku, oczy lśnią. Miłość przynosi i siebie całego w darze...
Przyszedł na wezwanie Henryka. Pierwszy raz jest oko w oko z rozkoszą. Helleński kształt odcina się wyraźnie na tle mroku. Cienka jedwabna materja pokrywa jego tors. Nogi ma nagie, jeno w biodrach przepasany ciężkim, purpurowym pasem kaszmirowym. Na pasie haft: Trzy Marje u grobu.
... Mistrzu, czemuś smutny?...
... Myślę...
... Odgoń myśl, jam jest miłość...
... A ja ból i groza...
Siadł przy Henryku. Cisza. Dłonie ................TEATR W DUSZY.
SCENA PIERWSZA.
Henryk jest królem.
Stanął właśnie w katedrze wawelskiej, w dzień koronacji. Oczy ma spuszczone. U stóp tyle dywanów, na których nogi biskupów i książąt w opiętych, zgrabnych butach. Brat królewski, Henryk głogowski, ma na napiętkach srebrne, cudnie rzezane ostrogi.
Połyski... lśnienia atłasu... ostre smugi jaśnień brylantowych... pastorał arcybiskupa płonie, jak miecz archanielski. Wszystko w smudze słońca.
Henryk machinalnie powtarza słowa przysięgi. Czuje, jak na łopatce i barkach namaszczają go tłuste palce dostojnika Chrystusowego.
I jednocześnie niepokój w nim: pomazaniec boży?... monarcha?...
Wreszcie ciężar klejnotów przytłacza mu głowę: to korona.
Nie czekając końca ceremonji, powstaje z kolan, idzie ku wrotom katedry, rozwartym na słońce. Stąpa ciężko. Za nim tysiące kroków.
Cały orszak parów i comesów, świta pozłocista w aksamitach, atłasach i jedwabiach.
Przed nim w dwóch szeregach dwunastu paziów................PRZYJACIELE.
W uroczej, cichej Słobódce zdrowie wraca Henrykowi. A że to wiosna, zebrał wokół siebie przyjaciół i razem kochają liście, rozwijające się dopiero na drzewach, maleńkie, lepkie listki topoli, brzozy czy dębu.
Dniami całemi leży Henryk na słońcu w mchu leśnych wzgórz i słucha rozmów serdecznych. Jest Zygmunt, ksiądz Clarus, Madonna Marja, ba nawet Achilles i Patrokles. Henryk słucha właśnie jednej z takich rozpraw. O sztuce rozprawiają uczestnicy tego Symposionu.
Więc Clarus: Ja jestem tylko tęsknotą za twórczością. Co maluję — pełne jest myśli ociężałej i równie ciężkich, zawiłych symbolów. A przecież tyle prawdziwego uczucia żywię dla wielkiej sztuki i tak pragnąłbym ją posiadać...
Zygmunt: Przez wielkie S zawsze ją piszesz, ale właśnie za wiele w tobie tęsknoty, za mało zdobycia się na czyn, urzeczywistnienie.
Clarus: Więc tworzyć, nie tęsknąc, nie myśląc o sztuce?
Zygmunt: Nie tworzyć sztuki, jeno siebie...
Achilles: To jak my: ja i Patrokles. Tworzymy siebie w naszem wojennem życiu i w naszem życiu miłosnem.
Clarus: Do rzeczy, drodzy, do rzeczy. Mówmy o sztuce.
Achilles: Jakto, czyż nie uważasz sztuki życia za największą..................