Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opowieść o płanetniku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieść o płanetniku - ebook

Zbiór opowiadań Władysława Orkana, pisarza tworzącego w okresie Młodej Polski, chociaż do nurtu modernistycznego ani on sam, ani współcześni go nie zaliczali, zawierający te oto utwory: „Juzyna”. „Błażkowa łysina”. „Wojtusiowe lato”. „Opowieść o Płanetniku”. „O Wojtku, którego na Szczepana przekręcili”. „Lis”. „Świt nad Leną”.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-239-4
Rozmiar pliku: 155 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JUZYNA.

Śródwieczerz. Słonko za górę się już skryło, nie widać go. Cień tylko, na przeciwległy las padający, mówi, że nie zaszło... I nie wnet jeszcze zajdzie, co cień dopiero za potokiem, a na całej uboczy białość wielka usiadła i nie myśli ustąpić i nie i nie...

– Tak pomalutku idzie ten cień! – skarży się cicho pasterz mały, pasący owce na tej stronie, gdzie słonko nie świeci. – Tak pomalutku sie podnosi!... A tu sie cnie... Czy mi też wyniesą juzynę , czy nie? Obiecali na pewno, skoro przydzie śródwieczerz. A tu śródwieczerz przyszedł i nic...

Poziera ku wierchowi na tłok wydeptany, którędy się owce na odwieczerz wygania. Wie, że tamtędy musi iść, kto idzie – wie, że od chałup indziej nie chadzają... Ale nie widać i nie i nie!

Nieraz, gdy się wpatruje uporczywie długo, zdaje mu się, że widzi wychylającą się z poza wierchu głowę – serce poczyna mu z uciechy skakać – ale cóż? Przekonywa się, przetarłszy oczy, że to jałowiec... Kto mu hań kazał róść na samym wierchu? Żeby ludzi zwodził daremno? Jak słońce go oświetli z tamtej strony, kiedy się z dołu w niego patrzy, to nic, ino gazda i gazda... Te same pomierzwione nad uszami włosy, ten sam kapelusz na kudłatej głowie... Gazda i gazda.

– Obiecali mi juzynę... Pewnie, że oniby mi sami nie wynieśli. Kazaliby Zośce, abo Marynie... Choć, kto wie! Chadzają tędy do wrębu, do lasu – mogliby zawziąść... Nie zerwaliby sie kawałkiem placka... A upiekli! Wiem, że upiekli... Nie po darmo tarli wczora na młynku! Musieli piec...

Ażeby skrócić czas oczekiwania i przymusić niejako to, co ma przyjść, ażeby nadeszło w czasie, ograniczonym jego wolą – począł rachować najpierw do dziesięciu, potem do pięćdziesięciu i stu...

A skoro widział daremność rachowania cyfr w pamięci swojej, począł rachować kroki, chodząc po ugorze, pośród jałowców oddalonych.

– Jak dojdę – myślał – do tego jałowca, nie... do tamtego, to już przyjdzie ktoś...

Ale doszedł do niego i wrócił napowrót, a tu nikogo nie widać i nie...

Ażeby się już nie zawieść ostatni raz, pomyślał sobie położenie swoje, jak mógł najgorzej – to znaczy: że gospodyni wyjęła dopiero placki z pieca i poukładała na ławie. Jeszcze są ciepłe.

– Tak... I odtąd trzeba dopiero rachować czas powolusieńku, a samo przyjdzie bez czekania. Mój placek, już wiem, który – ten na samym końcu ławy, poskrobek. Teraz gospodyni obraca sie do gazdy, mówiąc: „Trzeby Józkowi posłać juzynę, bo mu sie tam cnie... Gazda poziera w okno: „O, dyć jeszcze czas... Do wieczora daleko”... A w duchu sobie myśli: „Dałby ja ci juzynę, hyclu, za to zboże, coś mi kiedyś tak owcami spasł!” A gospodyni, nie wiedząc, co on se tam pocichu myśli, bierze mój placek, ociera zapaską i wynosi do sieni na chłód... „Zosiu, Zosiu!” – powiada, wracając do izby – „abo ty, Maryś! Weź-no łoktusę, zaodziej sie, bo trza mu zanieść te juzynę... Niech ma. Niech se nie krzywdzi”. Gazda coś mruknął, wyszedł na osiedle, boi się widać gospodyni, choć tak umie kląć, jak wójt. Maryna zaodziewa chustkę, ale jej niesporo... „Kto wie, kany on tam pasie!” – powiada. – „Ty go tam znajdziesz, ino idź!” – mówi gospodyni – „a wracaj sie wartko, nie siedź, nie ozglądaj sie po ugorach!... Juzynę mu weź”... Maryna poszła, idzie, idzie... Już jest nad chałupą... Już na ugorach... Jak pomalutku schodzi ten czas!

Poszedł za owcami, żeby je pozganiać w jeden kerdel, zanim Maryna przyniesie juzynę. Ujrzy na własne oczy, jak mu się owce pasą, opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...

Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.

– Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...

Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...

Patrzy na cień.

A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.

– Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przyjdzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią!

– To już bedzie wieczór! – szepnęła mu obawa.

O mało, że się nie rozpłakał. Poczęły mu już kółka latać przed oczyma, lecz chlipnął parę łez i połknął je. A reszta mu gorzkością osiadła na sercu i zaczęło mu być duszno i ciężko.

Pocieszał się tem, że może za wcześnie upiekły się mu w myślach jego placki. Może jeszcze nie wyjęli z pieca. Abo się chłódzą... Maryna jeszcze nie wyszła z chałupy – to jakże miała przyjść?

Począł się modlić. Najpierw o to, żeby Stróż Anioł dopilnował placków, coby się jak najrychlej upiekły... Potem o to, żeby Duch Święty natchnął gospodynię, coby nie zabaczyła o nim i poskrobek wyniesła na chłód, zanim się insze ostudzą... Nakoniec o to, żeby też Matka Najświętsza przyczyniła się za nim i uprosiła Pana Jezusa, synaczka swojego najmilszego, coby mu już wynieśli tę juzynę, bo się cnie... Oj, cnie się! W niebie ani o tem nie wiedzą, jak się cnie.

Obchodził owce dookoła, zganiał je w dolinę i modlił się tak szczerze, jak na świecie nikt.

Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał napamięć – a tu nie widać i nie i nie... Nikoguteńko! Żywej duszy! Pustka i pustka, więcej nic.

Chodzi pośród jałowców, a owce się pasą, a dzwonki drobne turlikają wciąż...

Cień ponad las już przemknął i wyszedł do wrębu i ku wierchowi zwolna się posuwa. Niedługo dojdzie na sam szczyt...

– I amen! – szepnął sobie. – Daremne czekanie... o Jezus! Jezus!

Począł cicho łkać.

Lecz wnet otarł łzy rękawem, przybaczył sobie, że niedaleko stąd, przy samiuteńkich ugorach jest posadzony czyjś zagon ziemniaków...

– Możeby iść? – pomyślał – i wygrzebać pare...

Ciekawy był zresztą, dużo podrosły od tego czasu, kiedy ostatni raz na nie zazierał. Wtedy jeszcze wodne były, nie do jedzenia.

– Możeby sie już dały upiec...

Ale zbaczył se w tej minucie, że pośród rządków był i groch. Ten już musiał uróść na pewno. Dojrzał, ino go ni ma kto oberwać...

– Trzaby iść, przekonać sie na miejscu...

Postąpił naprzód parę kroków, ale uczuł zaraz, że go coś wstrzymuje i coś go szarpie za rękaw płócienny, szeptając bezustanku: „Nie chodź!” Co się ruszy, to słyszy poza sobą: „Nie chodź, Józek, powiadam ci, bo bedziesz widział!” O, nie śpasy, poczyna go już straszyć. Obziera się dookoła... nikogusieńko!

Zastanowił się i przebaczył sobie, jak mu to samo raz mówiło: „Nie chodź”! – a on nie usłuchnął, ale poszedł i natargał strączków do kapelusza... Miał już odchodzić, kiedy wypadł chłop znienacka, (musiał się już na niego oddawna przystrzegać), puścił się za nim – a on w ucieki!... ale dopadł go na tłoku i wycombrzył za uszy. Jedno go jeszcze do dzisiednia boli, bo mu je w złości wielkiej poderwał. O uszy mniejsza, ino o kapelusz! Kapelusz zabrał chłop i nie chciał oddać, choć go zdaleka o to pięknie prosił. Zabrał razem ze strączkami grochu i poszedł. Przygania Józek owce do chałupy, wchodzi do izby płaczęcy – pytają się: „Kanyś podział kapelusz?” Gazda już i nie czekał końca opowieści, ale mu dał parę pięści, które haw do dzisiednia za łopatką czuje. Siedzą mu tak, jak żeby dwa ostre kamienie przyłożył, i czasami nawet kolą, jak się za owcami ulata.

To mu wszystko stanęło nagle przed oczami, a to wszystko z powodu tego, że nie posłuchał wtedy głosu, co mu powiadał: „Nie chodź!” Nie posłuchał i poszedł, i tyle miał z tego. Nawet i strączka grochu nie zjadł... małego strączusia! Tyle miał z tego.

Może być, że teraz nie spotkałoby go to nieszczęście. Może i chłop zabaczył o nim doznaku... Trudno miałby się codziennie przystrzegać! Roboty jest dość, pewnie przy chałupie siedzi, nie wyjrzy...

Ale jak mu tymczasem juzynę wyniosą... co wtedy bedzie? Owce sie porozchodzą... i pasterza nima... zobaczą, jak on pasie, powiedzą w chałupie... Dostanie on wtedy juzynę! Jezu Chryste, ratuj! Kto jaki święty...

Jeszcze mu nie wywietrzał z pamięci ten wieczór, kiedy z płaczem przygnał parę owiec, powiadając, że reszty nima... Straciły sie kanyś, poszły pomiędzy jałowce – a tu wieczór i odnaleźć bieda, bo nie widzi pociemku, co tam stoi: owca, czy jałowiec?... Tak opowiadał prosto, narzekając i rzewnie płakał. Wtedy mu kazali iść i szukać, a jak nie znajdzie, to nie ma poco wracać do chałupy... To mu pedzieli – więcej nic. Wieczerzę jedli sami, a on u progu stał... I poszedł potem na ugory, bez czucia, w strachu wielkim, bo wszędy czarna była noc... Chodził i płakał i wołał tych owiec... wołał na każdą po imieniu, głośno, ale żadna się nie odezwała... Jeno sowa odpowiadała mu z lasu, podrzeźniając, i śmiała się tak z niego, że się aż bał.

Wzdrygnął się na samo przypomnienie tej chwili i pobiegł za owcami, które go odeszły. Nie myślał już o grochu, ani o ziemniakach.

– Może jeszcze juzynę wyniesą...

Nie tracił nadziei. Pasł owce, nawracał je i starał się narazie o niczem nie myśleć, nic nie przypominać, bo wszystko było złe i strasznie smutne, co dotąd przeżył.

A życie swoje rachował od czasu, kiedy go matka zaodziała pacześną łoktusą i powiedziała: „Pódź! pódziemy na służbę”... Nie rozumiał wtedy, co te słowa znaczą, a potem... ho! Co on już od tego czasu przeżył! Mój Boże! Mógłby się niejednemu pochwalić... Powiadają, że długo trzeba żyć na świecie, nim człowiek przywyknie. On przywyknął odrazu, ino mu się cnie... Żeby tak ludzie pamiętali o nim, jak on o ich bydle pamiętał, toby mu na świecie niczego nie trza było. Nawet by mu się nie cnęło tak bardzo, a może i nic... Ale oni są strasznie niepamiętni, jak przyjdzie komu co dać... Zasługę nieraz już mu ukrócili, wytrącając szkody przerozmaite. A na to żadnej nie było uwagi, że on świtaniem, kiedy jeszcze spali, bydło wypuszczał i na paszę gnał... Nieraz, bywało, zabaczyli o nim, nikt mu śniadania nie wyniósł – on pasł... Potem przyganiał dobrze napasione. Ale oni są strasznie niepamiętni na czyje dobro. I nie miarkują nigdy, jak się to cnie. Musiało im się nigdy w życiu nie cnąć, abo...

Już sam nie wiedział, co ma o tem myśleć, że z tą juzyną nie widać i nie.

– Musieli se o mnie zabaczyć, musieli! – począł cicho lamentować. – Nie wiedzą pewnie, czy jest na świecie jaki Józek...

Żal mu się zrobiło samego siebie. On musi boskem za owcami chodzić, skórę już poodbijał doznaku na piętach... Nikt nie pomyśli, żeby kierpce kupić. Żeby choć nie obiecywali, jak przypomina gaździe – na nic! daremno! Obiecują tylko, jak zawdy. Żeby choć nie obiecowali, jak ni mają chęci kupić, toby już było lżej... Bo człek nie wyzierałby z takiem utęsknieniem – napróżno...

– Jak i dziś. Potrzebno im to było mówić, że mi wyniesą juzynę, kie nie mieli chęci? Mogliby ino pedzieć: „Paś, nie puszczaj na zboże, bo to twoja psia powinność, hyclu!” – i nic więcej... Ale oni mi powiadają: „Paśże, paś! A jak dobrze bedziesz pasł, nie puścisz na zboże, to ci tam ktoś wyniesie juzynę”... Dyć dobrze pasę, bo ani kłóseczka nie urwała owca bez caluteńki odwieczerz... A juzyny nima i nima... Nikto nie wyniesie... ani pies!

Gorycz kroplami padała na serce i tak jej dużo spłynęło, że się uczuł złym.

– Cygaństwo świata! – myślał – i nic więcej... Naobiecują, naschlebiają, a potem, to nic...

Ale cóż złość poradzi przeciwko niemocy! Poczuł to sam, gdy puścił się za owcą siwą, chcąc ją dogonić i ukarać za to, że na zboże poszła, kiedy on dumał.

– Ja cie tu przecie raz... cygański siwcu...

Biegł, co miał sił, ale owca jeszcze prędzej. Nie mógł jej dogonić – ustał i padł i począł ciężko dyszeć... daremna złość! Nic nie poradzi przeciwko niemocy... Uczuł to sam.

Owce się rozbuchały; ta przodownica siwa pobuntowała insze tak, że poczęły gonić po ugorach, jakby djabeł w każdą wstąpił i opętał ją.

Nie czuł już w sobie siły zganiać je w dolinę. Złość go osłabiła doreszty. Wodził tylko za niemi oczyma, leżąc, by wiedział, jak się ze ziemi zbierze, kany którędy która poszła, by następnie widziały, że on patrzy na nie, i nie ważyły się wobec tego na cudzą szkodę iść.

Widział, jak się ustanowiły na chwilę, i podzielone, gromadkami rozchodziły się i traciły między jałowcami.

Światła czerwone koło wierchu zgasły. Cień się posunął do samego szczytu – potem się oparł na niebie i znikł...

– Słonko już pewnie zaszło... Trzaby gnać...

Ale w nim, gdy tak leżał, zastało się wszystko. To, że musiałby się podźwignąć ze ziemi, już mu sprawiało ból.

– Niech ta – pomyślał – Niech zaszło! Ja tyle czasy czekał, zanim zajdzie. Musiało przecie zajść... Teraz już daremno! I czekać nima co... Juzyny nikto nie wyniesie... Ktoby po nocy niósł?

Ostatnia już nadzieja mroczna się rozwiała – i wszystko naraz w oczach pociemniało.

– Amen i koniec.

Podniósł się na ręku, ale nie powstał, jeno siadł. Przysunął się do jałowca, nogi skurczył, palce poza nie zaplótł i brodę oparł na kolanach.

– Niech sie, co chce, dzieje – nie pódę... nie ruszę sie i co mi kto zrobi. Na despet nie pożenę do chałupy... Niech sie tróbują. Niech sie ta boją, że mi owce zajęni, abo je wilk pozjadał... Niech sie ta boją.

Zganiał myśli oporne i zacinał się w sercu swojem – a żal go zwolna ogarniał całego, coraz to większy żal... Opór, zalany łzami, gasł – podnosiło się łkanie głośne i krzyczało mu serce oskarżeniem żałośnem na cały boży świat.

– Nie wynieśli juzyny! Nie wynieśli!

I nie wyniesą. Wiedział o tem, że już nie wyniesą.

Poczęło go coś dławić w gardle. Cały potok słonej, gryzącej serce gorzkości pienił się i podnosił do ócz, aż nareszcie przepełnił się i trysnął, jak to źródło narodzone w skale, bijące prosto w górę białą strugą, która się rozpryskuje w świetlane kropelki, w cichy i nieustannie spadający deszcz...

Nie mógł nijakim światem ustanowić łez. Staczały się siwe krople – jedna za drugą – i coraz prędzej, coraz szybciej, aż się poczęły doganiać wzajemnie i cióreckem lecieć – białą nitką – prościutko na ziemię...

I długo, długo w tej pustaci nie słychać było nic – jeno z oddali przychodzące turlikanie owiec i płacz serdeczny ich pasterza, odchodzący wdal...

A mrok już z dołu wyszedł, z potoka, gdzie spał przez cały dzień w smrekowym cieniu – wyciągnął długie łapy, kudłate i czarne i przyczajony, zaczął się czołgać po uboczy stromej pod rdzawy, szarzejący wierch...

Nastała cisza.

Płacz, zmordowany, ucichnął doznaku.

Owce się potraciły. Dzwonków już nie słychać. Nie słychać nic.

Daleko tylko, kędyś poza lasem, śpiewają echa, coś przedziwnie gra...

Jakieś znajome dolatują głosy...

Skąd one przyszły i skąd on je zna?

Pamięta dobrze...

„Husiaj mi sie, husiaj” –

............

To samo kiedyś śpiewował mu ktoś... Czyby nie matka?... Któż wie, może ona... Pewnie..................................BŁAŻKOWA ŁYSINA.

Błażkowej babie nigdy się nie cnęło. Zawdy miała coś do mówienia; gadała też wciąż i bezustanku, bojąc się, by się jej żuchwy nie zastały. Byłaby to najgorsza bieda! Lękała się tego bardzo, najbardziej ze wszystkiego. Wolałaby oślepnąć, wolałaby nie wiem co, żeby jej tylko mowy nie zabrakło, broń Boże... A raz już w chorobie wielkiej, pamięta, o mało, że się jej to nie przytrafiło... Obudziła się rano, patrzy i widzi: zaspana Maryna wsypuje oskrobane ziemniaki do garnka, w którym się zwykle świniom gotuje. Chce zawołać na nią po imieniu – nie może... Szczęki się zacięły mocno, jak drzwi na mrozie, i ani rusz... „Bedziesz ta! – pomyślała – to już widać koniec. Amen już, amen!” Poczęła w sercu lamentować głośno, ale się sama nie słyszała i nikt jej nie słyszał. Ziemniaki będą się warzyć w świńskim garnku – nic nie pomoże. Szczęściem djabli nadnieśli Błażka. Wszedł i spojrzał boczawo na wyrek, czy „piekło drzemie, czy śpi...” Zobaczył oczy, wyłupione ku garnkom, i zęby ścięte w jeden rząd. „Wieczne odpoczywanie!” – szepnął. – „Wyjmij z półki gromnicę i zaświeć!” – zwrócił się do Maryny. W te razy baba zerwała się na siedzącko dziwną jakąś mocą, zęby też same odskoczyły, i wypadło jedno słowo, które się na nich zatrzymało było: „Psiaduszo!” Błażek zmartwiał z radości, że baba ożyła, Maryna musiała zjeść przed śniadaniem niemało djabłów, a Błażkowa już odtąd nie zamykała gęby, lękając się, i słusznie, zamrożenia szczęk.

Słychać ją było wszędy – w izbie i na osiedlu, poza osiedlem i w całej wsi.

Jak nie miała z kim gadać, gadała ze sobą: ale najbardziej to już lubiała gadać ze starą Łysiną, bo.........................WOJTUSIOWE LATO.

I.

Na stromem zboczu, pod garbem grzbietowym napół wysokości góry (Turbaczyka) wyświeca się z ciemnych wrębów nieduża polana, na północ otwarta, najbliższa wsi – widać też z niej całą dziedzinę, wszystkie osiedla, jak na dłoni.

Na tej polance, niewiada czemu Płoszczaną nazwanej, pasł woły swego ojca Wojtuś, czternaste lato poczynający.

Wygnał wczas rano, jak co dnia. Woły, wygłodniałe przez noc, łakomie strzygły trawę, mokrą jeszcze od rosy, a Wojtuś stal nad niemi, z zadowoleniem pozierał, jak skraja przykładnie szorstkiemi ozorami zawijały paszę, i rozpatrywał się po świecie.

Rano było pogodne. Słońce już oświecało prawie całą dziedzinę – w uboczy, schylonej pod pać, jeszcze trwał cień. Tem wyraźniej malowały się i przybliżały oczom pasterza: osiedla, w dole leżące, trawniki pod domami, płaty zbóż, lnów, koniczyn, światłem poobsypane.

Wojtuś, pełen krzepkiej w sercu radości, jaką darzy pogodny ranek, wodził oczyma po słonecznej dziedzinie, uważał, jako syn gospodarski, o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy z nad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.

Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegł, jak się tu z częstym nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tem ludzie robią, zwłaszcza w chałupie skraja od ulicy.

– Dym się rozniósł z nad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją się do pola...

Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy inszych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak......................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: