- W empik go
Opowieść o siedmiu powieszonych - ebook
Opowieść o siedmiu powieszonych - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 238 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ponieważ minister był człowiekiem bardzo otyłym, skłonnym do apopleksji, więc ze wszelkimi ostrożnościami, jak najdelikatniej uprzedzono go, że przygotowuje się na niego bardzo poważny zamach. Minister przyjął wiadomość spokojnie, a nawet z uśmiechem, wobec tego zakomunikowano mu również szczegóły, że zamach ma być wykonany następnego dnia z rana, gdy minister wyjedzie z raportem; kilku terrorystów, już wydanych przez prowokatora i znajdujących się teraz pod stałą obserwacją agentów, ma z bombami i rewolwerami zebrać się o pierwszej w południe przy podjeździe i czekać na ukazanie się ministra, tam też ich złapią.
– Chwileczkę – zdziwił się minister – skądże oni wiedzą, że ja pojadę o pierwszej w południe z raportem, kiedy sam dowiedziałem się o tym onegdaj?
Naczelnik biura śledczego wykonał nieokreślony ruch ręką.
– A jednak o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo.
Czy to dziwiąc się, czy też pochwalając działalność policji, która tak szczęśliwie wszystkiemu zapobiegła, minister pokiwał głową i ponuro uśmiechnął się grubymi, ciemnymi wargami; i z tym samym uśmiechem, skromnie, nie chcąc przeszkadzać policji w jej dalszych zarządzeniach, zabrał się szybko i wyjechał na nocleg do jakiegoś obcego, gościnnego pałacu. Z zagrożonego domu, koło którego mieli zebrać się jutro zamachowcy, wywieziono również jego żonę i dwoje dzieci.
Dopóki, w obcym pałacu paliły się światła i uprzejme, znajome osoby kłaniały się, uśmiechały i oburzały, dygnitarz odczuwał tylko przyjemne podniecenie – jakby już dostał albo zaraz miał dostać wielką, nieoczekiwaną nagrodę. Ale ludzie się rozjechali, światła pogasły i przez lustrzane szyby na sufit i ściany legło koronkowe i fantastyczne światło latarni elektrycznych; obcy dom, z jego obrazami, statuami i ciszą wchodzącą z ulicy, sam cichy i nieokreślony, budził trwożną myśl o niedoskonałości zamknięć, ochrony i ścian. I wówczas w nocy, w ciszy i samotności cudzej sypialni, dygnitarza ogarnął nieznośny lęk.
Minister chorował na nerki, i przy każdym silniejszym wzruszeniu napełniały mu:się wodą i puchły twarz, nogi i ręce, i od tego stawał się jakby jeszcze tłustszy, jeszcze większy i masywniejszy. I teraz, górą wzdętego mięsa wznosząc się nad przygniecionymi sprężynami łóżka, z udręką człowieka chorego wyczuwał swoją spuchniętą, jak gdyby cudzą twarz i z przykrością myślał o okrutnym losie, jaki mu przygotowywali ludzie. Przypomniał sobie kolejno wszystkie niedawne, okropne wypadki, kiedy w ludzi jego, dygnitarskiego, a nawet jeszcze wyższego stanu rzucano bomby, i bomby rwały na kawałki ciało, rozpryskiwały mózg po brudnych, ceglanych ścianach, wyrywały zęby z dziąseł. I na skutek tych wspomnień własne tłuste, chore ciało, rozłożone na łóżku, wydawało mu się już cudzym, już doświadczającym siły ogniowej wybuchu; i majaczyło mu się, że ręce w ramieniu oddzielają się od tułowia, zęby wypadają, mózg rozpryskuje się na cząstki, nogi drętwieją i leżą bezwładnie, palcami do góry, jak u nieboszczyka. Umyślnie poruszał się, głośno oddychał, kaszlał, żeby w niczym nie być podobnym do nieboszczyka, otaczał się żywym hałasem dźwięczących sprężyn, szeleszczącej kołdry; i żeby dowieść, że jest całkiem żywy, że ani trochę nie umarł i jest daleki od śmierci jak każdy inny człowiek, głośno i krótko basował w ciszy i samotności sypialni:
– Zuchy! Zuchy! Zuchy!
Pochwalał tak agentów, policję i żołnierzy, wszystkich tych, którzy strzegli jego życia i tak w porę, tak zręcznie zapobiegli zabójstwu. Lecz poruszając się, lecz pochwalając, lecz uśmiechając się wymuszonym, krzywym uśmiechem, żeby wyrazić swe szyderstwo głupim„ niefortunnym terrorystom – wciąż jeszcze nie wierzył w swe ocalenie, w to, że życie nagle, niespodzianie nie odejdzie od niego. Śmierć, którą ludzie dla niego uplanowali i która istniała tylko w ich myślach, w ich zamiarach, jak gdyby już tu stała, i będzie stać, i nie odejdzie, dopóki tamtych nie złapią, nie odbiorą im. bomb i nie wsadzą ich do mocnego więzienia. W tym… oto kącie stoi i nie odchodzi – nie może odejść, jak karny żołnierz, czyjąś wolą i rozkazem postawiony na warcie.
– O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! – dźwięczało wygłoszone zdanie, przybierało wszystkie odcienie; to wesoły i szyderczy, to gniewny, to uparty i tępy. Jak gdyby w sypialni postawiono sto nakręconych gramofonów i wszystkie one, jeden po drugim, z idiotyczną gorliwością maszyny wykrzykiwały nakazane im słowa:
– O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!
I ta jutrzejsza „pierwsza w południe”, która jeszcze tak niedawno niczym się nie różniła od innych godzin, była tylko spokojnym ruchem wskazówki na cyferblacie złotego zegarka, nagle nabrała złowieszczej wyrazistości, wyskoczyła z cyferblatu, zaczęła żyć swym własnym życiem, wyciągnęła się, jak ogromny czarny słup, przecinający na dwoje całe życie. Jak gdyby ani przed nią, ani po niej nie istniały żadne inne godziny, i tylko ona jedna, bezczelna i zarozumiała, miała prawo do jakiejś szczególnej egzystencji.
– No? Co chcesz? – przez zęby, gniewnie, zapytał minister.
Gramofony ryczały:
– O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo! – i czarny słup uśmiechał się i kłamał. Zgrzytnąwszy zębami, minister podniósł się na posłaniu i usiadł oparłszy się twarzą na ręce – stanowczo nie mógł zasnąć w tę wstrętną noc.
I z przerażającą wyrazistością, zaciskając twarz pulchnymi, uperfumowanymi dłońmi, wyobraził sobie, jakby to jutro rano wstawał, nie wiedząc o niczym, potem ubierałby się w przedpokoju. I ani on, ani szwajcar podający futro, ani lokaj podający kawę – nie wiedzieliby, że nie ma najmniejszego sensu pić kawę, kłaść futro, skoro za kilka chwil wszystko to: i futro, i jego ciało, i kawa, która się w nim znajduje, będą zniweczone przez wybuch, zabrane przez śmierć. Oto szwajcar otwiera oszklone drzwi… I to on, miły, dobry, uprzejmy szwajcar, z błękitnymi, żołnierskimi oczami i orderami przez całą pierś, sam, własnymi rękami, otwiera straszne drzwi – otwiera, bo o niczym nie wie. Wszyscy się uśmiechają, bo o niczym nie wiedzą.
– Oho! – rzekł głośno i powoli odjął dłonie od twarzy. I, spoglądając w ciemność, daleko przed siebie, nieruchomym, wytężonym spojrzeniem, tak samo powoli wyciągnął rękę, namacał kontakt i zapalił światło. Potem wstał i, nie kładąc pantofli, bosymi nogami stąpajac po dywanie, obszedł cudzą, nieznaną sypialnię, znalazł jeszcze jeden kontakt od ściennej lampy i zapalił. Zrobiło się jasno i miło i tylko rozrzucona pościel z zrzuconą na podłogę kołdrą mówiła o jakimś niezupełnie jeszcze minionym przerażeniu.
W nocnej bieliźnie, z rozwichrzoną na skutek niespokojnych ruchów brodą, z gniewnymi oczami, dygnitarz był podobny do każdego innego rozgniewanego starca, który cierpi na bezsenność i ciężką astmę. Jak gdyby , go obnażyła śmierć, którą ludzie dla niego przygotowywali, jak gdyby go oderwała od przepychu i imponującej wspaniałości, jaka go otaczała – i trudno było uwierzyć, że to właśnie on ma tak wielką władzę, że to jego ciało, takie zwyczajne, proste, ludzkie ciało, miało straszliwie zginąć w ogniu i huku potwornego wybuchu. Nie ubierając się i nie czując zimna, usiadł na pierwszym krześle, jakie mu się nawinęło, podparł ręką zwichrzoną brodę i ze skupieniem, w głębokim i spokojnym zamyśleniu utkwił oczy w gipsowej sztukaterii na nieznajomym suficie.
A więc o to chodziło! A więc dlatego tak się lękał i niepokoił! Więc dlatego ona tam stoi w kącie i nie odchodzi, nie może odejść!
– Głupcy! – powiedział pogardliwie i dobitnie.
– Głupcy! – powtórzył głośniej i z lekka odwrócił głowę ku drzwiom, żeby słyszeli ci, do których się to odnosi. A odnosiło się to do tych, których niedawno nazywał zuchami i którzy przez zbytek gorliwości opowiedzieli mu szczegółowo o gotującym się zamachu.
„No, naturalnie – myślał głęboko, nagle wzmocnioną i lotną myślą – przecież dopiero teraz, kiedy mi to opowiedzieli, wiem o tym i lękam się, a gdyby nie to, nic bym nie wiedział i spokojnie piłbym kawę. No, a potem, naturalnie, ta śmierć – ale czyż ja się tak śmierci boję? Oto bolą mnie nerki i przecież kiedyś umrę, a nie boję się, bo nie wiem. A ci głupcy powiedzieli: o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo. I myśleli, głupcy, że się będę cieszyć, a zamiast tego ona stanęła w kącie i nie odchodzi. Nie odchodzi dlatego, że to moja własna myśl. I nie śmierć jest straszna, ale świadomość śmierci, i całkiem nie można by było żyć, gdyby człowiek mógł zupełnie ściśle i na pewno znać dzień i godzinę śmierci. A ci głupcy uprzedzają: o pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!”
Zrobiło mu się tak lekko i przyjemnie, jak gdyby mu ktoś powiedział, że jest nieśmiertelny i nigdy nie umrze. I czując się znowu silnym i rozumnym pośród tego stada głupców, którzy tak bezmyślnie i brutalnie wdzierają się w tajemnice przyszłości, zamyślił się nad szczęściem nieświadomości ciężkimi myślami starego, chorego człowieka, który wiele doświadczył. Żadne żywe stworzenie, ani człowiek, ani zwierzę, nie może znać dnia ani godziny swej śmierci. Oto niedawno był chory i lekarze powiedzieli mu, że umrze, że należy wydać ostatnie zarządzenia, – a on im nie uwierzył i istotnie pozostał przy życiu. A za czasów młodości było tak: zaplątał się w życiu i postanowił ze sobą skończyć; i rewolwer przygotował, i listy powypisywał, i nawet godzinę samobójstwa wyznaczył, a w końcu nagle się rozmyślił. I zawsze, w najostatniejszej chwili może się coś zmienić, może zajść jakaś nieoczekiwana okoliczność i dlatego' nikt nie może powiedzieć, kiedy umrze.
„O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!” – powiedziały mu te uprzejme osły i chociaż powiedziały tylko dlatego, że śmierci zapobiegnięto, jednak sama świadomość jej możliwej godziny napełniła go przerażeniem. Całkiem możliwe, że go nawet zabiją, ale jutro to się nie stanie – jutro to się nie stanie – może więc spać spokojnie, jak nieśmiertelny. Głupcy, oni nie wiedzieli, jak wielkie prawo poruszyli z miejsca, jaką dziurę otworzyli, kiedy z tą swoją idiotyczną grzecznością powiedzieli mu: „O pierwszej w południe, wasza ekscelencjo!”
– Nie, nie o pierwszej po południu, wasza ekscelencjo, tylko nie wiadomo kiedy. Nie wiadomo kiedy, co?
– Nie – odpowiedziała cisza. – Nie.
– Nie, ty coś mówisz.
– To nic, to głupstwo. Mówię: jutro o pierwszej w południe.
I z niespodzianym ostrym bólem w sercu zrozumiał „ że nie zazna ani snu, ani spokoju, ani radości, dopóki nie minie ta przeklęta, czarna, wyjęta z cyferblatu godzina. A jednak cień świadomości tego, o czym nie powinna wiedzieć żadna żywa istota, stał tam w kącie i jego obecność wystarczała, żeby zaćmić światło i otoczyć człowieka nieprzeniknionym mrokiem przerażenia. Raz wywołany strach śmierci rozpływał się po ciele i wnikał w kości, wychylał bladą głowę ze wszystkich porów ciała.
Nie lękał się już jutrzejszych zabójców – ci znikli, zostali zapomniani, zmieszali się z tłumem wrogich osób i zjawisk otaczających jego ludzkie życie, lecz lękał się czegoś niespodzianego i nieuniknionego: ataku apoplektycznego, pęknięcia serca, jakiejś cieniutkiej, głupiej aorty, która nagle nie wytrzyma naporu krwi i pęknie jak ciasno naciągnięta rękawiczka na pulchnych palcach.
I straszną wydawała mu się krótka, tłusta szyja i nieznośnie było patrzeć na rozlane, krótkie palce, czuć, jakie są krótkie, jak pełne śmiertelnej wilgoci. I jeżeli przedtem w ciemności musiał się poruszać, żeby nie być podobnym do trupa, to teraz w tym jasnym, chłodno-wrogim, strasznym świetle wydawał mu się straszliwym, niemożliwym ruch, by sięgnąć po papierosa – żeby na kogoś zadzwonić: nerwy naprężyły się. I każdy nerw wydawał się podobny do najeżonego, wygiętego drutu, na którego wierzchu była maleńka główka z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, z otwartymi konwulsyjnie, zduszonymi, niemymi ustami. Brak tchu.
I nagle w ciemności, pośród kurzu i pajęczyny, gdzieś pod sufitem ożył dzwonek elektryczny. Maleńki, metalowy języczek drgawkowe, z przerażeniem uderzał o brzeg dźwięczącej miseczki, milkł – i znowu drżał w bezustannym przerażeniu i hałasie. To jego ekscelencja dzwonił ze swego pokoju.
Wszczął się ruch. Tu i tam, w żyrandolu i na ścianie, zapłonęły pojedyncze lampki – było ich za mało dla pełnego światła, lecz wystarczały, żeby pojawiły się cienie. Pojawiły się wszędzie: stanęły w kątach, wyciągnęły się na suficie, z drżeniem czepiając się każdej wypukłości, przylgnęły do ścian; i trudno było zrozumieć, gdzie się przedtem znajdowały wszystkie te niezliczone, potworne, milczące cienie, nieme dusze niemych rzeczy.
Głośno coś mówił gruby, drżący głos. Potem telefonicznie wezwano doktora: dygnitarzowi było niedobrze. Zawezwano żonę jego ekscelencji.II NA SMIERĆ PRZEZ POWIESZENIE
Tak się stało, jak przewidywała policja. Czworo terrorystów, trzech mężczyzn i jedną kobietę, uzbrojonych w bomby, maszyny piekielne i rewolwery, schwytano przy samym podjeździe, piątą – znaleziono i aresztowano w konspiracyjnym mieszkaniu, którego była gospodynią. Zabrano przy tym dużo dynamitu, na pół naładowanych bomb i broni. Wszyscy aresztowani byli bardzo młodzi: najstarszy mężczyzna miał dwadzieścia osiem lat, najmłodsza kobieta zaledwie dziewiętnaście. Sądzono ich w tej samej twierdzy, w "której ich zamknięto po aresztowaniu, sądzono szybko i głucho, jak to było we zwyczaju w tych bezlitosnych czasach.
Na sądzie wszyscy pięcioro byli spokojni, lecz bardzo poważni i bardzo zamyśleni: tak wielką była ich pogarda dla sędziów, że nikomu nie chciało się podkreślić swej śmiałości uśmiechem ani sztucznym wyrazem wesołości. Byli spokojni akurat na tyle, ile było potrzeba, żeby odgrodzić swą duszę i jej wielkie przedśmiertne spojrzenie od obcego, złego i wrogiego spojrzenia. Niekiedy odmawiali odpowiedzi na pytania, niekiedy odpowiadali – krótko, prosto i szczerze, jak gdyby nie odpowiadali sędziom, lecz statystykom, w celu wypełnienia jakichś szczególnych tablic. Troje, jedna kobieta i dwóch mężczyzn, podało swe prawdziwe nazwiska. Dwoje odmówiło podania ich, i tak już pozostali dla sędziów nie znanymi. I dla wszystkiego, co się działo na sądzie, okazywali tylko słabe, jak przez mgłę, zaciekawienie, właściwe ludziom albo ciężko chorym, albo też opanowanym przez jedną, ogromną, pochłaniającą wszystko myśl. Szybko odwracali się, chwytali w lot jakieś słowo, bardziej interesujące niż inne – i znowu zaczynali myśleć od tego samego punktu, na którym się zatrzymali.
Pierwszy od strony sędziów siedział jeden z tych, którzy wymienili swe nazwisko, Sergiusz Gołowin, syn dymisjonowanego pułkownika i sam były oficer. Był to jeszcze bardzo młody, jasnowłosy, barczysty człowiek, tak zdrowy, że ani więzienie, ani oczekiwanie nieuniknionej śmierci nie mogło zetrzeć rumieńca z jego policzków i wyrazu młodzieńczej, szczęśliwej naiwności z jego błękitnych oczu. Przez cały czas energicznie poskubywał swą jasną bródkę, do której jeszcze się nie przyzwyczaił, i bez ustanku, mrużąc oczy i mrugając nimi, patrzył w okno.
Działo się to pod koniec zimy, kiedy wśród śnieżnych zamieci i ciemnych, mroźnych dni niedaleka wiosna zsyłała, jako zapowiedź, jasny, ciepły, słoneczny dzień albo nawet tylko jedną godzinę, ale tak wiosenną, tak zachłannie młodą i świetlaną, że wróble na ulicy wariowały z radości, a ludzie jak gdyby byli pijani. I teraz przez górne, zakurzone od zeszłego lata i nieprzecierane okno widać było bardzo dziwne i ładne niebo: na pierwszy rzut oka wydawało się mlecznoszare, zamglone, ale kiedy patrzyło się dłużej – zaczynał się przebijać przez nie błękit, zaczynało błękitnieć coraz intensywniej – coraz jaśniej, coraz bezgraniczniej. I to, że nie otwierało się od razu, lecz dziewiczo kryło się za mgiełką przejrzystych obłoków, czyniło je tak miłym jak dziewczę, które kochasz; i Sergiusz Gołowin spoglądał w niebo, poskubywał bródkę, przymrużał to jedno, to drugie oko z długimi, powłóczystymi rzęsami i z natężeniem o czymś myślał. Raz nawet szybko poruszył palcami i naiwnie się skrzywił na skutek jakiegoś rozradowania – lecz spojrzał wokoło i zgasł jak iskra, którą przydeptano nogą. Radość jednak z życia i wiosny była silniejsza – i po upływie kilku chwil ta sama młoda, naiwna twarz zwracała się ku wiosennemu niebu.
W tę samą stronę, w niebo, patrzyła młoda, blada dziewczyna, nieznana, przezwiskiem Musia. Była młodsza od Gołowina, ale wydawała się starsza, dzięki swej powadze i czarności swych szczerych i dumnych oczu. Tylko bardzo cienka, delikatna szyja, i tak samo cienkie, dziewczęce ręce wskazywały na jej wiek; i jeszcze coś nieuchwytnego, co jest samą młodością, i co dźwięczało tak jasno w jej głosie czystym, harmonijnym, nastrojonym bez zarzutu jak drogi instrument, w każdym prostym słowie, w każdym okrzyku, odkrywającym swą muzyczną treść. Była bardzo blada, lecz nie trupią bladością, tylko tą szczególną gorącą bielą, kiedy wewnątrz człowieka jakby był zapalony wielki, mocny ogień, i ciało prześwieca przezroczyście, jak cienka sewrska porcelana. Siedziała prawie nie ruszając się i tylko z rzadka, niedostrzegalnym ruchem palców dotykała okrągłego wgłębienia na środkowym palcu prawej ręki, śladu jakiegoś niedawno zdjętego pierścionka. I na niebo patrzyła bez pieszczoty i radosnych wspomnień, dlatego tylko, że w całej brudnej sali ten błękitny kawałek nieba był najładniejszy, najczystszy i najszczerszy – i nic nie wyczytywał jej z oczu.
Sergiusza Gołowina sędziowie żałowali, jej zaś nienawidzili.
Również nie poruszając się, w nieco przesadnej pozie, złożywszy ręce między kolanami, siedział jej sąsiad, nieznany, pod przybranym nazwiskiem Werner. Jeżeli twarz można zamknąć jak głuche drzwi, to ten nieznany zaniknął swą twarz jak drzwi żelazne i powiesił na nich żelazną kłódkę. Patrzył nieruchomo w dół, na brudną podłogę z desek, i nie można było orzec: czy jest spokojny, czy też niepokoi się straszliwie, czy myśli o czymś, czy też słucha zeznań agentów. Był niewysokiego wzrostu; rysy twarzy miał subtelne, szlachetne. Delikatny i piękny do tego stopnia, że przypominał noc księżycową, gdzieś na południu, na brzegu morza, gdzie są cyprysy i czarne ich cienie, równocześnie sprawiał wrażenie ogromnej, spokojnej siły, niezwalczonego hartu, chłodnego i zuchwałego męstwa. Nawet grzeczność, z jaką dawał krótkie i dokładne odpowiedzi, zdawała się niebezpieczna w jego ustach, w jego półukłonie; i jeżeli na wszystkich innych kaftan aresztancki wydawał się jakimś głupim błazeństwem, na nim wcale go nie było widać – tak ten ubiór był mu obcy i chociaż przy innych terrorystach znaleziono bomby i maszyny piekielne, a przy Wernerze tylko czarny rewolwer, sędziowie dla jakichś powodów uważali go za przywódcę i zwracali się do niego z pewnego rodzaju szacunkiem, krótko i rzeczowo.
Następujący po nim, Wasyl Kaszyrin, cały się składał z jednego nieznośnego strachu śmierci i rozpaczliwej chęci opanowania tego strachu i nie okazania go sędziom. Od samego rana, jak tylko zaprowadzili ich na sąd, zaczął tracić oddech od przyśpieszonego bicia serca; na czole wciąż kropelkami występował mu pot, również spocone i zimne miał ręce, a zimna, przepocona koszula przylepiała się do ciała, hamując mu ruchy. Nadnaturalnym wysiłkiem woli powstrzymywał drżenie palców, zmuszał głos, żeby był twardy i wyraźny, oczy, żeby były spokojne. Wkoło siebie nic nie widział, głosy dobiegały do niego jak zza mgły i w tę mgłę skierowywał swe rozpaczliwe wysiłki – żeby odpowiadać twardo, odpowiadać głośno. ALe odpowiedziawszy, natychmiast zapominał, zarówno pytanie, jak i swą odpowiedź i znów w milczeniu straszliwie się zmagał. I tak wyraźnie było w nim widać śmierć, że sędziowie unikali spojrzeń w jego stronę; i trudno było określić jego wiek, tak samo jak trudno jest określić wiek trupa, który zaczął się już rozkładać. Według paszportu miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Raz czy dwa razy Werner ukradkiem dotknął ręką jego kolana i za każdym razem otrzymywał tę samą odpowiedź – To nic.
Najstraszniejsze były dla niego te chwile, kiedy odczuwał nagle nieznośną chęć krzyku – chciał krzyczeć bez słów, zwierzęcym, rozpaczliwym krzykiem. Wówczas dotykał ukradkiem Wernera, a ten, nie podnosząc oczu, odpowiadał mu cicho:
– To nic, Wasia. Niedługo się skończy.
I ogarniając wszystkich macierzyńskim, troskliwym spojrzeniem, drżała z lęku piąta terrorystka Tania Kowalczuk. Nigdy nie miała dzieci, była jeszcze bardzo młoda i tak samo różowa, jak Sergiusz Gołowin, a jednak wydawała się matką ich wszystkich; tak troskliwe, tak nieskończenie kochające były jej spojrzenia, uśmiech, obawy. Na sąd nie zwracała najmniejszej uwagi, jako na coś postronnego, i tylko słuchała, jak odpowiadają inni: czy nie drży któremuś głos, czy nie boi się, czy nie podać mu wody.
Na Wasię nie mogła patrzeć z udręki i tylko skrycie łamała swe pulchne palce; na Musię i na Wernera patrzyła z dumą i z szacunkiem i, patrząc na nich, przybierała poważny i skupiony wyraz twarzy, a Sergiuszowi Gołowinowi wciąż starała się przesłać uśmiech.
„Miły, na niebo patrzy. Popatrz sobie, popatrz, kochanie” – myślała o Gołowinie.
„A Wasia? Co to, mój Boże, mój Boże… Co mam z nim. począć? Powiedzieć coś – może być jeszcze gorzej: a nuż nagle zapłacze?”
I jak cichy staw o świcie, odbijający każdy lotny obłok, odbijała na swej pulchnej, miłej, dobrej twarzy każde chwilowe uczucie, każdą myśl tych czworga. O tym, że ją również sądzą i również powieszą, nie myślała zupełnie – była głęboko obojętna. To u niej w mieszkaniu znaleziono skład bomb i dynamitu; choć to się wyda dziwnym – to ona przywitała policję strzałami i zraniła jednego agenta w głowę.
Rozprawa skończyła się o ósmej, kiedy już ściemniało się. Stopniowo gasło przed oczami Musi i Sergiusza Gołowina niebieskawe niebo, lecz nie poróżowiało, nie uśmiechnęło się cicho, jak w letnie wieczory, tylko zmętniało, poszarzało, stało się nagle chłodne i zimowe. Gołowin westchnął, przeciągnął się, jeszcze dwa razy spojrzał w okno, lecz tam był już zimny, nocny mrok; i w dalszym ciągu poskubując bródkę, zaczął z dziecinną ciekawością przyglądać się sędziom, uzbrojonym żołnierzom, uśmiechnął się do Tani Kowalczuk. A Musia, gdy niebo już zagasło, spokojnie, nie opuszczając oczu w dół, skierowała je w kąt, gdzie lekko kołysała się pajęczynka, pod niedostrzegalnym naporem ogrzanego oddechami powietrza; i tak pozostała aż do ogłoszenia wyroku.
Po wyroku, pożegnawszy się z obrońcami we frakach i unikając ich bezradnych, żałosnych i poczuwających się do winy oczu, podsądni zetknęli się na chwilę we drzwiach i zamienili kilka krótkich zdań.
– To nic, Wasia. Niedługo wszystko się skończy – powiedział Werner.
– Kiedy ja nic, bracie – głośno, spokojnie, a nawet jakby wesoło odpowiedział Kaszyrin. I rzeczywiście, twarz mu z lekka poróżowiała i już nie była podobna do twarzy rozkładającego się trupa.
– Bodaj ich diabli wzięli, powiesili jednak – naiwnie zaklął Gołowin.
– Tego właśnie należało się spodziewać – spokojnie odrzekł Werner.
– Jutro zostanie ogłoszony wyrok w ostatecznej formie i posadzą nas razem – powiedziała Kowalczuk pocieszając. – Aż do egzekucji będziemy siedzieli razem.
Musia milczała. Potem energicznie poszła naprzód.III MNIE NIE TRZEBA WIESZAĆ
Na dwa tygodnie przed sądem nad terrorystami ten sam sąd wojenno-okręgowy, tylko w innym składzie, sądził i skazał na śmierć przez powieszenie chłopa Jana Jansona.
Ów Jan Janson był parobkiem u zamożnego kolonisty i niczym szczególnym nie odróżniał się od innych, takich samych robotników najemnych. Pochodził z Estonii, z Wesenbergu, i stopniowo, w ciągu kilku lat, przenosząc się z jednej kolonii na drugą, zbliżył się do samej stolicy. Po rosyjsku mówił bardzo kiepsko, a ponieważ jego gospodarz był Rosjaninem, nazwiskiem
Łazariew, i Estończyków nie było w pobliżu, więc Janson prawie całe dwa lata milczał. Widocznie w ogóle nie był rozmowny i milczał nie tylko z ludźmi, ale i ze zwierzętami: w milczeniu poił konia, w milczeniu go zaprzęgał i leniwie poruszał się wokoło niego małymi, niepewnymi kroczkami, a kiedy koń, niezadowolony z milczenia, zaczynał się narowić i psocić, w milczeniu bił go batem. Bił go okrutnie, z zimną i złą zawziętością, a jeśli to się zdarzało wtedy, gdy się znajdował w ciężkim stanie nietrzeźwości, dochodził do zapamiętania się. W takich razach aż do domu dolatywał świst bata i wystraszony, drobny, pełen bólu stuk kopyt o drewnianą podłogę stajni. Za to, że Janson bił konia, gospodarz bił jego samego, ale nie mógł go poprawić i dał spokój.
Raz albo dwa razy na miesiąc Janson się upijał, i zdarzało się to zwykle wtedy, gdy odwoził gospodarza na dużą stację kolejową, gdzie był bufet. Wysadziwszy gospodarza, odjeżdżał o pół wiorsty od stacji i tam, zatrzymawszy w śniegu, w bok od drogi, sanie i konie, czekał na odjazd pociągu. Sanie stały bokiem, omal że nie leżały, koń po brzuch brodził rozkraczonymi nogami w zaspie i od czasu do czasu wyciągał pysk, żeby polizać miękki, puszysty śnieg, a Janson na pół leżał na saniach w niewygodnej pozie i jakby drzemał. Rozwiązane nauszniki jego oblazłej, futrzanej czapki bezsilnie zwisały w dół, jak uszy wyżła, a z małego, czerwonawego noska sączyła się wilgoć.
Potem Janson wracał na stację i szybko się upijał.
Z powrotem do kolonii, całe dziesięć wiorst, pędził galopem. Zbity, przerażony konik jak oparzony wyciągał wszystkie cztery nogi, sanie chwiały się, pochylały, uderzały o słupy, a Janson, puściwszy lejce, co chwila prawie wylatując z sań, na pół śpiewał, na pół wykrzykiwał coś po estońsku oderwanymi, ślepymi zdaniami. A najczęściej nawet nie śpiewał, tylko w milczeniu, mocno zacisnąwszy zęby, skutkiem napływu nieokreślonej wściekłości, cierpień i zachwytu, pędził naprzód i był jak ślepy: nie widział ludzi na drodze, nie ostrzegał, nie zwalniał wściekłego pędu ani na zakrętach, ani na spadzistościach. W jaki sposób nikogo nie przejechał, w jaki sposób sam się nie rozbił na śmierć podczas jednej z takich dzikich jazd, pozostawało niepojęte.
Należałoby go już dawno wypędzić, jak wypędzono go i z innych miejsc, ale był tani, i inni robotnicy bywali nie lepsi, więc siedział już dwa lata. W życiu Jansona nie było żadnych niezwykłych zdarzeń. Raz otrzymał list po estońsku, ale ponieważ sam był niepiśmienny, a inni nie umieli po estońsku, przeto list pozostał nie odczytany; i z jakąś dziką, zabobonną obojętnością, jakby nie rozumiejąc, że list przynosi wieści z ojczyzny, Janson rzucił go do gnoju. Janson spróbował jeszcze zalecać się do kucharki, widocznie pożądając kobiety, ale nie miał powodzenia i został brutalnie odepchnięty i wyśmiany: był niskiego wzrostu, szczupły, twarz miał w piegach, nikłą, i senne oczki butelkowego koloru.
Niepowodzenie swe Janson przyjął obojętnie i więcej nie zaczepiał kucharki.
Lecz, mało mówiąc, Janson wciąż się czemuś przysłuchiwał. Przysłuchiwał się i ponuremu śnieżnemu polu z kupkami zamarzłego gnoju, podobnemu do szeregu małych, zasypanych śniegiem mogił, i sinej dali, i dudniącym słupom telegraficznym – i ludzkim rozmowom. Co mówiło mu pole i dudniące słupy telegraficzne, to wiedział tylko on jeden, a rozmowy ludzkie były trwożne, pełne wieści o zabójstwach, o rabunkach, o podpaleniach. I słychać było pewnego razu w nocy, jak w sąsiedniej kolonii cieniutko i bezradnie dzwonił mały dzwon kościoła ewangelickiego, i jak trzaskał ogień pożaru: to jacyś przyjezdni zrabowali bogatą kolonię, gospodarza i jego żonę zabili, a dom podpalili., Ich kolonia też żyła w ciągłej obawie; nie tylko w nocy, ale i w dzień spuszczano psy, i gospodarz w nocy kładł obok siebie fuzję. Taką samą fuzję, tylko jednorurkę i starą, chciał dać Jansonowi, ale ten pokręcił nią w ręku, pokiwał głową i z jakiegoś powodu nie chciał wziąć. Gospodarz nie mógł zrozumieć przyczyny odmowy i zwymyślał Jansona, a przyczyna tkwiła w tym, że Janson bardziej wierzył w siłę swego fińskiego noża, niż w ten stary, zardzewiały grat.
– Ona mnie samego zabije – powiedział Janson, sennie patrząc na gospodarza szklanymi oczkami. I gospodarz z rezygnacją machnął ręką:
– Głupiś, Janie. No i żyj tu z takimi robotnikami!
I oto ten sam Jan Janson, nie dowierzający fuzji, pewnego zimowego wieczoru, kiedy drugiego robotnika wysiano na stację, zamierzył popełnić bardzo skomplikowaną zbrodnię: napad zbrojny, morderstwo i zgwałcenie kobiety. Zrobił to jakoś zadziwiająco zwyczajnie: kucharkę zamknął w kuchni, leniwie, z wyglądem człowieka, któremu śmiertelnie chce się spać, podszedł z tyłu do gospodarza i szybko, raz po razie, uderzył go w plecy nożem. Gospodarz upadł nieprzytomny, gospodyni podniosła gwałt i krzyk, a Janson, wyszczerzając zęby, wymachując nożem, zaczął rozbijać kuferki, komody. Znalazł pieniądze, a potem, jakby po raz pierwszy zobaczył gospodynię, niespodzianie dla samego siebie rzucił się ku niej, żeby ją zgwałcić. Ale ponieważ upuścił przy tym nóż, przeto gospodyni okazała się silniejszą od niego i nie tylko, że nie pozwoliła się zgwałcić, ale omal że go nie udusiła. Jednocześnie gospodarz poruszył się na podłodze, kucharka zaczęła walić żelaznymi kleszczami, wybijając drzwi od kuchni, i Janson uciekł w pole. Złapano go po godzinie, gdy, siedząc w kucki za rogiem stodoły i zapalając jedną po drugiej gasnące zapałki, usiłował wzniecić pożar.