- W empik go
Opowieść przodka - ebook
Opowieść przodka - ebook
Richard Dawkins oraz Yan Wong proponują nam oszałamiającą, wielowątkową i jedyną w swoim rodzaju podróż w przeszłość – do źródeł życia na Ziemi.
Pierwsze wydanie jednej z najgłośniejszych książek twórcy Samolubnego genu uwzględnia najnowsze odkrycia biologii molekularnej i prowadzi nas przez kolejne szczeble ewolucyjnej drabiny: coraz głębiej i głębiej w przeszłość naszego gatunku i wszystkich gatunków na naszej planecie – aż do osobliwości zwanej początkiem dziedziczenia. Fascynująca podróż!
Fabułę stanowi opis pielgrzymki, w której wszystkie współczesne zwierzęta podążają w przeszłość, aż do powstania życia. Do grupy wędrowców przyłączają się nowe gatunki i rodziny zwierząt, na temat których Dawkins przytacza różne ciekawostki. Korzystając z wyników badań genetycznych i dowodów paleontologicznych, próbuje odtworzyć prawdopodobną postać ostatniego wspólnego przodka. Autor wplata do opowieści również wątki osobiste dotyczące swojego dzieciństwa i czasów uniwersyteckich.
Pasjonująca encyklopedia ewolucji w formie antologii interesujących opowieści.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6105-7 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
John Maynard Smith
(1920–2004)
Przeczytał wstępną wersję tej książki i uprzejmie przyjął dedykację, która teraz, niestety, musi stać się
in memoriam
„Nieważne wykłady i warsztaty; furda wycieczki autokarowe do lokalnych atrakcji; zapomnijcie o wymyślnych pomocach wizualnych i mikrofonach; jedyne, co naprawdę się liczy na konferencji, to że na miejscu musi być John Maynard Smith oraz przestronny przyjemny bar. Jeśli planowane daty mu nie pasują, trzeba przesunąć konferencję na inny termin (…). Oczaruje i rozbawi młodych badaczy, wysłucha ich historii, zainspiruje ich, na nowo rozpali słabnący entuzjazm i odeśle ich z powrotem do laboratoriów albo na błotniste pola ożywionych, ze świeżą energią, palących się do wypróbowania nowych pomysłów, którymi hojnie się z nimi dzielił”.
Nie tylko konferencje już nigdy nie będą takie same.Wstęp do drugiego wydania
Dziesięć lat po opublikowaniu pierwszego wydania tej książki spotkaliśmy się z Yanem Wongiem w stosownym otoczeniu oksfordzkiego Muzeum Historii Naturalnej, aby porozmawiać o możliwości przygotowania nowej, jubileuszowej edycji na dziesiątą rocznicę. Yan, mój dawny student, pracował jako mój asystent badawczy podczas pisania pierwszej wersji niniejszej książki, zanim zaczął wykładać w Leeds i robić karierę jako prezenter telewizyjny. Odegrał niezwykle istotną rolę w opracowaniu koncepcji tamtego wydania i jej realizacji, był także współautorem kilku rozdziałów. Gdy dziesięć lat później zaczęliśmy dyskutować na temat ponownej edycji, zdaliśmy sobie sprawę, że w międzyczasie pojawiło się wiele nowych informacji, zwłaszcza z laboratoriów genetyki molekularnej na całym świecie. Yan podjął się wykonania większości prac nad poprawkami i uzupełnieniami, a ja zaproponowałem wydawcy, żeby tym razem uznać go za współautora całej książki.
Nowe badania na szczęście nie zmieniły w znaczącym stopniu kolejności punktów spotkań, w których pielgrzymi dołączają do wielkiej wędrówki ku początkowi życia, któremu, zgodnie z Chaucerowską metaforą, nadaliśmy nazwę Canterbury. Jak się okaże, raz czy dwa konieczne było odwrócenie kolejności, a także dodanie kilku punktów spotkań czy wprowadzenie zmian w datowaniu. W pierwszym wydaniu zwracaliśmy już uwagę na to, że różne geny mogą być dziedziczone różnymi drogami. Ma to niespodziewane konsekwencje, które dokładniej zgłębiliśmy w nowych i zmienionych opowieściach w tym wydaniu. W szczególności dokładniej definiujemy daty podawane przy każdym spotkaniu, a pokrewieństwo genetyczne między gatunkami traktujemy w bardziej zniuansowany sposób. Pojedyncze drzewo życia jest koniecznym uproszczeniem procesu ewolucyjnego – to ostrzeżenie nabiera coraz większej mocy w miarę zbliżania się do kulminacyjnego punktu, naszego Canterbury, zważywszy na coraz więcej udokumentowanych przypadków poziomego transferu genów między naszymi odległymi bakteryjnymi kuzynami.
Podstawowe pokrewieństwa między milionami gatunków form życia na Ziemi można przedstawić w znacznie elegantszy sposób niż w pierwszym wydaniu. James Rosindell, wcześniej współpracownik Yana w Leeds, dziś pracujący w Imperial College w Londynie, opracował znakomity sposób przedstawiania ogromnych drzew ewolucyjnych za pomocą fraktali. Jego wizualizacje OneZoom, które można w cudowny sposób eksplorować, są wprost stworzone do naszej pielgrzymki przez drzewo życia. Statyczne „zdjęcia” tych fraktali wzmacniają efekt i przekaz naszej prezentacji w poszczególnych punktach spotkań, a także tworzą podstawę drzewa życia.
Dodaliśmy tu nowe opowieści, a jednocześnie niektóre ze starych usunęliśmy lub zmodyfikowaliśmy i przekazaliśmy innym pielgrzymom, którzy lepiej nadają się na ich narratorów. Yan wpadł na genialny pomysł wykorzystania mojego genomu (który został zsekwencjonowany w całości dla celów programu telewizyjnego), aby zilustrować pewną fascynującą nową technikę rekonstrukcji demograficznej historii ludzkości za pomocą DNA jednej osoby. Włączyliśmy te rozważania do Opowieści Ewy, wraz z podobnymi analizami dotyczącymi wielu ludzkich genomów.
Możliwość pozyskiwania pradawnych genomów ze skamieniałości radykalnie zmieniła nasze rozumienie niedawnej ewolucji człowieka i podtrzymała nasze poprzednie przypuszczenie, że neandertalczycy i Homo sapiens krzyżowali się ze sobą, a także pozwoliła odkryć nieznane wcześniej podgatunki człowieka. I właśnie dlatego denisowianie i inni przejmują wcześniejszą Opowieść neandertalczyka. Ku mojej wielkiej satysfakcji pradawne DNA wywróciło także do góry nogami historię mamutaka. Jej morał opowiada teraz na nowo leniwiec. Do zamieszczenia dodatkowych opowieści skłoniły nas trwające cały czas publikacje sekwencji całych genomów żyjących organizmów; to nadzwyczajne, że takie bogate źródło informacji będzie uważane przez przyszłych badaczy przyrody za zupełnie pospolite. Mamy więc trzech nowych opowiadaczy: szympansa, latimerię i pływacza karłowatego. W innych przypadkach – gibona, myszy i minoga – dokładniejsze zrozumienie genomów przyniosło istotne zmiany w poprzednich opowieściach, a czasem nowe prologi lub epilogi. Niedawne odkrycia skamieniałości wymusiły modyfikację poprzednich rozważań (tu możemy wymienić spektakularne odkrycia nowych Homo, australopiteków i ardipiteków), a także zaowocowały nową Opowieścią ryby dwudysznej. Na koniec muszę wspomnieć o Opowieści jaszczurki lawowej, drobnym dodatku, który wcześniej ukazał się jako artykuł w „Guardianie”, a napisany został podczas rejsu po archipelagu Galapagos.
Jeśli weźmiemy pod uwagę tempo nowych odkryć biologicznych, rozumie się samo przez się, że część materiału w tej książce może zostać wyparta przez nowe ustalenia. Tak działa nauka. W istocie nawet w ciągu paru miesięcy przed publikacją pojawiło się kilka artykułów naukowych odkrywających duże, nowe, głęboko osadzone gałęzie na drzewie życia. Co szczególnie uderzające, rozwój sekwencjonowania DNA stawia dzisiejszych naturalistów w dziwnej sytuacji: dysponują pełnymi genomami gatunków, które poza tym są niemal zupełnie nieznane. To bardzo różne organizmy, od podobnych do ludzi denisowian na jednym końcu naszej podróży do rozmaitych grup niehodowlanych bakterii na drugim. Kto wie, co przyniosą przyszłe odkrycia? Mimo wszystko większość tego, co napisaliśmy w pierwszym wydaniu, pozostaje w mocy ponad dziesięć lat później. To dobrze wróży wizji świata przyrody, jaką przedstawiamy na tych stronach.
Z satysfakcją obserwujemy, że podejście do kwestii filogenetycznych, które ostrożnie przyjęliśmy w pierwszym wydaniu – śledzenie historii rodowych genów niezależnie od organizmów, w których się znajdują – dziś leży u podstaw znacznej części współczesnej biologii. Podejście to dominuje w wielu nowych rozdziałach tego wydania. Mam nadzieję, że można mi wybaczyć, iż widzę w tym kolejne potwierdzenie słuszności „perspektywy genu”, za którą opowiadałem się przez większość swojego życia zawodowego.
W przypadku każdej wspólnie napisanej książki pojawia się kłopotliwa kwestia ustalenia konwencji narracyjnej: pisać w liczbie pojedynczej czy mnogiej? „Ja” czy „my”? W pierwszym wydaniu cały czas stosowałem pierwszą osobę liczby pojedynczej, bo rzeczywiście książka pisana była z mojego punktu widzenia, łącznie z osobistymi anegdotami i kaprysami. Wydawcy słusznie ocenili, że nie będzie to współgrało ze zmianą na „my”, i poradzili nam (ze względu na konieczność zachowania jednolitości przekazu), żeby trzymać się „ja” także w rozdziałach napisanych głównie przez Yana. Jednak w niektórych miejscach chcemy nadstawiać karku razem, na przykład w odniesieniu do określonej kwestii danej teorii albo techniki taksonomicznej. W takich przypadkach pisaliśmy „my” z pełnym przekonaniem.
Richard Dawkins, 2016Podziękowania
Do napisania tej książki przekonał mnie Anthony Cheethan, założyciel Orion Books. Fakt, że wycofał się, zanim praca się ukazała, pokazuje moje przesadne spóźnienie z doprowadzeniem jej do końca. Michael Dover znosił to opóźnienie z humorem i hartem ducha, a także cały czas mnie dopingował, w lot rozumiejąc, co usiłuję osiągnąć. Najlepszą z jego wielu dobrych decyzji było zaangażowanie Lathy Menon jako redaktorki. Tak jak w przypadku Kapłana diabła, pomoc Lathy okazała się nieoceniona. Na jej zdolności do objęcia obrazu całości i jednoczesnego dopilnowania szczegółów, na jej encyklopedycznej wiedzy, miłości do nauki i bezinteresownym oddaniu popularyzacji tejże nauki ogromnie skorzystałem zarówno ja sam, jak i cała książka. Inni pracownicy wydawnictwa także w wielu sprawach mi pomogli, a Jennie Condell i grafik Ken Wilson wykroczyli poza swoje obowiązki.
Mój asystent badawczy Yan Wong był w pełni zaangażowany w każdy etap planowania, zbierania materiałów i pisania tej książki. Jego pomysłowości i dogłębnej znajomości współczesnej biologii dorównuje tylko jego smykałka do komputerów. W tej dziedzinie z wdzięcznością przyjąłem rolę ucznia, ale trzeba tu dodać, że Yan wcześniej terminował u mnie, bo byłem jego nauczycielem w New College. Następnie zrobił doktorat u Alana Grafena, dawniej mojego doktoranta. Śmiało można powiedzieć, że wobec tego Yan był nie tylko moim studentem, lecz także prastudentem (czy studentem wnukiem). Czy jest uczniem czy mistrzem, jego wkład w niektóre opowieści był tak istotny, że nalegałem, by dodać jego nazwisko jako współautora. Kiedy wyjechał, żeby przemierzać Patagonię rowerem, książce na ostatnich etapach jej tworzenia bardzo przydała się nadzwyczajna wiedza zoologiczna Sama Turveya i jej skrupulatne wykorzystanie.
Najróżniejszych rad i pomocy chętnie udzielali Michael Yudkin, Mark Griffith, Steve Simpson, Angela Douglas, George McGavin, Jack Pettigrew, George Barlow, Colin Blakemore, John Mollon, Henry Bennet-Clark, Robin Elisabeth Cornwell, Lindell Bromham, Mark Sutton, Bethia Thomas, Eliza Howlett, Tom Kemp, Małgosia Nowak-Kemp, Richard Fortey, Derek Siveter, Alex Freeman, Nicky Warren, A.V. Grimstone, Alan Cooper, a zwłaszcza Christine DeBlase-Ballstadt. Innych, którym należą się podziękowania, wymieniam w przypisach na końcu książki.
Jestem głęboko wdzięczny Markowi Ridleyowi i Peterowi Hollandowi, którzy zostali zaangażowani przez wydawców jako wewnętrzni recenzenci i dali mi dokładnie takie rady, jakich potrzebowałem. Rutynowe odautorskie zapewnienie o odpowiedzialności za ewentualne niedociągnięcia jest w moim przypadku bardziej niż zwykle konieczne.
Jak zawsze z wdzięcznością przyjmuję pełną inwencji szczodrość Charlesa Simonyi. A moja żona, Lalla Ward, raz jeszcze była mi pomocą i opoką.
Richard Dawkins, 2004
Richard Dawkins zwrócił się do mnie pod koniec 2013 roku z propozycją uaktualnienia Opowieści przodka o badania z minionej dekady. Muszę mu podziękować przede wszystkim za to, że umożliwił tak łatwą współpracę, co uzasadniło moją entuzjastyczną zgodę. Wziąwszy jednak pod uwagę zakres tej książki, mój cel skończenia jej w 2014 roku był, jak się okazało, przesadnie optymistyczny.
Stało się jasne, że nowe wydanie mogłoby skorzystać na moim wcześniejszym udziale w projekcie OneZoom, wykorzystującym inspirujące fraktale Jamesa Rosindella, dzięki którym liczne gatunki (właściwie wszystkie formy życia) mogą się zmieścić na jednym wykresie. Ta książka, a także biologia w ujęciu popularnym w ogóle, wiele zawdzięcza Rosindellowi. Jego pomysł, by wykorzystać na diagramach rysunki sylwetek poszczególnych organizmów, został zaczerpnięty z projektu PhyloPic, pod mądrym kierownictwem Mike’a Keeseya; autorów poszczególnych rysunków podano w przypisach końcowych. Mam także dług wdzięczności wobec zespołu Open Tree of Life, jednego z wielu ambitnych projektów odzwierciedlających godny pochwały ruch w kierunku „otwartego dostępu” w nauce. Podobnie „otwarte” są blogi wytrwale aktualizowane przez Johna Hawksa i Larry’ego Morana: krótka wymiana informacji z oboma autorami bardzo mi pomogła.
Sprawia mi ogromną satysfakcję, że biologia ewolucyjna jest tak prężnie rozwijającą się dziedziną, ale bycie na bieżąco z nowymi badaniami to więcej niż pełnoetatowa praca. Moja interpretacja dogłębniejszych filogenez zwierzęcych, eukariotycznych, a nawet bakteryjnych, wiele zawdzięcza kilku dyskusjom z zawsze entuzjastycznym Jordim Papsem. Stephan Schiffels ogromnie mi pomógł z analizą genomu, a Tamas David-Barrett udzielił znakomitych wskazówek co do opowieści dotyczących człowieka. Ryan Gregory był tak dobry, że sprawdził nową Opowieść pływacza karłowatego, a Steven Balbus zweryfikował naszą interpretację swojej teorii. Oczywiście ponoszę pełną odpowiedzialność za wszelkie błędy i przeinaczenia.
Przydatnych rad na temat konkretnych badań lub potencjalnie niezręcznych sformułowań udzielili Peter Holland, Tim Lenton, Caro-Beth Stewart, Fabien Burki, David Legg i Michael Land. Podziękowania należą się także Randowi Russellowi, Alexowi Freemanowi i mojej żonie Nicky Warren, a także Isabelli Gibson i Dinah Challen za pomoc w zakresie grafiki.
W zespole redakcyjnym Bea Hemming kierowała całością imponująco lekką ręką, redaktorka Holly Harley zachowywała spokój i optymizm w obliczu niekończących się naukowych aktualizacji, natomiast graficzka Helen Ewing – w obliczu natarcia fraktali.
Yan Wong, 2016Spojrzenie z wyżyn perspektywy czasu
Historia się nie powtarza, ale się rymuje.
Mark Twain
Historia się powtarza; między innymi to właśnie jest z nią nie tak.
Clarence Darrow
O historii pisano już, że to jedna cholerna rzecz następująca po drugiej. Tę uwagę można traktować jako ostrzeżenie przed dwiema pokusami, a ja – należycie ostrzeżony – będę ostrożnie flirtował z obiema. Po pierwsze, historyka kusi, żeby grzebać w przeszłości w poszukiwaniu powtarzających się wzorów czy schematów albo przynajmniej zgodnie ze słowami Marka Twaina szukać powodów i rymów do wszystkiego. Ten apetyt na schematy stanowi afront dla osób, które twierdzą stanowczo, że zgadzają się z innymi słowami Marka Twaina: „Historia to zwykle bezładna gmatwanina”. Według nich historia zmierza donikąd i nie przestrzega żadnych zasad. Drugą, pokrewną pokusą jest próżność teraźniejszości: postrzeganie przeszłości jako wymierzonej w stronę naszych czasów, tak jakby bohaterowie sztuki, jaką jest historia, nie mieli nic lepszego do roboty, niż zwiastować nasze nadejście.
Są to żywotne kwestie w historii człowieka – znane w tej dziedzinie pod nazwami, którymi nie musimy zaprzątać sobie głowy – a w dłuższej perspektywie czasowej ewolucji pojawiają się one z jeszcze większą siłą i bez większej zgodności. Historię ewolucji można podsumować słowami: jeden cholerny gatunek występujący po drugim. Jednak dla wielu biologów, ze mną włącznie, będzie to zubożona perspektywa. Jeśli popatrzymy na ewolucję w ten sposób, przegapimy większość tego, co naprawdę istotne. Ewolucja się rymuje, pewne schematy się powtarzają. I nie dzieje się to ot tak, po prostu, lecz z bardzo zrozumiałych powodów: głównie darwinowskich, ponieważ biologia, w przeciwieństwie do historii człowieka czy nawet fizyki, już ma swoją wielką teorię unifikacji, akceptowaną przez wszystkich kompetentnych praktyków, chociaż w różnych wersjach i interpretacjach. Pisząc historię ewolucji, nie uchylam się przed szukaniem prawidłowości i zasad, ale staram się robić to ostrożnie i uważnie.
A co z drugą pokusą: zarozumiałego patrzenia z perspektywy czasu? Co z ideą, że zadaniem przeszłości jest przynieść nam naszą teraźniejszość? Nieżyjący już Stephen Jay Gould słusznie zwrócił uwagę, że dominującą ikoną ewolucji w popularnym wydaniu, karykaturą niemal tak wszechobecną jak lemingi skaczące z urwiska (to także fałszywy mit), jest rządek powłóczących nogami naszych małpich przodków, stopniowo wstających i podążających za wyprostowaną, kroczącą majestatycznie postacią Homo sapiens sapiens. W takim ujęciu to człowiek jest ostatnim słowem ewolucji (oczywiście zawsze jest to mężczyzna, nie kobieta); człowiek jest celem, do którego zdąża całe to przedsięwzięcie; człowiek jest magnesem przyciągającym ewolucję z przeszłości ku swojej wysokiej pozycji.
Wersja fizyków nie jest aż tak ewidentnie pyszałkowata, ale jednak czuję się w obowiązku o niej wspomnieć. Chodzi mi tu o zasadę antropiczną, mówiącą o tym, że same prawa fizyki czy fundamentalne stałe wszechświata są precyzyjnie dostrojone, ukartowane, obliczone na to, żeby w końcu zaistniała ludzkość. Ta koncepcja niekoniecznie opiera się na próżności. Nie musi oznaczać, że wszechświat powstał specjalnie w tym celu, żebyśmy my się w nim pojawili. Wynika z niej tylko tyle, że tu jesteśmy, co byłoby niemożliwe w świecie, któremu brakowałoby zdolności do wytworzenia takich istot. Jak mówią nam fizycy, to nie przypadek, że na niebie widzimy gwiazdy – są one niezbędną częścią każdego wszechświata zdolnego nas wygenerować. To nie oznacza, że gwiazdy istnieją w tym celu. Po prostu bez gwiazd nie byłoby w układzie okresowym atomów cięższych od litu, a chemia złożona z zaledwie trzech pierwiastków jest zbyt uboga, by podtrzymać życie. Patrzenie jest czynnością, która może zachodzić tylko w takim wszechświecie, w którym widać gwiazdy.
Trzeba tu jednak powiedzieć więcej. Zważywszy na banalny fakt, że nasza obecność wymaga praw i stałych fizycznych, dzięki którym możliwe było nasze powstanie, istnienie takich konkretnych, podstawowych zasad może nadal wydawać się niepokojąco nieprawdopodobne. W zależności od założeń fizycy mogą uznać, że zbiór możliwych wszechświatów jest zdecydowanie liczniejszy od tego podzbioru, którego prawa i stałe pozwoliły rozwinąć się fizyce: poprzez gwiazdy w chemię, a poprzez planety w biologię. Dla niektórych oznacza to, że prawa i stałe musiały od początku być obmyślone (chociaż dziwi mnie, dlaczego ktokolwiek uważa to za wyjaśnienie czegokolwiek, skoro problem szybko przechodzi w większy: jak można by wytłumaczyć istnienie równie precyzyjnie dostrojonego i nieprawdopodobnego Planisty).
Inni fizycy nie mają pewności, czy prawa i stałe fizyczne w ogóle mogły być różne, czy mogły swobodnie się zmieniać. Kiedy byłem mały, nie było dla mnie oczywiste, dlaczego pięć razy osiem musi dać taki sam wynik jak osiem razy pięć. Przyjąłem to jako coś, o czym z przekonaniem mówią dorośli. Dopiero później zrozumiałem – może wyobraziłem sobie prostokąty? – dlaczego takie pary iloczynów są zależne od siebie. Rozumiemy, że obwód i średnica tego samego koła nie mogą być niezależne: w przeciwnym razie moglibyśmy czuć pokusę zakładania, że istnieje mnóstwo możliwych wszechświatów, z których każdy miałby inną wartość π. Być może, jak twierdzą niektórzy fizycy, między innymi noblista Steven Weinberg, w końcu, dzięki jakiejś Wielkiej Unifikacji, zrozumiemy, że fundamentalne stałe wszechświata, które obecnie traktujemy jako niezależne od siebie, mają mniej stopni swobody, niż to sobie dziś wyobrażamy. Może dopuszczalny jest tylko jeden sposób istnienia wszechświata. To podważyłoby spekulacje dotyczące antropicznego zbiegu okoliczności.
Jeszcze inni fizycy, w tym sir Martin Rees, pełniący obecnie funkcję astronoma królewskiego na brytyjskim dworze, przyjmują, że mamy tu do czynienia z prawdziwym zbiegiem okoliczności, który należy wyjaśnić, i tłumaczą go teorią wielu wszechświatów istniejących równolegle, wzajemnie od siebie odizolowanych, z których każdy ma własny zbiór praw i stałych fizycznych¹. Oczywiście my, którzy zastanawiamy się nad takimi rzeczami, musimy być usytuowani w jednym z tych rzadkich wszechświatów, których prawa i stałe pozwalają na nasze powstanie.
Fizyk teoretyk Lee Smolin dodał tu pomysłowe darwinowskie ujęcie, które zmniejsza statystyczne nieprawdopodobieństwo naszego istnienia. W modelu Smolina wszechświaty rodzą wszechświaty córki, które różnią się między sobą pod względem praw i stałych fizycznych. Wszechświaty córki powstają w czarnych dziurach wszechświata rodzica i dziedziczą jego prawa i stałe, ale z możliwością niewielkiej losowej zmiany – „mutacji”. Oczywiście prawa i stałe przekazują dalej swoim córkom tylko te wszechświaty córki, które mają to, co potrzebne, aby się rozmnażać (na przykład trwają na tyle długo, by powstały w nich czarne dziury). Gwiazdy są prekursorami czarnych dziur, a czarne dziury w modelu Smolina stanowią klucz do narodzin nowych wszechświatów. Przy takim kosmicznym darwinizmie faworyzowane są te wszechświaty, w których mogą powstawać gwiazdy. Właściwości wszechświata przekazujące przyszłości ten dar jednocześnie prowadzą do wyprodukowania dużych atomów, w tym szczególnie ważnych atomów węgla. A jeśli tak, to nie tylko żyjemy we wszechświecie zdolnym do wytworzenia życia, lecz także kolejne pokolenia wszechświatów stopniowo ewoluują, by w coraz większym stopniu posiadać – jako efekt uboczny – tę życiotwórczą zdolność.
Mój kolega po fachu Andy Gardner wykazał ostatnio, że ta sama matematyka opisuje zarówno teorię Smolina, jak i darwinowską ewolucję. Ta logika do mnie przemawia, jak zapewne do każdego człowieka obdarzonego wyobraźnią, ale jeśli chodzi o fizykę, nie mam kwalifikacji, aby to oceniać. Nie znalazłem żadnego fizyka, który by potępił tę teorię jako zdecydowanie błędną – najbardziej negatywna rzecz, jaką usłyszałem na jej temat, dotyczy tego, że jest to teoria zbędna. Niektórzy fizycy, jak już to widzieliśmy, marzą o teorii ostatecznej, w której świetle rzekome dostrojenie wszechświata do istnienia człowieka i tak okaże się urojeniem. Żaden element naszej wiedzy nie wyklucza teorii Smolina, a on sam twierdzi, że ta koncepcja ma zaletę sprawdzalności, którą naukowcy cenią wyżej, niż się wielu laikom wydaje. Wszystko to Smolin opisuje w swojej książce The Life of the Cosmos. Polecam tę książkę.
To była tylko dygresja na temat wersji lansowanych przez fizyków. Wersję biologiczną łatwiej jest zdyskredytować od czasów Darwina, chociaż przed nim było to trudniejsze – i tym właśnie się tu zajmujemy. Ewolucja biologiczna nie ma uprzywilejowanej linii pochodzenia ani określonego celu. Osiągnęła wiele milionów celów doraźnych (liczba gatunków żyjących w momencie obserwacji). Nie ma żadnego innego powodu poza próżnością – tak się składa, że naszą, skoro to my wypowiadamy się na ten temat – aby uznawać którykolwiek z nich za bardziej uprzywilejowany od innych.
Nie oznacza to, jak będę dalej dowodził, że w historii ewolucji zupełnie nie występują powody czy rymy. Uważam, że widać w niej powtarzające się schematy i prawidłowości. Jestem także przekonany, chociaż dziś budzi to większe kontrowersje niż dawniej, że można powiedzieć, iż pod pewnymi względami ewolucja jest kierunkowa, postępowa (progresywna), a nawet przewidywalna. Jednak postęp zdecydowanie nie oznacza tu postępu w stronę ludzkości, a my musimy się pogodzić z tym, że „przewidywalność” będzie słaba i pozbawiona wydźwięku pochlebnego dla naszego gatunku. Historyk musi wystrzegać się tworzenia narracji, która choćby w najmniejszym stopniu zmierzać będzie do postawienia człowieka w punkcie ewolucyjnej kulminacji.