Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą - ebook
Opowieść wigilijna, czyli kolęda prozą - ebook
Ponadczasowe bożonarodzeniowe opowiadanie Charlesa Dickensa w nowym przekładzie Jacka Dehnela, z nieziemskimi ilustracjami Lisy Aisato! Piękniejszego wydania nie znajdziecie!
Ebenezer Scrooge nie lubi ludzi, nie znosi świąt, gardzi radością i dba jedynie o własny interes, który przynosi pieniądze. Nie ma wszak nic cenniejszego niż majątek! Scrooge wierzy w to święcie, aż do pewnego wigilijnego wieczoru, kiedy to skąpca i samotnika odwiedzają kolejno: Duch Marleya – byłego wspólnika, Duch Świąt Obecnych, Duch Świąt Minionych oraz Duch Świąt Przyszłych.
Ta noc odmieni Scrooge’a na zawsze, a i w waszych sercach rozpali nadzieję i wiarę. Przeczytajcie, obejrzyjcie, a uwierzycie na nowo w Ducha Świąt Bożego Narodzenia!
To świąteczny evegreen i dzięki nowemu tłumaczeniu oraz pięknym ilustracjom Lisy Aisato must have nadchodzącej Gwiazdki! Książka, która będzie wyglądała bajecznie na półce obok Śnieżnej siostry, Strażniczki Słońca i Życia.
* To wydanie żadnemu ósmoklasiście nie wyda się nudne i przestarzałe!
Kategoria: | Podstawówka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07910-2 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAK! I był to słupek przy jego łóżku. Było to bowiem jego łóżko i jego pokój. A co najlepsze i najradośniejsze, jego był też Czas, który miał przed sobą i w którym mógł wiele naprawić.
– Będę żył w czasie Przeszłym, Obecnym i Przyszłym! – powtórzył Scrooge, gramoląc się z łóżka. – Będą we mnie działały Duchy wszystkich tych Trzech Świąt! Och, Jacobie Marleyu! Dzięki niech będą Niebiosom i Bożemu Narodzeniu! Powtórzę to na kolanach, stary Jacobie, na kolanach!
Tak się rzucał na wszystkie strony, tak promieniał dobrymi zamiarami, że łamiący się głos odmawiał mu niemalże posłuszeństwa. Dopiero co gwałtownie szlochał, spierając się z Duchem, i twarz miał jeszcze całą mokrą od łez.
– Nie zerwali ich – zakrzyknął Scrooge, biorąc w ramiona jedną z zasłon przy łóżku – nie zerwali ich, są, łącznie z kółeczkami i resztą! Są tu... i ja tu j e s t e m... może uda się rozproszyć cienie rzeczy, które mogły się wydarzyć. Uda się! Wiem, że się uda!
Przez cały ten czas jego ręce były zajęte ubraniami; wywracały je na lewą stronę, wkładały górą na dół, rozrywały, rzucały gdzie popadnie, robiły z nimi najdziwniejsze rzeczy.
– Nie wiem, co robić! – zawołał Scrooge, śmiejąc się i płacząc na jednym oddechu, zmieniony w mitycznego Laokoona, owiniętego nie wężami, lecz pończochami. – Jestem lekki jak piórko, szczęśliwy jak anioł, radosny jak uczniak. Jestem wesolutki jak pijak. Wesołych świąt wszystkim! Szczęśliwego nowego roku całemu światu! Hej tam! Hop, hop! Cześć!
Pogalopował już do salonu i właśnie tam stał, pozbawiony tchu.
– Jest i rondelek, w którym miałem owsiankę! – zawołał, zaczynając wszystko od nowa i krążąc przed kominkiem. – Są też drzwi, przez które wszedł Duch Jacoba Marleya! I kącik, w którym zasiadł Duch Świąt Obecnych! Jest i okno, przez które widziałem tułające się Duchy! Wszystko dobrze, wszystko to prawda, wszystko to się wydarzyło. Ha, ha, ha!
Doprawdy, jak na człowieka, który od lat tego nie ćwiczył, był to wspaniały śmiech, śmiech pierwsza klasa. Ojciec licznego, ogromnie licznego potomstwa błyskotliwych śmiechów!
– Nie wiem, jaki mamy dzień miesiąca! – powiedział Scrooge. – Nie wiem, jak długi czas spędziłem wśród Duchów. Nic nie wiem. Jestem jak dziecko. Nieważne. Mniejsza o to. Wolę już być tym dzieckiem. Cześć! Hop, hop! Cześć wam!
W tym uniesieniu dołączyły do niego kościoły, wydzwaniające przenajradośniejsze dźwięki, jakie w życiu słyszał. Bim-bom, łubu-du, din-don, dzwon. Dzwon, don-din; łubudu, bom-bim! O, cudownie, cudownie!
Podbiegłszy do okna, otworzył je i wystawił głowę. Żadnej mgły, żadnych oparów; czystość, światło, serdeczność, żywość, chłód; chłód, zagrzewający krew do tańca: złocisty słoneczny blask, rajskie niebo, słodkie, świeże powietrze, radosne dzwony. O, cudownie! Cudownie!
– Jaki mamy dzień? – zakrzyknął Scrooge, wołając do chłopca w odświętnym ubraniu, który zatrzymał się w dole może po to tylko, żeby mu się przyjrzeć.
– Że co? – odparł chłopiec, bezgranicznie zadziwiony.
– Jaki mamy dziś dzień, miły młodzieńcze?
– Dziś? No przecież BOŻE NARODZENIE.
– To Boże Narodzenie! – powiedział Scrooge do siebie. – Czyli go nie przegapiłem. Duchy ze wszystkim uporały się w jedną noc. Potrafią zrobić, co im się tylko zamarzy. Jasne, że potrafią. Jasne, że potrafią. Hej tam, miły młodzieńcze!
– Hej! – odparł chłopiec.
– Znasz ten mięsny z drobiem przy następnej ulicy, tej zaraz obok, na rogu?
– Widzi mi się, że znam – rzekł na to malec.
– Bystry chłopak! – powiedział Scrooge. – Wyjątkowy chłopak! A wiesz, czy sprzedali może tego prima sort indyka, co wisiał w witrynie? Nie tego małego prima sort indyka, tylko dużego.
– Takiego dużego jak ja?
– Cóż za uroczy chłopiec! – powiedział Scrooge. – Prawdziwa przyjemność z nim pogawędzić. Tak, kawalerze!
– No, to dalej tam wisi – odparł.
– Wisi? Leć go kupić.
– Nie ma głupich! – żachnął się chłopiec.
– Nie, nie – powiedział Scrooge – poważnie mówię. Leć go kupić i każ go tu przynieść, żebym mógł im powiedzieć, gdzie go mają dostarczyć. Wróć tu ze sprzedawcą, a dam ci szylinga. A jak wrócisz w mniej niż pięć minut, to i pół korony!
Chłopiec poleciał jak pocisk. Ktoś, kto chciałby wystrzelić choćby w połowie tak prędko, musiałby już trzymać palec na spuście.
– Poślę go do Boba Cratchita! – wyszeptał Scrooge, zacierając ręce i aż zanosząc się śmiechem. – Nie będzie miał pojęcia, kto go posyła. Ten indyk jest ze dwa razy większy od Tyciego Tima. Żaden kawalarz nie wyciął nikomu takiego numeru jak ten, który wytnę Bobowi!
Dłoń, którą wypisywał adres, nieco drżała, w końcu jednak go wypisał i zszedł na dół, żeby otworzyć drzwi na ulicę, gotów na nadejście posłańca od rzeźnika. Kiedy tak stał, czekając, aż się zjawi, jego wzrok przykuła kołatka.
– Będę ją uwielbiał, póki żyję! – zawołał, głaszcząc ją dłonią. – Kiedyś ledwo na nią spojrzałem. A jaki ona ma szczery wyraz twarzy! Cóż za cudowna kołatka! A oto i nasz indyk! Cześć! Hop, hop! Jak się masz? Wesołych świąt.
Był to indyk co się zowie. To ptaszysko nie ustałoby na tych nogach. Pękłyby w jednej chwili, jak kruche laseczki laku do pieczęci.
– Ha, aż do Camden Town tego nie doniesiesz! – powiedział Scrooge. – Musisz pojechać dorożką.
Chichot, z którym to powiedział, i chichot, z którym zapłacił za indyka, i chichot, z którym zapłacił za dorożkę, i chichot, z którym wynagrodził chłopaka, i tak były mniejsze niż chichot, z którym zasiadł, bez tchu, w swoim fotelu, i chichotał, aż mu łzy płynęły.
Golenie się nie było łatwe, bo dłoń wciąż mu jeszcze bardzo drżała, golenie zaś wymaga uwagi, nawet jeśli w tym samym czasie nie tańczysz. Ale nawet gdyby sobie odciął brzytwą koniec nosa, przykleiłby sobie plaster i byłby całkiem zadowolony.
Ubrał się w „najlepszy strój” i wreszcie wyszedł na ulicę. O tej porze ludzie już wylegli, jak to widział u boku Ducha Świąt Obecnych; spacerując tak z rękami założonymi na plecach, Scrooge każdemu z nich przyglądał się z rozanielonym uśmiechem. Wyglądał tak, mówiąc krótko, nieodparcie sympatycznie, że trzej czy czterej ludzie w równie dobrych humorach powiedzieli mu: „Dzień dobry panu! Wesołych świąt”. Scrooge zaś potem często mawiał, że ze wszystkich radosnych słów, które w życiu usłyszał, te dla jego uszu były najradośniejsze.
Daleko nie zaszedł, kiedy ujrzał idącego z przeciwnej strony owego zażywnego jegomościa, który poprzedniego dnia wstąpił do jego kantoru, mówiąc: „Scrooge i Marley, jak mniemam?”. Aż serce mu się ścisnęło na myśl, że ten stary jegomość spojrzy na niego, kiedy się spotkają; wiedział jednak, jaka otwiera się przed nim ścieżka, więc nią podążył.
– Drogi mój panie – powiedział, przyspieszając kroku i chwytając owego jegomościa w ramiona. – Jak się pan miewa? Mam nadzieję, że wczoraj wszystko dobrze poszło. Bardzo to miłe z pana strony. Życzę panu wesołych świąt!
– Pan Scrooge?
– Tak – odpowiedział Scrooge. – Takie właśnie noszę nazwisko, które, obawiam się, może się panu źle kojarzyć. Pozwoli pan, że poproszę go o wybaczenie. Czy byłby pan tak dobry... – tu Scrooge wyszeptał mu coś do ucha.
– Wielkie nieba! – zakrzyknął jegomość, aż mu tchu zabrakło. – Drogi mój panie Scrooge, nie mówi pan chyba poważnie?
– Ależ tak. I ani grosza mniej. Proszę mi wierzyć, że tylko spłacam tym liczne zadawnione długi. Wyświadczy mi pan tę przysługę?
– Drogi mój panie – powiedział tamten, ściskając mu dłoń – nie wiem, co powiedzieć na tak hoj...
– Proszę nic nie mówić – odparł Scrooge. – Niech mnie pan odwiedzi. Odwiedzi mnie pan?
– Odwiedzę! – zakrzyknął starszy jegomość. I było jasne, że mówił szczerze.
– Dziękuję. Jestem zobowiązany. Po stokroć dziękuję. Wszystkiego dobrego!
Poszedł do kościoła i spacerował ulicami, przyglądając się, jak ludzie śpieszą w tę i we w tę, i głaskał dzieci po głowach, i wypytywał żebraków, i zerkał przez okna do kuchni domów i na pokoje, i odkrył, że we wszystkim tym umie znaleźć przyjemność. Nie spodziewał się nigdy, że zwykły spacer... że cokolwiek... jest w stanie dać mu tyle szczęścia. Po południu zaś skierował swe kroki do domu siostrzeńca.
Minął jego drzwi dobrych dziesięć razy, zanim ośmielił się do nich podejść i zapukać. Ale podniósł rękę i wreszcie to zrobił:
– Czy pan w domu, moja droga? – zapytał służącą. Cóż za miła dziewczyna. Przemiła.
– Tak, proszę pana.
– A gdzie, kochanieńka? – zapytał Scrooge.
– W jadalni, proszę pana, razem z panią. Zaprowadzę do salonu, pan pozwoli.
– Dziękuję. Znamy się z nim dobrze – powiedział Scrooge, kładąc dłoń na klamce drzwi do jadalni – więc wejdę bez ceregieli, moja droga.
Nacisnął klamkę delikatnie i wsunął głowę przez szparę. Oglądali właśnie stół (zastawiony odświętnie w najlepszym porządku), bo młode małżeństwa zawsze się bardzo przejmują takimi sprawami i chcą się upewnić, że wszystko jest jak należy.
– Fredku! – powiedział Scrooge.
Ależ się przelękła pani siostrzeńcowa! Gdyby Scrooge nie zapomniał na chwilę, że zwykła przesiadywać w kącie ze swoim podnóżkiem, to pod żadnym pozorem by tego nie zrobił.
– A niech mnie! – zawołał Fred. – Któż to taki?
– To ja. Twój wuj Scrooge. Przyszedłem na obiad. Czy mogę wejść, Fredku?
Czy może wejść?! Całe szczęście, że przy powitaniu nie urwano mu ręki. Po pięciu minutach czuł się jak u siebie w domu. Trudno sobie wyobrazić większą serdeczność. Pani siostrzeńcowa wyglądała jak poprzednio. Podobnie Topper, jak już się zjawił. I pulchna siostra żony Freda, kiedy to o n a się zjawiła. I w ogóle wszyscy, kiedy wreszcie zjawili się i o n i. Cudowna zabawa, cudowne gry, cudowna zgoda, cu-dow-ne szczęście!
Następnego dnia był już w biurze z samego rana. O, naprawdę wcześnie. Gdybyż udało mu się przyjść jako pierwszy i przyłapać Boba Cratchita na spóźnieniu! Tak to sobie zaplanował.
I zrobił to, w rzeczy samej, zrobił! Zegar wybił dziewiątą. A Boba nie ma. Kwadrans po. Boba nie ma. Spóźnił się o całe osiemnaście i pół minuty. Scrooge siedział przy szeroko otwartych drzwiach, tak żeby widzieć, jak Cratchit wchodzi do swojej klitki.
Kapelusz zdjął, zanim jeszcze otworzył drzwi, szalik zresztą też. Zasiadł na swoim krześle w try miga i pędził piórem po papierze, jakby chciał przegonić godzinę dziewiątą.
– Dzień dobry! – warknął Scrooge swoim zwyczajnym głosem, na tyle, na ile umiał go jeszcze naśladować. – Co pan sobie myślisz, przychodząc tu o tej porze?
– Bardzo pana przepraszam – odparł Bob – f a k t y c z n i e, jestem spóźniony.
– Spóźniony? – powtórzył Scrooge. – Tak. Sądzę, że jest pan. Pozwoli pan tutaj, drogi panie.
– To tylko raz w roku, proszę pana – błagał Bob, wychynąwszy ze swojej klitki. – To się więcej nie powtórzy. Poświętowaliśmy wczoraj wesoło, proszę pana.
– No, to ja panu powiem, przyjacielu – rzekł na to Scrooge – że nie zamierzam wytrzymywać dłużej tego rodzaju zachowań. Dlatego też – ciągnął, zeskoczywszy ze swojego krzesła i tak dziabnąwszy Boba palcem pod żebra, że ten aż się zatoczył z powrotem do swojej klitki – dlatego też zamierzam podnieść pańską pensję!
Bob cały się trząsł i zbliżył się do linijki. Miał przez krótką chwilę pomysł, że zdzieli nią Scrooge’a, obezwładni go i zawoła ludzi z dziedzińca, żeby mu pomogli i przynieśli kaftan bezpieczeństwa.
– Wesołych świąt, Bobie! – powiedział Scrooge ze szczerością, której nie dało się pomylić z niczym innym, po czym poklepał go po plecach – weselszych świąt, Bobie, niż te, które ci przez wiele lat psułem! Podniosę ci pensję i wezmę się do pomagania twojej cienko przędącej rodzinie, a te twoje sprawy omówimy dziś po południu, nad bożonarodzeniową wazą pełną ponczu, drogi Bobie! Rozpal no ogień, a kup no jeszcze jeden koksownik, zanim postawisz kropkę nad kolejnym „i”, Bobie Cratchicie!
Scrooge zachował się jeszcze lepiej, niż zapowiedział. Zrobił wszystko, co obiecał, i nieporównanie więcej; jeśli zaś chodzi o Tyciego Tima, który NIE umarł, został jego drugim ojcem. Stał się dobrym przyjacielem, dobrym pracodawcą i dobrym człowiekiem, o czym wiedziało całe stare dobre miasto i każde inne stare dobre miasto, miasteczko, każda wioska w całym starym dobrym świecie. Niektórzy się z niego śmiali, widząc tę odmianę, ale niech się śmieją, mało kto ich zresztą słuchał; Scrooge był bowiem dość mądry, by wiedzieć, że nigdy na tym świecie nie zdarzyła się dobra rzecz, której pewni ludzie od samego początku by nie wyśmiewali; a wiedząc, że tacy jak oni zawsze będą ślepi, myślał sobie, że lepiej już, jak marszczą oczy w grymasach śmiechu, niż gdyby mieli cierpieć tę chorobę w mniej przyjemny sposób. Jego własne serce się śmiało – i to wystarczało mu w zupełności.
Z Duchami więcej się nie spotkał i już do końca swoich dni żył w całkowitej abstynencji od całego tego spirytyzmu; odtąd zawsze o nim mawiano, że ten to umiał świętować Boże Narodzenie lepiej niż ktokolwiek inny. Oby można tak było szczerze powiedzieć i o nas, o każdym z nas! A zatem, jak powiedział Tyci Tim, niech Bóg nam błogosławi, wszystkim razem i każdemu z osobna!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------