- promocja
Opowieść wigilijna - ebook
Opowieść wigilijna - ebook
Opowieść wigilijna, najbardziej znane dzieło Charlesa Dickensa, to piękna
i wzruszająca historia o magicznej sile Świąt Bożego Narodzenia.
Akcja opowiadania rozgrywa się w dziewiętnastym wieku w Londynie. Ebenezer Scrooge jest zgorzkniałym samotnikiem, nieznoszącym towarzystwa ludzi i dbającym jedynie o dobra materialne. W wigilijną noc głównemu bohaterowi ukazuje się duch jego byłego wspólnika. Ostrzega on Scrooge’a przed karą, którą może ponieść za swoje zachowanie. Kiedy Scrooge bagatelizuje słowa ducha, w mieszkaniu bohatera pojawiają się kolejne zjawy i zabierają upartego starca w podróż do przeszłości…
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16533-5 |
Rozmiar pliku: | 1 006 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Duch Marleya_
Zacznę od tego, że Marley już nie żył. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Akt zgonu został podpisany przez pastora, urzędnika parafii, właściciela zakładu pogrzebowego i głównego żałobnika Scrooge’a. A na giełdzie podpis Scrooge’a, cokolwiek by ów podpisał, zawsze cieszył się zaufaniem.
Stary Marley był martwy jak ćwiek w drzwiach.
Na podstawie mojej własnej wiedzy nie zamierzam jednak twierdzić, że ćwiek w drzwiach jest jakoś szczególnie martwy. Skłonny byłbym raczej uważać ćwiek w trumnie za najbardziej martwy artykuł w handlu metalem. Jednak w tym porównaniu jest zawarta mądrość naszych przodków i nie mogę jej zbezcześcić, podnosząc na nią swe bezbożne ręce, bo wtedy nasz kraj mógłby przepaść z kretesem. Pozwólcie mi więc powtórzyć stanowczo, że Marley był martwy jak ćwiek w drzwiach.
Czy Scrooge wiedział, że Marley nie żyje? Oczywiście, jak mogłoby być inaczej. Scrooge i Marley byli wspólnikami od nie wiem jak dawna. Scrooge był jedynym wykonawcą testamentu Marleya, wyłącznym zarządcą jego majątku, jedynym spadkobiercą i beneficjentem, jedynym przyjacielem i jedynym żałobnikiem na pogrzebie. Ale nawet Scrooge nie był specjalnie zmartwiony tym smutnym wydarzeniem, bowiem jako znakomity kupiec uczcił dzień pogrzebu korzystną transakcją handlową.
Wzmianka o pogrzebie Marleya przypomniała mi o tym, od czego zacząłem. Otóż nie ma żadnej wątpliwości, że Marley już nie żył. Trzeba to dokładnie zrozumieć, w przeciwnym razie historia, którą mam zamiar opowiedzieć, wcale nie będzie zdumiewająca. Gdybyśmy nie byli całkowicie przekonani, że ojciec Hamleta umarł, zanim zaczęło się przedstawienie, to jego nocna wędrówka w porywach wschodniego wiatru po wałach własnego zamku nie byłaby bardziej niezwykła, niż nierozważny spacer dżentelmena w średnim wieku w wietrznym miejscu, na przykład na cmentarzu przy katedrze św. Pawła, po to tylko, żeby zaskoczyć swojego niedorozwiniętego umysłowo syna.
Scrooge nigdy nie usunął nazwiska starego Marleya, dlatego później przez wiele lat widniało ono nad drzwiami domu składowego „Scrooge i Marley”. Firma była powszechnie znana jako skład Scrooge’a i Marleya. Nowi klienci od czasu do czasu nazywali Scrooge’a Scrooge’em, a niekiedy Marleyem, a on zgadzał się na to. Było mu wszystko jedno.
Och! Scrooge miał twardą rękę i umiał ludzi zmuszać do pracy. Ten chciwy stary grzesznik wyciskał z nich siódme poty, dusił i mocno trzymał w garści. Był twardy i ostry jak krzemień, z którego żadna stal nie mogłaby wykrzesać szlachetnego ognia; skryty, zamknięty w sobie i samotny jak kołek w płocie. Wewnętrzny chłód mroził jego rysy, wyostrzył spiczasty nos, zmarszczył policzki i usztywnił chód, oczy otoczył czerwonymi obwódkami, a wąskie wargi pokrył sinością. W dodatku, mówiąc bez ogródek, głos Scrooge’a brzmiał zgrzytliwie. Biały szron osiadł mu na głowie, brwiach i brodzie. Nigdy nie rozstawał się z tym swoim wewnętrznym chłodem; mroził powietrze w kantorze podczas upałów lata i pilnie baczył, żeby ów mróz nie zelżał nawet o jeden stopień w Boże Narodzenie.
Zmiany pogody miały niewielki wpływ na Scrooge’a. Upał nie mógł go rozgrzać ani mróz go ochłodzić. Żaden wiatr nie był bardziej lodowaty od niego, a żadna śnieżyca i ulewa nie były bardziej gwałtowne niż on. Niepogoda nie mogła się do niego dobrać. Rzęsiste opady deszczu, śniegu czy gradu mogły się pochlubić tylko jedną nad nim przewagą – często hojnie padały na ludzi, a on nigdy wobec nikogo nie okazał się szczodry.
Nikt nigdy nie zatrzymał go na ulicy, żeby zagadnąć życzliwie: „Jak się miewasz, drogi Scrooge? Kiedy mnie odwiedzisz?”. Żebracy nie prosili go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę; przez całe jego życie żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie zapytali go o drogę. Nawet psy ociemniałych poznały się na nim i kiedy nadchodził, ciągnęły swoich panów do sieni i na dziedzińce domów, i machały ogonami, jakby chciały powiedzieć: „Lepiej, mój niewidomy panie, być ślepcem, niż przeszywać ludzi takim diabelskim spojrzeniem”.
Scrooge’a jednak to nie obchodziło. Pragnął tylko jednego: kroczyć samotnie po zatłoczonych ścieżkach życia i trzymać się z dala od ludzkiej sympatii. To dla Scrooge’a było tym, co znający się na rzeczy ludzie nazywają prawdziwymi delicjami.
Pewnego razu, podczas jednego z najpiękniejszych dni w roku, bo w wigilię Bożego Narodzenia, stary Scrooge siedział w swoim kantorze zajęty pracą. Pogoda była mglista, panowało przejmujące zimno. Do Scrooge’a dobiegały odgłosy, jak ludzie, chodząc po dziedzińcu, sapią, zabijają ręce dla rozgrzewki i przytupują. Miejski zegar dopiero co wybił trzecią, ale było już zupełnie ciemno, zresztą cały dzień był mroczny, i w oknach sąsiednich biur jaśniało światło świec, podobne do czerwonych smug w brunatnym powietrzu. Mgła przez każdą szczelinę i dziurkę od klucza wciskała się do pomieszczeń, a na zewnątrz była tak gęsta, że chociaż dziedziniec należał do najwęższych, to domy naprzeciwko wyłaniały się z niej jak widma. Patrząc na opadające tumany mgły, przesłaniające wszystko wokół, można było pomyśleć, że to tuż obok matka natura warzy wielkie kadzie piwa.
Drzwi do kantoru Scrooge’a były otwarte, chciał on bowiem nieustannie obserwować swojego kancelistę, który w ponurej małej komórce, podobnej do studni, kopiował listy. W pomieszczeniu Scrooge’a palił się w kominku niewielki ogień, lecz w pokoiku jego pomocnika był tak mały, że żarzył się tam chyba tylko jeden kawałeczek węgla. Ale kancelista nie mógł go podsycać, bo skrzynka z węglem stała w kantorze i z pewnością, gdyby poszedł tam z szufelką, to jego pryncypał mu oświadczy, że go zwalnia. Dlatego też starał się ogrzać przy płomieniu świecy, a że nie miał bujnej wyobraźni, to i te sposoby go zawiodły.
– Wesołych świąt, wujaszku! Niech cię Bóg strzeże! – zawołał czyjś wesoły głos. To powiedział siostrzeniec Scrooge’a, który nadszedł tak szybko, że Scrooge dostrzegł go dopiero wtedy, gdy młodzieniec się odezwał.
– Phi – bąknął Scrooge – Bzdury.
Szybki ruch na mrozie i we mgle tak rozgrzał chłopca, że aż biła od niego łuna. Jego piękna twarz była rumiana, oczy skrzyły się, a z każdym oddechem kłęby pary buchały mu z ust.
– Święta Bożego Narodzenia uważasz za bzdury, wujaszku? Jestem pewien, że tak nie myślisz.
– A właśnie, że myślę – odrzekł Scrooge. – Wesołych Świąt! Jakie masz prawo być wesołym? Jakie masz do tego podstawy? Jesteś przecież taki biedny.
– Racja – odpowiedział wesoło siostrzeniec. – Jakie więc ty masz prawo być ponurym, wujku? Jakie masz powody do smutku? Przecież jesteś taki bogaty.
Scrooge, nie znajdując żadnej lepszej odpowiedzi, znowu mruknął:
– Phi – po czym dodał: – Bzdury!
– Nie bądź zagniewany, wujaszku – strofował go siostrzeniec.
– Jak mogę nie być zagniewany – odparł Scrooge – żyjąc w świecie takich głupców? Wesołych Świąt! Do diabła z wesołymi świętami! Czymże innym jest dla ciebie Boże Narodzenie, jak nie czasem płacenia rachunków, na które nie masz pieniędzy. To granica, po której przekroczeniu jesteś o rok starszy, ale ani o grosz bogatszy. W tym dniu prowadzisz bilans swoich ksiąg handlowych i widzisz, że każda pozycja z minionych dwunastu miesięcy świadczy o stratach. Gdybym mógł postąpić według własnej woli, to każdy idiota, który chodzi po ludziach z życzeniami wesołych świąt, zostałby ugotowany we własnym świątecznym puddingu i pogrzebany z gałązką ostrokrzewu zatkniętą w serce. Tak to powinno być.
– Wujaszku, nie bądź taki zły – powtórzył siostrzeniec.
– Siostrzeńcze! – odparł surowo wuj. – Obchodź sobie Boże Narodzenie po swojemu, a mnie pozwól je święcić na mój własny sposób.
– Święcić? – zdziwił się siostrzeniec. – Przecież ty wcale nie święcisz świąt.
– Pozwól więc – rzucił Scrooge – że nie będę sobie zaprzątał głowy tymi świętami. Wiele dobrego przyniosą ci w tym roku. A też wiele dobrego przyniosły ci w ubiegłych latach.
– Niewątpliwie – odparł siostrzeniec – przyniosły mi wiele dobrego, chociaż nie wiązały się z zyskiem materialnym. Na pewno zawsze myślałem o świętach Bożego Narodzenia – niezależnie od czci należnej ich świętej nazwie i od znaczenia tych świąt, jeśli te kwestie można w ogóle od siebie oddzielić – jako o dniach radosnych, łaskawych, pełnych miłosierdzia i przebaczenia win. To jedyny w długim roku czas, kiedy mężczyźni i kobiety spontanicznie otwierają swoje serca i zdają się traktować ludzi niżej od siebie stojących tak, jakby naprawdę mieli im towarzyszyć we wspólnej wędrówce do grobu, nie zaś jak rasę ludzi podążających w innym kierunku. Dlatego więc, wujaszku, chociaż święta nie wzbogaciły mnie ani o jedną sztukę złota czy srebra, to jednak wierzę, że przysporzyły mi wiele dobrego i wiele dobrego przyniosą w przyszłości. Dlatego mówię: niech Bóg je błogosławi!
Kancelista w swoim ciemnym kantorku mimo woli przyklasnął tym słowom. Uzmysłowił sobie jednak od razu niewłaściwość takiego postępowania, natychmiast więc zaczął grzebać w kominku i zgasił ostatnią wątłą iskierkę.
– Niech cię raz jeszcze usłyszę – zagrzmiał Scrooge – a będziesz sobie obchodził Boże Narodzenie poza moim kantorem. Świetny z ciebie mówca, mój panie – dodał, zwracając się do siostrzeńca. – I dziwię się, że jeszcze nie zasiadasz w parlamencie.
– Nie złość się już, wujaszku. Przyjdź do nas jutro na obiad.
Na to Scrooge odparł w pełnej ekspresji wypowiedzi, że wpierw wolałby go widzieć na marach.
– Ale dlaczego?! – zakrzyknął siostrzeniec. – Dlaczego?!
– Dlaczego się ożeniłeś? – zapytał Scrooge.
– Ponieważ się zakochałem.
– Zakochałeś się! – warknął Scrooge, jak gdyby miłość była jedyną rzeczą na świecie głupszą niż Boże Narodzenie. – Dobranoc.
– Dlaczego mi odmawiasz, wujaszku. Przecież przed moim ślubem też nigdy mnie nie odwiedziłeś. Czemu więc teraz przyczyną odmowy jest moje małżeństwo?
– Dobranoc! – powtórzył Scrooge.
– Przykro mi bardzo, że jesteś taki nieustępliwy. Przecież nigdy nie spowodowałem między nami żadnej kłótni. Mimo to, ze względu na świąteczny nastrój, życzę ci, wujaszku, wesołych świąt.
– Dobranoc!
– I szczęśliwego Nowego Roku!
– Żegnam! – zakończył Scrooge.
Siostrzeniec opuścił pokój bez gniewnego słowa. Przy drzwiach zatrzymał się i złożył życzenia kanceliście, który choć zmarznięty, miał w sobie więcej ciepła niż Scrooge, bo serdecznie je odwzajemnił.
– Drugi taki sam idiota – wymamrotał Scrooge, który usłyszał słowa kancelisty. – Gryzipiórek, który zarabia piętnaście szylingów na tydzień, z żoną i dziećmi na karku, mówi o wesołych świętach. Chyba skończę w domu wariatów!
Ten „idiota”, otwierając drzwi, żeby wypuścić siostrzeńca Scrooge’a, wpuścił do kantoru dwóch obcych ludzi. Byli to dostojni dżentelmeni o miłej dla oka powierzchowności, z plikiem ksiąg i papierów w rękach. Stając przed Scrooge’em, zdjęli kapelusze i uprzejmie się ukłonili.
– Firma Scrooge i Marley, jeśli się nie mylę? – odezwał się jeden z nich, sprawdzając na swojej liście. – Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Scrooge’em, czy z panem Marleyem?
– Pan Marley zmarł dokładnie siedem lat temu – odparł Scrooge. – Dziś w nocy mija siedem lat od jego śmierci.
– Nie wątpimy, że jego wspólnik odznacza się taką samą hojnością – rzekł ten sam gość i podał Scoorge’owi dokument wyjaśniający cel odwiedzin.
I z pewnością miał rację ów dżentelmen, bo Scrooge i Marley to były dwie pokrewne dusze. Scrooge zmarszczył brwi na dźwięk złowróżbnego słowa „hojność”, potrząsnął głową i oddał przybyszowi dokument.
– W ten świąteczny czas, panie Scrooge – powiedział mężczyzna, biorąc pióro do ręki – jeszcze bardziej niż zwykle jest pożądane okazanie drobnej pomocy biednym, pozbawionym środków do życia, którzy w tym czasie szczególnie odczuwają niedostatek. Tysiące ludzi nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb życiowych, a setki tysięcy żyją w niedostatku.
– Czyż nie ma więzień? – zapytał Scrooge.
– Jest ich bardzo wiele – odpowiedział przybyły, odkładając pióro.
– A przytułki? – dopytywał się Scrooge. – Czy nadal istnieją?
– Owszem, istnieją – odparł rozmówca. – Chociaż wolałbym powiedzieć, że nie istnieją
– A zatem kieraty w więzieniach są czynne, a prawo ubogich nadal obowiązuje? – upewnił się Scrooge.
– Ależ oczywiście, mój panie.
– Och! Słysząc to, co pan powiedział przed chwilą, obawiałem się, że coś powstrzymało ich użyteczną działalność. Jestem bardzo rad, że tak nie jest.
– Mając wrażenie, że instytucje te nie zaspokajają potrzeb duchowych i fizycznych rzesz ludzi, jak powinny by to były czynić zgodnie z nakazami moralności chrześcijańskiej, kilku z nas podjęło się zbierania pieniędzy, by zakupić dla biednych jadło, ciepłą odzież i opał. Wybraliśmy okres świąt Bożego Narodzenia, ponieważ w tym czasie bieda jest najdotkliwiej odczuwalna, a dostatek sprawia szczególną radość! Jaką zatem sumę mam wpisać przy pana nazwisku?
– Żadną! – ze złością odpowiedział Scrooge.
– Życzy więc pan sobie pozostać bezimiennym darczyńcą?
– Życzę sobie, żeby mnie pozostawiono w spokoju. Skoro już mnie pytacie, czego sobie życzę, moi panowie, to taka oto jest moja odpowiedź. Nie obchodzę świąt i nie stać mnie na to, żeby zabawiać próżniaków. Łożę na te instytucje, o których wspomniałem, i one już mnie wystarczająco kosztują. Tam niech więc idą ci, którym dokucza bieda.
– Dla wielu nie starcza tam miejsca, a inni wolą raczej umrzeć.
– Jeśli wolą raczej śmierć, to niech umierają, przynajmniej zmniejszą nadmiar ludzi na świecie. Zresztą – wybaczcie – zupełnie nie znam tych spraw.
– Mógłby pan je poznać – zauważył dżentelmen.
– To nie mój interes – odparł Scrooge. – Wystarczy, żeby każdy pilnował swoich interesów i nie wtrącał się do cudzych. Mnie wystarcza moja praca. Żegnam.
Widząc wyraźnie, że daremne są dalsze perswazje, obaj panowie wyszli. Scrooge, którego mniemanie o sobie znacznie wzrosło, przystąpił do pracy w weselszym niż zwykle nastroju.
Tymczasem zapadł zmrok i mgła tak zgęstniała, że na ulice wyszli mężczyźni z płonącymi pochodniami i ofiarowali się iść przed końmi ciągnącymi powozy i pokazywać drogę. Stara wieża kościoła, której ochrypły dzwon zawsze zerkał chytrze na Scrooge’a przez gotyckie okno w murze, stała się niewidoczna, i tylko słychać było dzwon, wybijający w chmurach godziny i kwadranse. Dźwięki dzwonu wywołały drżące wibracje, jakby jego zmarznięta czasza szczękała zębami z zimna. Mróz stawał się coraz bardziej dotkliwy.
Robotnicy, naprawiający instalację gazową na głównej ulicy tuż za rogiem, rozpalili ogień w metalowym koszu, wokół którego zebrała się grupa obdartych mężczyzn i chłopców. Grzali ręce i mrużąc oczy, z zachwytem wpatrywali się w płomienie. Woda kapiąca z kranu, którego ktoś zapomniał zakręcić, ścinała się w ponure sople lodu. Blask wystaw sklepowych, gdzie w cieple lamp wesoło trzaskały obsypane jagodami gałązki ostrokrzewu, sprawiał, że na bladych twarzach przechodniów pojawiały się rumieńce. W sklepach z drobiem i z inną żywnością handel stał się raczej pyszną zabawą, bo przewijał się przez nie tak wspaniały korowód, że aż trudno było uwierzyć, iż zwykłe zasady sprzedaży mają z tym coś wspólnego. Burmistrz Londynu wydał polecenie pięćdziesięciu kucharzom i głównym lokajom w swojej warownej rezydencji, aby urządzili święta godne jego urzędu; nawet biedny krawiec, którego burmistrz skazał w ubiegły poniedziałek na pięć szylingów grzywny za pijaństwo i burdę uliczną, mieszał na poddaszu świąteczny pudding, a jego chuda żona poszła z dzieckiem kupić wołowinę.
Coraz bardziej mglisto i zimno. Przeszywający przenikliwie ostry mróz. Gdyby dobry święty Dunstan, zamiast użyć swojej zwykłej broni, dmuchnął takim mrozem w nos złemu duchowi, to ten by wył wniebogłosy. Pewien młody właściciel perkatego nosa, wrażliwego na mróz, który weń się wżerał, gryząc tak żarłocznie, jak psy ogryzają kości, pochylił się przy dziurce od klucza w drzwiach kantoru Scrooge’a, aby go uraczyć kolędą. Ale już przy pierwszych słowach zwrotki:
„Niech Bóg cię błogosławi miły panie!
Niech bojaźń nie ma do ciebie dostępu!”
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki