Opowieści chłodnego morza - ebook
Opowieści chłodnego morza - ebook
"Najnowszy tom opowiadań Pawła Huellego to nietypowa saga nadmorska, której bohaterowie dążą do odnalezienia prawdy. Jedni poszukują jej w księdze przemian, inni w księdze spisanej w uniwersalnym języku albo w tym, co drzemie pod powierzchnią wspomnień. Każdy z nich, naznaczony samotnością, odbywa najważniejszą podróż w życiu, która przybliża ich do ich własnej prawdy, do źródła, w którym wszystko ma swój początek. Chłodny, surowy klimat i wysmakowany styl tej prozy przenosi nas w świat wyobraźni ludzi północy, gdzie człowiek, piasek i morze stają się historią o pamięci, tożsamości i prapoczątku. Opowieści chłodnego morza to forma dialogu pomiędzy autorem a różnymi wersjami mitu północy. Bogactwo odwołań i aluzji w nadmorskich historiach spina klamra, którą stanowią publikowane już opowiadanie Mimesis i jego narracyjne odbicie zamykające zbiór Pierwsze lato."
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3190-0 |
Rozmiar pliku: | 637 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Lubiła tę drogę. Mech, który pokrywał wydmy, był miękki jak dywan. Z obu stron strzelały w niebo sosny, a między nimi szumiała wysoka trawa. Gdy słońce grzało dłużej niż kilka dni, czuło się tutaj mocny, gęsty jak smoła zapach jałowców. Wielkie i małe, czasami o fantastycznie pokręconych grzywach, rosły tu wszędzie, jak zatrzymane w ruchu elfy. Zupełnie inaczej niż tam, nad rzeką, gdzie ścieżka co rusz niknęła w torfowisku albo błotnistej glinie, a z liści olch i wikliny podnosiły się roje komarów. I chociaż nad morze było przez wydmy znacznie dalej, co roku chodziła właśnie tędy. Bywało, że spotykała sarnę. Wtedy zatrzymywała się na chwilę, aż zwierzę, obrzuciwszy ją spojrzeniem dwojga wilgotnych oczu, znikało szybko w lesie. Natomiast dzikie króliki i wiewiórki ignorowały ją zupełnie, jakby nigdy nie zaznały niczego złego od człowieka. Nigdy też nie spotykała tu Willmana. Co innego nad rzeką, gdzie dawniej pasał bydło. Tam zastępował jej przejście na wąskiej ścieżce i mówił zawsze ten sam głupawy wierszyk:
Wiosna, zima, jesień, lato...
Co panienka powie na to?
Po czym wyciągał z kieszeni połatanych spodni szyszkę, kamyk albo zwiędnięty kwiat i na wyprężonej dłoni podsuwał jej podarunek pod nos. Musiała uśmiechnąć się do niego, wziąć prezent i pokiwać głową, co oznaczało: „Ach, jakiż piękny dzionek, panie Willman”, a wtedy przepuszczał ją tak blisko siebie, że czuła zapach jego potu i kwaśny, nieprzyjemny oddech. Któregoś razu podał jej na dłoni małego kreta. Zwierzątko było martwe. Przerażona, uciekła przez leszczynowy zagajnik aż na bagna.
Lecz teraz nie myślała o Willmanie. Las kończył się na granicy ruchomych wydm i zza wzniesienia usłyszała monotonny szum. Ten dźwięk zawsze usposabiał ją radośnie: przyśpieszyła kroku i ze wzgórza, skąd widać było morze, puściła się pędem w dół. Dopiero na strandzie, gdzie fala polizała jej stopy, zrzuciła sandały, a potem szybkim i zdecydowanym ruchem szarą sukienkę. Chociaż woda była jeszcze chłodna, pływała długo – jak zawsze, do mielizny i z powrotem.
Kiedy wyszła na brzeg, słońce stało już dość wysoko. Jej długie, rozpuszczone włosy wyschły w kilka minut. Ze wzrokiem utkwionym w horyzont siedziała nieruchomo na piasku. Daleko, nad ujściem rzeki, krążyły kormorany. Zaczynało się lato. Ale ani jedna łódź, podobnie jak w zeszłym roku, nie wypłynęła w morze. I ani jeden pług nie pojawił się wiosną na polderze, pomiędzy kanałami. Mimo to czuła się tu bezpiecznie. Na plaży nigdy nie znajdowała śladu ludzkiej obecności. A drogą do wsi dawno już nie przejechał ani jeden zaprzęg.
Może dlatego ów dźwięk, który usłyszała za plecami, tak ją przeraził? Popiskiwanie ziaren piachu było wyraźne, coraz bliższe. Wstała i raptownie się odwracając, spostrzegła jego wysoką sylwetkę. Dopiero po chwili, gdy zatrzymał się przed nią o parę kroków, zasłoniła piersi. Kiedy krzyknęła, uśmiechnął się, pokazał palcem jej sukienkę i zasłonił twarz obiema dłońmi, mamrocząc przy tym dziwne, niezrozumiałe zdanie. Biegła wzdłuż brzegu, rozbryzgując stopami wodę. Zabrakło jej tchu. Upadła w chłodny, mokry piasek. Nieznajomy nadchodził, trzymając w dłoniach sandały. Chciała uciekać znowu, zerwała się na nogi, a wtedy on zastąpił jej drogę i powiedział coś, co po części zrozumiała: jeśli mu nie pomoże, śmierć znajdzie go wreszcie tu albo gdziekolwiek indziej, dopadnie i zabierze w straszne miejsce.
Jego zdania nie przypominały języka ludzi z miasta. Miał obcy akcent, przekręcał słowa, a niektóre wyrazy, jakich używał, były dla niej zupełnie niepojęte. Ale nie budził w niej już strachu. Na migi pokazała, że dar mowy został jej odjęty. Kazała mu iść za sobą w bezpiecznej odległości. Ani razu nie obejrzała się za siebie. Dopiero obok domu Dornów, który leżał na skraju wsi, tuż u podnóża wydm i cmentarza, na chwilę się zatrzymała, sprawdzając, czy jej nie zgubił. Stał ukryty za pniem sosny i bał się wejść na drogę. Zawróciła i pokazała mu, że wszystkie domy stoją puste. Nawet ten obok zboru, gdzie zimą przesiadywał Willman. Nie mógł czy nie chciał tego pojąć. Krzyczał, żeby wydała go od razu, bo już nie ma siły uciekać i woli umrzeć tu, pod drzewem, niż w środku wsi, lżony i szczuty psami. Nie potrafiła mu wyjaśnić, że psów już nie ma. I że dopóki nie pojawią się tu ciężarówki, są bezpieczni.
Usiadł, opierając się o pień sosny. Miał piękną, smukłą twarz. Zobaczyła, jak spod przymkniętych powiek spływają mu po policzkach łzy. Jego usta szeptały wciąż to samo zdanie, w języku, który nie przypominał w niczym mowy ludzi z miasta. Był dziwnie miękki, szeleszczący i budził zaufanie. Domyśliła się, że to modlitwa. Kiedy otworzył oczy, pokazała, żeby cierpliwie na nią czekał. Śledził jej szybki, drobny krok, ale nie podniósł się nawet z trawy. Patrzył, jak niknie za zakrętem, wzbijając na piaszczystej drodze białe obłoczki kurzu.
Czyste, błękitne niebo przeciął klucz żurawi. Daleko nad łąkami nawoływał jastrząb. Nikt nie pojawił się na zakręcie ani w obejściu najbliższego domu. Dopiero kiedy słońce zaczęło znikać za wydmami, zobaczył ją, jak wraca w jego stronę. W pierwszej chwili nie mógł jej poznać: ubrana była w długą, prostą suknię, związane włosy przykrywał lniany czepek, a na nogach zamiast sandałów miała śmieszne, wysoko wiązane trzewiki.
Najpierw położyła na trawie niewielki biały obrus. Potem wyjęła z koszyka placki, pieczoną rybę i butelkę z sokiem. Gdy jadł, łapczywie i niezdarnie, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, przyglądała mu się ukradkiem. Okruchy, nawet te z ziemi, zebrał w dłoń i wessał ustami. Potem pił. Na koniec powiedział coś o kurze: frunęła z zakrwawionym pierzem, wysoko, coraz wyżej. Pokazała na palcach, że ma tylko trzy kury. I że nie zabije żadnej, bo zimą nie będzie ryb ani nawet placków.
Nie, nie o to jednak mu chodziło. Gdzieś w niedalekiej okolicy zakradł się pod dom rybaków i upolował kurę. Ale bał się rozniecić ogień i surowe mięso, które zjadł, zatruło żołądek. Leżał w wykrocie, przykryty liśćmi paproci. Nad ranem, chyba trzeciego dnia, usłyszał wyraźny szum morza. Nie chciał umierać w jamie cuchnącej odchodami, cięty przez muchy i pająki. Ruszył po miękkim jak dywan mchu, aż do ostatniej wydmy, i tam, ze wzgórza, zobaczył ją, w momencie gdy wychodziła z wody.
Mówienie wyczerpało go. Znów oparł głowę o pień sosny i patrzył gdzieś przed siebie, w nieokreślony punkt. Zabrała obrus i butelkę do koszyka. – Idź za mną – pokazała.
Ale on bał się, że ludzie, którym ukradł kurę, na pewno rozpoznają w nim złodzieja. Chciała mu wytłumaczyć, że dom rybaka leży daleko, nie w tej wsi. I wygląda zupełnie inaczej niż ich domy tutaj, wzniesione toporami cieśli Pana, wedle przepisów Księgi. Ale jak miała go przekonać? Nawet nie spojrzał na rysunek, który skreśliła patykiem na piasku.
Syty i nieobecny, nie wiedzieć o czym myślał. Cisnęła w niego szyszką. Wtedy popatrzył na nią dwojgiem ciemnych jak węgle oczu, które po chwili, za ruchem jej dłoni, powędrowały w kierunku pomarańczowej kuli słońca. Zrozumiał ten gest. Jutro, gdy słońce wzejdzie po tamtej stronie lasu, ona przyjdzie tu znowu, sama.
Po ciepłym dniu powietrze układało się w niewidzialne warstwy. Nisko, przy samej ziemi, ciągnęło chłodem i wilgocią. Wyżej, cieplejszy powiew wydestylował esencje ziół i trawy. Nad wszystkim górował żywiczny zapach sosen, niesiony od morza przez wieczorną bryzę. Przy domu van Dornów, nad którym bociany krążyły właśnie wokół gniazda, poczuła lekki niepokój. Wydawało się jej, że twarz nieznajomego widziała już kiedyś, w mieście. Czy mogła się pomylić? I czy nie miał racji Harmenszoon, kiedy w płomiennych kazaniach poprzedzających łamanie chleba mówił o zepsuciu, grzechu i śmierci, które przychodzą zawsze z miast? Tak jak ciężarówki. I ludzie, którzy noszą broń.
II
Świec nie było już od dawna. A zapas nafty, jaki zebrała po domach, należało zachować na zimę. Tymczasem, chociaż zapadł zmrok, odpowiednia ilość wersetów musiała zostać odczytana. Inaczej dzień nie zyskałby błogosławieństwa i jako taki przepadł w nicość. Wprawdzie niewielki byłby to grzech, lecz grzechy miały to do siebie, że popełnione raz – lubiły się powtarzać. Gdyby teraz stał obok niej ojciec, mogliby nie zapalać lampy. Znał Księgę niemal na pamięć i recytować mógł proroków od dowolnego miejsca. Lecz gdzie był teraz? Ostrożnie zapaliła knot i przeczytała ustęp Izajasza, ten o ukrytych skarbach i tajemnicach kryjówek. Potem, by nie marnować nafty, skręciła lampę i położyła się do łóżka. Ale sen nie chciał nadejść, mimo że dzień skończony został jak należy. Na domu Helkech pohukiwała sowa. W szafie zachrobotała mysz. Lekki podmuch wiatru nadleciał od morza i zakołysał gałęziami w sadzie.
Tamtego dnia ojciec obudził ją wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Wsiedli do łodzi Dornów, pomiędzy beczki z masłem i skrzynie z tkanym płótnem. Podróż trwała długo: najpierw kanałem, potem rzeką w dół, aż wreszcie wypłynęli w morze. Zapamiętała wielki szary żagiel, który naprężał się na wietrze, zapamiętała słony smak kropel na wargach i tamten dziwny, ciemnoczerwony kolor cegły, z której wybudowano w mieście chyba wszystko: domy, spichlerze, magazyny i kościoły. Łódź cumowała przy nabrzeżu, pan Dorn miał na niej zanocować, a ona z ojcem i Rachelą poszli do domu krewnej Harmenszoona, która przyjęła ich gościnnie. Spały z Rachelą w jednej izbie, nazajutrz ojciec zabrał je na targ i wtedy dziwiła się wszystkiemu: ulicą pędził elektryczny tramwaj, automobile trąbiły jak szalone, a ludzie nie chodzili, tylko biegali we wszystkie strony, jakby im brakowało czasu. Przy nabrzeżu, gdzie pojawiły się teraz dziesiątki innych łodzi, ojciec i Dorn zajęli się sprzedażą. Mogły z Rachelą oddalić się na parę kroków, ale nie wolno im było rozmawiać z nikim – mężczyzną czy kobietą. Zapamiętała dobrze tamten moment: przy straganie, gdzie stara Kaszubka zachwalała flądry, ktoś dotknął jej ramienia i usłyszała nagle znajomy, ciepły głos:
– To ty?
„Mój Boże, i tak wygląda teraz moja siostra?” Była przerażona. Co powie ojcu? A jeśli zobaczy je Rachela?
Lecz Rachela zniknęła gdzieś w tłumie, ojciec pomagał Dornowi, a siostra, jej starsza siostra Hanna, prowadziła ją pod rękę, zasypywała pytaniami, co chwila całowała w policzek i przytulała do siebie. Ani się obejrzała, jak trafiły w wąską, brukowaną uliczkę, po której pędziły z hukiem konne wozy. Potem siostry skręciły gdzieś w podwórko i za kasztanem, obok żeliwnej pompy, weszły w bramę i skrzypiącymi ze starości schodami na pierwsze piętro.
Już w mieszkaniu opowiedziała Hannie o gniewie i zgryzocie ojca: wezwany przez Harmenszoona, stanął pośrodku zboru i tak, żeby wszyscy go słyszeli, powtarzał za starszym słowa wykluczenia. Kobiety na emporze zakryły twarze, mężczyźni skubali ronda kapeluszy, a potem zaległa taka cisza, że słychać było wosk kapiący na podłogę i ćmy, które krążyły pod sufitem. To było straszne. Po nabożeństwie ojciec nie spał przez całą noc, a rano, przy śniadaniu, powiedział:
„Teraz mam tylko jedną córkę”.
O Hannie nie wolno było nawet wspomnieć, jej imię, okryte hańbą, miało być zapomniane we wszystkich zborach, już na zawsze. Ale ona myślała o niej często. Dlaczego uciekła do miasta? Czy była aż tak bardzo nieszczęśliwa z nimi? Czy to prawda, że mężczyzna, z którym żyje w grzechu, jest wcieleniem diabła, jak wszyscy luteranie i katolicy? Czy nie boi się dnia, w którym nadejdzie Pan? Przecież za to, co uczyniła, może nie wskrzesić jej ciała, a dusza – potępiona na wieki – będzie się tułać w ciemnościach i nigdy nie zazna spokoju.
Lecz Hanna nie bała się niczego. A już najmniej klątwy Harmenszoona. Mówiła, jak bardzo jest szczęśliwa tutaj, gdzie tyle dzieje się ciekawych rzeczy. Ludwik zabiera ją do kina, na dansing, na wycieczki, a grzech, o którym była mowa, to czyste kłamstwo: przyjęła jego wiarę, dała się ochrzcić i wzięli ślub w kościele. Na zdrowy rozum, Bóg nie jest przecież menonitą, katolikiem, lutrem, metodystą czy prawosławnym carem. Na zdrowy rozum, wszystkie te brednie, o jakich uczą starcy w zborze, to lęk przed światem, który się zmienia, który cudownie i jak szalony pędzi w nieznaną przyszłość.
Powinna była zatkać sobie uszy lub wybiec na ulicę, powinna była ostrzec siostrę, jak groźne mówi rzeczy, ale nie uczyniła tego. Hanna wyglądała pięknie i nawet kredka na jej wargach nie mogła tego zmienić. A przy tym potrafiła być tak czuła i zabawna. Posadziła ją obok siebie przed lustrem, zdjęła jej czepek i podawała swoje kapelusze. Potem wyszły na miasto, odwiedzały sklepy, jechały tramwajem, a w ogródku kawiarni, nad samym morzem, gdzie kobiety i mężczyźni ubrani byli na biało, piły lemoniadę.
– Czy to jest grzeszne życie – Hanna uśmiechała się do siostry – robić to, co sprawia ci przyjemność? Powinnaś i ty spróbować! Przecież wy tam żyjecie jeszcze w średniowieczu!
Na szczęście skończyło się na słowach. Nie dała namówić się na kino. Nie spojrzała na żadnego mężczyznę. A kiedy wróciły do domu i pojawił się Ludwik, przywitała go tak, jak nakazywał obyczaj: z pochyloną głową i spuszczonym nisko wzrokiem. Gdyby ojciec zobaczył ją wówczas, może wszystko potoczyłoby się inaczej? Może jego gniew nie byłby aż tak wielki? Lecz ojciec przyszedł znacznie później, gdy patefon grał tanga i fokstroty, gdy Ludwik wirował z Hanną po pokoju, a nad stołem unosił się zapach cygar i reńskiego wina.
– Ci ludzie zabrali moją córkę – powiedział do policjanta. – Proszę rozpocząć czynności urzędowe!
Szupowiec był strapiony. Stał na progu, obracając w dłoniach czapkę z daszkiem, i najwyraźniej nie chciał wkraczać w ślepe zaułki spraw rodzinnych.
– Czy ktoś ją zatrzymuje? – Ludwik podsunął ojcu krzesło. – To tylko odwiedziny siostry, czy nie tak?
Ale pytanie szwagra zawisło w powietrzu niczym zbędny, nikomu niepotrzebny zawijas i takie pozostało w jej pamięci już na zawsze, podobnie jak widok krzesła, które na środku pokoju wypełniło tę długą chwilę milczenia poczuciem oczywistej i całkowitej zbędności.
Łódź Dornów odpłynęła dawno, dlatego poszli na Wiślany Dworzec ulicą przez zwodzony most. Gdybyż tylko chciał opowiedzieć – nie unikając gniewnych słów – jak bardzo był wzburzony. Ale ojciec milczał przez całą drogę i nawet gdy zasiedli w pustym wagoniku ostatniego pociągu, który wlókł się w ciemności płaskimi jak stół polami, przeskakując od czasu do czasu groblę czy kanał wąskim mostkiem, nawet wówczas, gdy siedzieli tak blisko siebie wpatrzeni w mrok rozciągnięty za szybą sapiącej, wąskotorowej kolejki, nie padło między nimi ani jedno słowo. Zapamiętała lampę, która kołysała się na ostatnim, odjeżdżającym z pustej stacyjki wagonie. I długą, piaszczystą drogę, którą szli kilka kilometrów do domu.
Następnego dnia musiała stanąć pośrodku zboru i głośno wyznać wobec wszystkich swoje winy. Potem słuchała napomnień Harmenszoona: Czy nie wstyd jej było okazać nieposłuszeństwo ojcu? Czy nie powinna brzydzić się ludźmi, którzy popełniają najcięższy grzech i przyjmują chrzest po raz drugi? Czy nie wie, że muzyka, alkohol i wyszukane stroje to przedsionek piekła? Czyż nie słyszała nigdy o tym, że z tymi, którzy zostali wykluczeni z gminy, nie wolno zamienić ani słowa? A cóż dopiero uczestniczyć w ich wyuzdanych, zgubnych rozrywkach? Czy okazuje należytą skruchę? Czy zdaje sobie sprawę, że następnym razem nikt nie będzie już jej napominał?
Gdy skończył, musiała z pochyloną głową wrócić na emporę i zająć miejsce pośród kobiet. Podjęto sto trzydziesty psalm: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie!”. Chciała przyłączyć się do chóru, chciała być jednym z czystych, mocnych głosów, które od stuleci, każdego dnia wzlatywały stąd prosto przed oblicze Pana. Lecz kiedy tylko otworzyła usta, z jej gardła wydostał się głuchy, chrapliwy jęk. Spróbowała raz jeszcze. Ale słowa pozostawały w jej wnętrzu, jak zamknięte na klucz. Uczucie tej niemocy było stokrotnie gorsze niż lęk, jaki odczuła, stając przed Harmenszoonem.
„To minie – pomyślała – to chwilowe”.
Chwila ta jednak trwała cztery lata i teraz, kiedy leżała w pustym domu, nie mogąc zasnąć pod natłokiem wspomnień, a także – z czego zdawała sobie sprawę – z powodu ciemnych jak węgle oczu nieznajomego, poczuła wzbierającą falę buntu i rozpaczy. Czy Bóg rzeczywiście chciał ją ukarać aż tak surowo? Jeśli był sprawiedliwy, dlaczego nic takiego nie przydarzyło się Hannie, lecz właśnie jej? I gdzie był Pan, kiedy pewnego dnia pojawiły się przed zborem ciężarówki i ludzie, którzy nosili broń? A może prawdziwe były tylko rzeczy, domy, zwierzęta i rośliny, woda, powietrze, ziemia, wschody i zachody słońca, obłoki i nic więcej?
Na domu Helkech znów zahuczała sowa. W szafie zachrobotała mysz. Wiatr ucichł zupełnie, i nagle, w ogromnej ciszy, jaka okryła teraz dachy i drzewa niewidzialną opończą, rozległ się straszny, rozdzierający ciemność krzyk. Podeszła do okna. Ten, którego nakarmiła, szedł, zataczając się na drodze. Wymachiwał rękami, zaciskał pięści, upadał w piach, podnosił się nie bez trudu i znowu krzyczał prosto w gwiazdy, jakby tam w górze znajdował się ktoś, kto musi go wysłuchać. Z daleka wyglądał jak zamroczony trunkiem wieśniak, który po jarmarku zmylił drogę i trafił nie tyle do obcej wsi, ile do zupełnie odmiennego świata.
Kiedy wyszła na drogę, leżał z twarzą w piachu, mamrocząc coś pod nosem. Nie miał już siły wstać ani tym bardziej maszerować dalej. Kiedy pochyliła się nad nim, dotykając delikatnie jego głowy, poczuła, że anioł śmierci – który krążył tu od dłuższej chwili – odstąpił bezszelestnie w ciemność, przepuszczając ją pod swoim niewidzialnym skrzydłem. Kiedy wlokła ciężkie, bezwładne ciało wprost do izby, znów przeszył ją niepokój. Nie spotkała tego mężczyzny nigdy przedtem, a przecież nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jego twarz, oblana teraz słabym, złotawym światłem lampy migotającej obok łóżka, że ta twarz nie jest jej nieznajoma i że już kiedyś dwoje płonących, ciemnych oczu śledziło ją uważnie. Nie miała jednak czasu, aby się nad tym zastanawiać: kiedy zdejmowała z niego, razem ze strupami i warstwą brudu, bluzę i spodnie, kiedy przemywała otwarte rany, jego ciałem wstrząsały dreszcze, miał przymknięte powieki, majaczył w gorączce, nie chciał pić. Pomyślała, że jeśli obcy umrze, nie obejdzie się bez Willmana. Sama nie zbije przecież trumny, nie złoży ciała do grobu.
III
Dziwił się wszystkiemu, chociaż nie okazywał tego i raczej milczał, niż zadawał pytania. Na przykład garderoba: wyglądało na to, że wszyscy mężczyźni nosili tu takie same kamizelki, zapinane nie na guziki, lecz na szesnaście niewygodnych haftek. Ciemne sukienne spodnie albo marynarka przypominająca staroświecki surdut również nie należały do wygodnych. Włożył je, gdy razem z koszulami i bielizną wyjęła z szafy ubrania ojca. Odmówił natomiast przyjęcia czarnego kapelusza i uczynił to tak stanowczym gestem, że jej spłoszone spojrzenie, które uchwycił na moment, musiało wprawić go w zakłopotanie. Potem, gdy prowadziła go przez wieś, nie mógł zrozumieć, dlaczego wchodzą do każdego z domów, dlaczego oprowadza go po izbach, otwiera drzwi, szuflady, szafy, jakby za każdym razem szukała jego akceptacji, mimo że wszystkie wnętrza, stodoły, kuchnie i sypialnie, tak samo jak ubrania w szafach, sprzęty domowe i drobiazgi były do siebie tak podobne. I dlaczego zniecierpliwiła się, gdy w ostatnim domu, na jej wyraźnie pytające spojrzenie i gest, którego nie mógł pojąć, wzruszył lekceważąco ramionami?
Wybiegła, zostawiając go pośród niejasnej obecności ludzi, którzy tu mieszkali. Nieśmiało dotknął blatu stołu, przeszedł tam i z powrotem po dużej izbie, wodził palcami po chłodnych kaflach pieca. Wreszcie stanął przy oknie i czekał, nie wiadomo na co. Zalana słońcem droga była pusta. Żaden, najmniejszy nawet odgłos wiejski nie mącił absolutnej ciszy. Przez zarośnięte trawą grządki, przez zeszłoroczne tyki od fasoli, przez dzikie, zeschnięte słoneczniki, przez mech na parapecie, kurz na framugach, przez sprzęty, rzeczy i powietrze przenikał jasny, coraz groźniejszy cień opuszczenia. Gdyby choć jedna roztrzaskana szyba, zwalony płot albo otwarta i ograbiona nie do końca komoda poświadczyć mogły to, czego powoli zaczął się domyślać, jego niepokój nie byłby tak nagły i gwałtowny.
W niepohamowanym pędzie ruszył z powrotem od domu do domu i teraz już sam otwierał drzwi za drzwiami, zaglądał do spiżarni, składzików i altanek. Ale przedmioty spoczywały cicho, obojętnie, wszystkie na swoich miejscach i ten okrutny spokój zdawał się ukrywać spotęgowaną grozę, która czyhała w każdym zakamarku. W mleczarni, na skraju wsi, gdzie wszedł nieśmiało przez skrzypiące wrota, cebrzyki, sita i czerpaki stały na półkach, jakby za chwilę do drewnianych kadzi popłynąć miały strugi mleka. Podobne uczucie ogarnęło go w tkalni: kiedy szedł powoli przez pręgowane smugi światła, które wpadało do ciemnego wnętrza wąskimi świetlikami, kiedy dotykał nieruchomych czółen albo poruszał delikatnie krosna, zdawało się, że cała ta archaiczna maszyneria zacznie kołatać, stukać, furczeć, że zaraz zza filarów wyjdą kobiety w długich i niepraktycznych sukniach albo mężczyźni w czarnych kapeluszach i ożywią to miejsce, gotowe w każdej chwili do codziennej pracy. W koszu z wikliny spoczywały skrawki sukna. Na półce leżała sztuka szarego samodziału. Pył, jaki wzbijał się spod jego palców, wirował w tyglach słońca coraz szybciej i coraz wyżej, aż wreszcie miliony rozpędzonych drobin znikały w górze pod krokwiami dachu, gdzie mimo dnia panowała zupełna ciemność.
Mrużąc oczy, wyszedł na zalaną blaskiem drogę i zamiast wracać w kierunku zabudowań, szedł w stronę wydm. Dopiero gdy zauważył wielkie, nieruchome skrzydło wiatraka, przystanął, wahając się, czy nie zawrócić, lecz zwyciężyła w nim ciekawość i pokonał ostatnie metry wzniesienia, brnąc po kostki w grząskim, gorącym piachu. Ze zdziwieniem oglądał pasy transmisyjne, zębate koła, dynamo i transformator, przez który nigdy nie popłynął prąd. Ktoś nie dokończył tutaj dzieła, o czym świadczyły zwoje gotowych do rozwinięcia drutów, izolatory i rozdzielcze skrzynki spoczywające pod ścianami.
Tak, właśnie o to chciał zapytać, gdy zmęczony upałem i łażeniem wszedł cicho do jej domu. Cierpliwie przyjął podsunięte krzesło i usiadł przy kuchennym stole, lecz ona nie słuchała jego krótkich, wyważonych zdań, po których następowały długie pauzy, nie zamierzała wyjaśniać jego wątpliwości i zdziwił się, kiedy zamiast talerza czy miski z parującą kaszą położyła na blacie gruby zeszyt, z którego wyrwała czystą w połowie kartę; tak, zdziwił go charakter jej dziecinnego pisma, tak różny od zakreślonych w górnej części strony sum rachunków, wśród których dojrzał kątem oka pozycje: „szklenie – 4 guldeny 75 fenigów” oraz „farba na płot – 2 guldeny 43 fenigi” (co łącznie stanowiło 7 guldenów i 18 fenigów, o ile nie popełnił błędu w dodawaniu); tak, zdziwiło go jej spojrzenie, które przeniosła z napisanego właśnie zdania wprost na niego – rozkazujące, natarczywe.
„Mężczyzna i kobieta nie mogą mieszkać w jednym domu, jeśli nie są poślubieni – czytał – albo krewni, pan ma wybrać sobie inny dom, narzędzia wszędzie są, potrzeba skopać ogród, sadzonki to ja mam, co dzień w południe proszę przyjść na obiad”.
Powiedział tylko:
– Tak, ależ oczywiście. – I zanim skończyła pisać następne zdanie, wyszedł, mrucząc pod nosem: – Stokrotne dzięki ci, panienko.
Śledziła go przez okno. Zatrzymał się przy obejściu Helkech, lecz po chwili wahania, zupełnie jakby nie pragnął bliskiego z nią sąsiedztwa, ruszył dalej i zniknął dopiero w domu Dornów. Zdziwiła się, gdy nie wychodził od nich przez dobry kwadrans, bo skoro już tam mieszkał, teraz mógł i powinien przyjść na obiad. Ale nie przyszedł. Także następnego dnia, gdy czekała z pokrzywową zupą, nie raczył się pojawić. Owszem, widziała go, gdy z więcierzami maszerował w stronę rzeki albo gdy kręcił się po ogrodzie, wokół szopy, lecz nie ze szpadlem w dłoniach. Była ciekawa coraz bardziej, dlaczego znika w lesie na całe przedpołudnia, co robi wieczorami w domu, bez świec i nafty, samotny tak jak ona.
Niepostrzeżenie mijał dzień za dniem i nagle zdała sobie sprawę, że chce usłyszeć dźwięk jego głosu, cokolwiek miałby znaczyć, że sama pragnie opowiedzieć mu o wszystkim, za pomocą kartki i ołówka. Ale brakowało jej odwagi. Ojciec na pewno byłby rad, że udzieliła mu pomocy, lecz wizyta u obcego – bez konieczności wyższej – oznaczać mogła tylko jedno: złamanie prawa i kolejny grzech.
„Czy nawet wówczas, gdybym zaniosła mu placki i sałatkę z dyni?” – zapytała samą siebie, a wtedy wewnętrzny głos przypomniał jej natychmiast:
„Bez świadków nie spotka się niewiasta z mężczyzną, jeśli ten nie należy do rodziny”.
Przybysz tymczasem zachowywał się dziwacznie. Nie pracował w ogrodzie, spał zwykle do południa, potem przepadał gdzieś nad rzeką albo w lesie, a wieczorami – jeśli nie stukał młotkiem w szopie – siadywał pod wielką lipą Dornów i nieruchomo zapatrzony w niebo czekał zmierzchu. Któregoś dnia, gdy rozkładała prześcieradła w sadzie, nadszedł niespodziewanie cicho i na ganku zostawił spore zawiniątko. Był to dziki królik: sprawiony, upieczony i zawinięty w liść łopianu. Innym razem znalazła na progu worek pełen ryb: sandacze, płocie i szczupaki, wypatroszone, przekładane zielem – choć było lato – zapachniały dla niej jesienią i przeszłością. Tylko jak miałaby o tym opowiedzieć? O pełnych sieciach, dymie nad wodami i beczkach, które mężczyźni wtaczali do spiżarni w czas pierwszych chłodów? A na dodatek, cóż mogły go obchodzić takie sprawy?
Nagle odczuła, że tamten dawny świat, który zniknął dosłownie na jej oczach, nigdy nie wróci do poprzedniej formy. Mogła – jak do tej pory – pocieszać się nadzieją, mogła powtarzać w myślach proroctwo Harmenszoona, o tym, że sprawiedliwi wrócą do swych domostw, lecz właśnie teraz, gdy kroiła płaty sandacza w równe białe pasma, uświadomiona nieodwracalność spełnionego wprowadziła w jej duszę chaos i zwątpienie.
Pod wieczór, z potrawką w garnku (starczyłoby tego dla dwóch rodzin), ruszyła w stronę domu Dornów. Głos, który usłyszała z wnętrza, nie należał jednak do nieznajomego. Willman mówił głośno, nieprzerwanie, a tamten tylko co pewien czas zadawał mu pytania, tak cicho, że nawet gdyby skłoniła głowę ku otwartemu oknu, nie uchwyciłaby szczegółów, które niknęły jak owady w ciepłym, ogarniającym wszystko zmierzchu. Nie chciała podsłuchiwać. Mimo to, gdy weszła w chłodną sień, coś zatrzymało ją przed progiem izby. Czyż bohaterem opowieści nie był Bestvater, wygnany i przeklęty tak jak Hanna? Mężczyźni głosowali, lecz przedtem długo i gniewnie przemawiał Harmenszoon:
„Za mało wam zgorszenia w innych gminach? – grzmiał mocnym głosem. – Czy przypuszczacie, o naiwni, że skończy się na maszynach do ubijania masła i lampach w waszych domach? Wasi synowie sprowadzą tutaj radiowe aparaty, a córki, żony i teściowe sprowadzą kapelusze ze wstążkami! Czy tak wyglądać ma naśladowanie Pana? Nasze topory, pługi, sieci, nasze dłuta i heble, a wreszcie nasze dłonie i modlitwy – już nie wystarczą nam?”
Willman zamilkł, a nieznajomy niespokojnie poruszył się na krześle i zapytał:
– No i co potem zaszło?
– Potem – westchnął Willman – ci, co godzili się na elektryczność, podnieśli dłonie, ale było ich tylko trzech: Helke, van Dorn, no i wdowiec.
– Jaki wdowiec? – W głosie nieznajomego zabrzmiała nuta zniechęcenia. – Czy wspominałeś mi już o nim?
– Tak, Wolzke, ojciec tej głupiej. – Willman zachichotał cicho. – No i Bestvater, ale on nie miał prawa głosu, bo wiatrak i cała ta elektryczność to było jego dzieło, zostawił wszystko i odszedł następnego dnia.
– Odszedł... – przerwał mu nieznajomy. – To znaczy, chciałeś powiedzieć, wygnaliście go, tak po prostu?
W słowach Willmana nie było jednak wątpliwości czy choćby cienia żalu: Bestvater sam zapakował swój dobytek na konny wóz, zatrzasnął drzwi chałupy i przejeżdżając obok zboru, krzyknął tak, żeby wszyscy go słyszeli:
„Harmenszoon, głupcze, ty nie objaśniasz Księgi, ty ją zatruwasz swoim jadem, od czego zdechną tutaj wszyscy!”.
Słuchała tego z większym niepokojem niż wówczas, przed zborem, skąd ojciec wyrwał ją do domu ze zgiełku i harmideru oburzonych głosów, gdyż jego podniesiona dłoń, ten jego gest przeciw Harmenszoonowi, o którym nie wiedziała aż do dzisiaj, nagle wprawił ją w osłupienie, w jakiś przedziwny stan zmieszania, w jakim nie znajdowała się nigdy dotąd. I chociaż Willman opowiadał dalej o przenosinach Bestvatera do gminy Tiegenhagen, gdzie wprawdzie nie było wydm i morza, lecz za to kamizelki mężczyzn miały guziki zamiast haftek, gdzie zakładano właśnie elektryczność i gdzie starszymi byli bracia de Veer, Jan i Piotr, niewiele z tych rzeczy docierało do niej. Wreszcie, gdy Willman skończył i w izbie zapanowała cisza, pchnęła uchylone drzwi, postawiła na stole garnek z potrawką i wyszła tak prędko, że zdumieni rozmówcy nie zdążyli zatrzymać jej nawet w sieni.
Chciała zapłakać, ale ani jedna łza nie spłynęła po jej policzku. Chciała wykrzyczeć cały swój ból, ale ani jedno słowo, nawet najprostsze, nie mogło wydostać się z jej ust.
W świetle księżyca ciężarówki bezszelestnie zajechały przed zbór i tak jak wtedy, gdy wracała znad morza, zatrzymała się na granicy lasu. Ludzie w mundurach czekali już tylko na Harmenszoona. Wreszcie ukazał się i, tak jak wtedy, trzymał w dłoniach karty, foliały, pergaminy, z których najstarsze, oprawne w drewniane ramki, miały pieczęcie królów. Podszedł do oficera i wymachując mu przed nosem plikiem dokumentów, mówił na cały głos, że to bezprawie. Przez tłum przebiegł lekki szmer i, tak jak wtedy, oficer zgasił obcasem niedopałek, po czym dał znak. Wsiadali, posłuszni uzbrojonym ludziom. Harmenszoon podniósł głos i, tak jak wtedy, pragnął przekonać oficera, że Mołoczno i Chortyca dawno już w Rosji nie istnieją, że ich przodkowie podróżowali tam dobrowolnie, że ziemia, na której teraz stoją, nigdy nie znała gwałtu, albowiem wyznawcy Pana nigdy nie noszą i nie używają broni, tak samo jak nie składają przysiąg. Tak jak wtedy, ciężarówki odjeżdżały jedna za drugą, Harmenszoon mówił, oficer kiwał głową i poklepywał Harmenszoona po ramieniu i, tak jak wtedy, gdy transport zniknął za zakrętem, oficer dał znak, żołnierze strzelili raz i drugi, Harmenszoon upadł, oficer rozgarnął butem stertę papierzysk, pergaminów, podpalił je benzynową zapalniczką, rozejrzał się uważnie dookoła, dał znak i, tak jak wtedy, odjechał małym odkrytym samochodem, w asyście dwóch motocykli, wyprzedzając na zakurzonej drodze kolumnę bydła poganianą przez pieszych wartowników.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_