Opowieści niepokojące - ebook
Opowieści niepokojące - ebook
Opowieści niepokojące Josepha Conrada to utrzymana w klimacie psychologicznych „dreszczowców” książka opisująca zagrożenia czyhające na jednostkę ze strony sił, których nie jest ona w stanie zrozumieć, zanim jest już za późno...
Ich akcja rozgrywa się w różnym miejscu i czasie: od XVIII-wiecznej Francji, przez kolonialną Afrykę i Archipelag Malajski, po londyńskie salony. To wnikliwe studium ludzkiej natury i nieuchronności ludzkiego losu. Tytułowy niepokój bierze się ze świadomości skutków zderzenia z nowoczesnością, rozumianą jako zerwanie tradycyjnych więzów człowieka z otaczająca go kulturą, ludźmi i wynikającego z tego zagubienia tożsamości. Conrad jawi się nam jako wnikliwy obserwator i analityk, przekazujący swoje refleksje w atrakcyjnej formie.
Opowieści niepokojące - pierwsze utwory Conrada to znakomita uwertura do jego największych arcydzieł, jak Lord Jim czy Jądro ciemności.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-657-4 |
Rozmiar pliku: | 660 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z pięciu opowiadań zamieszczonych w tym tomie ostatnie, Laguna, jest najwcześniejsze. To pierwsze opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisałem, znamionuje w pewnym sensie koniec pierwszej fazy mojej twórczości, fazy malajskiej z jej szczególnym tematem i właściwym jej stylem. Wymyślone w tym samym nastroju, w którym powstało Szaleństwo Almayera i Wyrzutek, opowiedziane jest na jednym oddechu z tymi powieściami (z tym, co z niego zostało, po zakończeniu Wyrzutka), dzielące ten sam sposób widzenia, wykonane tą samą metodą — jeśli taka rzecz jak metoda istniała wówczas w mojej relacji z tą nową przygodą, jaką było pisanie do druku. Bardzo w to wątpię. Człowiek najpierw wykonuje swoją pracę, a dopiero później teoretyzuje na jej temat. To było bardzo zabawne i egoistyczne zajęcie, bez żadnego pożytku dla nikogo, prowadzące najczęściej do fałszywych wniosków.
Każdy zobaczy, że pomiędzy zakończeniem Wyrzutka a początkiem Laguny nie było — mówiąc metaforycznie — zmiany pióra. Tak się również złożyło, że było tak dosłownie — było to samo pióro, zwykła stalówka. Będąc oskarżanym o pewien brak zdolności uczuciowych, cieszę się, że mogę powiedzieć, iż przy co najmniej jednej okazji uległem sentymentalnemu impulsowi. Pomyślałem, że to pióro było dobrym piórem i zrobiło dla mnie wystarczająco dużo, więc z myślą o zachowaniu go jako swego rodzaju pamiątkę, na którą będę mógł później rzewnie spojrzeć, włożyłem je do kieszeni kamizelki. Potem pojawiało się ono w różnych miejscach — na dnie wąskich szuflad, w kartonowych pudełkach pomiędzy moimi spinkami do mankietów — aż wreszcie znalazło wieczny spoczynek w dużej drewnianej kasetce, która zawierała jakieś luźne klucze, odłamki laku, fragmenty strun, pozrywane kawałki łańcuszków, kilka guzików i tym podobne drobne odpadki, które z życia człowieka zmywane są do takich pojemników. Spoglądałem na nie od czasu do czasu z wyraźnym uczuciem zadowolenia, aż pewnego dnia ze zgrozą ujrzałem, że są tam dwa stare pióra. Jak to drugie pióro znalazło się tam zamiast na kominku albo w koszu na zużyty papier, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ale były dwa pióra, leżały obok siebie, oba zaplamione atramentem i zupełnie nieodróżnialne od siebie. To było bardzo przykre, ale że byłem zdeterminowany, by nie dzielić uczuć pomiędzy dwa pióra ani nie ryzykować darzenia sentymentem jakiegoś obcego pióra, wyrzuciłem oba przez okno do ogrodu, który dziś wydaje mi się poetycznym grobem dla szczątków czyjejś przeszłości.
Ale opowieść pozostała. Ukazała się najpierw drukiem w „Cornhill Magazine", będąc moją pierwszą publikacją w jakimkolwiek seryjnym wydawnictwie. Dożyłem chwili, kiedy mogłem ujrzeć, jak została wyśmienicie sparodiowana przez pana Maxa Beerbohma w tomie jego parodii pod tytułem A Christmas Garland, gdzie znalazłem się w doborowym towarzystwie. Zostałem doceniony. Zacząłem wierzyć w moją publiczną egzystencję. Wiele zawdzięczam Lagunie.
Moim kolejnym podejściem do pisania opowiadania było odejście — a mam tu na myśli odejście z Archipelagu Malajskiego. Bez żadnej premedytacji, bez smutku, bez uciechy i niemal niezauważalnie wkroczyłem w zupełnie odmienną atmosferę Placówki postępu. Znalazłem tam całkowicie inną postawę moralną. Zdawało mi się, że jestem zdolny uchwycić nowe reakcje, nowe sugestie, a nawet nowe rytmy dla moich ustępów. Przez chwilę wyobraziłem sobie siebie jako nowego człowieka — to najbardziej ekscytujące ze złudzeń. Przylgnęło do mnie na jakiś czas potworne pół-przekonanie, pół-nadzieja na jego ucieleśnienie, z mieniącym się warkoczem snów i głową zmieniającą się niczym plastikowa maska. Dopiero później dostrzegłem tę wspólna cechę z resztą ludzi, że nic nie jest w stanie oderwać mnie od mojej fatalnej postaci. Nie potrafimy uciec od samych siebie.
Placówka postępu jest najlżejszą partią łupu, jaki przywiozłem z Afryki Środkowej, jego główną częścią jest, rzecz jasna, Jądro ciemności. Różni ludzie znaleźli tam zupełnie różne rzeczy i mam to wygodne przekonanie, że to, co ja ze sobą zabrałem, nie przydałoby się na nic nikomu innemu. A trzeba powiedzieć, że zagrabiłem bardzo niewiele. Wszystko zmieściłoby się w kieszonce na piersi, jeśli złożyć to starannie. Co do samej opowieści, jest ona wystarczająco prawdziwa w swych najistotniejszych aspektach. Podtrzymywanie inwencji w rzeczywistym opowiadaniu kłamstw wymaga talentu, którego nie mam.
Idioci są w tak oczywisty sposób dziełem pochodnym, że nie sposób tu o nich cokolwiek powiedzieć. Inspiracja dla tej historii nie leżała w wyobraźni, lecz znalazła się w moim polu widzenia. Byli to rzeczywiści idioci. Dopiero po długim błądzeniu po omacku pomiędzy niezrozumiałymi impulsami i wahaniami, które zakończyły się po napisaniu Murzyna, zabrałem się za trzecie w kolejności, a pierwsze w tym tomie, opowiadanie Karain. Wspomnienie.
Czytany po wielu latach Karain wywarł na mnie efekt czegoś oglądanego przez szkła okularów z raczej korzystnej perspektywy. W tej historii nie powróciłem do Archipelagu Malajskiego, a jedynie po raz kolejny spojrzałem na niego. Przyznaję, że byłem zaabsorbowany tym odległym widokiem — na tyle zaabsorbowany, że nie zauważyłem, iż główny motyw opowiadania jest niemal identyczny z motywem Laguny. Wyjściowa idea jest jednak zupełnie inna; ale opowiadanie zostało przeze mnie zapamiętane głównie ze względu na fakt, że było ono moim pierwszym wkładem do „Blackwood Magazine" i że doprowadziło ono do mojej osobistej znajomości z panem Williamem Blackwoodem, którego opiekuńcze uznanie uważałem mimo wszystko za autentyczne i jednakowoż przeze mnie docenione. Karain został rozpoczęty nagłym impulsem, trzy dni po tym, jak napisałem ostatnią linijkę Murzyna, i wspomnienie o związanych z tym trudnościach miesza się ze zmartwieniami o niedokończony Powrót, do którego ostatnich stron zasiadłem w tamtym czasie. Był to jedyny wypadek w moim życiu, kiedy podjąłem trud pisania obiema rękami jednocześnie.
Rzeczywiście czuję teraz skrycie, że Powrót jest wytworem z drugiej ręki. Przejrzawszy tę opowieść, ostatnio miałem wrażenie siedzenia pod wielkim i drogim parasolem przy akompaniamencie głośnego dudnienia ciężkiej ulewy. To było bardzo rozpraszające. W ogólnym hałasie można usłyszeć uderzenie każdej pojedynczej kropli o mocny, wydęty materiał. Mentalnie przeczytanie tego pozostawiło mnie oniemiałym na resztę dnia, nie tyle z szoku, ile z ponurej zadumy. Nie chcę mówić źle o jakichkolwiek zapisanych przeze mnie stronach. Niewątpliwie miałem dobre psychologiczne powody, by podjąć się tego zadania, i było warto, choćby po to, by się przekonać, na jakie wyczyny w tego rodzaju wirtuozerii było mnie stać. W związku z tym muszę wyznać swoje zaskoczenie faktem, że pomimo całego mojego analitycznego aparatu opowieść składa się w większej części z wrażeń fizycznej natury; dźwiękowych i wizualnych impresji dworca kolejowego, ulic, kłusującego konia, odbić w lustrze i tak dalej, które zostały wytworzone jakby same dla siebie i połączone z wysublimowanym opisem eleganckiej miejskiej rezydencji klasy średniej, którym udało się jakimś sposobem wywrzeć złowrogi efekt. Co do reszty, każde miłe słowo na temat Powrotu (a słowa takie padały w różnych czasach) budzi we mnie najżywsze uczucie wdzięczności, bo wiem, ile napisanie tej fantazji kosztowało mnie ciężkiej pracy, nerwów i straconych złudzeń.
J.C.Karain Wspomnienie
I
Znaliśmy go w owych dniach wolnych od wszelkiej ochrony, gdy ochoczo braliśmy nasze życie i mienie w swoje ręce. Żaden z nas, jak sądzę, nie ma już żadnego mienia, a słyszę, że wielu lekkomyślnie postradało i życie; ale jestem pewien, że garstka, która przetrwała, nie jest jeszcze tak ociemniała, by w odurzającej szacowności swych gazet przeoczyć doniesienia o licznych powstaniach krajowców na Archipelagu Wschodnim. Poprzez wiersze tych krótkich akapitów prześwieca słońce — słońce i blask morza. Obce imię budzi wspomnienia, drukowane słowa przydają zadymionemu dziś powietrzu subtelnej i przenikającej woni, jakby lądowej bryzy tchnącej przez gwiaździstość minionych nocy; pojedyncze ognisko błyszczy jak klejnot na wysokim grzbiecie stromego klifu; wielkie drzewa, ci wiekowi strażnicy ogromnych lasów, czuwają nieruchomo ponad śpiącym akwenem otwartych wód; biała linia piany grzmi na pustej plaży, płytka woda pieni się na rafach, a porozrzucane w ciszy południa zielone wysepki leżą na gładkiej tafli morza jak garść szmaragdów na metalowej klamerce.
Są także twarze — twarze ciemne, zadziorne i uśmiechnięte, szczere i zuchwałe twarze bosych, dobrze uzbrojonych i cichych mężczyzn. Ich zdobny, barbarzyński tłum wypełniał wąski kawałek pokładów naszego szkunera wielobarwnością jaskrawych sarongów, czerwonymi turbanami, białymi bluzami, haftami, błyskiem pochew, złotych pierścieni, talizmanów, amuletów, ostrzy włóczni i wysadzanych klejnotami rękojeści ich broni. Mieli niezależny sposób bycia, stanowcze spojrzenia, powściągliwe zachowanie. Wciąż zdajemy się słyszeć ich łagodne głosy mówiące o bitwach, podróżach i ucieczkach, chełpiące się ze spokojem, cicho żartujące, grzecznym szeptem wychwalające czasem własne zalety i naszą wielkoduszność albo z lojalnym entuzjazmem opiewające cnoty swego wodza. Pamiętamy twarze, oczy, głosy, znów widzimy połysk jedwabiu i metalu; szemrzący ruch tego olśniewającego, odświętnego i wojowniczego tłumu. I wciąż czujemy uścisk przyjaznych, brązowych dłoni, które po jednym krótkim uścisku wracały, by spocząć na rękojeści. To byli ludzie Karaina — jego oddani poplecznicy. Ich ruchy zawisały na jego wargach, z jego oczu czytali swoje myśli; szeptał do nich nonszalancko o życiu i śmierci, a oni przyjmowali jego słowa z pokorą, jak dary przeznaczenia. Wszyscy byli wolnymi ludźmi, a gdy zwracali się do niego, mówili „Twój niewolnik". Gdy przechodził, głosy zamierały tak, że chociaż szedł strzeżony przez ciszę, pełne respektu szepty podążały za nim. Nazywali go swym wojennym wodzem. Był władcą trzech wiosek na wąskiej równinie, panem nic nieznaczącego punktu na ziemi — podbitego lądu, który ukształtowany jak młody księżyc, leżał ignorowany między wzgórzami a morzem.
Z pokładu naszego szkunera, zakotwiczonego pośrodku zatoki, Karain teatralnym ruchem ramienia pokazywał wzdłuż postrzępionego zarysu wzgórz całe swe królestwo, a zamaszysty ruch zdawał się przesuwać jego granice, powiększając je nagle w coś tak ogromnego i niewyraźnego, że przez chwilę zdawało się ograniczone tylko przez niebo. I naprawdę, patrząc na to miejsce, odcięte od morza i zamknięte od strony lądu urwistymi zboczami wzgórz, trudno było uwierzyć w istnienie jakiegokolwiek sąsiedztwa. Było nieruchome, zupełne, nieznane i pełne życia, które toczyło się ukradkiem, dając niepokojący efekt osamotnienia; życia, które z niewyjaśnionych przyczyn zdawało się pozbawione wszystkiego, co mogło poruszyć myśl, dotknąć serca, zasugerować istnienie złowieszczego następstwa dni. Jawiło nam się jako ziemia bez wspomnień, żalu i nadziei; ziemia, gdzie nic nie mogło dotrwać nadejścia nocy i gdzie każdy wschód słońca był jak oślepiający akt wyjątkowego stworzenia, bez związku z dniem poprzednim i następnym.
Karain zatoczył ramieniem ponad tym wszystkim: „To wszystko moje!". Uderzył o pokład swą długą laską, której złota główka błyszczała jak spadająca gwiazda. Starszy milczący człowiek, stojący tuż za nim jako jedyny z wszystkich Malajów, nie powiódł wzrokiem za gestem władcy. Nie podniósł nawet powiek. Skłonił tylko głowę za swym panem i bez emocji uniósł ponad ramieniem rękojeść długiego ostrza w srebrnej pochwie. Był tam na służbie, ale nie znać po nim było zaciekawienia, i wydawał się znużony — nie wiekiem, lecz brzemieniem ciężkiej tajemnicy istnienia. Karain, mocny i dumny, przyjął wzniosłą pozę i oddychał spokojnie. To była nasza pierwsza wizyta i rozglądaliśmy się z zainteresowaniem.
Zatoka przypominała świetlistą otchłań bez dna. Okrągła tafla wody odbijała świecące niebo, a otaczające ją wybrzeże tworzyło nieprzejrzany pierścień ziemi unoszący się w pustce przejrzystego błękitu. Na niebie widniały fioletowe i jałowe wzgórza, ich wierzchołki zdawały się drżeć ciemną barwą, jak wznoszące się opary, a strome zbocza poorane były pasmami zieleni wąskich wąwozów; u ich stóp leżały ryżowe pola, zasiewy, żółte piaski. Wokół, jak rozpuszczona nić, wił się potok. Grupki owocowych drzew zdobiły wsie, smukłe palmy stykały się koronami ponad niskimi domami, wyschnięte dachy z liści palmowych lśniły w oddali jak ze złota. Za ciemnym szpalerem drzew przemykały i znikały jaskrawe postacie, dym z ognisk unosił się ponad masami kwietnych krzewów, błyszczały bambusowe płoty biegnące łamanymi liniami między polami. Nagły krzyk na wybrzeżu zabrzmiał żałośnie z oddali i urwał się nagle, jakby zduszony lejącym się z nieba żarem. Powiew bryzy wywołał błysk ciemności na gładkiej wodzie, dotknął naszych twarzy i odszedł w zapomnienie. Nic się nie ruszało. W pozbawioną cienia otchłań kolorów i ciszy świeciło słońce.
To była scena, po której kroczył doskonale ubrany do swej roli, niezrównanie dostojny, ważny przez moc pobudzenia absurdalnego oczekiwania, że za chwilę wydarzy się coś heroicznego — nagły czyn albo pieśń — w drżącej harmonii cudownego słońca. Był okazały i niepokojący, bo nie sposób sobie wyobrazić, jaką głębię okropnej pustki zdolne były skrywać tak dopracowane pozory. Nie nosił maski — było w nim zbyt dużo życia, a maska jest przedmiotem bez życia; zasadniczo jednak przedstawiał się jako aktor, agresywnie przebrana istota ludzka. Jego najdrobniejsze ruchy były przygotowane i nieoczekiwane, mowy grobowe, zdania złowróżbne jak groźby i skomplikowane jak arabeski. Podchodzono do niego z uroczystym respektem, którym na lekceważącym Zachodzie obdarzano jedynie monarchów. Przyjmował głęboki hołd ze wstrzemięźliwą godnością, niewidywaną nigdzie poza teatralną rampą i w skondensowanym fałszu jakiejś ordynarnie tragicznej sytuacji. Niemal niemożliwe było pamiętać, kim był — tylko nieistotnym wodzem odosobnionego zakątka Mindanao, gdzie względnie bezpiecznie mogliśmy łamać prawo o zakazie handlu bronią i amunicją z tubylcami. Nie martwiliśmy się, co by się stało, gdyby jedna ze zdezelowanych hiszpańskich kanonierek została nagle zelektryzowana migotaniem bujnego życia — raz, że byliśmy wewnątrz zatoki, która zdawała się całkowicie poza zasięgiem wścibskiego świata, a poza tym w owych czasach mieliśmy tyle wyobraźni, by na jakiekolwiek ryzyko, że powieszą nas gdzieś po cichu i z dala od dyplomatycznych protestów, zapatrywać się z rodzajem radosnego spokoju. Co do Karaina, nie mogło mu się przydarzyć nic prócz tego, co spotyka wszystkich — porażki i śmierci; jego siła leżała jednak w tym, że jawił się odziany w złudzenie nieuniknionego powodzenia. Wydawał się zbyt skutecznym, zbyt tam koniecznym, zbyt zasadniczym warunkiem istnienia jego ziemi i jego ludu, by mógł zostać zniszczony przez cokolwiek z wyjątkiem trzęsienia ziemi. Był miarą swej rasy, swego kraju, żywiołową siłą bujnego życia, tropikalnej przyrody. Miał jej nieokiełznaną siłę, moc urzekania; i podobnie jak ona, nosił w sobie ziarno niebezpieczeństwa.
Podczas wielu kolejnych wizyt dobrze poznaliśmy jego scenę — fioletowe półkole wzgórz, smukłe drzewa przechylające się ponad domami, żółte piaski, spływającą zieleń wąwozów. Wszystko to miało surowy, mieszany koloryt, nieomal nadmierną harmonię, podejrzaną nieruchomość namalowanego obrazu i tak doskonale otaczało znakomitą grę jego zdumiewających pozorów, że reszta świata zdawała się na zawsze odcięta od tego cudownego widowiska. Poza nim nic mogło nie istnieć. Jak gdyby Ziemia kręciła się nadal i pozostawiła ten okruch swej powierzchni samotny w przestrzeni. Karain zdawał się całkowicie odcięty od wszystkiego prócz słońca, i nawet ono zdawało się świecić tylko dla niego. Zapytany raz o to, co znajduje się po drugiej stronie wzgórz, powiedział ze znaczącym uśmiechem: „Przyjaciele i wrogowie — wielu wrogów; inaczej dlaczego miałbym kupować wasze strzelby i proch?". Zawsze taki był — nieomylny w swej roli, wiernie oddający swą grą tajemnice i pewniki swego otoczenia. „Przyjaciele i wrogowie" — nic poza tym. To było nieuchwytne i ogromne. Ziemia istotnie wytoczyła się spod jego kraju, a on, ze swą garstką ludzi, stał otoczony przez cichy tumult jakby zmagających się cieni. Z pewnością żaden głos nie dobiegał z zewnątrz. „Przyjaciele i wrogowie!" Mógł dodać: „i wspomnienia", przynajmniej jeśli chodziło o niego samego, ale wówczas poniechał tej wzmianki. Wyszło to jednak później; lecz było to już po jego dziennym przedstawieniu — za kulisami, by tak rzec, i przy zgaszonych światłach. W międzyczasie wypełniał scenę swą barbarzyńską dostojnością.
Jakieś dziesięć lat temu poprowadził swój lud — zebranych przygodnie Bugisów — do podboju zatoki, i teraz pod jego majestatyczną troską zapomnieli oni całą przeszłość i przestali martwić się o przyszłość. Dawał im mądrość, radę, nagrodę, karę, życie albo śmierć, a wszystko z tym samym spokojem postawy i głosu. Znał się na irygacji i sztuce wojny, jakości broni i rzemiośle budowania łodzi. Umiał skrywać swe uczucia, miał więcej wytrwałości, umiał dłużej pływać i sterować łodzią lepiej niż ktokolwiek z jego ludzi; strzelał celniej i pertraktował bardziej przebiegle niż którykolwiek z ludzi jego rasy, których znałem. Był piratem, wygnańcem, władcą — i moim bardzo dobrym przyjacielem. Życzę mu szybkiej śmierci w otwartej walce, śmierci w blasku słońca, bo zaznał wyrzutów sumienia i władzy, a żaden mężczyzna nie może żądać od życia więcej. Dzień po dniu pojawiał się przed nami, niezrównanie wierny iluzjom sceny, a o zachodzie słońca noc zstępowała na niego szybko jak opadająca kurtyna. Pasma wzgórz stawały się czarnymi cieniami wznoszącymi się wysoko na czystym niebie, ponad nimi błyszczący chaos gwiazd przypominał szaloną wrzawę wstrzymaną gestem, dźwięki cichły, ludzie spali, formy zanikały i pozostawała tylko rzeczywistość wszechświata — cud z ciemności i blasków.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.