Opowieści wykute w smoczym ogniu. Tom 2. Mgła wojny - ebook
Opowieści wykute w smoczym ogniu. Tom 2. Mgła wojny - ebook
Niepokonane wojska imperatora Aurelio ad Guerry toczą bitwę za bitwą i posuwają się coraz dalej w głąb Zjednoczonych Królestw. W oblężonym zamku Tegel ludzie giną w niewyjaśnionych okolicznościach, a tropem bohaterów podąża płatny morderca. Meredith, by przeżyć na linii frontu, musi podnieść na duchu obrońców i natchnąć ich do walki. W wysiłkach wspomagają go stary druh – kapitan Jack Sullivan-Starling oraz nieodłączny kompan Renne. Tymczasem wampirzyca Carmilla snuje swoje intrygi i kawałek po kawałku zdobywa serce oraz królestwo Eberharda.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-962050-3-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tragedia w kilku aktach
Dylemat Harpa
Szybka robota, szybka kasa
Wilk zmienia sierść, ale nie zmienia natury
Jedną nogą w grobie
Błękitna krew
Wróg u bram
U studni
Tryby biurokratycznej maszyny
W Paszczy Behemota
Taniec w ciemnościach
Jak zbity pies
Ostateczny argument
Czas nie jest sprzymierzeńcem
Domek dla lalek
Pasażer na gapę
Mgła wojnyTRAGEDIA W KILKU AKTACH
Meredith postawił kołnierz płaszcza, by osłonić twarz od wiatru, i oparł się o blanki. Noc była ciemna, ale rozświetlały ją setki ognisk i pochodni płonących w oddali. W dole, tuż za granicą strzału z dobrego łuku, rozlokowała się potężna armia. Skryci w mroku żołnierze Theilonu wypełniali przestrzeń między murami zamku Tegel a majaczącą w oddali, atramentową powierzchnią Morza Marlinów.
Usłyszał jakiś szelest i kroki, spiął się w sobie i zacisnął dłoń na trzonku strażniczej halabardy, jednak gdy postać potknęła się i zaklęła szkaradnie, rozpoznał ją po głosie i się rozluźnił.
– Sapiesz tak głośno, jakbyś właśnie wdrapał się na wieżę, a nie zaledwie na szczyt murów obronnych. Musisz przestać migać się od porannej musztry, Renne.
– Sapię, bo latałem po całym zamku i szukałem cię chyba przez pół godziny.
– Mówiłem, że wartę mam dziś przy zachodniej baszcie.
– Może i mówiłeś… dlaczego codziennie stoisz w innym miejscu? Do licha, dlaczego w ogóle codziennie stoisz na warcie?!
– Sierżant się na mnie uwziął. Załatwiłeś mi coś do żarcia?
– Załatwiłem, oczywiście, że załatwiłem. Specjalnie dla ciebie gwizdnąłem z kuchni dwie gomóły sera, wielkie jak donice… Tylko szukałem cię tak długo, że zdążyłem zgłodnieć i jedną po drodze zjadłem sam… a druga gdzieś mi się zapodziała – chłopak wywrócił kieszeń kurtki na lewą stronę i pokazał dziurawą podszewkę.
Meredith powstrzymał się od komentarza.
– Ale mam to – Renne wydobył zza pazuchy bukłak, a rycerz się rozpromienił.
– Dobrze, już myślałem, że uświerknę na tym mrozie. Zdrzemnąłem się przez kwadransik i ręce zdążyły mi przymarznąć do halabardy.
– Masz nauczkę, żeby nie spać na warcie. Jak sytuacja za murami?
– Niby spokój. Żadnych ataków, nawet pozorowanych, ich łucznicy nie nękają nas strzałami, armaty też nie grzmią. Niewiele da się dostrzec w ciemności, ale widać więcej ogni w oddali, nad samym morzem i chyba na ich okrętach.
– Może to kolejne posiłki?
– Może, choć i tak mają już dość ludzi, by każdemu z naszych chłopców zafundować zbiorowy gwałt.
– Meredith, nie strasz mnie jeszcze bardziej.
– Na wojnie takie rzeczy się zdarzają.
– Nie żartuj sobie, już i tak ostatkiem siły woli się powstrzymuję, by nie zdezerterować gdzie pieprz rośnie.
– Ja zdezerterowałbym pierwszy, gdyby to tylko było możliwe. Niestety kordon Theilończyków jest szczelny.
Dwa tygodnie wcześniej na wodach błękitnej zatoki w basenie Morza Marlinów rozegrała się pamiętna bitwa, w której theilońska marynarka rozgromiła połączone floty Doncastle oraz Brennen. Zamorscy najeźdźcy posłużyli się armatami – bronią nieznaną wcześniej w Zjednoczonych Królestwach. Bronią, która bez trudu zdruzgotała zarówno okręty, jak i morale obrońców.
Dalsze losy bitwy rozgrywały się na lądzie. Najeźdźca desantował swoich najemników na leżące u podnóży zamku Tegel rozległe plaże Norwandii. Meredith i Renne brali udział w tej walce, ponieważ za jakieś drobne przewinienia obaj zostali aresztowani, a potem karnie wcieleni do piechoty. Na lądzie obrońcy poradzili sobie lepiej, jednak w ferworze walki odparli napastników aż do brzegu morza, niemal spychając Theilończyków do wody. Rycerze Zjednoczonych Królestw nieopatrznie, niczym święte krowy, wleźli w zasięg umieszczonych na statkach dział, a chwilę później żelazne kule armatnie przemieliły ich szeregi jak młyńskie żarna kłosy żyta. Niedobitki obrońców wycofały się w popłochu za bezpieczne mury zamku Tegel.
– No ale my tu sobie gadamy – Renne szczelniej otulił się płaszczem – a ciebie szuka sierżant. Kazał mi cię zawołać. Nie będę cytować co ci zrobi, jak się nie pośpieszysz.
– Czego ten stary cap ode mnie chce?
– Może wlepić ci karną wartę? Bo zapomniał, że już to zrobił? W każdym razie masz się stawić w jego gabinecie.
– Przecież mam teraz patrol.
– Ja tylko przekazuję wiadomość.
– To i lepiej, chętnie schowam się w ciepłej izbie choć na chwilę.
Meredith gwizdnął przeciągle, by zwrócić na siebie uwagę oddalonego o kilkanaście metrów wartownika i gestem polecił mu, by miał oko również na jego rewir. Potem w ślad za chłopakiem zsunął się po drabinie na dziedziniec i zniknął w jednej z uliczek.
Miasto było opustoszałe. Rześkie, wczesnozimowe powietrze przegnało do domów tę resztkę mieszkańców, którzy nie zdążyli opuścić zamku przed przybyciem armii imperatora Aurelio ad Guerry. Po ulicach snuli się jak cienie tylko podłamani żołnierze. Nie było ich wielu, większość schroniła się przed zimnem w tawernach bądź w koszarach, na zewnątrz zostali tylko ci nieszczęśnicy, którym przypadł patrol. Atmosfera była napięta, choć od masakry na plażach Norwandii minęło już trochę czasu. Dokładnie czternaście dni temu armada Theilonu rozgromiła połączone floty Dhagobara i Adalberta, a następnie theilońscy najemnicy wykończyli złożone ze skazańców karne kompanie oraz zebrany naprędce kwiat rycerstwa z Doncastle i Brennen. Potem, przez trzy dni, zainstalowane na ich okrętach armaty ostrzeliwały mury twierdzy Tegel. W tym czasie żołnierze imperatora okopali się wokół zamku i umocnili swoje pozycje. Kiedy ostatni szpadel ziemi został rzucony na ostatni szaniec, ich działa ucichły i już od ponad tygodnia panował spokój.
Obrońcy siedzieli w zamku jak myszy pod miotłą, bojąc się wychylić nosa ponad blanki, by głowy nie utrącił im przypadkowy pocisk z działa. Jednak armaty umilkły, najeźdźcy nie atakowali, a otoczeni i odcięci od zaopatrzenia żołnierze podupadli na duchu. Oczekiwanie na bitwę, która nie nadchodzi, jest gorsze od samej bitwy. Przez pierwsze dni po ucichnięciu armat byli napięci jak struny, siedzieli jak na szpilach i wyglądali ataku bądź posłańców z żądaniem kapitulacji. Gdy nie doczekali się ani jednego, ani drugiego, w końcu sami wyprawili poselstwo, jednak dyplomaci i ich obstawa zostali ostrzelani z kusz i z podkulonym ogonem uciekli za mury.
Atak nie nadciągał, ale napięcie wśród obrońców nie zelżało. Żołnierze radzili sobie z tym różnie. Niektórzy, jak Meredith, starali się dowcipkować, by odciągnąć uwagę od strachu, jakim napawał ich ostrzał z tej nieznanej, potężnej broni. Również Renne, który kilka pierwszych dni oblężenia spędził w zasadzie ukryty pod łóżkiem, w końcu się otrząsnął i jako tako funkcjonował. Ale niektórym, żyjącym od dwóch tygodni w stresie wojakom, siadała już psychika i coraz częściej dochodziło między nimi do sporów.
Drzwi gospody Pod Skrzydłami Zimorodka otworzyły się z hukiem. Postukując podkutymi buciorami, wymaszerował przez nie młokos z marsową miną i ręką opartą na rękojeści rapiera. W ślad za nim z karczmy wyskoczył drugi młodzieniec z już obnażonym mieczem w drżącej dłoni i czerwoną ze wściekłości twarzą.
– Stawaj wypierdku, wyciągaj broń! Posiekam cię na plasterki za to, co powiedziałeś!
– Jeżeli chcesz zginąć, broniąc honoru tej kobyły, którą nazywasz swoją narzeczoną, niech tak będzie.
– Spokojnie – wtrącił się Meredith i stanął między nimi. – Nie ma powodu, by chwytać za szable.
– Ten patałach ośmielił się powiedzieć, że wybranka mojego serca wygląda jakby powiła ją klacz, którą pokrył koniuszy! – Czerwony na twarzy żołnierz wyciągnął zza pazuchy portret wiejskiej dziewczyny o wydatnych, końskich zębach.
Rycerz przyjrzał się naszkicowanej na pomiętej karcie podfruwajce.
– Cóż, ja nie mam wątpliwości, że to urodziwa dziewka. Może zawinił rysownik? Siedzimy w tym oblężeniu już od dawna i wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Na pewno nie ma potrzeby, by dobywać broni. Jestem przekonany, że możecie to sobie wyjaśnić gołymi pięściami.
Młodzieńcy przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym odrzucili oręż i skoczyli sobie do gardeł. Meredith i Renne obserwowali, jak się szarpią, drapią i walą nawzajem po pyskach. Potem, gdy wojacy zwalili się na ziemię i zaczęli tarzać po zamarzniętym błocie, Meredith i Renne ruszyli dalej, w stronę miejskiego aresztu.
Na zamku Tegel formalnie stacjonowały teraz cztery niezależne armie, jednak każda z nich przetrzebiona tak bardzo, że wojskowi mieli problem jak je nazwać i jak nimi dowodzić. W przeddzień bitwy na plaży na zamku Tegel przebywał pułk rycerzy z Doncastle, oprócz tego w ostatniej chwili przybył też regiment ciężkozbrojnych z hrabstwa Brennen. I przed bitwą, i obecnie był to trzon wojsk obrońców, jednak rzeź na plaży przetrwali żołnierze w sile jednego batalionu. Ostatecznie sformowano z nich Batalion Elitarnych Rycerzy Zjednoczonych Królestw pod dowództwem pułkownika Napoleona Duponta, oficera z Brennen. Tych żołnierzy, ze względu na prestiż i zasługi, ulokowano w ciepłych i wygodnych koszarach straży miejskiej.
Klęska, jaką poniosła marynarka, była na zamku tematem tabu. Niszczyciele ad Guerry zatopiły dwie trzecie okrętów połączonych flot Doncastle i Brennen. Te, które ocalały, nie wróciły do portu. Tchórzliwie czmychnęły na pełnych żaglach w stronę horyzontu. Na zamku przebywało teraz czterech marynarzy, którzy cudem uratowali się z masakry i wpław wrócili do brzegu. Nie sformowano z nich żadnej jednostki. Zakwaterowano ich po prostu w domu jakiegoś kupca, który opuścił zamek, uciekając przed wojenną pożogą, i w zasadzie nie wyznaczono im żadnych zadań. Tej nieformalnej zbieraninie przewodził, z racji stopnia, starszy mat Jack Sullivan-Starling.
No i był też regiment, złożony z karnie wcielonych do armii skazańców, w sile trzynastu kompanii. Po bitwie, z piechurów, którzy przetrwali pogrom na plaży, udało się stworzyć zaledwie jedną kompanię, a że z ostatniej, trzynastej kompanii, przeżyło najwięcej wojaków, cała jednostka przyjęła nazwę Trzynastej Kompanii Karnej, określanej czasem przez złośliwych „Wisielec”, ponieważ na większości z jej członków ciążył odroczony wyrok śmierci. Najstarszym szarżą, który wywinął się na plaży spod ostrza kostuchy, był sierżant Steakhouse, dlatego to on dowodził tymi ludźmi. Żaden z jego podwładnych nie mógł się poszczycić czystą kartoteką, nie cieszyli się w zamku zbyt dobrą sławą i wyznaczano im najgorsze zadania. Zakwaterowano ich również w najmniej komfortowych warunkach, bo w pośpiesznie przerobionym na koszary miejskim areszcie.
– Jest i nasza kwatera.
– Wchodźmy, sierżant na ciebie czeka.
Na parterze znajdowała się przestronna sala, do której wmaszerowali prosto z holu. Sam areszt, od kiedy pod zamkiem pogłębiono lochy, był używany tylko jako przestrzeń magazynowa. Gdy zadekowała się tutaj Trzynasta Kompania, wszystkie stare narzędzia, wyszczerbione miecze, zużyte tarcze oraz zgromadzone śmieci spiętrzono pod ścianami, większe skrzynie zostały zaadaptowane na stoły, a mniejsze skrzynki oraz powiązane rzemieniami paczki skór służyły żołnierzom za krzesła. Oprócz gabinetu sierżanta tylko w przestronnym pomieszczeniu na dole znajdował się kominek, dlatego kompania spędzała tam większość czasu.
Przez skrzypiące drzwi wkroczyli do środka. Przy wesoło strzelającym na palenisku ogniu grzali się Hann i Rodrik.
– Jest i nasz Strzelec Wyborowy. – Ucieszył się Hann. – Byłem przekonany, że jesteś na górze, że uderzyłeś w kimono w swojej celi.
– Niestety, miałem wartę przy zachodniej baszcie – odparł Meredith. – Co tam obracacie nad ogniem?
– Rodrik ustrzelił dziś kilka gołębi. Jeżeli chcesz, kopsniemy ci jednego.
– Koniecznie. Od rana nic nie jadłem, zostawcie jednego dla mnie. Ale teraz muszę iść, podobno sierżant chce mnie widzieć.
– Zaczekaj, Wyborowy! – Hann przestał na chwilę obracać rusztem. – Zdaje się, że na górze jest twój przyjaciel, ten wielki chłop z marynarki. Był tu chwilę temu i cię szukał.
– Jack? Cóż, w takim razie spotkam go po drodze. A teraz idę zdać broń. – Uniósł strażniczą halabardę. – A potem na górę, do sierżanta. Koniecznie zostawcie mi jednego gołębia!
Prosto z głównej sali wchodziło się do zbrojowni, a z niej krętymi schodami na piętro. Na piętrze, oprócz cel, które były teraz wykorzystywane jako kwatery dla żołnierzy, znajdowało się też kilka niedużych pokoików, w tym jeden używany przez sierżanta jako gabinet. Meredith udał się w jego stronę, a reszta kompanii grzała się przy ogniu.
– Dlaczego mówicie na niego Wyborowy? – zapytał Rodrik.
– Strzelec Wyborowy – odparł Hann. – W czasie bitwy na plaży jednym strzałem zatopił łódź desantową ad Guerry.
– Co za bzdury mi tu opowiadasz? Przecież to niemożliwe.
– Ależ możliwe! Gdy atakowali najemnicy, byłem tuż obok, w pierwszej linii. Żebyś widział jego łuk. Długi jak okrętowe wiosło, kompozytowy i wzmacniany kością słoniową. Odrzut taki, że we dwóch nie dalibyśmy rady go naciągnąć, a kopa miał większego niż najlepsza kusza. Wyborowy szyje z niego strzałami grubymi na cal, które przebiją nawet wzmocniony kadłub łodzi.
– Bzdura…
– Ależ to prawda! – Renne dosiadł się do ognia. – Też byłem na plaży w czasie bitwy i też w pierwszym szeregu. U nas, w Trzynastej Kompanii, nie było wtedy takich, co wypadli sroce spod ogona. Pamiętam, że sam ubiłem tuzin żołdaków ad Guerry, i to zanim wpadłem w bitewny szał. Potem przestałem już liczyć.
Wkład Rennego w przebieg bitwy był marginalny. Chłopak został ogłuszony w pierwszych minutach potyczki i do końca walki przeleżał nieprzytomny. Gdy wycofywali się do zamku, Meredith przypomniał sobie o nim w ostatniej chwili i po prostu wrzucił go sobie na plecy. Nie przeszkadzało to jednak Rennemu w tym, by na wspomnienie bitwy puszyć się jak paw i opowiadać przy każdej okazji o swoich zasługach.
Rodrik, który początkowo służył w Szóstej Kompanii, tylko machnął ręką i przekręcił gołębia nad ogniem. Wtedy usłyszeli kroki.
– Już wracasz? – zdziwił się Hann. – Sierżant nie przebierał w słowach, skoro zdążył cię objechać w trzy minuty.
Jednak to nie był Meredith. Po schodach, tupiąc ciężkimi buciorami, maszerował starszy mat, Jack Sullivan-Starling.
– Co tak smakowicie pachnie? Mam nadzieję, że w piechocie również hołduje się odwiecznemu prawu gościnności? Innymi słowy – kopsniecie jednego ptaszka?
– Kopsniemy, oczywiście, że kopsniemy, siadaj przy ogniu – zachęcił Hann.
– Możesz nie rozdawać na lewo i prawo moich gołębi? – zniecierpliwił się Rodrik. – Przypominam, że to ja je ustrzeliłem.
– Na miłość boską, chyba nie będziesz sępił gołębia dla Jacka? Nie po tej masakrze, która spotkała marynarkę…
– Nie lubię o tym rozmawiać – odparł starszy mat, sadowiąc się przy palenisku. – Ale gołąbka zjem z przyjemnością.
– Wyborowy poszedł na górę, spotkałeś go?
– Naprawdę? Musieliśmy się minąć.
– Jak to możliwe? Przecież wchodził po tych samych schodach dosłownie kilka chwil temu? – zdziwił się Hann.
– Nie gorączkuj się. Jak sierżant skończy go opieprzać, to przecież tu wróci i mnie znajdzie. No… ściągaj już te pieczyste, ptaszki są wystarczająco zarumienione.
– Dlaczego Steakhouse tak się na niego uwziął? – zapytał Rodrik, rozdzielając dymiące mięso między wszystkich zgromadzonych przy ogniu biesiadników.
– Hmm… w Brunei, gdzie nas pojmano i oskarżono o rozbój, oczywiście niesłusznie – wyjaśnił Renne – a potem karnie wcielono do armii, sierżant przywłaszczył sobie jego rzeczy. Kilka drobiazgów, na których szczególnie mu zależało. W odwecie on dał mu w pysk, za co trafił najpierw do karceru, a potem na czarną listę sierżanta.
– Niefortunnie się złożyło, że sierżant nie wyzionął ducha na plaży – zauważył Jack. – Zginęło tam tylu dobrych chłopaków, a najgorsze mendy jak zwykle przetrwały… jak szczury na tonącym okręcie.
Wyjął zza pazuchy pękaty bukłak i podał Rodrikowi.
– Żebyście nie mówili, że marynarka znów przyszła się nażreć na krzywy ryj. Skosztujcie tego, to grog, w taki mróz rozgrzewa bardziej niż najlepsze wino. Częstujcie się!
Gdy kompania raczyła się rumem, na schodach znów rozległy się kroki. Tym razem był to Meredith.
– Wyborowy! – Ucieszył się Hann. – Sierżant znów nie był w nastroju? Jest tu z nami twój kumpel, Jack, chyba musieliście się minąć po drodze.
Meredith, śmiertelnie poważny, zupełnie zignorował jego wypowiedź, zmierzył ich wzrokiem i oświadczył:
– Mamy problem i to poważny. Renne, zamknij drzwi do budynku na klucz, a potem chodźcie za mną.
– Czy coś się stało? – zdziwił się Rodrik.
– Zdecydowanie coś się stało. Idziemy na górę, wszyscy.
Meredith poprowadził ich przez zbrojownię i po trzeszczących schodach na piętro. Potem korytarzem, gdzie po lewej i prawej znajdował się rząd pustych cel. Na końcu korytarza, przed drzwiami do gabinetu sierżanta, przepuścił ich przodem. Renne wszedł pierwszy.
Nieduży pokoik rozświetlał tylko nikły blask w niebieskim odcieniu, wydobywający się z klingi półtoraręcznego miecza. Sam miecz przebijał na wylot siedzącego przy biurku sierżanta i przyszpilał go do oparcia fotela.
– Trup! – Chłopakowi aż zakręciło się w głowie. – On chyba nie żyje!
– On z całą pewnością nie żyje – sprostował Jack. – Wszyscy się cofnąć, nie dotykać sierżanta! Mamy tu do czynienia z morderstwem.
Światło, wydobywające się z klingi miecza, nadawało całej scenie upiorny wygląd.
– Trzeba zawiadomić straż miejską – gorączkował się Renne.
– Straż miejską? Na tym zamku to my jesteśmy strażą – zauważył Hann. – Czy on na pewno jest martwy?
– Zaufaj mi, jest martwy jak głaz. – Marynarz zacisnął pięści.
– Ale przecież poza nami nikogo tu nie ma, a to oznacza… – Hann zawiesił głos.
– …że zabił go jeden z nas – dokończył Meredith. – Renne, czy zamknąłeś drzwi wejściowe do budynku na klucz, jak cię prosiłem?
– Tak jest.
– Dobrze, schowaj go, bo nikt stąd nie wyjdzie, dopóki tego nie wyjaśnimy.
– Dlaczego to ja mam trzymać klucz?
– Podejdź do sierżanta i sprawdź mu puls.
– On nie żyje.
– Tak dla pewności.
– Wolałbym tego nie robić.
– Bez dyskusji – uciął Meredith.
Chłopak pobladł na twarzy, ale podszedł do nieboszczyka. Wyciągnął rękę w stronę jego szyi i zatrzymał się. Drżały mu palce.
– Śmiało, nie ugryzie cię.
Roztrzęsiony Renne zawadził łokciem o rękojeść miecza wbitego w pierś trupa, rana się otworzyła i na twarz chłopaka trysnęła struga krwi. Ten odskoczył jak oparzony, a chwilę potem zwymiotował na twarz denata.
– Chyba udowodniłem swoją teorię – zauważył Meredith. – Chłopak nadaje się na zabójcę jak świnia na wierzchowca. Renne z pewnością nie zabił. Nie dałby rady. Czy ktoś wciąż ma co do tego wątpliwości?
– Nie sądzę, żeby to był wystarczający dowód – mruknął Hann – i jednak uważam, że powinniśmy kogoś zawiadomić.
– Kogoś zawiadomić? Zwariowałeś? – oponował Jack. – Chyba nie muszę wam przypominać, jaką renomę ma wasza karna kompania. Pułkownik Dupont z miejsca każe was wszystkich powiesić, a pewnie i ja się nie wywinę. Nie będzie nawet dociekał, kto jest mordercą.
– Przecież jesteśmy niewinni! – oburzył się Rodrik. – To znaczy… ja z pewnością jestem niewinny… a co do was…
Mężczyźni przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Szacowali swoje charaktery, oceniali, kto byłby zdolny zabić z zimną krwią.
– Do cholery, przecież ja was nawet nie znam – warknął Rodrik. – Dopiero co wcielili mnie do Trzynastej Kompanii, nie wiem, co o tym sądzić.
– Musimy się dowiedzieć, co tu się wydarzyło, albo przynajmniej zdecydować, co robić dalej – oświadczył Hann. – Ale wyjdźmy stąd, sierżant zaczyna już śmierdzieć, nie mogę tu zebrać myśli.
***BŁĘKITNA KREW
Tego wąskiego, szpitalnego łóżka miała już serdecznie dość, a zapach tej sztywnej, wykrochmalonej pościeli doprowadzał ją do szału. Ogromne okna, przez które nawet po zasunięciu zasłon wpadało zdecydowanie zbyt dużo światła, wzbudzały w niej mordercze instynkty, a białą, szpitalną koszulę, miała ochotę z siebie zedrzeć i porwać na strzępy.
– Królowo. – Medyk skłonił się dwornie. – Jak się dzisiaj czujesz?
Tego nadętego konowała, który właśnie zaczynał obchód, z dziką radością by zamordowała, a potem zbezcześciła jego zwłoki.
– Czuję, że siły mi wracają. Naprawdę już pora, bym zwolniła łóżko, z pewnością znajdą się tacy, którzy potrzebują go bardziej… Zwłaszcza że specjalnie dla mnie wywaliliście wszystkich pacjentów na korytarz, gdzie muszą dochodzić do siebie, leżąc na kamiennej posadzce.
– Nonsens. To dla nich zaszczyt. Wprost puchną z dumy, że mogli się dla ciebie poświęcić, pani. A przecież nie chcemy, żeby ktoś zakłócał twój odpoczynek. Postrzał z kuszy to nie przelewki. Gdyby bełt trafił o pół cala…
– Tak, wiem, to utknąłby w płucach i już dawno utopiłabym się we własnej krwi… Codziennie mi to powtarzasz.
– Czy pozwolisz, że cię teraz zbadam, pani?
– Nie. Muszę założyć coś pod tę nocną koszulę. Od czasu koronacji dworska etykieta nie pozwala mi już świecić cyckami na lewo i prawo, a nie mam na sobie bielizny. Zawołam cię, gdy będę gotowa.
– Oczywiście, pani.
Carmilla Varkarma odetchnęła z ulgą, gdy medyk się oddalił. Ciągnęła tę szopkę już ponad tydzień. Lekarz smarował jej ranę postrzałową przeróżnymi maściami, które zwykle śmierdziały jak wyhodowane w starej skarpecie wodorosty, a przy każdej zmianie opatrunku kraśniał z dumy i zachwalał swój aptekarski kunszt. Wprost nie mógł się nadziwić, że pacjentka pod jego okiem tak szybko wraca do zdrowia. Oczywiście nie wiedział o tym, że Carmilla jest wampirzycą i jej ciało potrafi się samo wyleczyć z postrzałowej rany w pół minuty. Nie miał też bladego pojęcia o innej chorobie, która toczyła ją przez ostatnie dni. Krew umarlaka, która dostała się do jej krwiobiegu, siała w organizmie prawdziwe spustoszenie. Zawroty głowy, ogólne osłabienie, obniżona zdolność regeneracji i wzmożony światłowstręt – to tylko niektóre z dających się jej we znaki dolegliwości. Najgorsze było to, że zatruty organizm nie chciał przyswajać wypijanej krwi… Jednak właśnie dzisiaj poczuła, że jej ciało w końcu zaczęło zwalczać to świństwo, a to oznaczało, że w końcu będzie mogła porządnie się najeść. Carmilla tkwiła w szpitalnym skrzydle od dnia swojego ślubu. Kiedy ona i Eberhard na ślubnym kobiercu przysięgali sobie dozgonną miłość, żadne z nich nawet nie przypuszczało, że słowo „dozgonna” w tym kontekście nie musi trwać długo. Podczas ceremonii doszło do zamachu na jej życie. Sprawca postrzelił ją z kuszy bełtem nasączonym krwią umarlaka, co u wampirów wywołuje piekielnie silną reakcję alergiczną. Potem, kiedy wycieńczona trafiła do szpitalnego skrzydła, chędożeni łowcy wampirów próbowali dobić ją przy pomocy srebrnego miecza. Na szczęście powstrzymał ich nadworny szpieg, generał Buenaventura Blanco, choć – jak wampirzyca przypuszczała – nie było dnia, by Blanco tego nie żałował. Arcyszpieg nie darzył jej zaufaniem i nieustannie dawał jej to odczuć… Ale teraz nie miała ochoty się nim przejmować.
Król Eberhard nie chciał nawet słyszeć o tym, żeby jego świeżo upieczona żona opuściła skrzydło szpitalne, zanim jej rana w pełni się zagoi. Wampirzyca zwykle bez trudu potrafiła nagiąć Eberharda do swojej woli. Czy to przy pomocy telepatycznych podszeptów na granicy świadomości ofiary, czy też delikatnym oddziaływaniem na psychikę przez umiejętne podsycanie lub tłumienie jego emocji, czy wreszcie – co ostatnio sprawiało jej najwięcej satysfakcji – po prostu czarując go swoimi kobiecymi wdziękami. Zwykle robiła z królem dokładnie to, na co miała ochotę, jednak w tej kwestii Eberhard był stanowczy. Carmilla miała zostać w szpitalu, dopóki on nie będzie miał pewności, że jej życiu nic już nie zagraża, a jej rana jest w pełni zagojona. Na swój sposób jego troska ją kręciła. Sęk w tym, że ta rana zagoiła się już pierwszego dnia… i każdego kolejnego również.
Z szuflady nocnej szafki Carmilla wyciągnęła bełt. „Pieprzony konował. Wykończę się tutaj przez te jego codzienne oględziny”. Potem wampirzyca odkleiła opatrunek, zacisnęła zęby i wbiła bełt w swój obojczyk dokładnie w miejsce, w które kilka dni temu postrzelił ją zamachowiec. Przekręciła grot kilka razy, krzywiąc się z bólu, i wyciągnęła. Potem zamknęła oczy i pozwoliła, by jej ciało się zregenerowało. Nie do końca, ale odrobinę bardziej niż wczoraj. Dopiero wtedy znów założyła opatrunek i zawołała doktora.
– Wspaniale – ucieszył się medyk – goi się naprawdę wspaniale. Czy mogę?
– Proszę się nie krępować.
– Tak. – Lekarz pomacał ranę. – Sądzę, pani, że nie zostanie ci nawet blizna. Rana niemal już się zagoiła.
– A więc chyba już czas, żebym opuściła twój szpital, medyku.
– No cóż, król nakazał wyraźnie, bym wypuścił cię dopiero wtedy, gdy będziesz w pełni sił.
– Czuję się dziś silna jak nigdy przedtem.
– Dobrze, pani, ale jutro chciałbym własnoręcznie zmienić twój opatrunek i nasmarować ranę maścią z czyrakokłącza. Czy znajdziesz chwilę między śniadaniem a obiadem, żeby odwiedzić medyczne skrzydło?
– Oczywiście – odparła wampirzyca, w duchu obiecując sobie, że gdy następnym razem konował spróbuje nasmarować ją maścią z czyrakokłącza, rozerwie mu zębami szyjną tętnicę i wypije z niego co najmniej tyle krwi, ile przez jego zabiegi musiała wytoczyć ze swojego obojczyka.
– W takim razie poinformuję króla…
– W takim razie niezwłocznie wezwij Cassiusa, medyku, a królowi zrobię niespodziankę.
***
Cassius, młody wampir o jasnych włosach, osobisty kamerdyner królowej Carmilli, zjawił się w szpitalnym skrzydle w mgnieniu oka. Skłonił się i bez słowa podał jej schludnie złożoną, czerwoną suknię i parę pasujących do niej trzewików. Wampirzyca, z wyrazem wdzięczności na twarzy, dosłownie zerwała z siebie szpitalne łachy i ze wstrętem cisnęła je w kąt sali.
– Nawet nie wiesz, jak na to czekałam – odparła, zakładając swój zwyczajowy strój. – Każę cię za to obsypać złotem… Nie, każę cię skąpać we krwi.
– Drobiazg, królowo. Czujesz się już lepiej?
– Dzięki tobie czuję się jak nowo narodzona.
– Rozumiem, że masz dla mnie jakieś rozkazy?
– Tak. Po pierwsze musisz mnie nakarmić i musisz to zrobić szybko. Jestem tak głodna, że lada moment zacznę biegać po zamku jak bezmyślne zwierzę, przegryzając napotkane aorty.
– Tym już się zająłem, pani. Chodź za mną.
***
Gdy Carmilla na dobre zadomowiła się na zamku, poprosiła króla, by przeznaczył dla jej służby osobne skrzydło. I tak też się stało. We wschodniej części zamku zamieszkały teraz tylko wampiry, a ludzie – kierując się jakimiś pradawnymi, obronnymi mechanizmami, zakorzenionymi w ich podświadomości – zaczęli unikać tego miejsca, nie rozumiejąc nawet, dlaczego to robią. Sama królowa zjawiała się tu rzadko. Głównie wtedy, gdy chciała odpocząć od dworskiego życia i ciągłego udawania, lub gdy po prostu chciała coś przekąsić i nie miała ochoty się z tym ukrywać.
Cassius otworzył ciężkie, wygłuszone drzwi i wprowadził ją do komnaty, w której nie było okien. Na środku pomieszczenia na rozłożonej ceracie klęczał roztrzęsiony, młody mężczyzna, a obok, na zimnej posadzce, leżała zwinięta w kłębek nastoletnia dziewczyna. Oboje w samej bieliźnie i z na wpół przytomnym wyrazem twarzy mamrotali pod nosem coś, co przypominało urywane strzępy modlitwy przeplatane błaganiem o pomoc i okazjonalnymi, zupełnie przypadkowymi słowami. Carmilla uniosła brwi i spojrzała na swojego kamerdynera.
– Wybacz, pani, ale nie miałem czasu zorganizować wszystkiego jak należy. Musiałem odurzyć ich mieszanką pyłu i konopi. Czy to będzie problem?
– Jestem tak głodna, że nie pogardziłabym nawet dziewięćdziesięcioletnim starcem. Nie martw się, jakoś to przełknę.
– Jak widzisz, zadbałem też o pewną różnorodność… i… wiem, pani, że nie znosisz, gdy któreś z twoich dzieci bawi się jedzeniem, sama też nigdy tego nie robisz… ale wiem też, że po długim poście nawet najbardziej dworny i dystyngowany wampir potrafi stracić nad sobą panowanie. Dlatego w rogu pokoju przygotowałem świeżą wodę, ręcznik i suknię na zmianę.
– To urocze, Cassiusie, ale nie jestem nieopierzonym nietoperkiem, który musi do posiłku zakładać śliniaczek. A teraz wyjdź. Zaczekaj za drzwiami i dopilnuj, by nawet sam król mi teraz nie przeszkadzał.
***
Cassius oparł się o dębowe drzwi i skrzyżował ramiona na piersi. Nawet przez warstwy wygłuszenia złowił swym wyczulonym, wampirzym słuchem pisk przerażonej dziewczyny i spokojny, niemal hipnotyzujący szept Carmilli. Potem usłyszał coś, co brzmiało jak syk atakującej żmii.
***
Carmilla wysunęła się na korytarz, a Cassius podał jej serwetkę i wskazał czerwony ślad w kąciku ust. Wampirzyca skinęła głową.
– Czy wszystko było tak, jak lubisz, pani?
– Tak, Cassiusie, świetnie się spisałeś. Teraz już pora zabrać się do roboty – odparła wampirzyca i ruszyła korytarzem. – Zdaje się, że jedno z nich jeszcze żyje. Miej to na uwadze, gdy będziesz sprzątał – rzuciła, nie oglądając się za siebie.
Zanim Cassius ruszył za nią, wsunął się jeszcze na krótką chwilę do komnaty, w której pożywiała się królowa. Widok, jaki ukazał się jego oczom, sprawił, że nawet wampir poczuł się nieswojo. Zamykając drzwi na klucz, zanotował w pamięci, by do sprzątania zorganizować sobie pomoc.
– Czy zechcesz teraz wysłuchać mojego raportu? – Cassius dogonił królową i pilnował, by iść pół kroku za nią.
– Tak, zacznij od wydarzeń związanych z zamachem na moją nieśmiertelną osobę.
– Zamachowców było troje. Strzelec to prawdopodobnie Petr Blagojević i on niestety zbiegł.
Jakkolwiek ta wiadomość zepsuła jej dobry nastrój, królowa doceniła, że młody wampir nie zaczął składać raportu od chełpienia się sukcesami.
– Petr Blagojević to największy wrzód na moim wiecznie jędrnym, nieśmiertelnym tyłku, od czasów Abrahama Van Helsinga. Rozumiem, że poluje teraz na niego każdy nietoperz w Catalanie?
– Oczywiście, ale on dosłownie zapadł się pod ziemię.
– Nie przestawajcie go szukać. Przewróćcie to miasto do góry nogami, jeżeli będzie trzeba, ale postarajcie się przy okazji nie utopić go we krwi. Jeszcze nie czas na takie działania.
– Oczywiście, pani.
– A pozostała dwójka zamachowców?
– Mężczyzna to Arnold Paole, również jest łowcą.
– Wiem, kim jest Arnold Paole – przerwała mu królowa. – Ciekawi mnie, kim jest ta dziewczyna.
– Cóż, nazywa się Nina Valentine i faktycznie jest niewiadomą. Nie jest łowcą, a przynajmniej nikt ze starych wampirów jej nie zna.
– Nie dowiedziałeś się absolutnie niczego?
– Niezupełnie. Rozpoznało ją jedno z twoich najmłodszych dzieci, nietoperz Kyle. Podobno siedziała w naszej spiżarni, w lochach w Wilczym Szańcu.
– Do tej niedorzecznej ucieczki nigdy nie powinno dojść – warknęła Carmilla. – Co dalej?
– Nic więcej nie udało nam się ustalić, wasza wysokość.
– Jak to możliwe? Nie kazałeś ich przesłuchać?
– Nie mamy do nich dostępu, pani. Więźniowie są pod bezpośrednim nadzorem ludzi Buenaventury Blanco i tylko on może z nimi rozmawiać.
Trwało to krócej niż uderzenie skrzydeł trzmiela. Królowa zatrzymała się w pół kroku, a jej zęby wysunęły się z trzaskiem. Idący tuż za nią Cassius jakby wpadł na niewidzialną ścianę. Carmilla spiorunowała go spojrzeniem czerwonych jak rubiny oczu, a Cassius runął na kolana z takim impetem, jakby chwyciła go ręka olbrzyma i dosłownie wbiła w ziemię. Wampirzyca nieznacznie tylko wsparła się telekinezą. Umysły istot potrafiących posługiwać się telepatią są szczególnie podatne na mentalne rozkazy takich samych, ale silniejszych umysłów, a młode wampiry mają u podstaw świadomości głęboko zakorzenione ślepe posłuszeństwo wobec swojego stwórcy. Wobec swojej matki. Nie wydawało się możliwe, żeby trupioblada twarz młodego wampira mogła zblednąć jeszcze bardziej, ale tak właśnie się stało. Resztki krwi, które z niej odpłynęły, uciekały przez oczy i uszy, a rozdygotany wampir, ściśnięty jak w imadle, klęczał przed królową na kolanach, które popękały od zderzenia z posadzką. Bał się nawet na nią patrzeć, ale mentalny zakaz nie pozwalał mu odwrócić wzroku ani zamknąć oczu. Nie pozwalał mu nawet mrugnąć.
– Chcesz powiedzieć, że od tygodnia Blanco przesłuchuje tę dwójkę? Od siedmiu dni zamachowcy opowiadają mu o tym, że żoną króla jest teraz wampirzyca? Że ten przeklęty szpieg już wie o tym, że na tronie Méridy zasiada teraz krwiożercza bestia, która zamierza zniewolić wszystkich ludzi i zamienić ich w karmę dla swoich dzieci?
Cassius, cały w drgawkach, spróbował się odezwać, ale nie miał kontroli nad żadnym mięśniem w swoim ciele. Był teraz drewnianą kukiełką w rękach lalkarza. W rękach swojej królowej, która miotała z oczu czerwone błyskawice, i która górowała nad skruszonym wampirem jak walkiria. Jak lwica nad przerażonym kociakiem. To, że sprawił jej zawód, wywoływało w nim teraz autentyczny, fizyczny ból i chciał powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale po prostu nie był w stanie otworzyć ust.
***
Bycie królem wcale nie jest takie łatwe i przyjemne, jak by się mogło wydawać. Wyborne jedzenie, najstarsze roczniki wina i najmłodsze spośród księżniczek – to tylko jedna strona medalu. Po drugiej stronie są roszczeniowi szlachcice, którzy bojkotują każdą, nawet najmniejszą próbę reformy państwa, wszędobylscy chłopi, którzy biadolą, że w kapuście znów zalęgły się gąsienice, a dziki doszczętnie zbuchtowały uprawy brukwi, oraz chciwi kupcy, którzy za orżniętą z każdej strony srebrną monetę sprzedaliby własne dzieci. A najgorsze są audiencje.
Król Eberhard II na wpół drzemał, wsparłszy łokieć na poręczy tronu, a na wpół słuchał biadolenia bartnika Brenzona, któremu niedźwiedzie znów wylizały do cna wszystkie plastry miodu, skazując jego rodzinę na nieuniknioną śmierć głodową. Nagle drzwi do sali tronowej otworzyły się z trzaskiem, a w nich stanęła królowa Carmilla.
– Moja królowa! – Eberhard ożywił się momentalnie, poderwał się z tronu i ruszył w jej kierunku, niemal potrącając bartnika Brenzona. – Moja piękna królowa promienieje blaskiem, który rozgrzewa moje serce! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wstałaś z łóżka i widzę cię w końcu w pełni zdrowia.
Nieporadne komplementy króla, jak zwykle zresztą, sprawiły jej radość, a na jej twarzy, wbrew jej woli, pojawił się uśmiech. Nie było jej to teraz na rękę, więc zmusiła się, by przybrać marsową minę i przegnać ze swojego oblicza wszystkie ciepłe uczucia. Gdy spojrzała królowi w oczy, jej twarz przypominała lodową maskę i to wystarczyło, by osadzić go w miejscu. Eberhard zatrzymał się dwa kroki od niej gwałtownie jak okręt, który zderzył się z lodowcem.
– Czy coś się stało, najdroższa? Skąd ten grobowy nastrój?
Carmilla rozejrzała się wymownie po sali tronowej, a król gestem przepędził swoją świtę i bartnika Brenzona, któremu udzielał właśnie posłuchania.
– Też się ucieszyłam, Eberhardzie – zaczęła królowa, gdy zostali sami. – Ucieszyłam się, że opuściłam w końcu ten przeklęty szpital i że stan mojego zdrowia znacznie się poprawił. Przynajmniej fizycznie, bo psychicznie czuję się zdruzgotana. Dowiedziałam się właśnie, że ten podstępny lis, twój ulubiony szpieg Buenaventura Blanco, nie pozwolił zaufanym ludziom z mojej świty nawet przesłuchać zamachowców, którzy targnęli się na moje życie w dniu naszego ślubu. Czy teraz już rozumiesz, skąd u mnie ten grobowy nastrój?
– Więc tylko o to chodzi? – zdziwił się król. – Istotnie, Blanco prowadzi śledztwo w tej sprawie, a ja mam do niego pełne zaufanie w takich kwestiach. Jestem pewien jego umiejętności oraz jego dyskrecji. Nikt nie rozezna się w tej sytuacji szybciej niż on.
– Eberhardzie. – Królowa odezwała się protekcjonalnym tonem, którego używała zwykle, by skarcić swoje wampirze dzieci, kiedy podczas posiłku zadawały swoim ofiarom niepotrzebny ból z czysto sadystycznych pobudek. – Tu chodzi o moje życie. To ja zostałam postrzelona i niewiele brakowało, by była to rana śmiertelna. Pół cala i dostałabym w płuco… a wtedy najpewniej utopiłabym się we własnej krwi. To chyba oczywiste, że powinnam mieć tutaj coś do powiedzenia?
– Najdroższa, musisz mi w tej kwestii zaufać. Zamach na żonę urzędującego króla to zbyt poważna sprawa, by powierzyć to komuś mniej kompetentnemu niż Blanco. Zapewniam cię, że wszyscy winni, a nie tylko ci, których udało się schwytać, zostaną ukarani.
Królowa tupnęła nogą i groźnie zmrużyła oczy. Eberhard pod jej spojrzeniem topniał jak wczesnowiosenny śnieg, ale nie ustąpił.
– Czy wobec tego możesz mi chociaż powiedzieć, co udało mu się już ustalić?
– Oczywiście, najdroższa, ale nie ma tego wiele. Mężczyzna nie powiedział jak do tej pory nawet słowa, za to kobieta zaczęła mówić, gdy tylko kat pokazał jej narzędzia. – Król zawiesił głos, a Carmilla była w tej chwili wdzięczna, że jej wampirzy organizm nie może zdradzić, jak bardzo się teraz denerwuje, ani za pomocą napływającej do twarzy krwi, ani za pomocą nadmiaru potu. – Ale ona jest po prostu stuknięta. Chyba brakuje jej w głowie jakiejś klepki – ocenił Eberhard.
– Wytłumacz, proszę, najdroższy.
– Opowiada niestworzone historie o wampirach, które chcą opanować mój zamek.
Carmilla parsknęła śmiechem, podeszła do Eberharda i przytuliła się do niego.
– Muszę wyznać, królu – wyszeptała – że gdybym była ciekawa, jak smakuje ludzka krew, na pewno zaczęłabym właśnie od twojej. Z pewnością jest wykwintna jak… zupa z małż, kalmarów i innych absurdalnie drogich owoców mórz i oceanów.
Król objął ją i pocałował.
– A ja oddałbym ci ją całą, najpiękniejsza, do ostatniej kropli.
Eberhard zaczął się bawić zamkiem jej sukni, ale Carmilla go powstrzymała.
– Powiedz mi, co teraz się z nimi stanie?
– Z kim?
– Z zamachowcami. Każesz ich powiesić?
– Na pewno, ale jeszcze nie teraz.
– Dlaczego z tym zwlekamy?
– Blanco z reguły nie śpieszy się z użyciem poważniejszych tortur, jeżeli nie są konieczne. Jestem pewny, że gdy przyjdzie czas ostatecznych rozwiązań, oboje powiedzą nam więcej.
– Oni nastawali na moje życie, Eberhardzie, a ja się boję, że w jakiś sposób uciekną i znów to zrobią.
Carmilla dotknęła jego skroni i przez chwilę badała jego emocje. Skanowała jego umysł. Potem delikatnym mentalnym impulsem połaskotała obszar mózgu odpowiedzialny za uczucie, którym król pałał do swojej żony. Wzmocniła w nim już i tak silną potrzebę, by spełnić jej każdą zachciankę. Jednocześnie stłumiła jego wrodzoną potrzebę sprawiedliwości, cząstkę jego osoby, która aż gotowała się z wściekłości na myśl o tym, że być może trzeci zamachowiec uniknie kary.
– Proszę – wyszeptała mu do ucha – zabij ich teraz, zrób to dla mnie.
Król bił się z myślami przez dłuższą chwilę, nie do końca świadomy procesów, które zachodzą w jego mózgu. Pałał chęcią, by ją uszczęśliwić, by znów poczuła się bezpieczna… tylko że to wcale nie było logiczne.
– Najdroższa, naprawdę bezpieczna będziesz wtedy, gdy schwytamy również trzeciego zamachowca. A ta dwójka już nigdy nie będzie ci się naprzykrzać, daję ci na to moje słowo.
– Nie możesz jej tego obiecać, nigdy nie będziesz miał stuprocentowej pewności, że nie uda im się uciec, że ktoś im w tym nie pomoże, że znów nie targną się na życie twojej królowej… – powiedział cichy głos na granicy świadomości Eberharda.
Król posmutniał, ale po chwili potrząsnął głową, jakby chciał odegnać natrętną myśl. Myśl, którą wsadziła mu do głowy Carmilla.
– Nikt nie ucieknie z naszych lochów, a ty zawsze będziesz przy mnie bezpieczna, najdroższa.
Wampirzyca była wściekła, że znów się jej postawił. Ale jakaś część jej osoby była z niego dumna. Dumna, że znalazł w sobie dość siły, by obronić swoje myśli przed tak potężnym umysłem jak umysł królowej wampirów. A to ją podniecało. Tym bardziej, że i tak zamierzała użyć ostatniej sztuczki, jaką miała w swoim arsenale. Położyła dłoń na piersi króla i pchnęła go. Niedbale, zalotnie i zaskakująco mocno. Eberhard zatoczył się przez cały podest i z impetem usiadł na swoim tronie. W chwili krótkiej jak mgnienie oka królowa dosłownie przefrunęła dzielącą ich odległość i usadowiła się na jego kolanach, a zanim zdążył nawet pomyśleć o tym, jak udało jej się tego dokonać, zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła go namiętnie całować. Król ochoczo odpowiedział na jej inicjatywę.
Carmilla wyślizgnęła się ze swojej wieczorowej sukni lekko i z gracją jak wąż, który zrzuca wylinkę, natomiast Eberhard potrzebował dłuższej chwili, by rozszarpać wszystkie haftki w swojej odzieży.
– Zamknij oczy – szepnęła mu do ucha.
Posłuchał, a Carmilla przyłożyła koniuszek palca do wampirzego kła, który wysunął się ukradkiem spomiędzy jej uśmiechniętych warg. Ugryzła się w opuszek, wydusiła kropelkę krwi i wsunęła ją na palcu do ust Eberharda. Król otworzył oczy, a jego źrenice już zdążyły się rozszerzyć.
Nawet pojedyncza kropla wampirzej krwi działa na ludzi jak narkotyk. Wywołuje silną euforię, ogólną poprawę nastroju i nieporównywalny z niczym innym przyrost siły i witalności.
Potem kochali się bez przerwy przez bite sześć godzin. Nad ranem król z własnej inicjatywy pchnął gońca z rozkazem natychmiastowej egzekucji Arnolda Paole i Niny Valentine.