Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opowieści wykute w smoczym ogniu. Tom 2. Mgła wojny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,00

Opowieści wykute w smoczym ogniu. Tom 2. Mgła wojny - ebook

Niepokonane wojska imperatora Aurelio ad Guerry toczą bitwę za bitwą i posuwają się coraz dalej w głąb Zjednoczonych Królestw. W oblężonym zamku Tegel ludzie giną w niewyjaśnionych okolicznościach, a tropem bohaterów podąża płatny morderca. Meredith, by przeżyć na linii frontu, musi podnieść na duchu obrońców i natchnąć ich do walki. W wysiłkach wspomagają go stary druh – kapitan Jack Sullivan-Starling oraz nieodłączny kompan Renne. Tymczasem wampirzyca Carmilla snuje swoje intrygi i kawałek po kawałku zdobywa serce oraz królestwo Eberharda.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-962050-3-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TREŚCI

Tra­ge­dia w kilku ak­tach

Dy­le­mat Harpa

Szybka ro­bota, szybka kasa

Wilk zmie­nia sierść, ale nie zmie­nia na­tury

Jedną nogą w gro­bie

Błę­kitna krew

Wróg u bram

U studni

Tryby biu­ro­kra­tycz­nej ma­szyny

W Pasz­czy Be­he­mota

Ta­niec w ciem­no­ściach

Jak zbity pies

Osta­teczny ar­gu­ment

Czas nie jest sprzy­mie­rzeń­cem

Do­mek dla la­lek

Pa­sa­żer na gapę

Mgła wojnyTRAGEDIA W KILKU AKTACH

Me­re­dith po­sta­wił koł­nierz płasz­cza, by osło­nić twarz od wia­tru, i oparł się o blanki. Noc była ciemna, ale roz­świe­tlały ją setki ognisk i po­chodni pło­ną­cych w od­dali. W dole, tuż za gra­nicą strzału z do­brego łuku, roz­lo­ko­wała się po­tężna ar­mia. Skryci w mroku żoł­nie­rze The­ilonu wy­peł­niali prze­strzeń mię­dzy mu­rami zamku Te­gel a ma­ja­czącą w od­dali, atra­men­tową po­wierzch­nią Mo­rza Mar­li­nów.

Usły­szał ja­kiś sze­lest i kroki, spiął się w so­bie i za­ci­snął dłoń na trzonku straż­ni­czej ha­la­bardy, jed­nak gdy po­stać po­tknęła się i za­klęła szka­rad­nie, roz­po­znał ją po gło­sie i się roz­luź­nił.

– Sa­piesz tak gło­śno, jak­byś wła­śnie wdra­pał się na wieżę, a nie za­le­d­wie na szczyt mu­rów obron­nych. Mu­sisz prze­stać mi­gać się od po­ran­nej musz­try, Renne.

– Sa­pię, bo la­ta­łem po ca­łym zamku i szu­ka­łem cię chyba przez pół go­dziny.

– Mó­wi­łem, że wartę mam dziś przy za­chod­niej basz­cie.

– Może i mó­wi­łeś… dla­czego co­dzien­nie sto­isz w in­nym miej­scu? Do li­cha, dla­czego w ogóle co­dzien­nie sto­isz na war­cie?!

– Sier­żant się na mnie uwziął. Za­ła­twi­łeś mi coś do żar­cia?

– Za­ła­twi­łem, oczy­wi­ście, że za­ła­twi­łem. Spe­cjal­nie dla cie­bie gwizd­ną­łem z kuchni dwie go­móły sera, wiel­kie jak do­nice… Tylko szu­ka­łem cię tak długo, że zdą­ży­łem zgłod­nieć i jedną po dro­dze zja­dłem sam… a druga gdzieś mi się za­po­działa – chło­pak wy­wró­cił kie­szeń kurtki na lewą stronę i po­ka­zał dziu­rawą pod­szewkę.

Me­re­dith po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rza.

– Ale mam to – Renne wy­do­był zza pa­zu­chy bu­kłak, a ry­cerz się roz­pro­mie­nił.

– Do­brze, już my­śla­łem, że uświerknę na tym mro­zie. Zdrzem­ną­łem się przez kwa­dran­sik i ręce zdą­żyły mi przy­mar­z­nąć do ha­la­bardy.

– Masz na­uczkę, żeby nie spać na war­cie. Jak sy­tu­acja za mu­rami?

– Niby spo­kój. Żad­nych ata­ków, na­wet po­zo­ro­wa­nych, ich łucz­nicy nie nę­kają nas strza­łami, ar­maty też nie grzmią. Nie­wiele da się do­strzec w ciem­no­ści, ale wi­dać wię­cej ogni w od­dali, nad sa­mym mo­rzem i chyba na ich okrę­tach.

– Może to ko­lejne po­siłki?

– Może, choć i tak mają już dość lu­dzi, by każ­demu z na­szych chłop­ców za­fun­do­wać zbio­rowy gwałt.

– Me­re­dith, nie strasz mnie jesz­cze bar­dziej.

– Na woj­nie ta­kie rze­czy się zda­rzają.

– Nie żar­tuj so­bie, już i tak ostat­kiem siły woli się po­wstrzy­muję, by nie zde­zer­te­ro­wać gdzie pieprz ro­śnie.

– Ja zde­zer­te­ro­wał­bym pierw­szy, gdyby to tylko było moż­liwe. Nie­stety kor­don The­iloń­czy­ków jest szczelny.

Dwa ty­go­dnie wcze­śniej na wo­dach błę­kit­nej za­toki w ba­se­nie Mo­rza Mar­li­nów ro­ze­grała się pa­miętna bi­twa, w któ­rej the­iloń­ska ma­ry­narka roz­gro­miła po­łą­czone floty Don­ca­stle oraz Bren­nen. Za­mor­scy na­jeźdźcy po­słu­żyli się ar­ma­tami – bro­nią nie­znaną wcze­śniej w Zjed­no­czo­nych Kró­le­stwach. Bro­nią, która bez trudu zdru­zgo­tała za­równo okręty, jak i mo­rale obroń­ców.

Dal­sze losy bi­twy roz­gry­wały się na lą­dzie. Na­jeźdźca de­san­to­wał swo­ich na­jem­ni­ków na le­żące u pod­nóży zamku Te­gel roz­le­głe plaże Nor­wan­dii. Me­re­dith i Renne brali udział w tej walce, po­nie­waż za ja­kieś drobne prze­wi­nie­nia obaj zo­stali aresz­to­wani, a po­tem kar­nie wcie­leni do pie­choty. Na lą­dzie obrońcy po­ra­dzili so­bie le­piej, jed­nak w fer­wo­rze walki od­parli na­past­ni­ków aż do brzegu mo­rza, nie­mal spy­cha­jąc The­iloń­czy­ków do wody. Ry­ce­rze Zjed­no­czo­nych Kró­lestw nie­opatrz­nie, ni­czym święte krowy, wleźli w za­sięg umiesz­czo­nych na stat­kach dział, a chwilę póź­niej że­la­zne kule ar­mat­nie prze­mie­liły ich sze­regi jak młyń­skie żarna kłosy żyta. Nie­do­bitki obroń­ców wy­co­fały się w po­pło­chu za bez­pieczne mury zamku Te­gel.

– No ale my tu so­bie ga­damy – Renne szczel­niej otu­lił się płasz­czem – a cie­bie szuka sier­żant. Ka­zał mi cię za­wo­łać. Nie będę cy­to­wać co ci zrobi, jak się nie po­śpie­szysz.

– Czego ten stary cap ode mnie chce?

– Może wle­pić ci karną wartę? Bo za­po­mniał, że już to zro­bił? W każ­dym ra­zie masz się sta­wić w jego ga­bi­ne­cie.

– Prze­cież mam te­raz pa­trol.

– Ja tylko prze­ka­zuję wia­do­mość.

– To i le­piej, chęt­nie scho­wam się w cie­płej izbie choć na chwilę.

Me­re­dith gwizd­nął prze­cią­gle, by zwró­cić na sie­bie uwagę od­da­lo­nego o kil­ka­na­ście me­trów war­tow­nika i ge­stem po­le­cił mu, by miał oko rów­nież na jego re­wir. Po­tem w ślad za chło­pa­kiem zsu­nął się po dra­bi­nie na dzie­dzi­niec i znik­nął w jed­nej z uli­czek.

Mia­sto było opu­sto­szałe. Rześ­kie, wcze­sno­zi­mowe po­wie­trze prze­gnało do do­mów tę resztkę miesz­kań­ców, któ­rzy nie zdą­żyli opu­ścić zamku przed przy­by­ciem ar­mii im­pe­ra­tora Au­re­lio ad Gu­erry. Po uli­cach snuli się jak cie­nie tylko pod­ła­mani żoł­nie­rze. Nie było ich wielu, więk­szość schro­niła się przed zim­nem w ta­wer­nach bądź w ko­sza­rach, na ze­wnątrz zo­stali tylko ci nie­szczę­śnicy, któ­rym przy­padł pa­trol. At­mos­fera była na­pięta, choć od ma­sa­kry na pla­żach Nor­wan­dii mi­nęło już tro­chę czasu. Do­kład­nie czter­na­ście dni temu ar­mada The­ilonu roz­gro­miła po­łą­czone floty Dha­go­bara i Adal­berta, a na­stęp­nie the­iloń­scy na­jem­nicy wy­koń­czyli zło­żone ze ska­zań­ców karne kom­pa­nie oraz ze­brany na­prędce kwiat ry­cer­stwa z Don­ca­stle i Bren­nen. Po­tem, przez trzy dni, za­in­sta­lo­wane na ich okrę­tach ar­maty ostrze­li­wały mury twier­dzy Te­gel. W tym cza­sie żoł­nie­rze im­pe­ra­tora oko­pali się wo­kół zamku i umoc­nili swoje po­zy­cje. Kiedy ostatni szpa­del ziemi zo­stał rzu­cony na ostatni sza­niec, ich działa uci­chły i już od po­nad ty­go­dnia pa­no­wał spo­kój.

Obrońcy sie­dzieli w zamku jak my­szy pod mio­tłą, bo­jąc się wy­chy­lić nosa po­nad blanki, by głowy nie utrą­cił im przy­pad­kowy po­cisk z działa. Jed­nak ar­maty umil­kły, na­jeźdźcy nie ata­ko­wali, a oto­czeni i od­cięci od za­opa­trze­nia żoł­nie­rze pod­upa­dli na du­chu. Ocze­ki­wa­nie na bi­twę, która nie nad­cho­dzi, jest gor­sze od sa­mej bi­twy. Przez pierw­sze dni po ucich­nię­ciu ar­mat byli na­pięci jak struny, sie­dzieli jak na szpi­lach i wy­glą­dali ataku bądź po­słań­ców z żą­da­niem ka­pi­tu­la­cji. Gdy nie do­cze­kali się ani jed­nego, ani dru­giego, w końcu sami wy­pra­wili po­sel­stwo, jed­nak dy­plo­maci i ich ob­stawa zo­stali ostrze­lani z kusz i z pod­ku­lo­nym ogo­nem ucie­kli za mury.

Atak nie nad­cią­gał, ale na­pię­cie wśród obroń­ców nie ze­lżało. Żoł­nie­rze ra­dzili so­bie z tym róż­nie. Nie­któ­rzy, jak Me­re­dith, sta­rali się dow­cip­ko­wać, by od­cią­gnąć uwagę od stra­chu, ja­kim na­pa­wał ich ostrzał z tej nie­zna­nej, po­tęż­nej broni. Rów­nież Renne, który kilka pierw­szych dni ob­lę­że­nia spę­dził w za­sa­dzie ukryty pod łóż­kiem, w końcu się otrzą­snął i jako tako funk­cjo­no­wał. Ale nie­któ­rym, ży­ją­cym od dwóch ty­go­dni w stre­sie wo­ja­kom, sia­dała już psy­chika i co­raz czę­ściej do­cho­dziło mię­dzy nimi do spo­rów.

Drzwi go­spody Pod Skrzy­dłami Zi­mo­rodka otwo­rzyły się z hu­kiem. Po­stu­ku­jąc pod­ku­tymi bu­cio­rami, wy­ma­sze­ro­wał przez nie mło­kos z mar­sową miną i ręką opartą na rę­ko­je­ści ra­piera. W ślad za nim z karczmy wy­sko­czył drugi mło­dzie­niec z już ob­na­żo­nym mie­czem w drżą­cej dłoni i czer­woną ze wście­kło­ści twa­rzą.

– Sta­waj wy­pierdku, wy­cią­gaj broń! Po­sie­kam cię na pla­sterki za to, co po­wie­dzia­łeś!

– Je­żeli chcesz zgi­nąć, bro­niąc ho­noru tej ko­były, którą na­zy­wasz swoją na­rze­czoną, niech tak bę­dzie.

– Spo­koj­nie – wtrą­cił się Me­re­dith i sta­nął mię­dzy nimi. – Nie ma po­wodu, by chwy­tać za sza­ble.

– Ten pa­ta­łach ośmie­lił się po­wie­dzieć, że wy­branka mo­jego serca wy­gląda jakby po­wiła ją klacz, którą po­krył ko­niu­szy! – Czer­wony na twa­rzy żoł­nierz wy­cią­gnął zza pa­zu­chy por­tret wiej­skiej dziew­czyny o wy­dat­nych, koń­skich zę­bach.

Ry­cerz przyj­rzał się na­szki­co­wa­nej na po­mię­tej kar­cie pod­fru­wajce.

– Cóż, ja nie mam wąt­pli­wo­ści, że to uro­dziwa dziewka. Może za­wi­nił ry­sow­nik? Sie­dzimy w tym ob­lę­że­niu już od dawna i wszy­scy je­ste­śmy zde­ner­wo­wani. Na pewno nie ma po­trzeby, by do­by­wać broni. Je­stem prze­ko­nany, że mo­że­cie to so­bie wy­ja­śnić go­łymi pię­ściami.

Mło­dzieńcy przez chwilę mie­rzyli się wzro­kiem, po czym od­rzu­cili oręż i sko­czyli so­bie do gar­deł. Me­re­dith i Renne ob­ser­wo­wali, jak się szar­pią, dra­pią i walą na­wza­jem po py­skach. Po­tem, gdy wo­jacy zwa­lili się na zie­mię i za­częli ta­rzać po za­mar­z­nię­tym bło­cie, Me­re­dith i Renne ru­szyli da­lej, w stronę miej­skiego aresztu.

Na zamku Te­gel for­mal­nie sta­cjo­no­wały te­raz cztery nie­za­leżne ar­mie, jed­nak każda z nich prze­trze­biona tak bar­dzo, że woj­skowi mieli pro­blem jak je na­zwać i jak nimi do­wo­dzić. W przed­dzień bi­twy na plaży na zamku Te­gel prze­by­wał pułk ry­ce­rzy z Don­ca­stle, oprócz tego w ostat­niej chwili przy­był też re­gi­ment cięż­ko­zbroj­nych z hrab­stwa Bren­nen. I przed bi­twą, i obec­nie był to trzon wojsk obroń­ców, jed­nak rzeź na plaży prze­trwali żoł­nie­rze w sile jed­nego ba­ta­lionu. Osta­tecz­nie sfor­mo­wano z nich Ba­ta­lion Eli­tar­nych Ry­ce­rzy Zjed­no­czo­nych Kró­lestw pod do­wódz­twem puł­kow­nika Na­po­le­ona Du­ponta, ofi­cera z Bren­nen. Tych żoł­nie­rzy, ze względu na pre­stiż i za­sługi, ulo­ko­wano w cie­płych i wy­god­nych ko­sza­rach straży miej­skiej.

Klę­ska, jaką po­nio­sła ma­ry­narka, była na zamku te­ma­tem tabu. Nisz­czy­ciele ad Gu­erry za­to­piły dwie trze­cie okrę­tów po­łą­czo­nych flot Don­ca­stle i Bren­nen. Te, które oca­lały, nie wró­ciły do portu. Tchórz­li­wie czmych­nęły na peł­nych ża­glach w stronę ho­ry­zontu. Na zamku prze­by­wało te­raz czte­rech ma­ry­na­rzy, któ­rzy cu­dem ura­to­wali się z ma­sa­kry i wpław wró­cili do brzegu. Nie sfor­mo­wano z nich żad­nej jed­nostki. Za­kwa­te­ro­wano ich po pro­stu w domu ja­kie­goś kupca, który opu­ścił za­mek, ucie­ka­jąc przed wo­jenną po­żogą, i w za­sa­dzie nie wy­zna­czono im żad­nych za­dań. Tej nie­for­mal­nej zbie­ra­ni­nie prze­wo­dził, z ra­cji stop­nia, star­szy mat Jack Sul­li­van-Star­ling.

No i był też re­gi­ment, zło­żony z kar­nie wcie­lo­nych do ar­mii ska­zań­ców, w sile trzy­na­stu kom­pa­nii. Po bi­twie, z pie­chu­rów, któ­rzy prze­trwali po­grom na plaży, udało się stwo­rzyć za­le­d­wie jedną kom­pa­nię, a że z ostat­niej, trzy­na­stej kom­pa­nii, prze­żyło naj­wię­cej wo­ja­ków, cała jed­nostka przy­jęła na­zwę Trzy­na­stej Kom­pa­nii Kar­nej, okre­śla­nej cza­sem przez zło­śli­wych „Wi­sie­lec”, po­nie­waż na więk­szo­ści z jej człon­ków cią­żył od­ro­czony wy­rok śmierci. Naj­star­szym szarżą, który wy­wi­nął się na plaży spod ostrza ko­stu­chy, był sier­żant Ste­akho­use, dla­tego to on do­wo­dził tymi ludźmi. Ża­den z jego pod­wład­nych nie mógł się po­szczy­cić czy­stą kar­to­teką, nie cie­szyli się w zamku zbyt do­brą sławą i wy­zna­czano im naj­gor­sze za­da­nia. Za­kwa­te­ro­wano ich rów­nież w naj­mniej kom­for­to­wych wa­run­kach, bo w po­śpiesz­nie prze­ro­bio­nym na ko­szary miej­skim aresz­cie.

– Jest i na­sza kwa­tera.

– Wchodźmy, sier­żant na cie­bie czeka.

Na par­te­rze znaj­do­wała się prze­stronna sala, do któ­rej wma­sze­ro­wali pro­sto z holu. Sam areszt, od kiedy pod zam­kiem po­głę­biono lo­chy, był uży­wany tylko jako prze­strzeń ma­ga­zy­nowa. Gdy za­de­ko­wała się tu­taj Trzy­na­sta Kom­pa­nia, wszyst­kie stare na­rzę­dzia, wy­szczer­bione mie­cze, zu­żyte tar­cze oraz zgro­ma­dzone śmieci spię­trzono pod ścia­nami, więk­sze skrzy­nie zo­stały za­adap­to­wane na stoły, a mniej­sze skrzynki oraz po­wią­zane rze­mie­niami paczki skór słu­żyły żoł­nie­rzom za krze­sła. Oprócz ga­bi­netu sier­żanta tylko w prze­stron­nym po­miesz­cze­niu na dole znaj­do­wał się ko­mi­nek, dla­tego kom­pa­nia spę­dzała tam więk­szość czasu.

Przez skrzy­piące drzwi wkro­czyli do środka. Przy we­soło strze­la­ją­cym na pa­le­ni­sku ogniu grzali się Hann i Ro­drik.

– Jest i nasz Strze­lec Wy­bo­rowy. – Ucie­szył się Hann. – By­łem prze­ko­nany, że je­steś na gó­rze, że ude­rzy­łeś w ki­mono w swo­jej celi.

– Nie­stety, mia­łem wartę przy za­chod­niej basz­cie – od­parł Me­re­dith. – Co tam ob­ra­ca­cie nad ogniem?

– Ro­drik ustrze­lił dziś kilka go­łębi. Je­żeli chcesz, kop­sniemy ci jed­nego.

– Ko­niecz­nie. Od rana nic nie ja­dłem, zo­staw­cie jed­nego dla mnie. Ale te­raz mu­szę iść, po­dobno sier­żant chce mnie wi­dzieć.

– Za­cze­kaj, Wy­bo­rowy! – Hann prze­stał na chwilę ob­ra­cać rusz­tem. – Zdaje się, że na gó­rze jest twój przy­ja­ciel, ten wielki chłop z ma­ry­narki. Był tu chwilę temu i cię szu­kał.

– Jack? Cóż, w ta­kim ra­zie spo­tkam go po dro­dze. A te­raz idę zdać broń. – Uniósł straż­ni­czą ha­la­bardę. – A po­tem na górę, do sier­żanta. Ko­niecz­nie zo­staw­cie mi jed­nego go­łę­bia!

Pro­sto z głów­nej sali wcho­dziło się do zbro­jowni, a z niej krę­tymi scho­dami na pię­tro. Na pię­trze, oprócz cel, które były te­raz wy­ko­rzy­sty­wane jako kwa­tery dla żoł­nie­rzy, znaj­do­wało się też kilka nie­du­żych po­ko­ików, w tym je­den uży­wany przez sier­żanta jako ga­bi­net. Me­re­dith udał się w jego stronę, a reszta kom­pa­nii grzała się przy ogniu.

– Dla­czego mó­wi­cie na niego Wy­bo­rowy? – za­py­tał Ro­drik.

– Strze­lec Wy­bo­rowy – od­parł Hann. – W cza­sie bi­twy na plaży jed­nym strza­łem za­to­pił łódź de­san­tową ad Gu­erry.

– Co za bzdury mi tu opo­wia­dasz? Prze­cież to nie­moż­liwe.

– Ależ moż­liwe! Gdy ata­ko­wali na­jem­nicy, by­łem tuż obok, w pierw­szej li­nii. Że­byś wi­dział jego łuk. Długi jak okrę­towe wio­sło, kom­po­zy­towy i wzmac­niany ko­ścią sło­niową. Od­rzut taki, że we dwóch nie da­li­by­śmy rady go na­cią­gnąć, a kopa miał więk­szego niż naj­lep­sza ku­sza. Wy­bo­rowy szyje z niego strza­łami gru­bymi na cal, które prze­biją na­wet wzmoc­niony ka­dłub ło­dzi.

– Bzdura…

– Ależ to prawda! – Renne do­siadł się do ognia. – Też by­łem na plaży w cza­sie bi­twy i też w pierw­szym sze­regu. U nas, w Trzy­na­stej Kom­pa­nii, nie było wtedy ta­kich, co wy­pa­dli sroce spod ogona. Pa­mię­tam, że sam ubi­łem tu­zin żoł­da­ków ad Gu­erry, i to za­nim wpa­dłem w bi­tewny szał. Po­tem prze­sta­łem już li­czyć.

Wkład Ren­nego w prze­bieg bi­twy był mar­gi­nalny. Chło­pak zo­stał ogłu­szony w pierw­szych mi­nu­tach po­tyczki i do końca walki prze­le­żał nie­przy­tomny. Gdy wy­co­fy­wali się do zamku, Me­re­dith przy­po­mniał so­bie o nim w ostat­niej chwili i po pro­stu wrzu­cił go so­bie na plecy. Nie prze­szka­dzało to jed­nak Ren­nemu w tym, by na wspo­mnie­nie bi­twy pu­szyć się jak paw i opo­wia­dać przy każ­dej oka­zji o swo­ich za­słu­gach.

Ro­drik, który po­cząt­kowo słu­żył w Szó­stej Kom­pa­nii, tylko mach­nął ręką i prze­krę­cił go­łę­bia nad ogniem. Wtedy usły­szeli kroki.

– Już wra­casz? – zdzi­wił się Hann. – Sier­żant nie prze­bie­rał w sło­wach, skoro zdą­żył cię ob­je­chać w trzy mi­nuty.

Jed­nak to nie był Me­re­dith. Po scho­dach, tu­piąc cięż­kimi bu­cio­rami, ma­sze­ro­wał star­szy mat, Jack Sul­li­van-Star­ling.

– Co tak sma­ko­wi­cie pach­nie? Mam na­dzieję, że w pie­cho­cie rów­nież hoł­duje się od­wiecz­nemu prawu go­ścin­no­ści? In­nymi słowy – kop­snie­cie jed­nego ptaszka?

– Kop­sniemy, oczy­wi­ście, że kop­sniemy, sia­daj przy ogniu – za­chę­cił Hann.

– Mo­żesz nie roz­da­wać na lewo i prawo mo­ich go­łębi? – znie­cier­pli­wił się Ro­drik. – Przy­po­mi­nam, że to ja je ustrze­li­łem.

– Na mi­łość bo­ską, chyba nie bę­dziesz sę­pił go­łę­bia dla Jacka? Nie po tej ma­sa­krze, która spo­tkała ma­ry­narkę…

– Nie lu­bię o tym roz­ma­wiać – od­parł star­szy mat, sa­do­wiąc się przy pa­le­ni­sku. – Ale go­łąbka zjem z przy­jem­no­ścią.

– Wy­bo­rowy po­szedł na górę, spo­tka­łeś go?

– Na­prawdę? Mu­sie­li­śmy się mi­nąć.

– Jak to moż­liwe? Prze­cież wcho­dził po tych sa­mych scho­dach do­słow­nie kilka chwil temu? – zdzi­wił się Hann.

– Nie go­rącz­kuj się. Jak sier­żant skoń­czy go opie­przać, to prze­cież tu wróci i mnie znaj­dzie. No… ścią­gaj już te pie­czy­ste, ptaszki są wy­star­cza­jąco za­ru­mie­nione.

– Dla­czego Ste­akho­use tak się na niego uwziął? – za­py­tał Ro­drik, roz­dzie­la­jąc dy­miące mięso mię­dzy wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych przy ogniu bie­siad­ni­ków.

– Hmm… w Bru­nei, gdzie nas poj­mano i oskar­żono o roz­bój, oczy­wi­ście nie­słusz­nie – wy­ja­śnił Renne – a po­tem kar­nie wcie­lono do ar­mii, sier­żant przy­własz­czył so­bie jego rze­czy. Kilka dro­bia­zgów, na któ­rych szcze­gól­nie mu za­le­żało. W od­we­cie on dał mu w pysk, za co tra­fił naj­pierw do kar­ceru, a po­tem na czarną li­stę sier­żanta.

– Nie­for­tun­nie się zło­żyło, że sier­żant nie wy­zio­nął du­cha na plaży – za­uwa­żył Jack. – Zgi­nęło tam tylu do­brych chło­pa­ków, a naj­gor­sze mendy jak zwy­kle prze­trwały… jak szczury na to­ną­cym okrę­cie.

Wy­jął zza pa­zu­chy pę­katy bu­kłak i po­dał Ro­dri­kowi.

– Że­by­ście nie mó­wili, że ma­ry­narka znów przy­szła się na­żreć na krzywy ryj. Skosz­tuj­cie tego, to grog, w taki mróz roz­grzewa bar­dziej niż naj­lep­sze wino. Czę­stuj­cie się!

Gdy kom­pa­nia ra­czyła się ru­mem, na scho­dach znów roz­le­gły się kroki. Tym ra­zem był to Me­re­dith.

– Wy­bo­rowy! – Ucie­szył się Hann. – Sier­żant znów nie był w na­stroju? Jest tu z nami twój kum­pel, Jack, chyba mu­sie­li­ście się mi­nąć po dro­dze.

Me­re­dith, śmier­tel­nie po­ważny, zu­peł­nie zi­gno­ro­wał jego wy­po­wiedź, zmie­rzył ich wzro­kiem i oświad­czył:

– Mamy pro­blem i to po­ważny. Renne, za­mknij drzwi do bu­dynku na klucz, a po­tem chodź­cie za mną.

– Czy coś się stało? – zdzi­wił się Ro­drik.

– Zde­cy­do­wa­nie coś się stało. Idziemy na górę, wszy­scy.

Me­re­dith po­pro­wa­dził ich przez zbro­jow­nię i po trzesz­czą­cych scho­dach na pię­tro. Po­tem ko­ry­ta­rzem, gdzie po le­wej i pra­wej znaj­do­wał się rząd pu­stych cel. Na końcu ko­ry­ta­rza, przed drzwiami do ga­bi­netu sier­żanta, prze­pu­ścił ich przo­dem. Renne wszedł pierw­szy.

Nie­duży po­koik roz­świe­tlał tylko ni­kły blask w nie­bie­skim od­cie­niu, wy­do­by­wa­jący się z klingi pół­to­ra­ręcz­nego mie­cza. Sam miecz prze­bi­jał na wy­lot sie­dzą­cego przy biurku sier­żanta i przy­szpi­lał go do opar­cia fo­tela.

– Trup! – Chło­pa­kowi aż za­krę­ciło się w gło­wie. – On chyba nie żyje!

– On z całą pew­no­ścią nie żyje – spro­sto­wał Jack. – Wszy­scy się cof­nąć, nie do­ty­kać sier­żanta! Mamy tu do czy­nie­nia z mor­der­stwem.

Świa­tło, wy­do­by­wa­jące się z klingi mie­cza, nada­wało ca­łej sce­nie upiorny wy­gląd.

– Trzeba za­wia­do­mić straż miej­ską – go­rącz­ko­wał się Renne.

– Straż miej­ską? Na tym zamku to my je­ste­śmy strażą – za­uwa­żył Hann. – Czy on na pewno jest mar­twy?

– Za­ufaj mi, jest mar­twy jak głaz. – Ma­ry­narz za­ci­snął pię­ści.

– Ale prze­cież poza nami ni­kogo tu nie ma, a to ozna­cza… – Hann za­wie­sił głos.

– …że za­bił go je­den z nas – do­koń­czył Me­re­dith. – Renne, czy za­mkną­łeś drzwi wej­ściowe do bu­dynku na klucz, jak cię pro­si­łem?

– Tak jest.

– Do­brze, scho­waj go, bo nikt stąd nie wyj­dzie, do­póki tego nie wy­ja­śnimy.

– Dla­czego to ja mam trzy­mać klucz?

– Po­dejdź do sier­żanta i sprawdź mu puls.

– On nie żyje.

– Tak dla pew­no­ści.

– Wo­lał­bym tego nie ro­bić.

– Bez dys­ku­sji – uciął Me­re­dith.

Chło­pak po­bladł na twa­rzy, ale pod­szedł do nie­bosz­czyka. Wy­cią­gnął rękę w stronę jego szyi i za­trzy­mał się. Drżały mu palce.

– Śmiało, nie ugry­zie cię.

Roz­trzę­siony Renne za­wa­dził łok­ciem o rę­ko­jeść mie­cza wbi­tego w pierś trupa, rana się otwo­rzyła i na twarz chło­paka try­snęła struga krwi. Ten od­sko­czył jak opa­rzony, a chwilę po­tem zwy­mio­to­wał na twarz de­nata.

– Chyba udo­wod­ni­łem swoją teo­rię – za­uwa­żył Me­re­dith. – Chło­pak na­daje się na za­bójcę jak świ­nia na wierz­chowca. Renne z pew­no­ścią nie za­bił. Nie dałby rady. Czy ktoś wciąż ma co do tego wąt­pli­wo­ści?

– Nie są­dzę, żeby to był wy­star­cza­jący do­wód – mruk­nął Hann – i jed­nak uwa­żam, że po­win­ni­śmy ko­goś za­wia­do­mić.

– Ko­goś za­wia­do­mić? Zwa­rio­wa­łeś? – opo­no­wał Jack. – Chyba nie mu­szę wam przy­po­mi­nać, jaką re­nomę ma wa­sza karna kom­pa­nia. Puł­kow­nik Du­pont z miej­sca każe was wszyst­kich po­wie­sić, a pew­nie i ja się nie wy­winę. Nie bę­dzie na­wet do­cie­kał, kto jest mor­dercą.

– Prze­cież je­ste­śmy nie­winni! – obu­rzył się Ro­drik. – To zna­czy… ja z pew­no­ścią je­stem nie­winny… a co do was…

Męż­czyźni przez dłuż­szą chwilę mie­rzyli się wzro­kiem. Sza­co­wali swoje cha­rak­tery, oce­niali, kto byłby zdolny za­bić z zimną krwią.

– Do cho­lery, prze­cież ja was na­wet nie znam – wark­nął Ro­drik. – Do­piero co wcie­lili mnie do Trzy­na­stej Kom­pa­nii, nie wiem, co o tym są­dzić.

– Mu­simy się do­wie­dzieć, co tu się wy­da­rzyło, albo przy­naj­mniej zde­cy­do­wać, co ro­bić da­lej – oświad­czył Hann. – Ale wyjdźmy stąd, sier­żant za­czyna już śmier­dzieć, nie mogę tu ze­brać my­śli.

***BŁĘ­KITNA KREW

Tego wą­skiego, szpi­tal­nego łóżka miała już ser­decz­nie dość, a za­pach tej sztyw­nej, wy­kroch­ma­lo­nej po­ścieli do­pro­wa­dzał ją do szału. Ogromne okna, przez które na­wet po za­su­nię­ciu za­słon wpa­dało zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo świa­tła, wzbu­dzały w niej mor­der­cze in­stynkty, a białą, szpi­talną ko­szulę, miała ochotę z sie­bie ze­drzeć i po­rwać na strzępy.

– Kró­lowo. – Me­dyk skło­nił się dwor­nie. – Jak się dzi­siaj czu­jesz?

Tego na­dę­tego ko­no­wała, który wła­śnie za­czy­nał ob­chód, z dziką ra­do­ścią by za­mor­do­wała, a po­tem zbez­cze­ściła jego zwłoki.

– Czuję, że siły mi wra­cają. Na­prawdę już pora, bym zwol­niła łóżko, z pew­no­ścią znajdą się tacy, któ­rzy po­trze­bują go bar­dziej… Zwłasz­cza że spe­cjal­nie dla mnie wy­wa­li­li­ście wszyst­kich pa­cjen­tów na ko­ry­tarz, gdzie mu­szą do­cho­dzić do sie­bie, le­żąc na ka­mien­nej po­sadzce.

– Non­sens. To dla nich za­szczyt. Wprost puchną z dumy, że mo­gli się dla cie­bie po­świę­cić, pani. A prze­cież nie chcemy, żeby ktoś za­kłó­cał twój od­po­czy­nek. Po­strzał z ku­szy to nie prze­lewki. Gdyby bełt tra­fił o pół cala…

– Tak, wiem, to utknąłby w płu­cach i już dawno uto­pi­ła­bym się we wła­snej krwi… Co­dzien­nie mi to po­wta­rzasz.

– Czy po­zwo­lisz, że cię te­raz zba­dam, pani?

– Nie. Mu­szę za­ło­żyć coś pod tę nocną ko­szulę. Od czasu ko­ro­na­cji dwor­ska ety­kieta nie po­zwala mi już świe­cić cyc­kami na lewo i prawo, a nie mam na so­bie bie­li­zny. Za­wo­łam cię, gdy będę go­towa.

– Oczy­wi­ście, pani.

Car­milla Var­karma ode­tchnęła z ulgą, gdy me­dyk się od­da­lił. Cią­gnęła tę szopkę już po­nad ty­dzień. Le­karz sma­ro­wał jej ranę po­strza­łową prze­róż­nymi ma­ściami, które zwy­kle śmier­działy jak wy­ho­do­wane w sta­rej skar­pe­cie wo­do­ro­sty, a przy każ­dej zmia­nie opa­trunku kra­śniał z dumy i za­chwa­lał swój ap­te­kar­ski kunszt. Wprost nie mógł się na­dzi­wić, że pa­cjentka pod jego okiem tak szybko wraca do zdro­wia. Oczy­wi­ście nie wie­dział o tym, że Car­milla jest wam­pi­rzycą i jej ciało po­trafi się samo wy­le­czyć z po­strza­ło­wej rany w pół mi­nuty. Nie miał też bla­dego po­ję­cia o in­nej cho­ro­bie, która to­czyła ją przez ostat­nie dni. Krew umar­laka, która do­stała się do jej krwio­biegu, siała w or­ga­ni­zmie praw­dziwe spu­sto­sze­nie. Za­wroty głowy, ogólne osła­bie­nie, ob­ni­żona zdol­ność re­ge­ne­ra­cji i wzmo­żony świa­tło­wstręt – to tylko nie­które z da­ją­cych się jej we znaki do­le­gli­wo­ści. Naj­gor­sze było to, że za­truty or­ga­nizm nie chciał przy­swa­jać wy­pi­ja­nej krwi… Jed­nak wła­śnie dzi­siaj po­czuła, że jej ciało w końcu za­częło zwal­czać to świń­stwo, a to ozna­czało, że w końcu bę­dzie mo­gła po­rząd­nie się na­jeść. Car­milla tkwiła w szpi­tal­nym skrzy­dle od dnia swo­jego ślubu. Kiedy ona i Eber­hard na ślub­nym ko­biercu przy­się­gali so­bie do­zgonną mi­łość, żadne z nich na­wet nie przy­pusz­czało, że słowo „do­zgonna” w tym kon­tek­ście nie musi trwać długo. Pod­czas ce­re­mo­nii do­szło do za­ma­chu na jej ży­cie. Sprawca po­strze­lił ją z ku­szy beł­tem na­są­czo­nym krwią umar­laka, co u wam­pi­rów wy­wo­łuje pie­kiel­nie silną re­ak­cję aler­giczną. Po­tem, kiedy wy­cień­czona tra­fiła do szpi­tal­nego skrzy­dła, chę­do­żeni łowcy wam­pi­rów pró­bo­wali do­bić ją przy po­mocy srebr­nego mie­cza. Na szczę­ście po­wstrzy­mał ich na­dworny szpieg, ge­ne­rał Bu­ena­ven­tura Blanco, choć – jak wam­pi­rzyca przy­pusz­czała – nie było dnia, by Blanco tego nie ża­ło­wał. Ar­cysz­pieg nie da­rzył jej za­ufa­niem i nie­ustan­nie da­wał jej to od­czuć… Ale te­raz nie miała ochoty się nim przej­mo­wać.

Król Eber­hard nie chciał na­wet sły­szeć o tym, żeby jego świeżo upie­czona żona opu­ściła skrzy­dło szpi­talne, za­nim jej rana w pełni się za­goi. Wam­pi­rzyca zwy­kle bez trudu po­tra­fiła na­giąć Eber­harda do swo­jej woli. Czy to przy po­mocy te­le­pa­tycz­nych pod­szep­tów na gra­nicy świa­do­mo­ści ofiary, czy też de­li­kat­nym od­dzia­ły­wa­niem na psy­chikę przez umie­jętne pod­sy­ca­nie lub tłu­mie­nie jego emo­cji, czy wresz­cie – co ostat­nio spra­wiało jej naj­wię­cej sa­tys­fak­cji – po pro­stu cza­ru­jąc go swo­imi ko­bie­cymi wdzię­kami. Zwy­kle ro­biła z kró­lem do­kład­nie to, na co miała ochotę, jed­nak w tej kwe­stii Eber­hard był sta­now­czy. Car­milla miała zo­stać w szpi­talu, do­póki on nie bę­dzie miał pew­no­ści, że jej ży­ciu nic już nie za­graża, a jej rana jest w pełni za­go­jona. Na swój spo­sób jego tro­ska ją krę­ciła. Sęk w tym, że ta rana za­go­iła się już pierw­szego dnia… i każ­dego ko­lej­nego rów­nież.

Z szu­flady noc­nej szafki Car­milla wy­cią­gnęła bełt. „Pie­przony ko­no­wał. Wy­koń­czę się tu­taj przez te jego co­dzienne oglę­dziny”. Po­tem wam­pi­rzyca od­kle­iła opa­tru­nek, za­ci­snęła zęby i wbiła bełt w swój oboj­czyk do­kład­nie w miej­sce, w które kilka dni temu po­strze­lił ją za­ma­cho­wiec. Prze­krę­ciła grot kilka razy, krzy­wiąc się z bólu, i wy­cią­gnęła. Po­tem za­mknęła oczy i po­zwo­liła, by jej ciało się zre­ge­ne­ro­wało. Nie do końca, ale odro­binę bar­dziej niż wczo­raj. Do­piero wtedy znów za­ło­żyła opa­tru­nek i za­wo­łała dok­tora.

– Wspa­niale – ucie­szył się me­dyk – goi się na­prawdę wspa­niale. Czy mogę?

– Pro­szę się nie krę­po­wać.

– Tak. – Le­karz po­ma­cał ranę. – Są­dzę, pani, że nie zo­sta­nie ci na­wet bli­zna. Rana nie­mal już się za­go­iła.

– A więc chyba już czas, że­bym opu­ściła twój szpi­tal, me­dyku.

– No cóż, król na­ka­zał wy­raź­nie, bym wy­pu­ścił cię do­piero wtedy, gdy bę­dziesz w pełni sił.

– Czuję się dziś silna jak ni­gdy przed­tem.

– Do­brze, pani, ale ju­tro chciał­bym wła­sno­ręcz­nie zmie­nić twój opa­tru­nek i na­sma­ro­wać ranę ma­ścią z czy­ra­ko­kłą­cza. Czy znaj­dziesz chwilę mię­dzy śnia­da­niem a obia­dem, żeby od­wie­dzić me­dyczne skrzy­dło?

– Oczy­wi­ście – od­parła wam­pi­rzyca, w du­chu obie­cu­jąc so­bie, że gdy na­stęp­nym ra­zem ko­no­wał spró­buje na­sma­ro­wać ją ma­ścią z czy­ra­ko­kłą­cza, ro­ze­rwie mu zę­bami szyjną tęt­nicę i wy­pije z niego co naj­mniej tyle krwi, ile przez jego za­biegi mu­siała wy­to­czyć ze swo­jego oboj­czyka.

– W ta­kim ra­zie po­in­for­muję króla…

– W ta­kim ra­zie nie­zwłocz­nie we­zwij Cas­siusa, me­dyku, a kró­lowi zro­bię nie­spo­dziankę.

***

Cas­sius, młody wam­pir o ja­snych wło­sach, oso­bi­sty ka­mer­dy­ner kró­lo­wej Car­milli, zja­wił się w szpi­tal­nym skrzy­dle w mgnie­niu oka. Skło­nił się i bez słowa po­dał jej schlud­nie zło­żoną, czer­woną suk­nię i parę pa­su­ją­cych do niej trze­wi­ków. Wam­pi­rzyca, z wy­ra­zem wdzięcz­no­ści na twa­rzy, do­słow­nie ze­rwała z sie­bie szpi­talne ła­chy i ze wstrę­tem ci­snęła je w kąt sali.

– Na­wet nie wiesz, jak na to cze­ka­łam – od­parła, za­kła­da­jąc swój zwy­cza­jowy strój. – Każę cię za to ob­sy­pać zło­tem… Nie, każę cię ską­pać we krwi.

– Dro­biazg, kró­lowo. Czu­jesz się już le­piej?

– Dzięki to­bie czuję się jak nowo na­ro­dzona.

– Ro­zu­miem, że masz dla mnie ja­kieś roz­kazy?

– Tak. Po pierw­sze mu­sisz mnie na­kar­mić i mu­sisz to zro­bić szybko. Je­stem tak głodna, że lada mo­ment za­cznę bie­gać po zamku jak bez­myślne zwie­rzę, prze­gry­za­jąc na­po­tkane aorty.

– Tym już się za­ją­łem, pani. Chodź za mną.

***

Gdy Car­milla na do­bre za­do­mo­wiła się na zamku, po­pro­siła króla, by prze­zna­czył dla jej służby osobne skrzy­dło. I tak też się stało. We wschod­niej czę­ści zamku za­miesz­kały te­raz tylko wam­piry, a lu­dzie – kie­ru­jąc się ja­ki­miś pra­daw­nymi, obron­nymi me­cha­ni­zmami, za­ko­rze­nio­nymi w ich pod­świa­do­mo­ści – za­częli uni­kać tego miej­sca, nie ro­zu­mie­jąc na­wet, dla­czego to ro­bią. Sama kró­lowa zja­wiała się tu rzadko. Głów­nie wtedy, gdy chciała od­po­cząć od dwor­skiego ży­cia i cią­głego uda­wa­nia, lub gdy po pro­stu chciała coś prze­ką­sić i nie miała ochoty się z tym ukry­wać.

Cas­sius otwo­rzył cięż­kie, wy­głu­szone drzwi i wpro­wa­dził ją do kom­naty, w któ­rej nie było okien. Na środku po­miesz­cze­nia na roz­ło­żo­nej ce­ra­cie klę­czał roz­trzę­siony, młody męż­czy­zna, a obok, na zim­nej po­sadzce, le­żała zwi­nięta w kłę­bek na­sto­let­nia dziew­czyna. Oboje w sa­mej bie­liź­nie i z na wpół przy­tom­nym wy­ra­zem twa­rzy mam­ro­tali pod no­sem coś, co przy­po­mi­nało ury­wane strzępy mo­dli­twy prze­pla­tane bła­ga­niem o po­moc i oka­zjo­nal­nymi, zu­peł­nie przy­pad­ko­wymi sło­wami. Car­milla unio­sła brwi i spoj­rzała na swo­jego ka­mer­dy­nera.

– Wy­bacz, pani, ale nie mia­łem czasu zor­ga­ni­zo­wać wszyst­kiego jak na­leży. Mu­sia­łem odu­rzyć ich mie­szanką pyłu i ko­nopi. Czy to bę­dzie pro­blem?

– Je­stem tak głodna, że nie po­gar­dzi­ła­bym na­wet dzie­więć­dzie­się­cio­let­nim star­cem. Nie martw się, ja­koś to prze­łknę.

– Jak wi­dzisz, za­dba­łem też o pewną róż­no­rod­ność… i… wiem, pani, że nie zno­sisz, gdy któ­reś z two­ich dzieci bawi się je­dze­niem, sama też ni­gdy tego nie ro­bisz… ale wiem też, że po dłu­gim po­ście na­wet naj­bar­dziej dworny i dys­tyn­go­wany wam­pir po­trafi stra­cić nad sobą pa­no­wa­nie. Dla­tego w rogu po­koju przy­go­to­wa­łem świeżą wodę, ręcz­nik i suk­nię na zmianę.

– To uro­cze, Cas­siu­sie, ale nie je­stem nie­opie­rzo­nym nie­to­per­kiem, który musi do po­siłku za­kła­dać śli­nia­czek. A te­raz wyjdź. Za­cze­kaj za drzwiami i do­pil­nuj, by na­wet sam król mi te­raz nie prze­szka­dzał.

***

Cas­sius oparł się o dę­bowe drzwi i skrzy­żo­wał ra­miona na piersi. Na­wet przez war­stwy wy­głu­sze­nia zło­wił swym wy­czu­lo­nym, wam­pi­rzym słu­chem pisk prze­ra­żo­nej dziew­czyny i spo­kojny, nie­mal hip­no­ty­zu­jący szept Car­milli. Po­tem usły­szał coś, co brzmiało jak syk ata­ku­ją­cej żmii.

***

Car­milla wy­su­nęła się na ko­ry­tarz, a Cas­sius po­dał jej ser­wetkę i wska­zał czer­wony ślad w ką­ciku ust. Wam­pi­rzyca ski­nęła głową.

– Czy wszystko było tak, jak lu­bisz, pani?

– Tak, Cas­siu­sie, świet­nie się spi­sa­łeś. Te­raz już pora za­brać się do ro­boty – od­parła wam­pi­rzyca i ru­szyła ko­ry­ta­rzem. – Zdaje się, że jedno z nich jesz­cze żyje. Miej to na uwa­dze, gdy bę­dziesz sprzą­tał – rzu­ciła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Za­nim Cas­sius ru­szył za nią, wsu­nął się jesz­cze na krótką chwilę do kom­naty, w któ­rej po­ży­wiała się kró­lowa. Wi­dok, jaki uka­zał się jego oczom, spra­wił, że na­wet wam­pir po­czuł się nie­swojo. Za­my­ka­jąc drzwi na klucz, za­no­to­wał w pa­mięci, by do sprzą­ta­nia zor­ga­ni­zo­wać so­bie po­moc.

– Czy ze­chcesz te­raz wy­słu­chać mo­jego ra­portu? – Cas­sius do­go­nił kró­lową i pil­no­wał, by iść pół kroku za nią.

– Tak, za­cznij od wy­da­rzeń zwią­za­nych z za­ma­chem na moją nie­śmier­telną osobę.

– Za­ma­chow­ców było troje. Strze­lec to praw­do­po­dob­nie Petr Bla­go­je­vić i on nie­stety zbiegł.

Jak­kol­wiek ta wia­do­mość ze­psuła jej do­bry na­strój, kró­lowa do­ce­niła, że młody wam­pir nie za­czął skła­dać ra­portu od cheł­pie­nia się suk­ce­sami.

– Petr Bla­go­je­vić to naj­więk­szy wrzód na moim wiecz­nie jędr­nym, nie­śmier­tel­nym tyłku, od cza­sów Abra­hama Van Hel­singa. Ro­zu­miem, że po­luje te­raz na niego każdy nie­to­perz w Ca­ta­la­nie?

– Oczy­wi­ście, ale on do­słow­nie za­padł się pod zie­mię.

– Nie prze­sta­waj­cie go szu­kać. Prze­wróć­cie to mia­sto do góry no­gami, je­żeli bę­dzie trzeba, ale po­sta­raj­cie się przy oka­zji nie uto­pić go we krwi. Jesz­cze nie czas na ta­kie dzia­ła­nia.

– Oczy­wi­ście, pani.

– A po­zo­stała dwójka za­ma­chow­ców?

– Męż­czy­zna to Ar­nold Pa­ole, rów­nież jest łowcą.

– Wiem, kim jest Ar­nold Pa­ole – prze­rwała mu kró­lowa. – Cie­kawi mnie, kim jest ta dziew­czyna.

– Cóż, na­zywa się Nina Va­len­tine i fak­tycz­nie jest nie­wia­domą. Nie jest łowcą, a przy­naj­mniej nikt ze sta­rych wam­pi­rów jej nie zna.

– Nie do­wie­dzia­łeś się ab­so­lut­nie ni­czego?

– Nie­zu­peł­nie. Roz­po­znało ją jedno z two­ich naj­młod­szych dzieci, nie­to­perz Kyle. Po­dobno sie­działa w na­szej spi­żarni, w lo­chach w Wil­czym Szańcu.

– Do tej nie­do­rzecz­nej ucieczki ni­gdy nie po­winno dojść – wark­nęła Car­milla. – Co da­lej?

– Nic wię­cej nie udało nam się usta­lić, wa­sza wy­so­kość.

– Jak to moż­liwe? Nie ka­za­łeś ich prze­słu­chać?

– Nie mamy do nich do­stępu, pani. Więź­nio­wie są pod bez­po­śred­nim nad­zo­rem lu­dzi Bu­ena­ven­tury Blanco i tylko on może z nimi roz­ma­wiać.

Trwało to kró­cej niż ude­rze­nie skrzy­deł trzmiela. Kró­lowa za­trzy­mała się w pół kroku, a jej zęby wy­su­nęły się z trza­skiem. Idący tuż za nią Cas­sius jakby wpadł na nie­wi­dzialną ścianę. Car­milla spio­ru­no­wała go spoj­rze­niem czer­wo­nych jak ru­biny oczu, a Cas­sius ru­nął na ko­lana z ta­kim im­pe­tem, jakby chwy­ciła go ręka ol­brzyma i do­słow­nie wbiła w zie­mię. Wam­pi­rzyca nie­znacz­nie tylko wsparła się te­le­ki­nezą. Umy­sły istot po­tra­fią­cych po­słu­gi­wać się te­le­pa­tią są szcze­gól­nie po­datne na men­talne roz­kazy ta­kich sa­mych, ale sil­niej­szych umy­słów, a młode wam­piry mają u pod­staw świa­do­mo­ści głę­boko za­ko­rze­nione ślepe po­słu­szeń­stwo wo­bec swo­jego stwórcy. Wo­bec swo­jej matki. Nie wy­da­wało się moż­liwe, żeby tru­pio­blada twarz mło­dego wam­pira mo­gła zbled­nąć jesz­cze bar­dziej, ale tak wła­śnie się stało. Resztki krwi, które z niej od­pły­nęły, ucie­kały przez oczy i uszy, a roz­dy­go­tany wam­pir, ści­śnięty jak w ima­dle, klę­czał przed kró­lową na ko­la­nach, które po­pę­kały od zde­rze­nia z po­sadzką. Bał się na­wet na nią pa­trzeć, ale men­talny za­kaz nie po­zwa­lał mu od­wró­cić wzroku ani za­mknąć oczu. Nie po­zwa­lał mu na­wet mru­gnąć.

– Chcesz po­wie­dzieć, że od ty­go­dnia Blanco prze­słu­chuje tę dwójkę? Od sied­miu dni za­ma­chowcy opo­wia­dają mu o tym, że żoną króla jest te­raz wam­pi­rzyca? Że ten prze­klęty szpieg już wie o tym, że na tro­nie Méridy za­siada te­raz krwio­żer­cza be­stia, która za­mie­rza znie­wo­lić wszyst­kich lu­dzi i za­mie­nić ich w karmę dla swo­ich dzieci?

Cas­sius, cały w drgaw­kach, spró­bo­wał się ode­zwać, ale nie miał kon­troli nad żad­nym mię­śniem w swoim ciele. Był te­raz drew­nianą ku­kiełką w rę­kach lal­ka­rza. W rę­kach swo­jej kró­lo­wej, która mio­tała z oczu czer­wone bły­ska­wice, i która gó­ro­wała nad skru­szo­nym wam­pi­rem jak wal­ki­ria. Jak lwica nad prze­ra­żo­nym ko­cia­kiem. To, że spra­wił jej za­wód, wy­wo­ły­wało w nim te­raz au­ten­tyczny, fi­zyczny ból i chciał po­wie­dzieć coś na swoje uspra­wie­dli­wie­nie, ale po pro­stu nie był w sta­nie otwo­rzyć ust.

***

By­cie kró­lem wcale nie jest ta­kie ła­twe i przy­jemne, jak by się mo­gło wy­da­wać. Wy­borne je­dze­nie, naj­star­sze rocz­niki wina i naj­młod­sze spo­śród księż­ni­czek – to tylko jedna strona me­dalu. Po dru­giej stro­nie są rosz­cze­niowi szlach­cice, któ­rzy boj­ko­tują każdą, na­wet naj­mniej­szą próbę re­formy pań­stwa, wszę­do­byl­scy chłopi, któ­rzy bia­dolą, że w ka­pu­ście znów za­lę­gły się gą­sie­nice, a dziki do­szczęt­nie zbuch­to­wały uprawy bru­kwi, oraz chciwi kupcy, któ­rzy za orżniętą z każ­dej strony srebrną mo­netę sprze­da­liby wła­sne dzieci. A naj­gor­sze są au­dien­cje.

Król Eber­hard II na wpół drze­mał, wsparł­szy ło­kieć na po­rę­czy tronu, a na wpół słu­chał bia­do­le­nia bart­nika Bren­zona, któ­remu niedź­wie­dzie znów wy­li­zały do cna wszyst­kie pla­stry miodu, ska­zu­jąc jego ro­dzinę na nie­unik­nioną śmierć gło­dową. Na­gle drzwi do sali tro­no­wej otwo­rzyły się z trza­skiem, a w nich sta­nęła kró­lowa Car­milla.

– Moja kró­lowa! – Eber­hard oży­wił się mo­men­tal­nie, po­de­rwał się z tronu i ru­szył w jej kie­runku, nie­mal po­trą­ca­jąc bart­nika Bren­zona. – Moja piękna kró­lowa pro­mie­nieje bla­skiem, który roz­grzewa moje serce! Na­wet nie wiesz, jak się cie­szę, że wsta­łaś z łóżka i wi­dzę cię w końcu w pełni zdro­wia.

Nie­po­radne kom­ple­menty króla, jak zwy­kle zresztą, spra­wiły jej ra­dość, a na jej twa­rzy, wbrew jej woli, po­ja­wił się uśmiech. Nie było jej to te­raz na rękę, więc zmu­siła się, by przy­brać mar­sową minę i prze­gnać ze swo­jego ob­li­cza wszyst­kie cie­płe uczu­cia. Gdy spoj­rzała kró­lowi w oczy, jej twarz przy­po­mi­nała lo­dową ma­skę i to wy­star­czyło, by osa­dzić go w miej­scu. Eber­hard za­trzy­mał się dwa kroki od niej gwał­tow­nie jak okręt, który zde­rzył się z lo­dow­cem.

– Czy coś się stało, naj­droż­sza? Skąd ten gro­bowy na­strój?

Car­milla ro­zej­rzała się wy­mow­nie po sali tro­no­wej, a król ge­stem prze­pę­dził swoją świtę i bart­nika Bren­zona, któ­remu udzie­lał wła­śnie po­słu­cha­nia.

– Też się ucie­szy­łam, Eber­har­dzie – za­częła kró­lowa, gdy zo­stali sami. – Ucie­szy­łam się, że opu­ści­łam w końcu ten prze­klęty szpi­tal i że stan mo­jego zdro­wia znacz­nie się po­pra­wił. Przy­naj­mniej fi­zycz­nie, bo psy­chicz­nie czuję się zdru­zgo­tana. Do­wie­dzia­łam się wła­śnie, że ten pod­stępny lis, twój ulu­biony szpieg Bu­ena­ven­tura Blanco, nie po­zwo­lił za­ufa­nym lu­dziom z mo­jej świty na­wet prze­słu­chać za­ma­chow­ców, któ­rzy tar­gnęli się na moje ży­cie w dniu na­szego ślubu. Czy te­raz już ro­zu­miesz, skąd u mnie ten gro­bowy na­strój?

– Więc tylko o to cho­dzi? – zdzi­wił się król. – Istot­nie, Blanco pro­wa­dzi śledz­two w tej spra­wie, a ja mam do niego pełne za­ufa­nie w ta­kich kwe­stiach. Je­stem pe­wien jego umie­jęt­no­ści oraz jego dys­kre­cji. Nikt nie ro­ze­zna się w tej sy­tu­acji szyb­ciej niż on.

– Eber­har­dzie. – Kró­lowa ode­zwała się pro­tek­cjo­nal­nym to­nem, któ­rego uży­wała zwy­kle, by skar­cić swoje wam­pi­rze dzieci, kiedy pod­czas po­siłku za­da­wały swoim ofia­rom nie­po­trzebny ból z czy­sto sa­dy­stycz­nych po­bu­dek. – Tu cho­dzi o moje ży­cie. To ja zo­sta­łam po­strze­lona i nie­wiele bra­ko­wało, by była to rana śmier­telna. Pół cala i do­sta­ła­bym w płuco… a wtedy naj­pew­niej uto­pi­ła­bym się we wła­snej krwi. To chyba oczy­wi­ste, że po­win­nam mieć tu­taj coś do po­wie­dze­nia?

– Naj­droż­sza, mu­sisz mi w tej kwe­stii za­ufać. Za­mach na żonę urzę­du­ją­cego króla to zbyt po­ważna sprawa, by po­wie­rzyć to ko­muś mniej kom­pe­tent­nemu niż Blanco. Za­pew­niam cię, że wszy­scy winni, a nie tylko ci, któ­rych udało się schwy­tać, zo­staną uka­rani.

Kró­lowa tup­nęła nogą i groź­nie zmru­żyła oczy. Eber­hard pod jej spoj­rze­niem top­niał jak wcze­sno­wio­senny śnieg, ale nie ustą­pił.

– Czy wo­bec tego mo­żesz mi cho­ciaż po­wie­dzieć, co udało mu się już usta­lić?

– Oczy­wi­ście, naj­droż­sza, ale nie ma tego wiele. Męż­czy­zna nie po­wie­dział jak do tej pory na­wet słowa, za to ko­bieta za­częła mó­wić, gdy tylko kat po­ka­zał jej na­rzę­dzia. – Król za­wie­sił głos, a Car­milla była w tej chwili wdzięczna, że jej wam­pi­rzy or­ga­nizm nie może zdra­dzić, jak bar­dzo się te­raz de­ner­wuje, ani za po­mocą na­pły­wa­ją­cej do twa­rzy krwi, ani za po­mocą nad­miaru potu. – Ale ona jest po pro­stu stuk­nięta. Chyba bra­kuje jej w gło­wie ja­kiejś klepki – oce­nił Eber­hard.

– Wy­tłu­macz, pro­szę, naj­droż­szy.

– Opo­wiada nie­stwo­rzone hi­sto­rie o wam­pi­rach, które chcą opa­no­wać mój za­mek.

Car­milla par­sk­nęła śmie­chem, po­de­szła do Eber­harda i przy­tu­liła się do niego.

– Mu­szę wy­znać, królu – wy­szep­tała – że gdy­bym była cie­kawa, jak sma­kuje ludzka krew, na pewno za­czę­ła­bym wła­śnie od two­jej. Z pew­no­ścią jest wy­kwintna jak… zupa z małż, kal­ma­rów i in­nych ab­sur­dal­nie dro­gich owo­ców mórz i oce­anów.

Król ob­jął ją i po­ca­ło­wał.

– A ja od­dał­bym ci ją całą, naj­pięk­niej­sza, do ostat­niej kro­pli.

Eber­hard za­czął się ba­wić zam­kiem jej sukni, ale Car­milla go po­wstrzy­mała.

– Po­wiedz mi, co te­raz się z nimi sta­nie?

– Z kim?

– Z za­ma­chow­cami. Ka­żesz ich po­wie­sić?

– Na pewno, ale jesz­cze nie te­raz.

– Dla­czego z tym zwle­kamy?

– Blanco z re­guły nie śpie­szy się z uży­ciem po­waż­niej­szych tor­tur, je­żeli nie są ko­nieczne. Je­stem pewny, że gdy przyj­dzie czas osta­tecz­nych roz­wią­zań, oboje po­wie­dzą nam wię­cej.

– Oni na­sta­wali na moje ży­cie, Eber­har­dzie, a ja się boję, że w ja­kiś spo­sób uciekną i znów to zro­bią.

Car­milla do­tknęła jego skroni i przez chwilę ba­dała jego emo­cje. Ska­no­wała jego umysł. Po­tem de­li­kat­nym men­tal­nym im­pul­sem po­ła­sko­tała ob­szar mó­zgu od­po­wie­dzialny za uczu­cie, któ­rym król pa­łał do swo­jej żony. Wzmoc­niła w nim już i tak silną po­trzebę, by speł­nić jej każdą za­chciankę. Jed­no­cze­śnie stłu­miła jego wro­dzoną po­trzebę spra­wie­dli­wo­ści, cząstkę jego osoby, która aż go­to­wała się z wście­kło­ści na myśl o tym, że być może trzeci za­ma­cho­wiec unik­nie kary.

– Pro­szę – wy­szep­tała mu do ucha – za­bij ich te­raz, zrób to dla mnie.

Król bił się z my­ślami przez dłuż­szą chwilę, nie do końca świa­domy pro­ce­sów, które za­cho­dzą w jego mó­zgu. Pa­łał chę­cią, by ją uszczę­śli­wić, by znów po­czuła się bez­pieczna… tylko że to wcale nie było lo­giczne.

– Naj­droż­sza, na­prawdę bez­pieczna bę­dziesz wtedy, gdy schwy­tamy rów­nież trze­ciego za­ma­chowca. A ta dwójka już ni­gdy nie bę­dzie ci się na­przy­krzać, daję ci na to moje słowo.

– Nie mo­żesz jej tego obie­cać, ni­gdy nie bę­dziesz miał stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, że nie uda im się uciec, że ktoś im w tym nie po­może, że znów nie tar­gną się na ży­cie two­jej kró­lo­wej… – po­wie­dział ci­chy głos na gra­nicy świa­do­mo­ści Eber­harda.

Król po­smut­niał, ale po chwili po­trzą­snął głową, jakby chciał ode­gnać na­trętną myśl. Myśl, którą wsa­dziła mu do głowy Car­milla.

– Nikt nie uciek­nie z na­szych lo­chów, a ty za­wsze bę­dziesz przy mnie bez­pieczna, naj­droż­sza.

Wam­pi­rzyca była wście­kła, że znów się jej po­sta­wił. Ale ja­kaś część jej osoby była z niego dumna. Dumna, że zna­lazł w so­bie dość siły, by obro­nić swoje my­śli przed tak po­tęż­nym umy­słem jak umysł kró­lo­wej wam­pi­rów. A to ją pod­nie­cało. Tym bar­dziej, że i tak za­mie­rzała użyć ostat­niej sztuczki, jaką miała w swoim ar­se­nale. Po­ło­żyła dłoń na piersi króla i pchnęła go. Nie­dbale, za­lot­nie i za­ska­ku­jąco mocno. Eber­hard za­to­czył się przez cały po­dest i z im­pe­tem usiadł na swoim tro­nie. W chwili krót­kiej jak mgnie­nie oka kró­lowa do­słow­nie prze­fru­nęła dzie­lącą ich od­le­głość i usa­do­wiła się na jego ko­la­nach, a za­nim zdą­żył na­wet po­my­śleć o tym, jak udało jej się tego do­ko­nać, za­rzu­ciła mu ręce na szyję i za­częła go na­mięt­nie ca­ło­wać. Król ocho­czo od­po­wie­dział na jej ini­cja­tywę.

Car­milla wy­śli­zgnęła się ze swo­jej wie­czo­ro­wej sukni lekko i z gra­cją jak wąż, który zrzuca wy­linkę, na­to­miast Eber­hard po­trze­bo­wał dłuż­szej chwili, by roz­szar­pać wszyst­kie ha­ftki w swo­jej odzieży.

– Za­mknij oczy – szep­nęła mu do ucha.

Po­słu­chał, a Car­milla przy­ło­żyła ko­niu­szek palca do wam­pi­rzego kła, który wy­su­nął się ukrad­kiem spo­mię­dzy jej uśmiech­nię­tych warg. Ugry­zła się w opu­szek, wy­du­siła kro­pelkę krwi i wsu­nęła ją na palcu do ust Eber­harda. Król otwo­rzył oczy, a jego źre­nice już zdą­żyły się roz­sze­rzyć.

Na­wet po­je­dyn­cza kro­pla wam­pi­rzej krwi działa na lu­dzi jak nar­ko­tyk. Wy­wo­łuje silną eu­fo­rię, ogólną po­prawę na­stroju i nie­po­rów­ny­walny z ni­czym in­nym przy­rost siły i wi­tal­no­ści.

Po­tem ko­chali się bez prze­rwy przez bite sześć go­dzin. Nad ra­nem król z wła­snej ini­cja­tywy pchnął gońca z roz­ka­zem na­tych­mia­sto­wej eg­ze­ku­cji Ar­nolda Pa­ole i Niny Va­len­tine.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: