Opowieści z ostatnich dni - ebook
Opowieści z ostatnich dni - ebook
Pawłow wciąga czytelnika do jądra ciemności chylącego się ku upadkowi Związku Radzieckiego - w świat kazachskich stepów i łagrów, pomieszania grozy i absurdu. Doński kozak owładnięty strachem przed półbogiem Legawym, który chce zaprząc jego wolną duszę do sowieckiego kieratu, oficer wydziału specjalnego Skripicyn, który snuje swe pajęcze sieci w pułku pośrodku pustkowi, kapitan łagrowej straży, który za posadzenie przydziałowych ziemniaków stanie się wrogiem systemu - to tylko kilku spośród wielu bohaterów zamieszkujących ten okrutny i odrealniony świat.. Brutalność i dosadność dopełniona czarnym humorem jest znakiem rozpoznawczym Pawłowa, uznawanego za jednego z najciekawszych autorów nowej rosyjskiej prozy.
Opowieści z ostatnich dni to trylogia, na którą składają się trzy krótkie powieści: Służbowa baśń, Sprawa Matiuszyna i Karagandyjska tryzna. Pierwsza z nich opisuje dzieje kapitana ukaranego za to, że bez rozkazu obsadził pole kartoflami, by wyżywić swoich okradanych przez zwierzchność żołnierzy, druga – losy rekruta, który trafia do kompanii strzegącej jednego z obozów, trzecia – oniryczną podróż grupy żołnierzy z trumną zabitego kolegi.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-516-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Karabas dzielił się na dwie części, z których jedną, bardziej niepozorną, była kompania ochrony łagru, a drugą, prującą po stepie niczym barka – sam obóz. I kompanię, i obóz zbudowano za jednym zamachem, ale z latami ich wygląd po wielekroć się zmieniał, a rozmaite prowizorki równie raźno wznoszono, jak burzono. Sklepów, instytucji, domów, cerkwi osada w życiu swoim nie widziała, tylko jednostajne baraki podobne do psich bud, zresztą wokół nich rzeczywiście rozlegało się wściekłe ujadanie owczarków. Do baraków prowadziły wydeptane butami ścieżki tak wąskie, że ludziom się zdawało, jakby szli skrajem przepaści. Te ścieżki kończyły się ślepo, urywały się tam, gdzie zaczynały się zamknięte zony i najrozmaitsze inne zakazane miejsca. Swobodny dostęp do Karabasu dawała łagrowa wąskotorówka i stepowy szlak, wiodące daleko za łańcuch sopek. Jeszcze nieco za łagrem, na uboczu, leżał niemal niezauważalny cmentarzyk, gdzie lazarecik grzebał bezpańskich zeków. W tym miejscu pojawiał się od czasu do czasu świeży wykop. Ot – można powiedzieć – cała komunikacja, wszystkie dojścia, wszystkie wyjścia. Prawdę mówiąc, w Karabasie chyżo przemieszczały się tylko wszy z baraków, spacerując wedle woli od żołnierzy do zeków i z powrotem. Chodziły wzajemnie do siebie w gości, popijały, zakąszały, rozmnażały się setkami. A ludzie cierpieli od świądu, dusili tryumfujące robactwo, które łączyło ich węzłem krwi mocniej niż jakakolwiek matka.
Oprócz tych żyjątek Karabas zasiedlali żołnierze, więźniowie, robotnicy najemni i strażnicy. Więźniowie i żołnierze żyli tu latami, każdy zgodnie ze swoim terminem służby lub wyrokiem, wykonując przypisane obowiązki. Reszta ludności regularnie przemieszczała się wąskotorówką w stronę Ugolpunktu – było takie miasteczko – żeby odpocząć. W łagrze założono fabryczkę, w której trzaskano jednakiego kształtu buciory, po pud wagi sztuka, na użytek takich samych łagrów. Innym zajęciem był wieczny dozór, wieczne warty. Codzienność cuchnęła kwaśnym kapuśniakiem i upływała wolno, ociężale, jakby wyciekała z głębokiej przeszłości.
Żyło wojsko żołdem i racjami żywnościowymi. Poborów przez dziesięć lat nie podwyższano, ale z upływem czasu też nie obniżano. Chociaż ludzie mówili po cichu, że za taką służbę powinni kiedyś podwyższyć. Powtarzali sobie w duchu, że pobory w dużej części im podkradają, i służyli kiepściutko, byle nie podpaść. A naczalstwo chętnie przy każdej sposobności oznajmiało, że służą kiepsko, darmo żołd dostają. Tego się trzymano. Co do norm żywnościowych, to latem trzeba je było obniżać, żeby choć trochę przyoszczędzić na zimę. Jesienią też się nie dojadało, odkładano na zapas. A jak styczeń przychodził, to tego zapasu starczyło na tyle, żeby wróbla nakarmić, i po co było tak długo cierpieć? Zek swoje wymusi, choćby miał sobie gardło poderżnąć, strażnik ukradnie po cichu, a żołnierz skąd ma wziąć? Co z pułku dostarczą, tego się nie zważy. Powiadają, że zaopatrują wedle norm, ale jakie to normy? Liczą żywą wagę, jakby nie wiedzieli, że żywa waga utrzęsie się, wysmaży, a bywa, że i przepadnie nie wiadomo jak. Zamiast tłuszczów dają łój wołowy, żeby na miejscu sobie smalec wytopili. A taki tłuszcz to tyle co woda, nie najesz się i jeszcze obrzydzenie bierze. Zamiast jabłek – susz owocowy. Herbatę zastępują palonym cukrem, żywicą herbacianą. Gdzie tylko spojrzysz, wszędzie cisną, poniżają. Nie służyli porządnie, tylko jakoś tam wegetowali, ale jak człowiek nażre się do syta, to czemuś dalej już mu się żyć nie chce.
Kapitan nie folgował sobie aż tak, żeby skarżyć się na swój los. Skarżyć się to znaczy szukać winnych, samemu się wymigiwać, a on tego nie umiał. Kiedy trafił do kompanii wartowniczej, szybko zrozumiał, że żadnej służby tu nie ma. Jest tylko jedna bieda dla wszystkich, jeden powróz, na którym ciągnąć trzeba, aż się rzygać chce, i barkę obozową, i tych, co na niej płyną. Dlatego Iwan Chabarow nie lubił łagrowego naczalstwa, nie szanował wyjazdowych sesji sądowych, kiedy do klubu zapędza się tłumy gapiów i wyroki na ludzi wydaje, choćby nawet i na winnego człowieka. Przecież to nieszczęście i powinni być przy tym, jak na pogrzebie, sami krewni i bliscy, którym drogi jest ten człowiek, a tu wystawiają go samotnego na widok, dają opluwać. Chabarow pchał obozową bidę, nie luzując ani sobie, ani zekom, ani żołnierzykom. Każdy dożywał w obozie swojego terminu, ale tu w pojedynkę dałoby się tylko umrzeć, żyło się w kupie, ciasnota utrzymywała wszystkich, nawet martwemu nie dałaby upaść.
Tylko zimą zwalała się na osadę senna cisza i napływał biały brudnawy spokój, pogrążając Karabas w śpiączce. W tym wlokącym się czasie ludzie przypominali sobie, jak ciepłe jest życie, i to ciepło grzało ich jak piec. Kapitan zapamiętywał się w tym cieple, w którym zabliźniały się również liczne jego rany.
Gdybyśmy teraz, kiedy już odmalowaliśmy ogólny widok obozowej osady, mogli z osiągniętej wysokości ruszyć w głąb, musielibyśmy spaść kamieniem na dziedziniec koszarowy, na wiecznie pijanego Ilję Pieriehuda, człowieka tak ogromnej postaci, że nawet nie celując, zawsze się w niego trafi.
Ilja Pieriehud sprawował w kompanii wszystkie nieobsadzone stanowiska, był tu za zapchajdziurę, robił rzeczy, za które człowieka nie awansują, wyznaczali mu tylko byle jaką robotę, na przykład – policz w kanciapie prześcieradła, dopilnuj, żeby psy w budach nakarmili. Niby to byli w Karabasie i sierżanci, i kanceliści, i psiarze, ale zawsze tu ludzi brakowało, tak że wszystkie takie funkcje przypadły Pieriehudowi, który wpadł kapitanowi w oko, kiedy był jeszcze strażnikiem całkiem w tej służbie zagubionym, więc Chabarow przeniósł go do swojej kompanii jak osierocone dziecko. Serce i dusza Ilji pracowały na wódce. Ruszać się jednak nie lubił, najwyżej sterczał pijany na koszarowym dziedzińcu i znajdowano go tam zazwyczaj jak niedźwiedzia w barłogu na jednym z jego stanowisk, a jeszcze częściej w kanciapie. Pieriehud rozwalał się w ciemnej komórce, wypełniał ją całą jak trumnę. Kto tam wchodził, natykał się na Ilję jak na nieboszczyka – oto on, siedzi: zda się, że ogromny łeb z czubem włosów zaraz stoczy się z tego tułowia, z tej góry. Jedna ręka olbrzyma, podobna do zbocza, unosi się i w półmroku już słychać bulgot i westchnienie ulgi: Ilja ugasił pragnienie.
– Ktoś ty taki, może Kozak? – pyta z miejsca Pieriehud, wcale nie patrząc, kto przyszedł. A potem sam odpowiada, i to tak, że po prostu wyrzuca przybysza, jakby go zdmuchnął. – Bo ja Kozak jestem!
Czy trzeba dodawać, że na swoich stanowiskach Ilja ni cholery nie robił? A zresztą nie mógł nic robić, tylko budził do siebie szacunek. Psy były nienakarmione, prześcieradła niepoliczone, Ilja tego nawet nie zauważał. Od bałaganu, który z jego winy panował w kompanii, wszystkim było weselej. Pieriehud w życiu nikogo nie uderzył, bał się, że zabije. Jeśli mu ktoś dokuczył, ryczał tylko na postrach:
– Ze mnie się śmiejesz, z Kozaka?
Albo posępniał, złościł się i na oczach wszystkich wybijał pięścią dziurę w czymkolwiek, choćby w pierwszej lepszej ścianie, i od razu budził szacunek. Zdarzało się jednak czasem, że ogarniał go strach, tak jak niektórym się zdarza, że im w kościach strzyka na deszcz. W takie dni chodził odmieniony i mówił wszystkim bojaźliwie:
– Przecież ja nie Kozak jestem, nie Kozak...
Zdarzyło się raz w takim czasie, że ktoś szepnął Pieriehudowi, jakoby jechała po niego suka. Ilja wlazł w sypialni pod pryczę, a wojsko specjalnie go straszyło:
– Leż, leż, może nie znajdą.
I Ilja leżał, nie ruszał się, myślał, że to wszystko prawda.
Wyciągnął go wtedy spod pryczy oficer polityczny Wasyl Wieliczko, który zawsze mówił prawdę i wstawiał się za nieszczęśnikami. O zastępcy do spraw politycznych Wasylu Wieliczce wszystko opowiedzieliby sami żołnierze, bo był to taki człowiek, że niczego nie odkładał na zaś ani nie trzymał w tajemnicy. Od niego należałoby zacząć opowieść, gdyby nie nawinął się Pieriehud, chociaż ten mógłby przecież poczekać, nigdzie by nie przepadł i wszystkich by przeżył, jak w mordę strzelił, byle tylko wlać mu w serce wódkę. No ale weź go teraz opuść!
Gdyby kapitanowi Chabarowowi zameldowano, że Pieriehud nastraszony przez żołnierzy chowa się pod pryczą, nie ruszyłby się z miejsca, a tym bardziej nie rzucił zajęcia, przy którym by go zastano. A Wieliczko właśnie rzucił się, poderwał – taki to był człowiek, że wszystkich chciał uratować i wszystko na ziemi odmienić!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------