- W empik go
Opowieści zdumiewające - ebook
Opowieści zdumiewające - ebook
„Opowieści zdumiewające” to zbiór czterech nowel, których autorem jest znakomity pisarz francuski Prosper Mérimée, żyjący w XIX wieku. Są to: „Carmen”, „Czyśćcowe dusze”, „Tamango” i „Podwójna omyłka ”. Mérimée uwielbiał mistycyzm, historie niezwykłe i zdumiewające (znajdując się tu bez wątpienia pod wpływem twórczości Charlesa Nodier), historyczną fikcję spopularyzowaną przez Sir Walter Scotta, jak również okrucieństwo i dramat psychologiczny Aleksandra Puszkina. Akcja wielu z jego pełnych tajemniczości opowiadań toczy się w obcych i nieco egzotycznych miejscach: na Korsyce, w Hiszpanii czy na Litwie, stanowiących dla autora źródła inspiracji.
Spis treści
Carmen
Czyśćcowe dusze
Tamango
Podwójna omyłka
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-133-5 |
Rozmiar pliku: | 765 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze podejrzewałem geografów, że sami nie wiedzą, co plotą, mieszcząc pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni, w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedle moich własnych wniosków z tekstu anonimowego autora ˝Bellum Hispaniense˝, oraz kilku wskazówek, zebranych w doskonałej bibliotece księcia d'Ossuna, sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejsca, gdzie po raz ostatni Cezar zagrał w cetno i licho przeciw obrońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni 1830 r., podjąłem dość daleką wycieczkę, aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoriał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych archeologów. W oczekiwaniu, aż moja praca rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem wam małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczym zajmującej kwestii położenia Mondy. Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie i puściłem się w drogę z ˝Komentarzami˝ Cezara i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia, błądząc w dolinie Kaszena, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do diaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem, dość daleko od mojej ścieżki, zieloną polankę zarosłą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało to bliskość źródła. W istocie, skorom się zbliżył, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, do którego wpadał strumyk, wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwoma skałami. Wywnioskowałem stąd, iż idąc pod prąd strumienia, znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia. Przy wejściu do skalnej gardzieli koń mój zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk, rozszerzając się nagle, odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale zacienionego wysokimi ścianami. Niepodobna o miejsce, które by przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój! U stóp kończystych skał tryskało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych dębów, zasłonionych od wiatru i odwilżanych źródłem, wznosiło się nad brzegiem i okrywało je swym gęstym cieniem: wreszcie dokoła sadzawki delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleźć w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil wkoło. Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana, aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, średniego wzrostu, ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnym i posępnym. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się pod wpływem słońca ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyły mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą, widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy, aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czci godności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie: cóż by począł z mymi koszulami i moimi ˝Komentarzami˝ w Elzewirze?
Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufnym skinieniem głowy, pytając z uśmiechem, czym nie zakłócił jego snu. Nie odpowiedział nic i zmierzył mnie bystro wzrokiem; po czym, jak gdyby rad z egzaminu, przyjrzał się równie bacznie memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. ˝Głupie spotkanie!˝, rzekłem sobie. Ale roztropność radziła mi nie okazywać niepokoju. Zsiadłem z konia, rzekłem przewodnikowi, aby go rozkulbaczył, i ukląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce, następnie pociągnąłem dobry łyk, leżąc na brzuchu, jak owi źli żołnierze Gedeona. Równocześnie przyglądałem się memu przewodnikowi i nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów; puścił wolno konia, a rusznica, którą trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi. Nie uważając za właściwe formalizować się widocznym zlekceważeniem mej osoby, wyciągnąłem się na trawie i swobodnie spytałem właściciela rusznicy, czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzderko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł na wprost mnie, ale nie wypuszczał broni z ręki. Zapaliwszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem, czy pali.
- Owszem, proszę pana - odpowiedział.
Były to pierwsze słowa, które wyrzekł, przy czym zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem.
- Może to panu będzie smakowało - rzekłem - podając mu prawdziwe hawańskie regalia. Skinął lekko głową, zapalił cygaro od mego, podziękował nowym skinieniem, po czym zaciągnął się z widoczną przyjemnością.
- Ach! - zawołał wypuszczając z wolna kłąb dymu ustami i nosem - jak dawno już nie paliłem!
W Hiszpanii ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, jak na Wschodzie podzielenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy, niż się spodziewałem. Zresztą, mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie, zapytany, czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudne; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordowańskiej stadniny. Było to w istocie szlachetne zwierzę i, wedle tego, co mówił jego pan, tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu, galopem i kłusem. W toku swego wywodu nieznajomy zatrzymał się nagle, jakby zmieszany i nierad, że za dużo powiedział. ˝Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy, dodał z pewnym zakłopotaniem. Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie...˝ Mówiąc spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy. Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, którą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zaprosiłem obcego do udziału w improwizowanej przekąsce. Jeżeli od dawna nie palił, mogłem wnosić, iż nie jadł co najmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie było opatrznościowe dla nieboraka. Przewodnik natomiast jadł mało; pił jeszcze mniej i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży okazał się nieporównanym gadułą. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich od siebie. Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy po drugim cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy ów spytał, gdzie zamierzam spędzić noc. Nim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody Del Cuervo.
- Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę; jeśli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem.
- Bardzo chętnie - rzekłem dosiadając konia.
Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go, że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogę.
Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilka słów, które wymknęły się nieznajomemu, zwłaszcza ów trzydziestomilowy kurs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do czynienia z przemytnikiem, może złodziejem; cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle Hiszpanów, aby być najpewniejszy, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą bardzo rad byłem dowiedzieć się, kto to jest rozbójnik. Nie widuje się ich co dzień i jest pewien urok w tym, aby się znaleźć w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona.
Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń; mimo mrugań przewodnika ściągnąłem rozmowę na temat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji słynny bandyta zwany José Maria, którego czyny były na ustach wszystkich. ˝Gdybym się tak znajdował strzemię w strzemię z Josém Marią?˝, mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słyszenia historie o tym bohaterze, wszystkie zresztą ku jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności.
- José Maria jest zwykłym ladaco - rzekł zimno nieznajomy.
˝Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony?˝, pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo Marii, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. - Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce, koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnymi guzami, białe skórzane kamasze, koń gniady... Nie ma wątpliwości! Ale szanujmy jego incognito.
Przybyliśmy do gospody. Była taka, jak mi ją odmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych, jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej - przynajmniej na tę chwilę - prócz starej kobiety i małej dziesięcio lub dwunastoletniej dziewczynki; obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany. ˝Oto wszystko co zostało, pomyślałem, z ludności starożytnej Munda Boetica! O Cezarze! O Sekscie Pompejuszu! Jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat˝. Na widok mego towarzysza starej wyrwał się okrzyk zdumienia.
- Och! don Jos ! - wykrzyknęła.
Don Jos zmarszczył brwi i uczynił rozkazujący gest, który natychmiast opamiętał staruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie doskonale sprawę, kim jest człowiek, z którym mam spędzić noc. Wieczerza była lepsza, niż się spodziewałem. Podano nam, na małym stoliczku wysokim na nogę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas widząc na ścianie mandolinę - w Hiszpanii są wszędzie mandoliny - spytałem dziewczynkę, która nam usługiwała, czy umie grać.
- Nie - odparła - ale don Jośe gra tak pięknie!
- Bądź pan tak uprzejmy - rzekłem - zaśpiewaj mi coś; przepadam za waszą narodową muzyką.
- Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara - wykrzyknął don Jośe, jak gdyby siląc się na wesołość. Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrząkując. Głos jego był surowy, ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.
- Jeśli się nie mylę - rzekłem - to nie jest melodia hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków i słowa muszą być też w tym języku.
- Tak - odparł don Jos z posępną twarzą.
Położył mandolinę i zaplótłszy ręce patrzył w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Miltonowego szatana. Może, jak ów szatan, towarzysz mój myślał o siedzibie, którą opuścił, o wygnaniu, które na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to ustronie przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie, abym się udał za nim do stajni; ale na to don Jos , jak gdyby budząc się nagle, spytał go szorstko, dokąd idzie.
- Do stajni - odpowiedział przewodnik.
- Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.
- Boję się, że koń mego pana zachorował; chciałbym, żeby go pan zobaczył; może będzie wiedział, czego mu trzeba.
Widoczne było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności; ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Jos go; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać mu nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się na koniach i że mam ochotę spać. Don Jos poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką, aby mu się dać wypocić, i zamierza spędzić całą noc na tym miłym zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszcz, aby ich nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za tę śmiałość, że kładzie się przy mnie, don Jos wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, powiedziawszy sobie wzajem dobranoc, usnęliśmy obaj głęboko. Sądziłem, że jestem dość zmęczony, aby móc usnąć na podobnym legowisku; ale po jakiej godzinie przykre swędzenie wyrwało mnie z pierwszego snu. Z chwilą gdy zrozumiałem przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę nocy pod gołym niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na palcach, dotarłem do drzwi, okraczyłem don Jos go, który spał snem sprawiedliwych, i zdołałem się wydostać z izby nie zbudziwszy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drewniana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się, jak mogłem, aby tam spędzić resztę nocy. Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień człowieka i cień konia, oba kroczące bez szelestu. Podniosłem się na wpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony, iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Spostrzegłszy mnie, przystanął.
- Gdzie on jest? - spytał Antonio szeptem.
- W izbie, śpi; nie boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia?
Zauważyłem wówczas, iż aby nie robić hałasu, Antonio owinął kopyta zwierzęcia strzępami starej derki.
- Mów pan ciszej - rzekł Antonio - na imię nieba! Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To Jos Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzji. Cały dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć.
- Bandyta, nie bandyta, co mnie to obchodzi? - odparłem. - Nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru.
- Niech i tak będzie; ale naznaczono dwieście dukatów nagrody dla tego, kto go wyda. Wiem o posterunku lansjerów o półtorej mili stąd i, nim się zrobi dzień, sprowadzę tu paru tęgich zuchów. Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt prócz Navarra nie może się doń zbliżyć.
- Niechże cię kaduk porwie! - rzekłem. - Cóż ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? Zresztą, czyś pewien, że to jest ten bandyta?
- Zupełnie pewien; przed chwilą udał się ze mną do stajni i rzekł: ˝Masz minę, jakbyś mnie znał; otóż, jeśli powiesz temu dobremu panu, kto jestem, strzelę ci w łeb˝. Zostań pan, zostań pan przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział, że pan jest tutaj, niczego nie będzie podejrzewał.
Tak rozmawiając, oddaliliśmy się od gospody na tyle, aby nie można było już dosłyszeć podków. Antonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, którymi owinął nogi koniowi, i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby, aby go zatrzymać.
- Ja jestem biedak, panie - odpowiedział - dwieście dukatów, takiej gratki się nie przepuszcza, zwłaszcza gdy chodzi o oczyszczenie kraju z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeśli Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę, i wówczas baczność! Ja już zaszedłem za daleko, aby się cofnąć; niech pan sobie daje radę, jak pan umie. Ladaco był już na siodle; spiął konia, niebawem straciłem go z oczu w ciemności. Byłem oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu powziąłem postanowienie i wróciłem do izby. Don Jos spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie trudy i bezsenność wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go zbudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia oraz gestu, jakim sięgnął po rusznicę, którą przez ostrożność umieściłem w pewnym oddaleniu.
- Panie - rzekłem - przepraszam, że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne pytanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów?
Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym głosem:
- Kto panu to powiedział?
- Mniejsza skąd pochodzi przestroga, byle była dobra.
- Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest?
- Nie wiem... Sądzę, że w stajni... ale ktoś mi powiedział...
- Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara...
- Ktoś, kogo nie znam... nie tracąc słów, czy ma pan powody, aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak, niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen.
- Och! ten przewodnik! ten przewodnik! Od razu mi się nie podobał... ale dostanie mi się w ręce!... Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługę, którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły, jak pan sądzi... tak, jest we mnie jeszcze coś, co zasługuje na współczucie zacnego człowieka... Żegnam pana... Jednego mi tylko żal, że nie mogę się panu wypłacić.
- Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przyrzeknij mi, don Jos , nie podejrzewać nikogo, nie myśleć o zemście. Ot masz pan parę cygar na drogę; szczęśliwej podróży!
I podałem mu rękę.
Ścisnął ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę i rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu, którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę później usłyszałem jego galop w szczerym polu.
Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem prawo ocalić od szubienicy złodzieja, może mordercę, jedynie dlatego, że jadłem z nim szynkę i ryż la valentienne. Czyż nie zdradziłem mego przewodnika, który bronił społeczeństwa; czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki gościnności!...
˝Przesąd dzikich, mówiłem sobie; stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie, których ten bandyta się dopuści...˝ Mimo to, czy przesądem jest ów głos sumienia, opierający się wszelkiemu rozumowaniu? Być może w drażliwym położeniu, w którym się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrzutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś pół tuzina jeźdźców wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie z tyłu. Wyszedłem naprzeciw i uprzedziłem, że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła, że zna Navarra, ale że żyjąc na tym odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy narażać swego życia, wydając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zajechał do niej, było zawsze wyjeżdżać o północy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil, aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obliczu alkada, po czym pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie, podejrzewając, że to ja mu przeszkodziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie. Na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki.
2.
Spędziłem kilka dni w Kordowie. Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibliotece dominikanów, w którym będę mógł znaleźć zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Gościnnie przyjęty przez znanych ojców, trawiłem dni w ich klasztorze, a wieczór przechadzałem się po mieście. W Kordowie o zachodzie słońca mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu ciągnącym się wzdłuż prawego brzegu Gwadalkiwiru. Wdycha się tam wyziewy garbarni, która podtrzymuje starożytną sławę tego miasta głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska, które warte jest uwagi. Na kilka minut przed ˝Anioł Pański˝ mnogość kobiet zbiera się nad rzeką, poniżej wybrzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmieszać w tę gromadkę. Skoro tylko oddzwonią ˝Anioł Pański˝, znaczy to, że jest noc. Z ostatnim uderzeniem dzwonu kobiety rozbierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk! Z wysokiego brzegu mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrując oczy, i niewiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź, te białe i mgliste kształty, rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetycznie; przy odrobinie wyobraźni nietrudno odtworzyć sobie Dianę i jej nimfy, nie narażając się na smutny los Akteona. Opowiadano mi, że paru urwisów złożyło się jednego dnia, aby przekupić dzwonnika i skłonić go, aby oddzwonił ˝Anioł Pański˝ na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkiwiru nie zawahały się i, bardziej wierząc w ˝Anioł Pański˝ niż w słońce, ukazały się z czystym sumieniem w toalecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tym. Za mego pobytu dzwonnik był niesprzedajny, zmierzch dość ciemny, i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowiańskiej. Jednego wieczora, o godzinie, kiedy nie widać już nic, paliłem oparty o parapet, gdy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących od rzeki, przysiadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajający zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odziana, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczorem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny jedynie rano; wieczorem ubierają się francesa. Zbliżając się do mnie, amatorka kąpieli spuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę: ˝przy mrocznej jasności, która spływa z gwiazd˝, ujrzałem że jest mała, zgrabna i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt na wskroś francuskiej grzeczności i pospieszyła mnie zapewnić, że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie papelitos. Szczęściem miałem właśnie takie; poczęstowałem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapaliła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni w kłębie dymu, gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż zostaliśmy prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem, że nie będę zbyt śmiały, zapraszając ją na lody do neveria (kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiornikiem śniegu. Nie ma w Hiszpanii wioski, która by nie miała swojej neveria). Po skromnym wahaniu przyjęła; ale nim się zdecydowała, spytała o godzinę. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce.
- Co u was są za wynalazki, panowie cudzoziemcy! Z jakiego pan kraju? Z pewnością Anglik? (W Hiszpanii, każdy podróżny, który nie nosi ze sobą próbek perkalu lub jedwabiu, uchodzi za Anglika, Inglesito. To samo na Wschodzie. W Chalcis dostąpiłem tego zaszczytu, iż oznajmiano mnie jako milordos frantsevos).
- Francuz, do usług. A panienka - czy pani - zapewne z Kordowy?
- Nie.
- W każdym razie z Andaluzji. Poznaję po miękkiej wymowie.
- Skoro pan jest tak biegły w rozróżnianiu akcentu, powinien pan odgadnąć, kto jestem.
- Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, o dwa kroki od raju. (Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczyłem się od mego przyjaciela Francisco Sevilla, głośnego pikadora).
- Ba! raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas.
- Byłażby więc pani Mauretanką albo...Czyśćcowe dusze
Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się, w traktacie ˝O naturze bogów˝), ze istniało wielu Jowiszów: Jowisz na Krecie, inny w Olimpii, inny jeszcze indziej; tak iż nie ma w Grecji nieco znaczniejszego miasta, które by nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, którego obdarzono łącznie wszystkimi przygodami jego imienników. To tłumaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy miłosnych, przypisywanych temu bogu. To samo zamieszanie panuje w sprawie don Juana, osobistości, która, co do rozgłosu, niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiada kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z czasem wszystkie stopiły się w jedno. Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo wyróżnić cząstkę każdego z nich lub bodaj rozróżnić dwóch spośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego, jak wiadomo, porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec był zgoła odmienny. Opowiadają na jedną modłę życie ich obu; różne są jedynie rozwiązania. Są zakończenia na wszystkie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników. Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historii, jest ona niewątpliwa i wielce by obraził miejscowy patriotyzm sewillian, kto by podawał w wątpliwość istnienie tych dwóch hultajów, którzy zamącili genealogię najszlachetniejszych tamecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom pałac don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy kościoła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana, z tym napisem, podyktowanym przez pokorę lub, jeśli kto chce, przez pychę: Aqui yace el peor hombre que fuà en el mundo (Tu leży najgorszy człowiek na świecie). Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach, cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, owej brązowej figurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; jak don Juan, przechadzając się, podochocony winem, po lewym brzegu Gwadalkiwiru, poprosił o ogień człowieka, który szedł prawym brzegiem paląc cygaro, i jak ramię palącego (był to nie kto inny, tylko diabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje, ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały. Pragnąłem wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą, prawem ˝zasiedzenia˝, don Juanowi Tenorio, tak znanemu u nas dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera. Hrabia don Carlos de Marana był to jeden z najbogatszych i najszacowniejszych magnatów w Sewilli. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Alpuzarów wrócił do Sewilli ze szramą na czole oraz z wielką liczbą dzieci wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprzedał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby zalotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru. Don Carlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica nazwiska, kiedy urodzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przejdzie na boczną linię. Don Juan, ów syn tak upragniony i bohater tej wiarygodnej historii, psuty był przez ojca i matkę, jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pałacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła, aby był pobożny jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielny jak on. Matka łakociami i pieszczotami skłaniała dziecko do uczenia się litanii, różańców, wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świętych. Z drugiej strony ojciec uczył syna pieśni o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu o buncie Maurów i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.
W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Moralesa, a przedstawiający męki czyśćcowe. Wszystkie rodzaje męczarni, jakie malarz mógł wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógłby nic przyganić. Dusze czyśćcowe znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Siedząc przy tym otworze, anioł podawał rękę duszy opuszczającej kaźń, gdy tuż obok sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wielce żarliwie. Człowiek ten był to fundator obrazu, który kazał sporządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Marana wziął go do domu i ozdobił nim ołtarzyk żony.Tamango
Kapitan Ledoux był to dobry marynarz. Zaczął od prostego majtka, później został zastępcą sternika. W bitwie pod Trafalgarem odłam drzewa strzaskał mu lewą rękę; amputowano mu ją, po czym odprawiono go z dobrym świadectwem. Ale spoczynek nie odpowiadał mu zgoła; toteż gdy nastręczyła się sposobność, objął służbę w charakterze podporucznika na pokładzie korsarskiego statku. Pieniądze uzyskane z paru wypraw pozwoliły mu zaopatrzyć się w książki i poznać teorię żeglugi, której praktykę znał już doskonale. Z czasem został kapitanem statku korsarskiego o trzech armatach i sześćdziesięciu ludziach załogi, a żeglarze z Jersey chowają jeszcze pamięć jego sprawek. Pokój zmartwił go bardzo. Uciułał w czasie wojny mająteczek, który spodziewał się pomnożyć kosztem Anglików. Z musu ofiarował swoje usługi spokojnym kupcom; że zaś znany był jako człowiek śmiały i doświadczony, powierzono mu bez trudu okręt. Kiedy zabroniono handlu Murzynami i kiedy, aby go uprawiać, trzeba było oszukać nie tylko czujność celników francuskich, co nie było zbyt trudne, ale także, co było bardzo ryzykowne, wymknąć się krążownikom angielskim, kapitan Ledoux stał się szacownym człowiekiem dla handlarzy hebanu (miano, które nadają sami sobie ludzie trudniący się handlem niewolnikami). Kapitan Ledoux różnił się bardzo od większości marynarzy, którzy, jak on, długo trawili życie na podrzędnych stanowiskach: nie miał owego głębokiego wstrętu do innowacji i owego ducha rutyny, który tacy ludzie zachowują często na wyższych stopniach. Kapitan Ledoux, przeciwnie, pierwszy doradzał swemu przedsiębiorcy wprowadzenie żelaznych skrzyń na wodę. Na jego statku kajdanki i łańcuchy, których zapas znajduje się na każdym okręcie ˝murzyńskim˝, były sporządzone wedle nowego systemu i starannie lakierowane dla zabezpieczenia przed rdzą. Ale najwięcej czci u handlarzy niewolników przyniosła mu dokonana pod jego kierunkiem budowa brygu przeznaczonego dla tego handlu. Był to lekki żaglowiec, smukły, długi jak okręt wojenny, a mimo to zdolny pomieścić bardzo znaczną ilość czarnych. Nazwał go ˝Nadzieja˝. Zarządził, aby przestrzeń pod pokładem, wąska i ciasna, miała jedynie trzy stopy i cztery cale wysokości, twierdząc, że ten wymiar pozwala niewolnikom normalnego wzrostu wygodnie siedzieć; a po cóż im wstawać? ˝Skoro przybędą do kolonii, powiadał Ledoux, wystoją się aż nadto!˝
Czarni, oparci plecami o ścianę okrętu, w dwóch równoległych szeregach, zostawiali pośrodku wolną przestrzeń, która na wszystkich innych murzyńskich statkach służy jedynie do komunikacji. Ledoux wpadł na myśl, aby pomieścić w tej przestrzeni Murzynów, ułożonych prostopadle do tamtych. W ten sposób statek jego mieścił o jaki dziesiątek Murzynów więcej niż inny tej samej pojemności. Od biedy, można by natłoczyć ich jeszcze więcej; ale trzeba być ludzkim i zostawić Murzynowi przynajmniej pięć stóp wzdłuż, a dwie wszerz, aby mógł się swobodnie poruszać w czasie podróży trwającej do sześciu tygodni i dłużej. ˝Ostatecznie, powiadał Ledoux do swego przedsiębiorcy, aby usprawiedliwić to humanitarne zarządzenie. Murzyni to są też ludzie, jak i biali˝.
˝Nadzieja˝ Wyruszyła z Nantes w piątek, jak to później zauważyli ludzie przesądni. Inspektorzy, którzy starannie rewidują statki, nie zauważyli sześciu wielkich skrzyń wypełnionych łańcuchami i kajdanami. Nie zdziwił ich również olbrzymi zapas wody, jaki musiała dźwigać ˝Nadzieja˝, która wedle swych papierów udawała się do Senegalu dla handlu drzewem i kością słoniową. Przeprawa nie jest zbyt długa, to prawda, ale przezorność nie może zaszkodzić. Gdyby tak zaskoczyła statek cisza morska, cóż by się poczęło bez wody?Podwójna omyłka
1.
Julia de Chaverny była zamężna mniej więcej od sześciu lat, blisko zaś od półszósta roku ogarnęła nie tylko niemożliwość kochania swego męża, ale i trudność zachowania dlań jakiegokolwiek szacunku. Ten mąż to nie był lichy człowiek; nie był też ani dureń, ani głupiec. Może jednak było w nim coś z tego wszystkiego. Sięgając do swoich wspomnień, mogłaby sobie przypomnieć, że niegdyś zdawał się jej miły; ale obecnie nudził ją. Wszystko było w nim dla niej odpychające. Jego sposób jedzenia, picia kawy, mówienia przyprawiał ją o nerwowy skurcz. Widywali się i rozmawiali jedynie przy stole; że jednak jadali z sobą kilka razy na tydzień, to wystarczało, aby podtrzymać wstręt Julii.
Co do Chaverny'ego był to dość przystojny mężczyzna, nieco zbyt zażywny jak na swój wiek, rumiany, krwisty. Charakter jego nie był skłonny do owych nieokreślonych niepokojów, które nieraz dręczą ludzi z wyobraźnią. Wierzył święcie, że żona żywi dlań spokojną przyjaźń (był nadto filozofem., aby sądzić, że go kocha tak jak pierwszego dnia po ślubie), i to przeświadczenie nie sprawiało mu ani przyjemności, ani przykrości; tak samo pogodziłby się z przeciwną myślą. Służył kilka lat w kawalerii, ale odziedziczywszy znaczny majątek zbrzydził sobie życie garnizonowe, wziął dymisję i ożenił się. Objaśnić małżeństwo dwojga osób, które nie mają ani jednej wspólnej myśli, może się wydać rzeczą dość trudną. Z jednej strony krewni oraz ci usłużni ludzie, którzy jak Molierowska Frozyna ożeniliby rzeczpospolitą wenecką z sułtanem tureckim, zadali sobie wiele trudu, aby ułożyć sprawy finansowe. Z drugiej strony, Chaverny należał do dobrej rodziny; nie był wówczas zbyt otyły; miał humor, był w każdym znaczeniu tego słowa tym, co się nazywa dobrym chłopcem. Julia widywała go z przyjemnością w domu matki, ponieważ rozśmieszał ją anegdotkami, których dowcip zresztą nie był w dobrym smaku. Lubiła go, bo tańczył z nią na wszystkich balach, bo nigdy nie zbywało mu na argumentach, aby zatrzymać jej matkę do późna, namówić ją na teatr lub przejażdżkę do lasku. Wreszcie Julia uważała go za bohatera, bo miał parę pojedynków, w których znalazł się dzielnie. Ale co rozstrzygnęło o zwycięstwie Chaverny'ego,to opis koczyka, który miał kazać wykonać wedle własnego planu i którym sam miał wozić Julię, gdyby mu się zgodziła oddać rękę.
Po kilku miesiącach małżeństwa wszystkie zalety Chayerny'ego wiele straciły ze swej wartości. Nie tańczył już z żoną, to się rozumie samo przez się. Anegdotki opowiedział już po kilka razy. Obecnie uważał, że bale przeciągają się zbyt długo. Ziewał w teatrze, a obyczaj przebierania się wieczorem zdawał mu się nieznośny.