Ordesa - ebook
Ordesa - ebook
Książka roku 2018 w Hiszpanii. Ponad 100 000 sprzedanych egzemplarzy.
To dwie różne prawdy, ale obie są prawdami: i ta z książki, i ta z życia. Razem tworzą kłamstwo.
Ordesa to książka osobista. Manuel Vilas odwołuje się w niej do własnej historii, poruszając tak ważne i uniwersalne tematy, jak: przeszłość, rozpad więzów rodzinnych, śmierć najbliższych, nieobecność ukochanych osób i rozłąka z nimi, Hiszpania, ta w której żyje i ta, w której dorastał, wspomnienia, poczucie wykorzenienia… Bez skrępowania, ostro, niwecząc granice pomiędzy fikcją a realnością, między poezją a prozą, autor snuje opowieść, w której rozpoznać się może każdy z czytelników, i odbywa wędrówkę od jednoznacznej teraźniejszości ku przeszłości wyobrażonej.
Książka piękna i mocna, szczera do bólu, pisana czasem z odrobiną zuchwałej bezczelności, ale zawsze w emocjach, jest intymną kroniką Hiszpanii ostatnich dziesięcioleci, ale też opowieścią o tym, jak łatwo nas zranić, o potrzebie podźwignięcia się i trwania pomimo wszystko, kiedy zanikły niemal wszystkie więzi łączące nas z innymi lub sami je zerwaliśmy. A mimo to żyjemy nadal.
Vilas jest podwójnie utalentowany: i jako prozaik, i jako poeta: opowiada o przemijaniu i wyodrębnia chwilę, pozwala się nieść pisaniu tak samo jak podróży i zatrzymuje się na obrazach, przestrzeniach i sytuacjach, które są poematami prozą i słownymi polaroidami.- Antonio Munoz Molina.
Wszyscy powinni przeczytać Ordesę Manuela Vilasa. To książka roku 2018, niezależnie od tego, że są inne wielkie książki. Miłość jako lekarstwo. Bieda jako choroba. Literatura jako napój magiczny. - Luisgé Martín.
Ordesa to list rozbitka, na który czekaliśmy od wielu lat. Trafił do księgarń na grzbiecie spienionej fali, która cofając się, pozostawiła go na brzegu […]. Wystarczyło przeczytać pierwszą stronę, by spostrzec, że to wołanie o ratunek wznosi się z głębi nas samych. Upominał się o nas, bo do pewnego stopnia, poza tym, że jesteśmy jego bohaterami, to jesteśmy również jego autorami. […]. Opisywał nowymi słowami, uporządkowanymi w niezwykły sposób, kim kiedyś byliśmy i z czego usiłowaliśmy się uratować. Poprzez prozę wprawioną w hipnotyczny ruch wahadłowy, od okrucieństwa do litości, od tak do nie, od teraz do jutra. W rezultacie, po przeczytaniu tej pierwszej strony postanowiliśmy wziąć ten list do domu. - Juan José Millás, Babelia, „El País”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-700-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby tak można było mierzyć ludzki ból za pomocą jasnych liczb, a nie słów niepewnych. Gdyby istniała możliwość wywiedzenia się, ileśmy wycierpieli, gdyby ból był namacalny i wymierzalny. Każdy z nas w końcu staje wobec konieczności zmierzenia się z nieważkością swej obecności na tym świecie. Są istoty ludzkie, które to potrafią znieść, ja tego nigdy nie zniosę.
Nigdy tego nie mogłem znieść.
Patrzyłem na Madryt i czułem, jak nierealność jego ulic, domów i ludzkich istot rani całe moje ciało.
Czułem się strzępem człowieka.
Nie zrozumiałem życia.
Rozmowy z innymi ludzkimi istotami stały się nudne, rozlazłe, szkodliwe.
Prowadzenie rozmów z innymi sprawiało mi ból: widziałem bezużyteczność wszystkich przeszłych i przyszłych ludzkich rozmów. Widziałem, jak jeszcze trwające rozmowy odchodzą w niepamięć.
Upadek przed upadkiem.
Próżność rozmów, próżność mówiącego, próżność odpowiadającego. Próżności dogadane, żeby świat mógł istnieć.
To właśnie wtedy znów zacząłem myśleć o swoim ojcu. Bo pomyślałem, że jedynie moje rozmowy z ojcem były cokolwiek warte. Wróciłem do tych rozmów z nadzieją, że doczekam chwili wytchnienia pośród ogólnej próżności zżerającej wszystko.
Myślałem, że mózg mi się zlasował, nie potrafiłem przeprowadzić podstawowych operacji myślowych. Dodawałem cyfry z samochodowych tablic rejestracyjnych i te działania arytmetyczne pogrążały mnie w bezdennym smutku. Popełniałem błędy, gdy przychodziło mi odzywać się po hiszpańsku. Z mozołem składałem słowa, zacinałem się w pół zdania, a mój rozmówca spoglądał na mnie z litością lub z kpiną, by wreszcie dokończyć za mnie zdanie.
Jąkałem się i powtarzałem setki razy ten sam zwrot. Być może ta emocjonalna dysfemia nie była pozbawiona wdzięku. Wystawiłem ojcu rachunek. Jego życie zaprzątało wszystkie moje myśli. Usiłowałem w życiu ojca odnaleźć wyjaśnienie własnego życia. Stałem się wylękniony, miałem widzenia.
Patrzyłem na siebie w lustrze i widziałem starzenie się, ale nie swoje, tylko kogoś zupełnie innego, kogoś, kto już ten świat opuścił. Widziałem starzenie się mojego ojca. W ten sposób mogłem go znakomicie wspominać, wystarczyło tylko spojrzeć w lustro i zjawiał się on, niczym w nieznanej ceremonii, niczym w szamańskim rytuale, niczym w wywróconym na opak porządku teologicznym.
Nie było najmniejszej radości z ponownego spotkania z moim ojcem w lustrze, najmniejszego wybuchu szczęścia, raczej kolejna tortura w bólu, kolejny stopień w zejściu, w hipotermii dwóch rozmawiających trupów.
Widzę to, co nie było przeznaczone na widok, widzę śmierć w rozprzestrzenianiu i utrwalaniu się materii, widzę globalną nieważkość rzeczy. Czytałem właśnie Teresę z Avili; kobiecie tej przydarzyły się rzeczy podobne do tych, które mi się przydarzają. Ona nazywała je po swojemu, a ja po swojemu.
Zacząłem pisać, bo tylko pisząc, mogłem dać ujście tylu mrocznym przekazom wysyłanym przez ludzkie ciała, ulice, miasta, politykę, media, to, czym jesteśmy.
Ducha wielkiego farmazona, jakim jesteśmy: konstrukcją oddaloną od natury. Wielki duch farmazona jest zwycięski: ludzkość wierzy w jego istnienie. Tam właśnie zaczynają się moje problemy.
Taki ci był smutek w roku 2015, że krążył po całej planecie i przenikał w ludzkie społeczności jak wirus.
Zrobiłem sobie tomografię mózgu. Poszedłem do neurologa. Był to człowiek korpulentny, łysy, o wypielęgnowanych paznokciach, w krawacie pod białym kitlem. Zrobił mi badania, powiedział, że w mojej głowie nie ma niczego dziwnego. Że wszystko jest w porządku.
I zacząłem pisać tę książkę.
Pomyślałem, że stan mojej duszy był mglistym wspomnieniem czegoś, co zdarzyło się w pewnym miejscu na północy Hiszpanii o nazwie Ordesa, miejscu pełnym gór, i było to wspomnienie żółte, żółty kolor zalewał nazwę Ordesa, a za Ordesą rysowała się postać mojego ojca z lata 1969 roku.
Stan umysłowy, który jest miejscem: Ordesą. I barwą: żółtym kolorem.
Wszystko stało się żółte. A jeśli rzeczy i ludzie przybierają barwę żółtą, to oznacza, że osiągnęli już stan niespójności lub opanował ich strach.
Ból jest żółty, oto co chcę powiedzieć.
Piszę te słowa 9 maja 2015 roku. Siedemdziesiąt lat wcześniej Niemcy podpisały akt bezwarunkowej kapitulacji. Minie parę dni i portrety Hitlera zostaną zastąpione portretami Stalina.
Historia też jest ciałem targanym wyrzutami sumienia. Mam pięćdziesiąt dwa lata i jestem historią siebie samego.
Właśnie teraz wchodzą do domu moi dwaj synowie, wracają z kortów po grze w padla. Upał już zaczyna dawać się we znaki. Nieustępliwość upału, jego uporczywy napór na ludzi, na planetę.
I większy wpływ upału na ludzkość. I rzecz nie tylko w zmianach klimatycznych, bo to rodzaj memento Historii, swoista zemsta starych mitów nad nowymi mitami. Zmiana klimatyczna to jedynie aktualizacja apokalipsy. Lubimy apokalipsę. Mamy ją w genach.
Apartament, w którym mieszkam, jest brudny, pełen kurzu. Wielokrotnie próbowałem go uprzątnąć, ale to niemożliwe. Nigdy nie umiałem sprzątać, choć nie powiem, żebym się nie starał. Może jest we mnie jakaś genetyczna pozostałość arystokratycznych paranteli. Mało prawdopodobne, moim zdaniem.
Mieszkam w Alejach Ranillas, w jednym z miast północnej Hiszpanii, którego nazwy akurat w tej chwili nie pamiętam: kurz tutaj, upał, mrówki i nic ponadto. Jakiś czas temu miałem plagę mrówek i zabiłem je, używszy odkurzacza: setki wessanych mrówek, poczułem się autentycznym ludobójcą. Przyglądam się patelni na kuchence. Tłuszczowi oblepiającemu patelnię. Muszę ją umyć. Nie wiem, co dam moim synom do jedzenia. Banalność jedzenia. Z okna widać świątynię katolicką przyjmującą beznamiętnie światło słońca, swój ateistyczny ogień. Ogień słońca, który Bóg zsyła bezpośrednio na ziemię, jakby to była czarna, brudna i nędzna kula, jakby to były odpadki, śmieci. Nie widzicie śmieci słońca?
Na ulicach nie ma ludzi. Tam, gdzie mieszkam, nie ma ulic, a jedynie puste chodniki, pełne ziemi i martwych koników polnych. Ludzie wyjechali na wakacje. Używają sobie na plażach w morskiej wodzie. Martwe koniki polne też zakładały rodziny i obchodziły różne święta, Boże Narodzenie, kolejne urodziny. Wszyscy jesteśmy biednymi ludźmi wciśniętymi w tunel istnienia. Istnienie jest kategorią moralną. Dzięki istnieniu musimy robić, coś robić, cokolwiek.
Jeśli coś w życiu zdołałem pojąć, to myśl, że my wszyscy, mężczyźni i kobiety, jesteśmy jednym istnieniem. To jedno istnienie pewnego dnia będzie miało swoją polityczną reprezentację i tego dnia postawimy jeden krok naprzód. Ja tego nie zobaczę. Tylu rzeczy nie zobaczę, które właśnie w tej chwili widzę.
Zawsze widziałem różne rzeczy.
Zawsze mówili do mnie zmarli.
Widziałem tyle rzeczy, że w końcu przyszłość zaczęła rozmawiać ze mną, jakbyśmy byli sąsiadami, ba, przyjaciółmi nawet.
Mówię o tych istotach, o duchach, o zmarłych, o mych zmarłych rodzicach, o miłości, jaką do nich czułem, i że miłość ta nie odchodzi.
Nikt nie wie, czym jest miłość.2
Po moim rozwodzie (rok temu, chociaż nigdy właściwie nie wiadomo, w jakim to dokładnie czasie, bo to jest proces, a nie data, choć oficjalnie przyjmuje się datę, dla prawnych aspektów jest to być może konkretny dzień; w każdym razie należałoby brać pod uwagę wiele znaczących dat: kiedy po raz pierwszy przychodzi ci to na myśl i po raz drugi, i wszystkie razy, raz za razem, bogate kumulowanie się zdarzeń pełnych nieporozumień i kłótni, i smutków, które wspierają nasuwające się myśli i w końcu odejście z twojego domu, i być może odejście właśnie przyspiesza lawinę zdarzeń prowadzących do zdarzenia sądowego, które z punktu widzenia prawa jest końcem; bo właśnie ów prawny punkt widzenia jest niemal busolą nad tą przepaścią, nauką, o tyle, o ile potrzebujemy nauki, która zapewni nam jakąś racjonalność, jakąś podstawę pewności) przemieniłem się w człowieka, którym już byłem wiele lat przedtem, to znaczy, musiałem kupić mop i szczotkę, i środki czystości, masę środków czystości.
Dozorca budynku z apartamentami stał w bramie. Pogadaliśmy chwilę. Na temat jakiegoś meczu piłki nożnej. Zdarza mi się myśleć o życiu innych ludzi. Dozorca jest rasy azjatyckiej, choć jest Ekwadorczykiem. Mieszka w Hiszpanii już od wielu lat, z Ekwadoru nic nie pamięta. Wiem, że w głębi ducha zazdrości mi mojego apartamentu. Choćby ci w życiu poszło nie wiadomo jak źle, zawsze znajdzie się ktoś, kto ci będzie zazdrościł. To rodzaj kosmicznego sarkazmu.
Syn pomógł mi przy sprzątaniu mieszkania. Odłogiem leżał stos korespondencji pokrytej kurzem. Łapałeś za kopertę i ulegałeś temu brudnemu wrażeniu, jakie na opuszkach palców pozostawia kurz, już niemal konsystencji ziemi.
Leżały tam wyblakłe listy dawnej miłości, niewinne i czułe listy młodzieńcze, listy matki mojego syna, która była moją żoną. Powiedziałem synowi, żeby odłożył je do szuflady z pamiątkami. Schowaliśmy tam również zdjęcia mojego ojca i portfel mojej matki. Swoisty cmentarz pamięci. Nie chciałem czy też nie potrafiłem zatrzymać wzroku na tych przedmiotach. Dotknąłem ich z miłością i z bólem.
Nie masz pojęcia, co z tym wszystkim zrobić, prawda? – odezwał się mój syn.
Ale tego wszystkiego jest dużo więcej; są rachunki i papiery, chyba dość ważne, jak polisy, korespondencja z banku, odparłem mu.
Banki rozsadzają ci skrzynkę pocztową deprymującymi pismami. Kupa wyciągów z rachunku. Wkurzają mnie pisma z banku. W sumie przypominają ci, kim jesteś. Kierują cię ku rozważaniom o twym bezsensie na tym świecie.
Zacząłem przeglądać wyciągi bankowe.
Dlaczego lubisz nastawiać klimę na full? – zapytał.
Panicznie nie cierpię upałów, mój ojciec też ich nie cierpiał. Pamiętasz swojego dziadka?
To niewygodne pytanie, mój syn uważa bowiem, że poprzez tego rodzaju pytania szukam pewnego rodzaju przewagi, pewnego rodzaju życzliwego traktowania siebie przez niego.
Mojemu synowi nie zbywa na pracowitości i zaradności. Bardzo był mi pomocny przy sprzątaniu apartamentu.
Nagle odniosłem wrażenie, że mój apartament niewart jest tych pieniędzy, jakie za niego płacę. Myślę sobie, że takie przekonanie to dowód oczywistej dojrzałości ludzkiej inteligencji pod ciężarem kapitalizmu. Ale dzięki kapitalizmowi mam dom.
Pomyślałem, jak zwykle, o ekonomicznej ruinie. Życie człowieka jest, w swej istocie, dążeniem do uniknięcia ruiny ekonomicznej. Nieważne, czemu się w życiu poświęci, oto wielkie fiasko. Jeśli nie potrafisz wyżywić swoich dzieci, twoje miejsce w społeczeństwie pozbawione jest racji bytu.
Nikt nie wie, czy można żyć niespołecznie. Osąd innych staje się w końcu jedynym udokumentowaniem twojego istnienia. Osąd jest moralnością, dopasowuje wartości i opinię, jaka istnieje o tobie, a z tej opinii wynika twoja pozycja w świecie. To walka między ciałem, twoim ciałem, w którym rezyduje życie, a wartością twojego ciała dla innych. Jeśli ludzie cię pożądają, pożądają twojej obecności, pójdzie ci dobrze.
Niemniej śmierć – ta zwariowana socjopatka – wyrównuje wszystkie społeczne i moralne osądy degrengoladą ciała, które nadal pozostaje aktywne. Mówi się dużo o degrengoladzie politycznej i degrengoladzie moralnej, a niewiele o degrengoladzie ciała z rąk śmierci: o spuchnięciu, o wybuchu gazów powodujących mdłości i przemianie trupa w odór.
Mój ojciec niewiele mówił o swojej matce. Wspominał jedynie o tym, jak dobrze gotowała. Moja babcia opuściła Barbastro pod koniec lat sześćdziesiątych i już tu nigdy nie wróciła. W 1969, jakoś tak. Wyjechała ze swoją córką.
Barbastro to miasteczko, w którym się urodziłem i dorastałem. Kiedy się urodziłem, liczyło dziesięć tysięcy mieszkańców. Teraz liczy siedemnaście tysięcy. W miarę upływu czasu miasteczko to ma już moc kosmicznego miejsca docelowego i prywatnego zarazem.
Owo pragnienie przekształcenia czegoś bezkształtnego w postać kształt posiadającą starożytni nazwali alegorią. Albowiem dla niemal wszystkich istot ludzkich przeszłość konkretyzuje się poprzez postać z powieści.
Pamiętam fotografię mojego ojca z lat pięćdziesiątych, na której widać go wewnątrz jego seata 600. Prawie go nie widać, ale to on. Dziwna jest ta fotografia, bardzo charakterystyczna dla tamtych czasów, z ulicami, jakby wyłoniły się tuż przed chwilą. W głębi stoi renault ondine i grupka kobiet: kobiety odwrócone plecami, każda z torebką, kobiety, które pewnie już nie żyją albo są już bardzo stare. Dostrzegam głowę mojego ojca wewnątrz seata 600 z barcelońskimi numerami rejestracyjnymi. Nigdy słowem nie wspomniał o tym szczególe, o tym, że jego pierwszy seat 600 miał barcelońskie numery rejestracyjne. Nie wygląda to ani na lato, ani na zimę. Może to być koniec września albo koniec maja, wnoszę to po ubraniach kobiet.
Cóż jeszcze rzec można o niszczycielskim rozpadaniu się wszystkich istniejących kiedyś rzeczy? Ale mogę wspomnieć o mojej osobistej fascynacji tym samochodem, tym seatem 600, który był impulsem do radości dla milionów Hiszpanów i impulsem do ateistycznej i materialnej nadziei, impulsem do wiary w przyszłość osobistych wehikułów, impulsem do podróżowania, impulsem do poznawania innych miejsc i innych miast, impulsem do myślenia o labiryntach geografii i dróg, impulsem do zajeżdżania nad rzeki i na plaże, impulsem do zamykania się w oddzielonej od świata kapsule.
Rejestracja jest barcelońska, a numer rejestracyjny jest zagubioną liczbą: 186025. Coś z tej rejestracji gdzieś się pewnie zachowało i myśl o tym jest jak utwierdzenie w wierze.
Na pewno nie powinno nam nigdy zabraknąć świadomości klasowej. Mój ojciec z Hiszpanią co mógł zrobić, to zrobił: znalazł pracę, pracował, założył rodzinę i zmarł.
I niewiele jest alternatyw dla tych faktów.
Rodzina jest rodzajem poświadczanego szczęścia. Ludzie, którzy decydują się na życie bezżenne lub panieńskie szybko umierają, jak dowodzi statystyka. A nikt nie chce umrzeć przed czasem. Bo śmierć to żadna frajda, a poza tym to coś staroświeckiego. Pragnienie śmierci to anachronizm. I odkryliśmy to niedawno. To ostatnie odkrycie kultury zachodniej: lepiej nie umierać.
Cokolwiek miałoby się dziać, nie umieraj, przede wszystkim z uwagi na coś, co łatwo pojąć: nie ma takiej potrzeby. Nie ma takiej potrzeby, żeby człowiek umierał. Wcześniej uważano, że tak, wcześniej uważano, że trzeba umrzeć.
Wcześniej życie miało mniejszą wartość. Teraz ma większą. Pokolenie dóbr wszelakich, materialna obfitość powoduje, że historyczni obszarpańcy (ci, którym dziesiątki lat temu było wszystko jedno, czy należą do żywych, czy do martwych) uwielbiają należeć do żywych.
Hiszpańska klasa średnia z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przekazała swoim potomkom bardziej wyrafinowane aspiracje.
Nie wiem, w którym roku zmarła moja babcia. Może było to w 1992 lub w 1993, a może w 1999 albo w 2001, lub w 1996 albo w 2000, kiedyś tam. Z informacją o śmierci matki mojego ojca zadzwoniła moja ciocia. Ojciec ze swoją siostrą od lat nie odzywali się do siebie. Ciotka zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce. Słyszałem tę wiadomość. Przekazywała, że choć są ze sobą skłóceni, to mają jedną matkę. Otóż to: że mają jedną matkę, co dawało powód do zbliżenia. Zamyśliłem się po wysłuchaniu tej wiadomości, do mieszkania moich rodziców zawsze wpadało dużo światła, dzięki czemu zdarzenia traciły na konsystencji, bo światło jest silniejsze od ludzkich działań.
Ojciec usiadł w fotelu. W żółtym fotelu. Nie pojedzie na pogrzeb, taką podjął decyzję. Umarła w odległym mieście, jakieś pięćset kilometrów od Barbastro, jakieś pięćset kilometrów od miejsca, w którym w tej właśnie chwili ojciec otrzymał wiadomość o śmierci swojej matki. Odpuścił, po prostu. Nie chciał tam jechać. Prowadzić taki szmat drogi. Albo spędzić tyle godzin w autobusie. I jeszcze znaleźć właściwy autobus.
To zdarzenie wywołało lawinę innych zdarzeń. Nie interesuje mnie osądzanie tego, co się stało, chcę jedynie o tym opowiedzieć albo wysłowić lub wysławić. Moralność zdarzeń zawsze jest tworem kultury. Zdarzenia same w sobie naprawdę są pewne. Zdarzenia to natura, ich interpretacja to polityka.
Mój ojciec nie pojechał na pogrzeb mojej babci. W jakich był relacjach ze swoją matką? W żadnych relacjach. Owszem, byli w bliskiej relacji, rzecz jasna, na początku czasów, no nie wiem, gdzieś tak w 1935 albo w 1940, mniej więcej, ale ta relacja zaczęła z czasem topnieć, zanikać. Osobiście uważam, że ojciec powinien był pojechać na ten pogrzeb. Nie przez wzgląd na zmarłą matkę, ale przez wzgląd na siebie i przez wzgląd na mnie też. Odżegnując się od tego pogrzebu, decydował również o odżegnaniu się od życia w ogóle.
Nieodgadnioną tajemnicą jest to, że mój ojciec kochał swoją matkę. Nieobecność na jej pogrzebie ma swoje głębokie uzasadnienie w tym, że jego nieświadomość odrzucała martwe ciało matki. A jego świadome ja podsycane było nieprzepartym lenistwem.
Mieszają mi się w głowie tysiące historii związanych z ubóstwem i z tym, jak ubóstwo w końcu zatruwa cię marzeniem o bogactwie. Albo z tym, jak ubóstwo wywołuje marazm, brak chęci, by wsiąść do samochodu i przejechać pięćset kilometrów.
Kapitalizm zawalił się w Hiszpanii w roku 2008, zagubiliśmy się, już nie wiedzieliśmy, do czego aspirować. Z nastaniem ekonomicznej recesji zaczęła się komedia polityczna.
Zaczęliśmy niemal zazdrościć zmarłym.
Mój ojciec został spalony w piecu na ropę. Nigdy nie wyraził żadnej woli względem tego, co mielibyśmy zrobić z jego martwym ciałem. Ograniczyliśmy się do tego, by pozbyć się i mieć z głowy zmarłego (martwego ciała, tego, które było, a teraz nie wiemy, czym właściwie jest), jak to robią wszyscy. Tak jak zrobią ze mną. Kiedy ktoś umiera, naszą obsesją staje się wymazanie zwłok z mapy. Zlikwidowanie ciała. Skąd ten pośpiech? Ze względu na rozkład ciała? Nie, bo teraz kostnice wyposażone są w bardzo nowoczesne chłodnie. Martwe ciało nas przeraża. Przeraża nas przyszłość, przeraża nas to, w co się przeistoczymy. Ogarnia nas strach przed odmianą więzi łączących nas z tym martwym ciałem. Napawają nas lękiem dni spędzone u boku tego martwego ciała, kupa rzeczy, jakie robiliśmy z tym martwym ciałem: chodzenie na plażę, wspólne posiłki, podróżowanie, kolacje, nawet spanie z nim.
Co zrobić ze zwłokami, oto jedyny rzeczywisty problem, jaki się pojawia z kresem ludzkiego życia. W Hiszpanii istnieją dwie możliwości: inhumacja albo kremacja. To dwa piękne słowa wyrastające wprost z łaciny: przemienisz się w ziemię lub w popiół.
Język łaciński uszlachetnia naszą śmierć.
Ojciec został skremowany 19 grudnia 2005 roku. Teraz żałuję tego, była to chyba zbyt pochopna decyzja. Z drugiej strony to, że nie był na pogrzebie swojej matki, czyli mojej babci, musiało w jakiejś mierze mieć coś wspólnego z jego spopieleniem. Co jest bardziej znaczące – podkreślić moje więzy pokrewieństwa i powiedzieć „moja babcia” czy uwydatnić ojcowskie więzy i rzec „jego matka”? Waham się nad punktem odniesienia. Moja babcia albo jego matka, w tym wyborze jest wszystko. Ojciec nie poszedł na pogrzeb mojej babci i to miało coś wspólnego z tym, co zrobiliśmy z jego zwłokami; miało coś wspólnego z tym, że postanowiliśmy je spalić, skremować. Nie ma to nic wspólnego z miłością, lecz z kataraktą wydarzeń. Zdarzenia, które wywołują następne zdarzenia: katarakta życia, woda płynąca nieustannie, podczas gdy my popadamy w obłęd.
W tej chwili zdaję sobie również sprawę z tego, że w moim życiu nic wielkiego się nie wydarzyło, a mimo to trapi mnie dojmujące cierpienie. Ból nie stanowi żadnej, absolutnie, przeszkody dla radości, przynajmniej tak jak ja pojmuję ból, bo dla mnie jest on powiązany z mocą sumienia. Cierpienie jest rozprzestrzenionym sumieniem ogarniającym to wszystko, co już było i co dopiero będzie. To rodzaj tajemnej sympatii wobec wszystkiego. Kurtuazji wobec wszystkiego, co już przeszłe. A z sympatii i kurtuazji zawsze rodzi się elegancja.
To rodzaj sumienia powszechnego. Cierpienie to wyciągnięta dłoń. To sympatia, bycie miłym wobec innych. Gdy uśmiechamy się, w środku umieramy. Jeśli decydujemy się na uśmiech, miast runąć bez życia na środku ulicy, to przez wzgląd na elegancję, z czułości, z kurtuazji, z miłości dla innych, z szacunku dla innych.
Nawet nie wiem, jaką strukturę czasu przyjąć, jak go zdefiniować. Wracam do tego majowego popołudnia 2015 roku, które w tej chwili przeżywam, i widzę stertę lekarstw bezładnie porozrzucanych na moim łóżku. Specyfiki wszelakiego rodzaju: antybiotyki, antyhistaminy, anksjolityki, antydepresanty.
A mimo to cieszę się, że żyję, i zawsze będę się cieszyć. Z upływem czasu oddala się i śmierć ojca i coraz częściej z trudnością przychodzi mi go wspominać. Ale nie zasmuca mnie to, bynajmniej. Podążanie ojca ku całkowitemu rozpłynięciu, jeżeli jestem, nie licząc mojego brata, jedynym, który go wspomina, wydaje mi się czymś bardzo pięknym.
Moja matka zmarła rok temu. Kiedy żyła, chciałem czasem porozmawiać o ojcu, ale matka unikała rozmów. Z bratem też nie za bardzo mogę porozmawiać o ojcu. To nie jest pretensja, w żadnym razie. Rozumiem skrępowanie i w pewnej mierze zawstydzenie. Rozmawianie bowiem o zmarłym, w pewnych tradycjach kulturowych, a przynajmniej w tej, w której przyszło mi żyć, odbierane jest jako oznaka daleko idącej i butnej bezwstydności.
Zostałem więc sam na sam z ojcem. I jestem jedyną osobą na tym świecie – nie wiem, czy mój brat to robi – która wspomina go codziennie. I codziennie kontempluję jego rozpłynięcie, które ostatecznie przeistacza się w czystość. A właściwie nie wspominam go codziennie, on we mnie nieprzerwanie jest, to ja odsunąłem się od siebie samego, żeby zrobić mu miejsce.
Jest tak, jakby mój ojciec nie chciał być żywy dla mnie, chcę powiedzieć, że nie chciał ujawnić mi swego życia, sensu swego życia: żaden ojciec nie chce być mężczyzną dla swego syna. Cała moja przeszłość runęła, kiedy matka zrobiła to samo co ojciec: umarła.3
Moja matka umarła podczas snu. Miała już dość pełzania, bo nie mogła chodzić. Nigdy dokładnie się nie dowiedziałem, jakie konkretne choroby jej dolegały. Matka była narratorką chaotyczną. Ja też taki jestem. Odziedziczyłem po matce narracyjny chaos. Nie przejąłem go w schedzie po żadnej z tradycji literackich, ani klasycznej, ani awangardowej. To degeneracja mentalna wywołana przez degenerację polityczną.
W mojej rodzinie nigdy nie relacjonowało się precyzyjnie zachodzących wydarzeń. Stąd moje trudności z werbalizowaniem tego, co mi się przydarza. Matkę trapiły setki dolegliwości, które w jej opowieściach nakładały się na siebie i zderzały ze sobą. Nie było sposobu, żeby uporządkować to, co ją spotykało. Udało mi się wreszcie rozszyfrować, co jej doskwierało: usiłowała wprowadzić do swych opowieści osobisty niepokój, a ponadto chciała odnaleźć sens w relacjonowanych zdarzeniach; interpretowała, a w końcu wszystko prowadziło ją ku milczeniu; zapominała o szczegółach, o których opowiadała kilka dni wcześniej, szczegółach w jej mniemaniu niezbyt dla niej korzystnych.
Manipulowała faktami. Obawiała się faktów. Obawiała się, że rzeczywistość tego, co zaszło, może obrócić się przeciwko jej interesom. Ale nie potrafiła zarazem trafnie uświadomić sobie, jakie też są te jej interesy, pomijając instynkt.
Moja matka pomijała wszystko, co jej zdaniem było dla niej niekorzystne. I to odziedziczyłem w mych opowieściach. To nie są kłamstwa. To po prostu strach przed popełnieniem błędu albo strach przed popełnieniem gafy, lęk przed atawistycznym osądem innych, bo nie zrobiłeś tego, co zakłada się, iż powinieneś był zrobić zgodnie z niezrozumiałym kodeksem życia w społeczeństwie. Oboje nie mogliśmy do końca zrozumieć, co takiego się zakłada, że człowiek powinien był zrobić. Z kolei opiekujący się nią lekarze, nawet geriatrzy, też nie zdołali doprowadzić do tego, by medyczne wersje przeważyły nad jej chaotycznymi i niestałymi wersjami. Moja matka zapędzała w kozi róg medyczną logikę, doprowadzała ją na skraj przepaści. Pytania, jakie zadawała lekarzom, były wiekopomne. Kiedyś doprowadziła do tego, że lekarz ostatecznie wyznał jej, iż prawdę mówiąc, on nie wie, jaka jest różnica między grypą bakteryjną a grypą wirusową. Intuicyjne i wizjonerskie obserwacje mojej matki, w jej moralnym chaosie, w jej pragnieniu, aby być zdrową, okazywały się bardziej interesujące od wyjaśnień lekarzy. W jej oczach ciało ludzkie było nieprzyjaznym i okrutnym wężem. Wierzyła w okrucieństwo krwiobiegu.
To była kobieta – dramat. Jej dramatyzm przewyższał cierpliwość lekarzy. Lekarze nie wiedzieli, co z nią począć. Kości w jednej nodze miała w bardzo złym stanie. Nosiła protezę, która doprowadziła do zapalenia. Założono ją mniej więcej w tych dniach, w których zrobiono to samo królowi Hiszpanii Janowi Karolowi I. Tak mówili w telewizji. Dowcipkowaliśmy sobie z tego. Kiedy doszło do zapalenia, nie można było protezy usunąć, bo to wiązało się z operacją, a moja matka cierpiała również na choroby układu krążenia.
Jej dolegliwości były wyliczalne. Wyliczała bóle, niektóre nieprawdopodobnie oryginalne.
Została sama. Mieszkała tam, w swoim mieszkaniu, całkiem sama, wyliczając dolegliwości.
Chorowała również na astmę. I na zaburzenia afektywne. Była kompendium wszystkich nazwanych chorób. Przekształciła w lekką chorobę własną świadomość życia. Jej choroby nie były śmiertelne, to były drobne powszednie katusze. Cierpienie, nic ponadto.
Mieszkała w wynajmowanym mieszkaniu: pięćdziesiąt cztery lata życia w wynajętym mieszkaniu. Dużo paliła w młodości. Chyba paliła do sześćdziesiątki. Nie wiem, kiedy dokładnie rzuciła palenie.
Mogę obliczyć w przybliżeniu, kiedy rzuciła palenie. To pewnie było w 1995, jakoś tak. To znaczy, kiedy miała sześćdziesiąt dwa lata.
Paliła nowocześnie, a poza tym odróżniała się od starszych kobiet, swoich rówieśniczek, tym, że paliła. Pamiętam swoje dzieciństwo przyćmione przez marki papierosów, które, takie miałem odczucie, wydawały mi się nieprzebrane i tajemnicze.
Na przykład marka papierosów Kent, która zawsze mnie fascynowała, przede wszystkim ze względu na piękne pudełko, w białym kolorze. Moja matka paliła papierosy Winston i L&M. Mój ojciec palił niewiele, larki palił.
Wszystkie te paczki papierosów leżące na stołach i stolikach mojego domu są związane z młodością moich rodziców. W owym czasie panowała radość w naszym domu, bo moi rodzice byli młodzi i palili. Młodzi rodzice palili. I niewiarygodna jest wyrazistość, z jaką pamiętam tę radość, radość lat siedemdziesiątych, z początku lat siedemdziesiątych: 1970, 1971, 1972 aż do 1973.
Oni palili, a ja wpatrywałem się w dym i tak upłynęły lata.
Nigdy ani mój ojciec, ani moja matka nie palili papierosów z czarnego tytoniu.
Nigdy nie palili ducadosów, żadnych papierosów z czarnego tytoniu. Stąd pewnie bierze się moja niechęć do tej marki, do Ducados, te papierosy zawsze wydawały mi się obrzydliwe i brzydkie. I nie palili ich moi rodzice. Powiązałem papierosy z czarnego tytoniu z brudem i ubóstwem. Chociaż widziałem, że są również ludzie bogaci palący ducadosy, nie przeszkodziło mi to jednak, bym nadal papierosy z czarnego tytoniu postrzegał z niechęcią lub ze strachem. Nawet bardziej ze strachem. Strach, przynajmniej w ludziach o takich osobowościach jak ja, idzie w parze z duchem przetrwania. Im bardziej się boisz, tym bardziej potrafisz przetrwać. Zawsze się bałem. Niemniej w pewnej mierze strach nie powstrzymał mnie od wpakowywania się w niejedną kabałę.
Odczuwam teraz ogromne pęknięcie. Wydaje mi się, że przywołując w pamięci marki papierosów, jakie palili rodzice, odkrywam nieoczekiwaną radość w ich życiu, w życiu moich rodziców.
Chcę powiedzieć, że wydaje mi się, iż byli oni bardziej szczęśliwi niż ja. Niezależnie od tego, że pod koniec mogli czuć się rozczarowani życiem. A może rozczarowani zwykłym niedołęstwem swoich ciał.
Nie byli normalnymi rodzicami. Mieli swoją historyczną oryginalność. I to jaką, bez dwóch zdań. Byli oryginałami, bo robili dziwne rzeczy, nie byli tacy jak inni. Powód ich ekscentryczności czy też ekscentryczności, która mnie jako ich dziecka dotyczyła, jest w moim mniemaniu miłosnym sekretem. Ojciec urodził się w 1930. Matka – to hipoteza, bo zmieniała swoją datę urodzenia – w 1932. Wydaje mi się, że różnica wieku między nimi wynosiła dwa lata, może trzy. Czasem ta różnica wynosiła sześć lat, bo od czasu do czasu moja matka uparcie powtarzała, że przyszła na świat w 1936, ów rok wydawał jej się słynny, bo słyszała, jak wielokrotnie o nim mówiono, Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego.
W rzeczywistości urodziła się w 1932.4
Moja matka pochodziła z chłopskiej rodziny i wychowała się w maleńkiej wiosce nieopodal Barbastro. Mój dziadek ze strony ojca był kupcem, ale po wojnie domowej został oskarżony jako czerwony, jako republikanin, i skazany na dziesięć lat więzienia, z których odsiedział tylko część ze względu na stan zdrowia. Spędził sześć lat w więzieniu w Salamance. Nie znam szczegółów, czasem ojciec wspominał jakąś historię przyjaźni z republikańskimi ochotnikami. Zdaje się, że miał przyjaciół we Froncie Ludowym. Został zadenuncjowany, kiedy oddziały narodowców weszły do Barbastro. Mój ojciec wiedział, kto go zadenuncjował. Ale typas już nie żyje. Ojciec nie odziedziczył najmniejszej nienawiści. Odziedziczył za to milczenie. Nie znam zbyt dobrze natury tego milczenia; wydaje mi się, że nie było to milczenie politycznej natury, tylko raczej rodzaj rezygnacji z zabrania głosu. Jakby mój dziadek nie chciał mówić, ojciec zaś uznał to zamilknięcie za korzystne.
Umrę, nie dowiedziawszy się, czy ojciec i dziadek odezwali się kiedykolwiek do siebie. Być może nigdy się do siebie nie odezwali. Byli omotani w niechlujne lenistwo. Umrę, nie dowiedziawszy się, czy mój ojciec chociaż raz pocałował mego dziadka. Myślę, że nie, myślę, że nigdy się nie pocałowali. Pocałować to przezwyciężyć lenistwo. Lenistwo moich przodków jest piękne. Nie znałem żadnego z moich dziadków, ani ze strony matki, ani ze strony ojca. Nawet nie ma ich fotografii. Odeszli z tego świata, zanim ja się na nim pojawiłem, i odeszli, nie pozostawiając żadnej fotografii. Najmniejszego choćby zdjęcia nawet nie zostawili. Nie mam więc pojęcia, co ja takiego robię na tym świecie. Ani matka nie opowiadała mi o swoim ojcu, ani ojciec o swoim. Owo milczenie było jakby swoistym buntem. Nikt nie zasługuje na to, by o nim choćby napomknąć, dzięki temu więc nie grozi nam, że przestaniemy nagle mówić o tym nikim, kiedy ów nikt umrze.