- W empik go
Orkiestranty - ebook
Orkiestranty - ebook
Jaki mroczny sekret skrywa grupa prostych orkiestrantów? Dlaczego Baśka panicznie boi się jednego z nich – Raguckiego? I co wspólnego z tym wszystkim ma postawny chłop szukający swojej ukochanej na komisariacie i w księgach wieczystych?
Przed tobą pełna sprzeczności opowieść o pozornie spokojnym życiu na wsi, które ma urozmaicić skoczna muzyka orkiestrantów grających na potańcówkach w remizie. Autor za pomocą rozbudowanych dialogów i plastycznych opisów miejsc akcji ukazuje zawiłe losy mieszkańców uwikłanych w rodzinne sekrety i borykających się z kontrowersyjną polityczną przeszłością…
Książka, utrzymana trochę w stylu baśni ludowej, przypadnie do gustu zwłaszcza czytelnikom powieści „A jak królem, a jak katem będziesz” Tadeusza Nowaka.
„Kalinas sięgnął do kieszeni, która wyglądała tak, jakby ją obciążono kamieniem. Wolno wyjmował z niej rękę. Gdy wreszcie wyciągnął ją przed siebie, zobaczyli leżącą na dłoni fotografię, okrągłą, lekko wypukłą, za szkłem. Mimowolnie każdemu dreszcz przeleciał po plecach, a kości zamieniły się na sekundę w sople lodu.
To było zdjęcie odłupane z nagrobka, okalał je jeszcze kawałek marmuru.
– Wiecie może, gdzie mieszka teraz?”
Maciej Bordowicz (ur. 16 września 1941 w Mińsku Mazowieckim, zm. 6 października 2009 r. w Warszawie) – polski pisarz, aktor, reżyser filmów, sztuk teatralnych, telewizyjnych i słuchowisk. Absolwent Wydziału Aktorskiego i Reżyserskiego PWST w Warszawie. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3127-9 |
Rozmiar pliku: | 429 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co było w ziemi uciułanej wody, wszystko wyduszone, kropla po kropli poszło wszystko w górę, a niebo jeszcze nassać się nie mogło. I nie puchło, nie rozdęły go obłoki, nie rozdarło się na szwach błyskawic. Od tygodni tak, od dwóch czy trzech. Słońce je tylko szlifuje, równo niby szkło, wygładza i dogląda. Żadnego ptaka w górze, garści rzuconych na tę taflę ptaków, które by rozpierzchły się jak wzór, ciągle zmienny, ciągle żłobiony podmuchami wiatru. Czasem tylko jastrząb zakotwiczy wysoko, zadraśnie nieruchome powietrze i runie nagle w dół, jakby go ziemia spazmatycznym wdechem pociągnęła ku sobie. Rzadkie na tej równinie drzewa, chude listowie, szczupły cień mogą z siebie wystrugać. Gdzie się tam kołatał między łąkami jaki strumień, teraz w nim tyle wody, że ledwo błoto i muł nie zasycha, i zielsko nie przestaje się szczerzyć po brzegach. Trawy są ostre jak zjeżona sierść. Zagony, pola całe upał niczym zwierzęta przewrócił na jeden bok, leżą tak, robią tymi bokami, dyszą, a miedze jak żebra, co przebijają przez skórę. Drogi czołgają się w pyle, wloką do skrzyżowań, gdzie jaka kapliczka, gdzie jaki świątek pod ciosami słońca kurczy się w sobie, usycha z żałości, a złuszczona farba opada mu na stopy jak łzy. Pszczoły niby odmówiona „zdrowaśka” uwijają się przy nim, krzątają i tylko patrzeć, jak cierń po cierniu wydłubią mu całą mękę ze skroni. Od tygodni tak, od dwóch czy trzech. Nawet rzeczka daleka, przerzucona za widnokrąg, stanęła, leży na wznak ogłuszona, marniejąca w brzegach. I las daleki, że nawet widnokrąg go nie przełamie, skupia się, tka na gałęziach cienkie płótno chłodu, a brzozy, te zbielałe kości, wyrzuca przed siebie...
Od tygodni, od dwóch czy trzech, słońce bije jak puls tej okolicy.
Równina. Równina, sucha pajda chleba posmarowana grubo upałem. Dużo słońca, przeraźliwa obecność kłębka ognia w górze. Zapylone krzewy, czasem jakiś rachityczny zagajnik wyskoczy z boku. Dzień bezwietrzny, zda się, że wiatr z ostatnią kałużą wsiąkł w ziemię na dobre. I że wszystko tu stoi w miejscu, przegląda się w upale jak w zmęczeniu.
Piaszczystą drogą, kołysząc się na wybojach, sunie ciężarówka. Jest to stary grat z demobilu. Trzeszczy, klekocze błotnikami, pod maską coś gdacze, parska. Koła wżynają się w miękki piach, mielą drogę na kurz, na pył. Tuman kurzu ciągnie się za ciężarówką, niby duszna mgła zakrywa sylwetki jadących na odkrytej platformie.
Twarze ludzi przypominają maski. Pokrywa je szczelnie skorupa zmieszanego z potem pyłu. Sześciu na platformie, dwóch w szoferce. W ciemnych, teraz szarych odświętnych ubraniach, w białych, potłamszonych teraz nieco koszulach. Jadą tą rozklekotaną ciężarówką, jakby na uroczystość jakąś, ślub albo zrękowiny. Tylko zarośnięte policzki, włosy pozlepiane brudem i doły pod oczami dziwnie od tych odświętnych łachów odstają. A także wargi spieczone i ręce utytłane piachem, ziemiste.
W kącie platformy duży bęben z talerzami, które dzwonią na każdym wyboju. Na kawałku brezentu inne instrumenty: trąbki, skrzypce, kontrabas. Podskakuje to na nierównościach drogi, turla się po platformie, plącze między nogami. Jakby ciągle o sobie przypominały, szukały oderwanych od siebie rąk. Z boku, pod burtą ciężarówki, leży futerał od kontrabasu. On jeden ciemny i ciężki jak trumna przylgnął mocno do podłogi.
Jadący nie zwracają na instrumenty uwagi. Coraz to któryś odrzuci kopnięciem na bok trąbkę, skrzypce. Jedni wbijają oczy w czyste, nie nadszarpnięte obłokiem niebo i trwają tak długo, kurcząc powieki, jakby czekali na jakiś znak, wiadomość. Wzrok innych szpera po okolicy, przetrząsa ją całą jak suche siano.
Ciężarówka brnie przez upalny dzień nie za szybko, nie za wolno.
Kędziocha próbuje drżącymi palcami skręcić papierosa. Chcc popluć na strzępek gazety — kleista, ciężka ślina nie odrywa się od ust. Ociera ją dłonią, rozmazuje wokół ust brud. Jest to teraz twarz klowna — szara, obwisła na policzkach skórą, jakby pękła w połowie krechą warg.
— Patelnia, istna patelnia — dyszy Kędziocha, patrzy tępo przed siebie. — Usmażymy się tu na niej co do jednego. Zbierać nas tylko jak skwarki i wyjadać. Niech mnie szlag trafi, oblizywać się i wyjadać.
— Pod taką skwarkę jak ty, to i skrzynki samogonu mało! — rzuca Jaskier.
Zaśmiał się ochryple, a Kędziocha znowu tym swoim tępym spojrzeniem wodzi po równinie. Sapie, brzuch mu wypełzł spod paska, po karku pot spływa, zamienia się w jeden ściek na plecach.
Nagle ożywia się, brzuch zafalował.
— E, patrzta, chłopy!... Te krzaczki! Te tam!...
Dwóch dźwignęło się z platformy, patrzą, gdzie wskazuje palec Kędziochy. Rządek poskręcanych krzewów ciągnie się równo, jakby pochylony nad jakimś rowem lub wykrotem. Szczecina zielska przy nim bardziej zielona, drewniany, wrośnięty w niskie brzegi mostek też widać z daleka.
— Strumyk musi być, jak Boga jedynego kocham, strumyk! — wykrzykuje Kędziocha.
I bębni pięścią w blaszany dach ciężarówki.
— Był, kiedyś — mówi Jaskier. — Teraz tam pewnie tyle wody, co napluć.
Ciężarówka stanęła na mostku. Kędziocha przewala się otyłym cielskiem przez burtę. Z okienka szoferki wychyla głowę Ragucki. Strużki potu wiją się po szarej, zmęczonej twarzy. Ta twarz jest jak wyblakła pieczęć. Ragucki osłania dłonią oczy, widzi, jak Kędziocha biegnie nad rów i przypada do błotnistej kałuży na dnie. Nabiera w obie dłonie ciemnej cieczy razem z błotem. Przytyka to do twarzy jak okład i przez moment czuje ulgę. Maź przeciska się przez palce, wąskimi pasmami spływa po przedramieniu. Wydaje się, że mu czarne żyły wylazły na wierzch.
Reszta na platformie jak na galerii, patrzą na widowisko.
— Na mózg mu padło z tej duchoty! — śmieje się Jaskier.
Zarechotali, przez chwilę ciała zaskoczyły tym śmiechem jak zapuszczany silnik i zamarły. Ktoś wciągnął w płuca spory haust powietrza, ktoś przeciągnął po twarzy chustką, jakby wraz z potem chciał zedrzeć z niej skórę.
Kędziocha klęczał nad rowem, zdawało się, że nic go nie wyrwie z odrętwienia. Teraz już i jego usta wyglądały tak, jakby je zakneblował błotem.
— O mateczko najmilsza!... — podejmuje chudy Gabryś, pieje cienkim śmiechem. — Błotem się, skurkowany, opycha!
— Musi — rzuca przez zęby Leonard.
I kopie nagle z całej siły w bęben, który beknął głucho i rozdzwonił się talerzami.
— Musi — powtarza Leonard. — Jak ma na instrumencie grać, to powinien. O suchym pysku nie da rady!...
Razem ze śmiechem wypluł peta.
— Kędziocha!... — Jaskier przechyla się przez burtę. — A nie wyćpaj tylko wszystkiego, zostaw trochę kumplom!
„Warga” obnażył bezzębne dziąsła.
— Uwazaj, kurwa cię mać, bo ci się zaby w gębie zalęgną!
Rozdziawił usta, w jamie zakotłowało się od śliny.
— No jak, zostawisz? — nie ustępuje Jaskier.
Kędziocha z twarzą utytłaną w błocie dźwiga się ciężko na nogi.
— Zostawię — przeżuwa ustami ten szept razem z mułem. — Już ty popamiętasz, jak ja ci zostawię.
Wlecze się do ciężarówki. Kiedy mija szoferkę, Ragucki szarpie drzwiczkami, otwiera je raptownie, omal nie uderza nimi w brzuch Kędziochy.
— No to żeś się już do reszty uświnił — mówi znużonym głosem, beznamiętnie. — Wytrzyj się, serce.
I rzuca mu w twarz kawałek szmaty wyjętej spod siedzenia. Kędziocha zeskrobuje z twarzy maź, która zaczynała już powoli przysychać. Szparkami oczu patrzy w niebo, w niebo — arkusz rozpalonej blachy.
— Suszy... — poruszył wargami.
Nie zrobił kroku w stronę platformy. Stoi przed Raguckim bezradnie, bezwolnie — rozlazły wór topiącego się mięsa.
Ragucki zrywa się, spojrzenie jak ropa zdaje się zalewać Kędziochę.
— Ty... ty... — cedzi Ragucki — jak cię tak suszy, to ci z chłodnicy wody spuszczę! Benzyny doleję i jak herbatkę podam. Jak herbatkę, serce. Wpieprzaj się na wóz i żadnych kawałów!...
Na platformie znowu zarechotali. A właściwie nie jest to śmiech. To skurcz, jakby bolesny, ostatni dygot luźnej skóry, spięcie porażonych zmęczeniem ciał.
Kędziocha nie rusza się. To nie do niego mówią, nie o nim.
Ragucki zgarnia mu na piersi koszulę.
— Tę herbatkę w Zalesinie pamiętasz, serce? — pyta i oczy ma w tej chwili matowe, jakby zakurzone. — Sam przyrządzałeś, sam żeś podawał!
— Z cukrem! — wtrąca wychylony przez burtę Stasiak.
Stoją na platformie jak na galerii, patrzą na widowisko. Patrzą, jak im Ragucki obrabia tłuściocha, jak im go przyrządza, podpieka. Mało słońca, to trzeba go jeszcze podgrzać tym czy owym, żeby się zatlił, żeby poszedł swąd.
— O mateczko najmilsza, z cukrem!... — podchwytuje chudy Gabryś, chichocze, przewraca się na wznak i rzuca na dechach jak ryba na piachu.
— Z cukrem, w porcelanie! — dokłada swoje Jaskier.
— Taki polot miał: z cukrem i w porcelanie — omotuje się swym chichotem Gabryś.
— Jazda, ładuj się na wózek, szybko! — Ragucki zatrzasnął drzwi szoferki.
Kędziocha wyciera wolno twarz. To ciągle nie do niego mówią, nie o nim.
— Ragucki... widzisz, patelnia! — szepcze. — Istna patelnia.
— Trzymaj się, serce. Ja cię ostrzegam, trzymaj się.
Kędziochą telepnęło, jakby miał za chwilę zwymiotować. Uwiesił się drzwiczek szoferki, ręce nadział na ostrą krawędź opuszczonej szyby.
— Ragucki... — charcze.
— Jak ty do mnie, serce, jak?... Ragucki?
— Szefie, szefuniu miły — szczerzy zęby Kędziocha, ale twarz cała dalej jak spękana gruda.
— To już lepiej, serce, lepiej.
— Ja swoje lata mam i...
— Ty, ja... Każdy.
— I ja już nie zdzierżę! Ty mnie zostaw, Ragucki, ty mnie tylko zostaw.
— Dwa dni temu byłeś dobry!
— Tak jest, tak jest...
Ragucki chce zakląć. Nie, zagryzł wargi, przemógł się, przemówił spokojnie:
— Słuchaj, Kędziocha... Ty wiesz, wiesz, że ja potrzebuję każdego w tej orkiestrze.
Kędziocha milczy.
— Każdego — powtarza z naciskiem Ragucki.
Ci na platformie czekają. W bezwietrznej ciszy słychać, jak chroboczą ich oddechy, rozgrzany piach wciągają w piersi, nie powietrze.
— Tak jest, wiem, tak jest... — mamrocze w końcu Kędziocha. Wciąga się po kole na platformę. Przykucnął w rogu, opuścił głowę i owinął ją ciasno ramionami. Starali się teraz na niego nie patrzeć. Obrzydzenie wymieszane z litością jak kleista papka zatkało ich, wygięło usta bezmyślnym grymasem. Słyszą, wyraźnie słyszą, jak Kędziocha tłumi pochlipywanie, stara się, by nie rozlał się w nim szloch.
Leonard wzrusza ramionami.
— Dajcie gorzałki, to mu przejdzie — kwituje sprawę Jaskier.
Ciężarówka drgnęła, błotniki znowu zaczęły klekotać, z powrotem poczuli platformę przewalającą się pod nogami jak trzęsawisko.
Ragucki zerknął na niebo. Czyste, tylko daleko nad linią horyzontu pojawił się obłoczek cienki jak strzęp papieru. Patrzy przed siebie, przez zakurzoną szybę zdaje się wlewać do środka piaszczysta struga drogi. Przymyka oczy, czuje, jak go to wszystko zatapia, ciało wtrącone w wir piachu i powietrza obumiera tanecznie, odpada całymi płatami, włosy jak nastroszony ptak odrywają kulę głowy, wiatr wyskubuje z ramion żyły...
Ocknął się, chwycił mocniej kierownicę. Ciężarówka niemal zsunęła się na pobocze drogi.
Ragucki spogląda na siedzącego obok łysiejącego mężczyznę. Ten też wygląda, jakby się na chwilę zdrzemnął. Głowa opadła mu na oparcie siedzenia, ręce spuszczone bezwładnie po bokach, w kącikach ust skrzepnięta piana. Wyciąga rękę, jakby chciał go zbudzić, i w tym momencie słyszy bębnienie z góry w dach szoferki.
Szarpnął drzwiczkami.
— Co za cholera?!...
— Przypatrz mu się tylko! — krzyczy Jaskier.
— Z nieba chyba, sukinkot, spadł! — mówi cicho Leonard i pokazuje wyrosłego na środku drogi człowieka.
Ragucki przyhamowuje.
Tamten, jak słup wbity nagle w drogę, wydaje się na nich nie patrzeć, nie zauważać ich obecności. Jest wysoki, chudy, niestary jeszcze, choć pociągła, wycieńczona twarz i mierzwa siwych włosów mogą temu przeczyć. Duża głowa, ledwo ją dźwiga cienka szyja, chwila, a złamie się jak zapałka. Ma na sobie coś, co było kiedyś sutanną. Teraz dół jest obcięty, a góra przylega do ciała zamiast marynarki. Pod nią nic, zapadnięta pierś tylko i miarowe rzężenie w płucach, i chlupot serca jakby tuż pod skórą. Ma na sobie coś, co było kiedyś sutanną. Było i on o tym nie zapomniał. Te, co zostały, pękate guziczki zapiął aż pod szyję. Kołnierzyk wokół tej szyi jak luźna obroża. Na nogach spodnie wojskowe z drelichu. Troki od nogawek, nie związane, wiją się przy bosych, ziemistych stopach.
Obok niego nieduża skrzynka.
Ciężarówka w ruchu.
Ciągle płaska, jak gdyby wyklepana uderzeniami upału równina. Niebo stale przedziwnie białe jak śmiertelne prześcieradło. Ale nad linią horyzontu coś się zbiera, coś narasta i pełznie po tej bieli niczym trwożny pot. Krzewy, brzeźniak, krzewy, pękająca w wiązaniach stodoła, pogorzelisko i osmalona szczerba komina — niby przygaduje zielsku, przemawia się z dzikim słonecznikiem, przypomina, że kiedyś dymem bluzgał i był ponad nimi. Za lichym wzniesieniem czołg na pół wkopany w ziemię, rdzą malowany, lufa jak sztywne ramię salutuje przestrzeni. Droga się zwęża, koła ciągną już poboczem, skrzypi trawa i liszaje łopianów lgną do ziemi.
Raguckiemu dygocze w rękach kierownica. Ten łysiejący obok niego oparł brodę o piersi, głowa kiwa się sennie, obija o barki. Ragucki wychyla się przez okienko, maca oczami niebo aż po widnokrąg.
Platforma. Kalinas — ten wykwitły nagle na środku drogi — siedzi na swojej skrzynce. Obejmuje ją obiema rękami, jakby się bał, że deszczułki mogą się rozlecieć, rozsypać od tych podrzutów, od tego kołysania na nierównościach. Powieki twardo, jak muszle, kryją życie źrenic. Długie, nad wyraz długie i spopielałe rzęsy przepuszczają spojrzenie, które tkwi w trzęsącej się platformie.
— Na odpust jedziecie? — pyta dudniącym, jakby spod jelit wyszarpniętym głosem.
Jaskier spojrzał na swoich, śmieje się.
— Ano. Do Wiaczewa.
— Na świętego Ignacego? — pyta dalej Kalinas i nie odrywa oczu od postrzępionych drzazgami dech platformy.
— Nie — wtrąca Gabryś — na świętego Tymka!
„Warga” rozdziawił już usta, już się w nich zakotłowała ślina, ale do śmiechu nie doszło.
— Boże wspomóż! — krzyczy nagle Kalinas i unosi powieki. Oczy ma wypukłe, prawie białe, patrzy nimi teraz w słońce, jakby chciał je wyklepać, wyrównać.
Stasiuk trąca się palcem w czoło i spluwa. Leonard wyjmuje ostatniego papierosa z paczki w celofanowym opakowaniu. Szuka zapałek, nie znajduje i wtedy jego wzrok pada na Kędziochę. Ten ma usta wpółotwarte, oddech buzuje w nich jak ogień w palenisku, wargi rozżarzone niczym brzegi wywiniętej blachy.
— Daj odpalić.
Leonard przytyka do ust Kędziochy papierosa. Nikt się nie śmieje. Stasiuk grzebie w kieszeni, wyciąga zapałki i rzuca je pod nogi Leonardowi.
— Tak jest, wiem... — bełkocze Kędziocha i znów głowa mu opada, wciska się w ramiona.
Leonard spiął się spojrzeniem ze Stasiukiem. Teraz jak gdyby przegryzają wzrokiem drgającą ścianę duchoty. Teraz w oczach Leonarda zdaje się zapalać ciemność gęsta i przepastna, która obciążyła dłonie, zakrzepła w bruzdach i wbiła się aż pod paznokcie. Pierwszy odwrócił oczy on, Leonard. Stasiuk uśmiecha się: gdyby mu się złożyły w szczelinę spiekłe wargi, zacząłby pewnie gwizdać. Leonard przesuwa wolno dłoń wzdłuż twarzy. Palce zatrzymały się dłużej przy skroniach, wczepiły się w nie, jakby chciały czerep unieść do góry, jakby pragnęły, by mózg zachłysnął się powietrzem.
Odpowiada uśmiechem na uśmiech. Ten uśmiech to tylko podważenie warg, zęby są zaciśnięte, w połowie przepiłowały słowo, które miało się wyrwać.
Ciężarówka w ruchu.
Droga wtapia się w łąkę, skrzypi trawa, liszaje łopianów lgną do ziemi, miażdżone kołami kretowiska ścielą się za nimi jak popiół.
— Grać będziecie?... — zaczyna Kalinas. — Na odpuście?...
— Mówiłem ci już, nie? — krzyczy Jaskier, przeżuwa jakąś słomkę, długie, brunatne włosy skłębiły mu się na niskim czole.
— Mówiłeś — potwierdza tępo Kalinas.
— No to kiego grzyba się ciągle pytasz?!
— Pewność mieć muszę.
Jaskier odwraca się do swoich, jakby chciał ich wziąć na świadków. Rozkłada szeroko ręce, wachluje nimi, jeszcze sekunda i straci równowagę.
— Widzieliście?
Nie wiadomo, co by w tej chwili ścisnął, co by objął boleśnie, żeby wykrztusić to skręcające bebechy, jałowej durne, rozdrażnienie.
— Sukinsyna widzieliście?... Dziesiąty raz pyta, bo o pewność mu chodzi!
Pochyla się nad Kalinasem.
— Ojciec, skąd cię tu, malowana twoja mamusia, Bogi przywiodły?
Kalinas robi okrągły ruch ręką.
— Stamtąd — odpowiada.
— To znaczy?... — napiera Jaskier.
— Stamtąd.
— Stamtąd?...
— Boże wspomóż! — odrywa się znowu od ust Kalinasa i kołuje w rozgrzanym powietrzu jak owad.
Jaskier uderza dłońmi po udach.
— Jeszcze chwila, a, pies go drapał, wyspowiadam się przed tym draniem!
— Kiedyś zaezniesz — mówi Leonard.
— Co?
— Spowiadać się.
— Może.
— Może?
— Nie bądź taki cwany.
— Kiedyś będziesz żebrał.
— Żebrał?
— Skamlał i żebrał.
— Daj spokój.
— Wił, gryzł, srał pod siebie z troski.
— Wolnego, dobrze?
— Kiedyś zaćzniesz.
— Co?!...
Teraz Leonard, śmieje się otwarcie, śmiech skacze mu po twarzy jak promień.
— Spowiadać się — kończy.
Jaskier oparty o burtę, głowa rozchybotana, wzrok orze spaloną trawę, brwi jak klamra spięły poszarzałe czoło.
— Odpieprz się — mówi cicho. — Odpieprz się! — wrzeszczy.
Gabryś uniósł się z platformy, podczołgał do Kalinasa. Wpatruje się w niego z napięciem. Jakby ściągał i rozprostowywał spojrzeniem zmarszczkę po zmarszczce z jego twarzy. Jakby na nowo wypełniał nim swoje oczy, zarażał je nim aż po bielmo.
Kalinas zdaje się heblować wzrokiem deski platformy, dłonie kurczowo obejmują skrzynkę.
— Ty... — odzywa się Gabryś. — Ty, gdzie ja ciebie widziałem?
I pięścią zadziera mu głowę do góry.
— Tam — odpowiada Kalinas.
Źrenica otwarta nagle na słońce zaczyna łzawić.
— Co, tam? — krzyczy Gabryś.
W dołach pod oczami gromadzi się śluz, bezbarwna ciecz obwarowuje powieki. Blask, jak pestkę z miąższu, wydłubuje z tego oko.
— Tam — powtarza głośniej Kalinas.
Pięść Gabrysia ciągle podpiera brodę człowieka ze środka drogi.
— Tam — po raz trzeci mówi Kalinas i zakreśla ręką koło. Chcąc nie chcąc polecieli oczami za tym ruchem.
— Cholery można dostać od takiego gadania! — prycha Jaskier.
— Może ty partyzant? — zagaduje Gabryś.
Zobaczyli uśmiech Kalinasa. Wydał im się niemal dziecięcy, bezradny. Wydał im się jak zapowiedź czegoś, co rozsadzi tę twarz i odłamkami zacznie razić każdego nie wybierając. To było w tym uśmiechu: niewinność i groźba. Ciemna, umęczona i szukająca ujścia. Na razie mogła się czaić w zaułkach ciała, szeptać w lesie kości, przemykać się między nerwem a nerwem tak, by żadnego z nich nie potrącić, przemknąć się między nimi i czekać.
Uśmiech Kalinasa. Nic im nie mówi. Mówi może Kędziosze, który łypnął na niego okiem i poczuł się nagle wyłączony z gry, bezpieczny w granicach rozpierającego ubranie ciała, w stęchłym zapachu potu.
Pogorzelisko, znowu pogorzelisko. Komin ocalał, szturcha niebo, zielsko przy nim jakby karłowate, dziko wyrosły słonecznik pochylił się ku ziemi. Przegląda się w niej, czy złorzeczy. Wyliniały pies ociera zapadnięte boki o chaszcze, zieje, wywalił na wierzch długi jęzor, czeka zmiłowania. Pogorzelisko. Co ogień cudem nie strawił, co równa się z cudem — zostało. Oto stół z grubych dębowych desek, taborety i ława. Stoi to nie poruszone, stoi w miejscu, gdzie nocami ciągle jeszcze szepcze popiół. Ocalałe, zdają się czekać, zdają się zapraszać...
Myślą, że to zwid. Trą oczy, dźwigają czerwone od nadmiaru słońca powieki. Każdemu w wycieńczonym spojrzeniu turlają się ziarnka piasku... Zwid — nie zwid?
Ciężarówka zakołysała mocniej, strzeliło z rury wydechowej, silnik jakby się zakrztusił... Rzęzi, ale ciągnie dalej. Ten stół, te stołki, ta ława już uciekają im — nie doczekały się gości. Tkwią wśród pogorzeliska, nogami w popiele, który już przekwita. Puste, nie zasiedziane miejsca jak skargę unoszą do słońca. A stół, zwłaszcza te dechy, przez które przetoczyło się tyle spraw i które tyle rozmów musiały nad sobą wytrzymać, one chciałyby znowu czuć nad sobą ciężką obecność czyjegoś cienia.
Ciężarówka skręca, pogorzelisko zniknęło.
Samochód brnie teraz przez suchość łąki, co i raz miotają nim doły, wykroty.
Ragucki wystawia z szoferki rękę, daje nią znaki. Ta ręka mówi: „w porządku, chłopcy, wiem, gdzie jadę”.
Znów patrzą na Kalinasa. Siedzi na skrzynce i obejmuje ją silnie dłońmi. Na każdym podrzucie platformy palce niby żywe gwoździe zdają się wbijać w drzewo.
Potykając się, podchodzi do niego Leonard.
— W tej skrzynce, co tam masz?
Stoi nad Kalinasem, rozkraczył szeroko nogi, zakotwiczył je w dygoczącej podłodze. Ścięte upałem rysy nakładają się jedne na drugie, skupiają w pulsujący mięsień twarzy.
— Co? — wydusza z siebie znowu.
— Granaty — odpowiada cicho Kalinas i jego oczy dalej nie przestają heblować podłogi.
— Ano złaź, zobaczymy! — rusza ku niemu bezzębny „Warga”.
Kalinas wstaje posłusznie ze skrzynki. Tego się żaden z nich nie spodziewał. Czekali na opór, szykowali już dłonie, prężyli ramiona, zagrało im w źrenicach...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.