- W empik go
Orle skrzydła: opowiadanie historyczne - ebook
Orle skrzydła: opowiadanie historyczne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 252 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Francya skąpana była we krwi, król jej uwięziony, szlachta kryła się po wsiach i zamkach. Było to r. 1792, w miesiącu sierpniu… Nad stolicą Francyi krwawo zachodziło słońce; wznoszące się gdzieniegdzie słupy dymu, rozpływały się po szarzejącem już niebie; ulice, pełne dzikich wrzasków, teraz poczynały się uspokajać; tłumy, które prowadzone przez piwowara Santera rozsiadły się rano w pałacu i ogrodzie Tuillerie, rozeszły się obecnie po mieście, krzycząc: "Niech żyje naród! smierć oprawcom!"
Po jednej z arystokratycznych ulic wlókł się raczej, niż szedł średnich lat mężczyzna. Poszarpana i pokrwawiona odzież, twarz wybladła i pełna zmęczenia świadczyły, iż ciężkie przebył niedawno chwile. Należał on do liczby dwu tysięcy szlachty, wezwanej przez króla do obrony jego osoby, wraz z przybocznymi Szwajcarami. Cudem nieledwie uszedł śmierci w walce z pospólstwem. Teraz, korzystając z zapadającego mroku, wracał do domu, gdzie żona i syn oczekiwali go pełni niepokoju. Jeszcze kroków kilkanaście, a stanie na progu swego mieszkania i uściśnie najdroższe osoby; otucha wstępowała w jego serce. Naraz z jednej z bocznych i wązkich uliczek, graniczących z dzielnicą arystokratyczną, wypadła zgraja pijana i wrzaskliwa, obdarci mężczyźni, rozczochrane kobiety, ohydni wściekłością, zwierzęcym wyrazem twarzy. Wszystko to szło zbitą masą… Wycie, przekleństwa, wiwaty towarzyszyły tej bandzie. Stronnik króla zadrżał, przysunął się do ściany domów, aby go nie spostrzegli i spieszniejszym krokiem podążył, ale pijany tłum dostrzegł go, wycia wzmogły się, w jednej chwili tłuszcza otoczyła szlachcica, wrzeszcząc:
– Śmierć arystokratom! Powiesić go!
Suknie, ręce białe i ułożenie zdradziły nieszczęśliwego. Rozpacz dodała mu sił, przedarł się przez napastujących go, puścił pędem ku domowi i umknął przed niebezpieczeństwem; ciężkie, rzeźbione drzwi jego pałacu zatrzasnęły się za nim z hałasem. Odetchnął… Ale niebawem łoskot siekier, walących w drzwi, przekonał go, iż bezpiecznym jeszcze nie jest, skrył się przeto w głąb pałacu. Nie pomogło i to jednakże… Nie upłynęło i dziesięciu minut a rzeźbione drzwi runęły, pijana tłuszcza wpadła do pałacu, wywlokła z niego jego właściciela i lżąc go, bijąc bez litości, pociągnęła za sobą na ulicę; z jękiem wybiegła za nimi żona, a tuż za nią chłopię, lat trzynaście liczyć mogące, jej dziecię jedyne.
Próżno oboje błagali litości. Tłum śmiechem odpowiedział na prośby; zaprowadzili go do najbliższej latarni, założyli mu sznur na szyję i zbrodnia spełnioną została; zanim jednakże wciągnięto go na ową szubienicę sztuczną, zdołał krzyknąć: "Niech żyje król!"
– Niech żyje król! – powtórzyli za nim żona i syn, poczem z łkaniem rzucili się sobie w objęcia.
Tłum zwrócił się do nich z dzikimi wrzaskami, dziecko wydarto matce.
– Powiesić pisklę! – wołali mężczyźni.
– Powiesić oboje! – wtórowały kobiety.
I każde w inną stronę uprowadzono. Próżno szarpała się, wyrywała nieszczęśliwa matka, próżno całowała ich i gryzła naprzemian po rękach: straciła z oczu dziecko, nic nie wiedziała, co z niem zrobili… Ach, nie wątpiła, że ten sam los je spotkał co ojca.. Okrutni bywają czasami ludzie, okrutniejsi niż zwierzęta…
Tymczasem chłopca pospólstwo powiodło do drugiej latarni i pętlicę zaczęto szykować, gdy naraz na ulicy ukazał się młody oficer artyleryi. Dojrzał zbiegowisko ludzi, a wśród niego dziecko, blade, wylękłe, nad którem znęcali się wszyscy, postąpił żywym krokiem ku niemu, silną dłonią roztrącił otaczających chłopca i stanął przy nim Mundur sprawił wrażenie: pijana tłuszcza uciekła. Oficer, lubo małego wzrostu, odznaczał się potęgą wzroku, twarz jego o nosie orlim, okolona ciemnymi włosami, przypominała oblicze Juliusza Cezara.
– Obywatele – przemówił dźwięcznym głosem do zmagnetyzowanych siłą jego spojrzenia – synowie ludu nie znęcają się nad słabymi… Wszak jesteście wolni i dzielni, czyż użyjecie na to swej władzy, aby zabić bezbronne chłopię?… Puśćcie to dziecię, a jeszcze jeden wawrzyn zakwitnie na czole narodu francuskiego.
– Wiwat kapitan! – odparł tłum, podrzucając czapki w górę – lud jest wielki i wspaniały, nie jesteśmy mordercami.
I poczęli się rozchodzić w różne strony; coraz luźniej robiło się koło chłopca, wreszcie pozostał przy nim tylko oficer.
– Wróć teraz spokojnie do domu – rzekł do niego łagodnie – pospiesz do matki.
– Ja nie mam matki, powiesili ją przed chwilą – szepnął mały.
– To idź do krewnych.
– Nie mam tutaj krewnych.
Oficer zadumał się poważnie, chwilę zdawał się namyślać, poczem położył dłoń na ramieniu chłopca, spojrzał mu badawczo w oczy i rzekł:
– Chodź ze mną.
Chłopiec się nie zawahał, poszli razem brzegiem rzeki, milcząc obaj; przebyte straszne chwile przesuwały się w wyobraźni chłopca; jeszcze nie rozumiał co to było, nie pojmował swego położenia, był jednak cały grozą przejęty; oficer zdawał się badać swego towarzysza, gdyż przypatrywał się mu bardzo uważnie: wysoki nad wiek, szczupły, zręczny, a przytem poważny, łączył w sobie wdzięk z pewnością i spokojem ruchów.
Tak dotarli, słowa do siebie nie przemówiwszy, do starej części Paryża. Wśród ulicy, na którą weszli, wznosił się dom architektury gotyckiej. Tam poprowadził oficer chłopca; sień była zamknięta; nacisnął sztuczną sprężynę, ukrytą w rzeźbach, zdobiących starożytne drzwi; podwoje rozwarły się cicho, ukazał się przed nimi długi, ciemnawy, o kamiennej podłodze korytarz. Minąwszy go, dostali się na schody, te zaprowadziły ich na pierwsze piętro, tu znowu stare rzeźbione drzwi zagrodziły im drogę. Oficer zastukał trzykrotnie; znak ten musiał być umówiony, gdyż otworzono mu natychmiast. Na progu ukazał się starzec wysoki, chudy, kościsty, ubrany w czarną suknię, przypominającą krojem sutanny księże; głowę jego o lśniącej łysinie otaczał wieniec włosów gęstych i jak śnieg białych; typowy był to starzec: twarz jego o rysach wydatnych miała wyraz łagodny, czarne oczy błyszczały szlachetnym ogniem, a były tak przenikliwe, iż na kogo spojrzały, temu się zdało, że w głąb jego duszy patrzą, że najskrytszą myśl wyczytać są zdolne. Uśmiechem pełnym… dobroci powitał wchodzącego oficera.
– A to kto? – zapytał, wskazując wzrokiem chłopca.
Zamiast odpowiedzi oficer zadał nawzajem pytanie:
– Czy wiecie, mistrzu, co się stało w Paryżu?
– Nie – odparł starzec – jeszczem dziś nikogo nie widział, ty pierwszy mnie odwiedziłeś.
– Władza królewska obalona, król w więzieniu – rzekł oficer – lud panów morduje.
Starzec w milczeniu wzniósł wzrok w górę, jak gdyby wzywał miłosierdzia Bożego dla winnych, poczem spojrzał ze współczuciem na dziecko.
– A to jedna z ofiar obłędu mas – rzekł, zgadłszy naraz wszystko. – Kto był twoim ojcem? – zapytał.
– Hrabia Kermargel z Kerguereów – odpowiedział chłopiec z odcieniem dumy w głosie.
– Kermargel – powtórzył starzec z zamyśleniem – stary ród z Bretanii, znany w tamtych stronach… Ocaliłeś to dziecko i przyprowadzasz je do mnie, czy tak? – dodał następnie, zwróciwszy się do oficera.
– Przyprowadzam go wam, ojcze, i proszę wykierujcie je na człowieka – mówił oficer – opuśćcie z niem razem Paryż, pobyt tutaj obecnie jest niebezpieczny dla każdego, kto z pospólstwem nie podziela jego krwawych dążeń. Wyjedźcie, mistrzu, chociażby dziś jeszcze, dawno chciałem was o to prosić.
– Dobrze – odparł po chwili namysłu starzec – opuszczę Paryż, chociażby przez wzgląd na to dziecko. Pojedziemy do jego rodzinnej ziemi, do Bretanii. Jest tam na wybrzeżu wysepka, zwana "Roche Marie" – na niej znajdę życzliwych. Lecz i w Bretanii nazwisko chłopca może ściągnąć nań niebezpieczeństwo. Z Kermagela zrobimy poprostu Margela. Czy dobrze, moje dziecko?
Chłopak spuścił oczy: uznawał, że starzec ma słuszność, a jednak buntowało się jego serce na myśl, że on, ostatni potomek sławnego rodu, ma się zaprzeć swego nazwiska i przyjąć proste, nic nieznaczące, dlatego, aby życia swego nie wystawiać na niebezpieczeństwo.
– Czyż nie lepiej, nie piękniej byłoby umrzeć? – pytał się w duchu.
Jednakże rozsądek zwyciężył: spojrzał w oczy starca, w te oczy głębokie, rozumne, pełne jakichś błysków przenikających serca.
– On źle radzić nie może – pomyślał i odrzekł głośno:
– Dobrze!
Oficer przystąpił do niego.
– Margela – odezwał się, kładąc rękę na jego ramieniu – oddaję cię pod opiekę księdza Melwy, mego mistrza i nauczyciela. Okaż się godnym tej opieki, a z czasem powrócisz do mnie; sam zgłoszę się po ciebie, gdy się dowiem, że na to zasługujesz.
To mówiąc, pocałował dziecko w czoło, poczem zwrócił się do księdza, aby go także pożegnać. Starzec pogrążony był w tej chwili w myślach. Zdawało się, iż zapomniał zupełnie o obecnych. Gdy oficer ujął jego rękę, aby ją uścisnąć, spojrzał na niego zamglonym wzrokiem, poczem twarz ku oknu zwrócił i szepnął:
– Czy widzisz?
Wspaniały widok roztaczał się wdali: na tle purpurą oblanego nieba rysował się Paryż w ostatnich blaskach zachodzącego słońca… Niebo zdawało się gorzeć, spienione fale Sekwany czerwone były, jakby wody ich z krwią się pomieszały, a nad nimi wznosiły się posępnie szczerniałe mury olbrzymiej katedry.
– Czy widzisz, jak wzburzone fale rzeki rosną i występują z brzegów – szepnął starzec, uścisnąwszy dłoń młodego oficera – one rosnąć będą jeszcze, wystąpią ze swego łożyska, zaleją Francyę, zaleją inne kraje, całą ziemię zaleją.
Głos starca stawał się coraz silniejszy i coraz smutniejszy.
– Czy sądzisz, że ta purpura – to zorza wolności? Nie, to krew, krew ludzka, bratnia… Jeszcze zawcześnie, jeszcze spienione fale nie znają hamulca nie rozumieją jutrzenki; z morza krwi i pożogi powstanie orzeł, rozwinie skrzydła, pochwyci świat potężnymi szponami i podniesie go ku słońcu, ku światłu.
Oficer słuchał starca, patrzał w dal, po twarzy jego przebiegły różne uczucia: zapał, wzruszenie, pragnienie czynu. Może chciałby być tym orłem…
Starzec umilkł, on pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
– Do widzenia, mistrzu! – rzekł.
– Do widzenia, Napoleonie! – odparł ksiądz i dłoń drżącą położył na głowie młodzieńca.II.
Na małej wysepce, zwanej "Roche-Marie", naprzeciw Quiberon w Bretanii, wznosiła się od czasów niepamiętnych stara, nawpół obalona wieża, zbudowana przez sławny ród Kermagelów, którego kolebka, zamek Kerguereon piętrzył się na przeciwnym brzegu. Nie był to właściwie już zamek, lecz wspaniała ruina, źródło legend i siedlisko puszczyków, odzywających się każdego wieczora wśród ścian mchem porosłych ponurym swym krzykiem. Oprócz wieży wznosiła się jeszcze na wysepce mata chatka, zamieszkana przez rybaka nazwiskiem Lekeller i jego rodzinę, składającą się z żony, bardzo poczciwej kobiety, i jedynej córki, dwunastoletniej Józi o sercu tkliwem na każdą niedolę i kochającem wszystkich nieszczęśliwych. Mieszkał jeszcze w chacie rybaka brat jego rodzony, Piotr, dawny żołnierz, znajomy księdza Melwy, najszczersza w świecie dusza. Według Piotra jedynym zawodem, godnym uznania, była wojna. Otrzymał on z tego powodu przydomek Belzebuba; przydomek ten nieco nadawał się do jego powierzchowności. Olbrzymiego wzrostu, śniadej mocno cery, z policzkiem przeciętym wielką szramą, starzec ten budził mimowolne uczucie przestrachu, nosił przytem zawsze na głowie czarny biret, a czoło miał ciemną chustką przewiązane. Zwyczaj ten wzbudzał ciekawość wielu osób.
Piotr walczył w młodości pod dowództwem Montealma, a potem La Fayeta. W czasie dalekich pochodów spotkał raz księdza Melwy, który był wówczas misyonarzem i oddał mu wielką przysługę, bo w chwili grożącego niebezpieczeństwa życie mu ocalił. Od tego czasu zawiązali ze sobą serdeczne stosunki i utrzymywali je ciągle. Ksiądz, zmęczony pracą misyonarza, przybył do Paryża i oddał się czynom pobożnym, Piotr zaś, znużony trudami żołnierza, osiadł przy rodzinie, a że uzbierał sobie pewną sumkę, więc ciężarem bratu nie był.
Przybycie księdza Melwy z Margielem na wyspę "Roche-Marie" było dla starego żołnierza prawdziwą radością: wyporządził natychmiast dla nich w wieży dwie izby z pięknym widokiem na morze, ofiarował księdzu swoje usługi i prosił, aby mu pozwolił przyczynić się także do wychowania młodego chłopca.
– Wy – mówił do starca, ze zwykłym sobie zapałem i rubasznością – naładujecie mu głowę rozumem, ja nauczę go rzemiosła wojennego. Będziemy się z czasem chlubili naszym wychowańcem.
– Daj Boże – odpowiedział ksiądz Melwy poważnie, i w myśli jego stanął inny wychowaniec, którym się zajmował, gdy mieszkał przez czas jakiś na Korsyce – oby zasłużył, żebym tamtemu mógł go kiedyś oddać – rzekł sobie w duszy, a głośno dodał:
– Dobrze, będziemy go wspólnie wychowywali, Piotrze, lecz żądam, ażebyś nigdy nie wymówił przed Margelem nazwy zamku Kermaguelów.
Piotr spojrzał badawczo w oczy księdza.
– Czyżby chłopiec do tej rodziny należał? – zapytał.
– Należy on teraz do wielkiej rodziny ludzkością zwanej – odparł Melwy. – Tutaj, na tej wyspie, powinien zapomnieć o przeszłości. Ty hart ciała w nim wyrobisz i nauczysz go walczyć, ja hart ducha i nauczę go kochać bliźnich.
Belzebub przyrzekł zastosować się do życzenia księdza i dotrzymał przyrzeczenia: uczył Margela rzemiosła wojennego, wzmacniał jego siły i zręczność, a widząc zamiłowanie chłopaka do zabaw i opowiadań rycerskich, mawiał często do księdza Melwy:
– Krew przodków płynie w jego żyłach.
Ksiądz milczeniem zbywał zawsze tę pochwałę swego wychowańca, raz jednakże, położywszy dłoń na ramieniu starego żołnierza, rzekł:
– Zgadłeś, druhu, krew przodków w nim gra. – Poczem opowiedział mu historyę życia dziecka.
Odtąd Piotr serdeczniej jeszcze pokochał chłopca i gorliwiej go uczył sztuki wojennej. Cała rodzina rybaka polubiła Margela: tkliwe serce Józi przeczuło, iż wielkie jakieś nieszczęście dotknęło chłopca, więc starała się je złagodzić przyjaznem obejściem. Kiedy Margel zjawił się po raz pierwszy w chacie jej rodziców, zdało się, iż królewicz zaczarowany, w postaci biednego wieśniaka, wstąpił w ich progi. Często stary rybak brał do łodzi chłopca i uczył go zapuszczać sieci, ryby na wędkę łowić. Matka Józi dogadzała przy obiedzie i wieczerzy chłopcu, jednem słowem wszyscy byli dobrzy dla sieroty, a główny jego opiekun pokochał go tak, jak pierwszego swego wychowańca z Korsyki, z którym jeszcze teraz serdeczne łączyły go stosunki. Chłopcy byli wszakże niepodobni do siebie: tamten był dzieckiem rzadkich zdolności i rzadkiej logiki. Dzisiaj już wyrósł na młodzieńca, odwiedzał jednak zawsze mistrza swego i zawsze lubił z nim prowadzić poważne dysputy, a niezawsze dał się przekonać.
– Czy Bóg od czasu do czasu nie zsyła światu istot, mających wypełnić niezwykłe przeznaczenie, a tylko zewnętrznie do ludzi podobnych? – pytał siebie zwykle starzec po odejściu młodego Napoleona.
Margel był innym zupełnie: słuchał mistrza poważnie, w skupieniu ducha, z uszanowaniem, ale nie ośmielał się nigdy rozprawiać z nim, a tem więcej chcieć go przekonywać. Tamten był pełen zapału i chęci panowania nad każdym; tego grom, jaki weń tak niespodzianie uderzył, przeraził. Był odtąd smutnym i milczącym, nawet nieśmiałym; jedynie Józia umiała czasami wywołać uśmiech na jego usta. Lecz cisza, jaka go na wyspie otoczyła, życzliwość ludzi, której doznawał, a szczególniej ciągłe obcowanie z księdzem Melwy poczęły powoli korzystnie na niego wpływać: rozwijał się umysłowo, otrząsał z apatyi, począł się jednem słowem budzić duchowo. Melwy starał się wszczepić w jego serce miłość dla wszystkiego, co piękne i wzniosłe, a także dla całej ludzkości, uczucia zaś te starannie w dziecku rozwijał. Raz, kiedy siedli we dwóch na skalistem wybrzeżu wyspy, wskazując na pieniące się u ich stóp morze, mistrz rzekł:
– Widzisz te fale? Tyś jedną z nich: jeśli z czasem uda ci się wyrosnąć po nad inne, bądź zawczasu na to przygotowany, iż spotkasz silniejsze od siebie, które cię obalą i same wyniosą się w górę, a ty rozpłyniesz się w tej wodzie, z której powstałeś.,. Tak, synu mój, wszyscy ludzie mają jednakowe prawa do życia, do szczęścia i do wyniesienia się. Zapomnij, kim byli rodzice twoi, zapomnij o przywilejach, z jakich korzystali twoi przodkowie, o tem tylko pamiętaj, że żaden z twoich nie splamił się czynem hańbiącym. Dziś połącz się z ludem prostym, daj mu szlachetność swych przodków, on ci da swą siłę i staniesz się potężnym, bezpiecznym.
Margel drgnął, bladą jego twarz oblał rumieniec.
– Mamże przebaczyć mordercom moich rodziców? – zapytał posępnym głosem.
– Tak – odparł ksiądz – czy można lud, masę całą winić za czyny zbłąkanych jednostek?…
To powiedziawszy, począł mówić głosem łagodnym o miłości bliźniego i o przebaczeniu uraz, a mówił tak pięknie i przekonywająco, iż Margel spuścił oczy, szepcząc:
– Będę chciał zapomnieć i przebaczyć im.
Wśród takiego życia cichego, na nauce upłynęło Margelowi lat kilka życia; skończył wreszcie lat piętnaście, z dziecka przeistoczył się w młodzieńca, który powagą umysłu, oraz inteligencyą radował księdza, a siłą i zręcznością w zachwyt wprowadzał Piotra.
Czy jednakże Jerzy, takie było imię chłopca, czuł się zadowolonym ze swej doli? Wątpić należało. Godzinami przechadzał się on często nad brzegiem morza i wpatrywał się z widocznem utęsknieniem w majaczący w oddali ląd stały… O, cóżby dał za to, żeby módz się tam dostać!,.. Lecz nie śmiał o to nawet prosić księdza. Prócz starego rybaka nikt z mieszkańców wyspy nigdy na ląd nie jeździł; rybak sam jeden płynął po żywność dla wszystkich, rzadko kiedy towarzyszył mu Piotr stary. Jerzemu dusza się rwała do szerszego świata, do ludzi, do gwarniejszego życia; tęsknota ta wzrastała z każdym dniem, a z nią pragnienie wydobycia się z ciasnej wyspy. I nie można się było dziwić chłopcu: rybak począł przywozić ze swoich wycieczek niepokojące wieści. Na lądzie wrzała bratobójcza walka, krew się lała. Jerzy słuchał chciwie tych wieści, następnie nauczyciela obrzucał pytaniami:
– Dlaczego oni się biją?… O co im chodzi?…
Ksiądz milczał zwykle, a później mówił:
– Bo zapomnieli o miłości Chrystusowej…III.
Pewnego wieczora ksiądz Melwy z starym Piotrem stali oparci o kamienną balustradę, otaczającą szczyt wieżycy i ku morzu patrzyli; żołnierz posiadał starą lunetę i za jej pomocą wypatrywał właśnie płynące po morzu okręty, a ilekroć spostrzegł statek angielski, rzucał za nim przekleństwo. Nienawidził on Anglików z całej duszy, a w nienawiści tej cała jego polityka się mieściła, o innych kwestyach nie miał pojęcia… Anglicy byli według niego przyczyną wszystkich klęsk na ziemi, sprężyną wszystkich zbrodni i grzechów.
Dziwne rzeczy działy się tego wieczora na morzu: burza nadciągała z daleka, w dusznem, przytłaczającem powietrzu rozlegały się głuche grzmoty, od czasu do czasu jasne błyskawice przebiegały wężem ognistym po ciemnem sklepieniu nieba, wzburzone fale szumiały złowrogo.
– Szelmy, zbóje, Anglicy! – mruknął znowu stary Piotr, gdyż właśnie ukazały się na morzu statki angielskie.
– Anglicy – powtórzył w zamyśleniu Melwy – a statków francuskich nie widzisz?
– Nie – odparł żołnierz – widzę tylko trzy statki angielskie, które zdają się posuwać ku nam, czego te łotry chcą tutaj?
– Będzie bitwa – rzekł posępnym głosem ksiądz – czy widzisz te ogniska tlejące na wybrzeżu? Tam obozują republikanie. Garść ich podobno, nie podołają przeważającej sile.
Naprzeciw owych ognisk, w głębi wybrzeża, na szarzejącem tle nieba rysowały się posępne, tajemnicze mury zamczyska; zdawały się one być niemym świadkiem tego, co się miało tutaj odegrać. Wtem z najwyższego ich szczytu buchnął snop iskier, dając znak, iż świadek żyje; lecz znak ten tajemniczy zgasł natychmiast, w tej samej chwili wszakże z kilku stron ozwały się posępnym głosem puszczyki… Czyżby snop iskier je zbudził?
– Ruiny zajęte są widocznie przez rojalistów – odezwał się ksiądz – porozumiewają się z Anglikami.
– Z Anglikami? – zapytał zdziwiony Piotr i w głowie jego powstał zamęt: on szanował stronników króla, a ci porozumiewają się z Anglikami, co to ma znaczyć?
– Rojaliści bretońscy zwani Szuanami, którzy z tutejszym ludem trzymają? – zapytał znowu.
– Tak – odparł ksiądz smutnym głosem – Anglicy mają nadzieję, iż skorzystają z bratobójczej walki, która Francyę niszczy.
– Gadziny!
– Nie oni winni, ale ci, co ich pomocy wezwali przeciw własnym braciom – odparł Melwy – każdemu u nas wiadomo, że Anglicy są naszymi zaciętymi wrogami od wieków, że od najdawniejszych czasów czyhają na zgubę Francyi, winni są ci, którzy z wroga narodu uczynili swego sprzymierzeńca; myślisz może, że te okręty wiozą samych Anglików? Ręczę ci, że moc na nich jest Francuzów, przebranych w mundury angielskie.
– O, sromota! o, hańbo! – wykrzyknął ze szczerem oburzeniem stary weteran – i mnie to przyszło dożyć takich rzeczy!
– Obyś gorszych, smutniejszych nie dożył – szepnął ksiądz. – Dużo jeszcze błędów i zbrodni popełnionych zostanie, za nim rojaliści i republikanie podadzą sobie dłonie do zgody i bratobójcza walka ustanie; za nim każdy jasno zrozumie, gdzie słuszność, gdzie cel święty…
– Ja tam wolę stronnictwo umiarkowane… Nie mordują kobiet ani dzieci, nie okradają kościołów, a przytem Margel do nich należy.
– Krwią, ale przekonaniami nie wiemy, gdzie właściwie należy. To dziecko jeszcze. Lecz Margel zrozumiałby, że łączenie się z Anglikami jest podłością.
– Na to zgoda – rzekł weteran.
– A wolisz umiarkowanych, którzy łączą się z nimi?
Stary żołnierz usta otworzył ze zdziwienia.
– Gdybyś naprawdę tak nienawidził ogniście Anglików, jak ich przeklinasz – ciągnął dalej Melwy – nie patrzyłbyś w tej chwili spokojnie, jak statki ich zdążają ku Francyi… Zestarzałeś się, Piotrze… Pamiętam cię innym zupełnie; pamiętam, jak z narażeniem życia niosłeś listy i wiadomości z obozu do obozu; dzisiaj nie myślisz już o tem, że można na przykład wsiąść do łódki i ostrzedz dowódcę republikanów o grożącem niebezpieczeństwie… Ja cię zastąpię… Wprawdzie wiosłować nie umiem, lecz ufam, iż Bóg mnie wesprze.
– Na miłość Boską, nie czyńcie tego – odparł wylękniony Piotr – toć burza lada chwila zaryczy nad tem morzem.
– A jednak popłynę – odparł stanowczo Melwy – republikanów trzeba ostrzedz, a ponieważ nikt tego nie chce uczynić, więc ja muszę.
– Pozwólcie mnie to uczynić – rzekł Piotr pokornym tonem – odwagi mi nie brakuje, tylko pewny nie jestem, gdzie słuszność, gdzie prawda. Idę – rzekł Piotr – wierzę wam, jak przykazaniom Bożym…
– Niech cię Bóg prowadzi – wzruszonym głosem rzekł ksiądz.
W tej samej chwili rozległ się huk piorunu, z morza buchnął płomień, jeden ze statków angielskich zagłębił się w falach wzburzonych.
– Bóg ukarał występnych – rzekł ksiądz.
Piotr się przeżegnał i zbiegł szybko z krętych schodów wieżycy, aby ku przystani pospieszyć.
Morze poczynało szaleć; powietrze dyszało niespokojnie; błyskawice rozdzierały co chwila niebo, czerwonem światłem oblewając horyzont; fale huczały złowrogo i żółtą pianą pryskały na wszystkie strony. Nie uląkł się jednakże stary żołnierz, począł wzrokiem szukać czółna, lecz czółna nie było..
– Czyżby w burzę brat puścił się na połów? – zapytał sam siebie. – Lecz nie, on nadto rozsądny – dodał zaraz. – A może Margel?
To przypuszczenie jeszcze bardziej go przeraziło, więc odsunął je natychmiast. Chłopiec z pewnością jest u siebie w tej chwili. Jednakże niepokojące przypuszczenie wróciło do jego serca, nie mógł go uciszyć.
– Kto wie – dodał – od pewnego czasu chłopiec wiecznie ku wybrzeżu patrzał, ku starym zwaliskom, może coś przeczuwa?
I wrócił szybko na wieżę stary żołnierz.
– Gdzie Jerzy? – zapytał zdyszanym głosem, wpadając do pokoju księdza.
Melwy drgnął.
– Może śpi – odrzekł – wolałbym, żeby nie wiedział, iż na bitwę się zanosi.
– Dlaczego? Niechby ją widział z daleka… dodałoby mu to ochoty rycerskiej – odparł Piotr.
Ksiądz zmarszczył brwi.
– Ma jej aż nadto – szepnął – lecz trzeba zobaczyć, co istotnie robi – dodał głośniej i udał się do pokoju wychowańca.
Nie znaleźli go tam i w chacie rybaka nie było go również, brak czółna wskazywał co się z nim stało.
– Ręczę, iż pojechał na wybrzeże – rzekł Piotr – nieraz mówił, że chciałby kiedy zwiedzić owe stare zwaliska. Co robić?
– Nie myśleć w tej chwili o chłopcu – odparł ksiądz stanowczo – weź starą łódź, jedź do obozu republikańskiego i spełnij obowiązek względem tych, którzy przeciw Anglikom walczą; nad Margelem Opatrzność czuwać będzie…
Piotr westchnął ciężko: jego ulubieniec był w niebezpieczeństwie, a on z pomocą nie mógł mu spieszyć.