Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Orle skrzydła: opowiadanie historyczne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Orle skrzydła: opowiadanie historyczne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 252 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Fran­cya ską­pa­na była we krwi, król jej uwię­zio­ny, szlach­ta kry­ła się po wsiach i zam­kach. Było to r. 1792, w mie­sią­cu sierp­niu… Nad sto­li­cą Fran­cyi krwa­wo za­cho­dzi­ło słoń­ce; wzno­szą­ce się gdzie­nieg­dzie słu­py dymu, roz­pły­wa­ły się po sza­rze­ją­cem już nie­bie; uli­ce, peł­ne dzi­kich wrza­sków, te­raz po­czy­na­ły się uspo­ka­jać; tłu­my, któ­re pro­wa­dzo­ne przez pi­wo­wa­ra San­te­ra roz­sia­dły się rano w pa­ła­cu i ogro­dzie Tu­il­le­rie, ro­ze­szły się obec­nie po mie­ście, krzy­cząc: "Niech żyje na­ród! smierć opraw­com!"

Po jed­nej z ary­sto­kra­tycz­nych ulic wlókł się ra­czej, niż szedł śred­nich lat męż­czy­zna. Po­szar­pa­na i po­krwa­wio­na odzież, twarz wy­bla­dła i peł­na zmę­cze­nia świad­czy­ły, iż cięż­kie prze­był nie­daw­no chwi­le. Na­le­żał on do licz­by dwu ty­się­cy szlach­ty, we­zwa­nej przez kró­la do obro­ny jego oso­by, wraz z przy­bocz­ny­mi Szwaj­ca­ra­mi. Cu­dem nie­le­d­wie uszedł śmier­ci w wal­ce z po­spól­stwem. Te­raz, ko­rzy­sta­jąc z za­pa­da­ją­ce­go mro­ku, wra­cał do domu, gdzie żona i syn ocze­ki­wa­li go peł­ni nie­po­ko­ju. Jesz­cze kro­ków kil­ka­na­ście, a sta­nie na pro­gu swe­go miesz­ka­nia i uści­śnie naj­droż­sze oso­by; otu­cha wstę­po­wa­ła w jego ser­ce. Na­raz z jed­nej z bocz­nych i wąz­kich uli­czek, gra­ni­czą­cych z dziel­ni­cą ary­sto­kra­tycz­ną, wy­pa­dła zgra­ja pi­ja­na i wrza­skli­wa, ob­dar­ci męż­czyź­ni, roz­czo­chra­ne ko­bie­ty, ohyd­ni wście­kło­ścią, zwie­rzę­cym wy­ra­zem twa­rzy. Wszyst­ko to szło zbi­tą masą… Wy­cie, prze­kleń­stwa, wi­wa­ty to­wa­rzy­szy­ły tej ban­dzie. Stron­nik kró­la za­drżał, przy­su­nął się do ścia­ny do­mów, aby go nie spo­strze­gli i spiesz­niej­szym kro­kiem po­dą­żył, ale pi­ja­ny tłum do­strzegł go, wy­cia wzmo­gły się, w jed­nej chwi­li tłusz­cza oto­czy­ła szlach­ci­ca, wrzesz­cząc:

– Śmierć ary­sto­kra­tom! Po­wie­sić go!

Suk­nie, ręce bia­łe i uło­że­nie zdra­dzi­ły nie­szczę­śli­we­go. Roz­pacz do­da­ła mu sił, przedarł się przez na­pa­stu­ją­cych go, pu­ścił pę­dem ku do­mo­wi i umknął przed nie­bez­pie­czeń­stwem; cięż­kie, rzeź­bio­ne drzwi jego pa­ła­cu za­trza­snę­ły się za nim z ha­ła­sem. Ode­tchnął… Ale nie­ba­wem ło­skot sie­kier, wa­lą­cych w drzwi, prze­ko­nał go, iż bez­piecz­nym jesz­cze nie jest, skrył się prze­to w głąb pa­ła­cu. Nie po­mo­gło i to jed­nak­że… Nie upły­nę­ło i dzie­się­ciu mi­nut a rzeź­bio­ne drzwi ru­nę­ły, pi­ja­na tłusz­cza wpa­dła do pa­ła­cu, wy­wlo­kła z nie­go jego wła­ści­cie­la i lżąc go, bi­jąc bez li­to­ści, po­cią­gnę­ła za sobą na uli­cę; z ję­kiem wy­bie­gła za nimi żona, a tuż za nią chło­pię, lat trzy­na­ście li­czyć mo­gą­ce, jej dzie­cię je­dy­ne.

Próż­no obo­je bła­ga­li li­to­ści. Tłum śmie­chem od­po­wie­dział na proś­by; za­pro­wa­dzi­li go do naj­bliż­szej la­tar­ni, za­ło­ży­li mu sznur na szy­ję i zbrod­nia speł­nio­ną zo­sta­ła; za­nim jed­nak­że wcią­gnię­to go na ową szu­bie­ni­cę sztucz­ną, zdo­łał krzyk­nąć: "Niech żyje król!"

– Niech żyje król! – po­wtó­rzy­li za nim żona i syn, po­czem z łka­niem rzu­ci­li się so­bie w ob­ję­cia.

Tłum zwró­cił się do nich z dzi­ki­mi wrza­ska­mi, dziec­ko wy­dar­to mat­ce.

– Po­wie­sić pi­sklę! – wo­ła­li męż­czyź­ni.

– Po­wie­sić obo­je! – wtó­ro­wa­ły ko­bie­ty.

I każ­de w inną stro­nę upro­wa­dzo­no. Próż­no szar­pa­ła się, wy­ry­wa­ła nie­szczę­śli­wa mat­ka, próż­no ca­ło­wa­ła ich i gry­zła na­prze­mian po rę­kach: stra­ci­ła z oczu dziec­ko, nic nie wie­dzia­ła, co z niem zro­bi­li… Ach, nie wąt­pi­ła, że ten sam los je spo­tkał co ojca.. Okrut­ni by­wa­ją cza­sa­mi lu­dzie, okrut­niej­si niż zwie­rzę­ta…

Tym­cza­sem chłop­ca po­spól­stwo po­wio­dło do dru­giej la­tar­ni i pę­tli­cę za­czę­to szy­ko­wać, gdy na­raz na uli­cy uka­zał się mło­dy ofi­cer ar­ty­le­ryi. Doj­rzał zbie­go­wi­sko lu­dzi, a wśród nie­go dziec­ko, bla­de, wy­lę­kłe, nad któ­rem znę­ca­li się wszy­scy, po­stą­pił ży­wym kro­kiem ku nie­mu, sil­ną dło­nią roz­trą­cił ota­cza­ją­cych chłop­ca i sta­nął przy nim Mun­dur spra­wił wra­że­nie: pi­ja­na tłusz­cza ucie­kła. Ofi­cer, lubo ma­łe­go wzro­stu, od­zna­czał się po­tę­gą wzro­ku, twarz jego o no­sie or­lim, oko­lo­na ciem­ny­mi wło­sa­mi, przy­po­mi­na­ła ob­li­cze Ju­liu­sza Ce­za­ra.

– Oby­wa­te­le – prze­mó­wił dźwięcz­nym gło­sem do zma­gne­ty­zo­wa­nych siłą jego spoj­rze­nia – sy­no­wie ludu nie znę­ca­ją się nad sła­by­mi… Wszak je­ste­ście wol­ni i dziel­ni, czyż uży­je­cie na to swej wła­dzy, aby za­bić bez­bron­ne chło­pię?… Puść­cie to dzie­cię, a jesz­cze je­den waw­rzyn za­kwit­nie na czo­le na­ro­du fran­cu­skie­go.

– Wi­wat ka­pi­tan! – od­parł tłum, pod­rzu­ca­jąc czap­ki w górę – lud jest wiel­ki i wspa­nia­ły, nie je­ste­śmy mor­der­ca­mi.

I po­czę­li się roz­cho­dzić w róż­ne stro­ny; co­raz luź­niej ro­bi­ło się koło chłop­ca, wresz­cie po­zo­stał przy nim tyl­ko ofi­cer.

– Wróć te­raz spo­koj­nie do domu – rzekł do nie­go ła­god­nie – po­spiesz do mat­ki.

– Ja nie mam mat­ki, po­wie­si­li ją przed chwi­lą – szep­nął mały.

– To idź do krew­nych.

– Nie mam tu­taj krew­nych.

Ofi­cer za­du­mał się po­waż­nie, chwi­lę zda­wał się na­my­ślać, po­czem po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu chłop­ca, spoj­rzał mu ba­daw­czo w oczy i rzekł:

– Chodź ze mną.

Chło­piec się nie za­wa­hał, po­szli ra­zem brze­giem rze­ki, mil­cząc obaj; prze­by­te strasz­ne chwi­le prze­su­wa­ły się w wy­obraź­ni chłop­ca; jesz­cze nie ro­zu­miał co to było, nie poj­mo­wał swe­go po­ło­że­nia, był jed­nak cały gro­zą prze­ję­ty; ofi­cer zda­wał się ba­dać swe­go to­wa­rzy­sza, gdyż przy­pa­try­wał się mu bar­dzo uważ­nie: wy­so­ki nad wiek, szczu­pły, zręcz­ny, a przy­tem po­waż­ny, łą­czył w so­bie wdzięk z pew­no­ścią i spo­ko­jem ru­chów.

Tak do­tar­li, sło­wa do sie­bie nie prze­mó­wiw­szy, do sta­rej czę­ści Pa­ry­ża. Wśród uli­cy, na któ­rą we­szli, wzno­sił się dom ar­chi­tek­tu­ry go­tyc­kiej. Tam po­pro­wa­dził ofi­cer chłop­ca; sień była za­mknię­ta; na­ci­snął sztucz­ną sprę­ży­nę, ukry­tą w rzeź­bach, zdo­bią­cych sta­ro­żyt­ne drzwi; po­dwo­je roz­war­ły się ci­cho, uka­zał się przed nimi dłu­gi, ciem­na­wy, o ka­mien­nej pod­ło­dze ko­ry­tarz. Mi­nąw­szy go, do­sta­li się na scho­dy, te za­pro­wa­dzi­ły ich na pierw­sze pię­tro, tu zno­wu sta­re rzeź­bio­ne drzwi za­gro­dzi­ły im dro­gę. Ofi­cer za­stu­kał trzy­krot­nie; znak ten mu­siał być umó­wio­ny, gdyż otwo­rzo­no mu na­tych­miast. Na pro­gu uka­zał się sta­rzec wy­so­ki, chu­dy, ko­ści­sty, ubra­ny w czar­ną suk­nię, przy­po­mi­na­ją­cą kro­jem su­tan­ny księ­że; gło­wę jego o lśnią­cej ły­si­nie ota­czał wie­niec wło­sów gę­stych i jak śnieg bia­łych; ty­po­wy był to sta­rzec: twarz jego o ry­sach wy­dat­nych mia­ła wy­raz ła­god­ny, czar­ne oczy błysz­cza­ły szla­chet­nym ogniem, a były tak prze­ni­kli­we, iż na kogo spoj­rza­ły, temu się zda­ło, że w głąb jego du­szy pa­trzą, że naj­skryt­szą myśl wy­czy­tać są zdol­ne. Uśmie­chem peł­nym… do­bro­ci po­wi­tał wcho­dzą­ce­go ofi­ce­ra.

– A to kto? – za­py­tał, wska­zu­jąc wzro­kiem chłop­ca.

Za­miast od­po­wie­dzi ofi­cer za­dał na­wza­jem py­ta­nie:

– Czy wie­cie, mi­strzu, co się sta­ło w Pa­ry­żu?

– Nie – od­parł sta­rzec – jesz­czem dziś ni­ko­go nie wi­dział, ty pierw­szy mnie od­wie­dzi­łeś.

– Wła­dza kró­lew­ska oba­lo­na, król w wię­zie­niu – rzekł ofi­cer – lud pa­nów mor­du­je.

Sta­rzec w mil­cze­niu wzniósł wzrok w górę, jak gdy­by wzy­wał mi­ło­sier­dzia Bo­że­go dla win­nych, po­czem spoj­rzał ze współ­czu­ciem na dziec­ko.

– A to jed­na z ofiar obłę­du mas – rzekł, zgadł­szy na­raz wszyst­ko. – Kto był two­im oj­cem? – za­py­tał.

– Hra­bia Ker­mar­gel z Ker­gu­ere­ów – od­po­wie­dział chło­piec z od­cie­niem dumy w gło­sie.

– Ker­mar­gel – po­wtó­rzył sta­rzec z za­my­śle­niem – sta­ry ród z Bre­ta­nii, zna­ny w tam­tych stro­nach… Oca­li­łeś to dziec­ko i przy­pro­wa­dzasz je do mnie, czy tak? – do­dał na­stęp­nie, zwró­ciw­szy się do ofi­ce­ra.

– Przy­pro­wa­dzam go wam, oj­cze, i pro­szę wy­kie­ruj­cie je na czło­wie­ka – mó­wił ofi­cer – opuść­cie z niem ra­zem Pa­ryż, po­byt tu­taj obec­nie jest nie­bez­piecz­ny dla każ­de­go, kto z po­spól­stwem nie po­dzie­la jego krwa­wych dą­żeń. Wy­jedź­cie, mi­strzu, cho­ciaż­by dziś jesz­cze, daw­no chcia­łem was o to pro­sić.

– Do­brze – od­parł po chwi­li na­my­słu sta­rzec – opusz­czę Pa­ryż, cho­ciaż­by przez wzgląd na to dziec­ko. Po­je­dzie­my do jego ro­dzin­nej zie­mi, do Bre­ta­nii. Jest tam na wy­brze­żu wy­sep­ka, zwa­na "Ro­che Ma­rie" – na niej znaj­dę życz­li­wych. Lecz i w Bre­ta­nii na­zwi­sko chłop­ca może ścią­gnąć nań nie­bez­pie­czeń­stwo. Z Ker­ma­ge­la zro­bi­my po­pro­stu Mar­ge­la. Czy do­brze, moje dziec­ko?

Chło­pak spu­ścił oczy: uzna­wał, że sta­rzec ma słusz­ność, a jed­nak bun­to­wa­ło się jego ser­ce na myśl, że on, ostat­ni po­to­mek sław­ne­go rodu, ma się za­przeć swe­go na­zwi­ska i przy­jąć pro­ste, nic nie­zna­czą­ce, dla­te­go, aby ży­cia swe­go nie wy­sta­wiać na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Czyż nie le­piej, nie pięk­niej by­ło­by umrzeć? – py­tał się w du­chu.

Jed­nak­że roz­są­dek zwy­cię­żył: spoj­rzał w oczy star­ca, w te oczy głę­bo­kie, ro­zum­ne, peł­ne ja­kichś bły­sków prze­ni­ka­ją­cych ser­ca.

– On źle ra­dzić nie może – po­my­ślał i od­rzekł gło­śno:

– Do­brze!

Ofi­cer przy­stą­pił do nie­go.

– Mar­ge­la – ode­zwał się, kła­dąc rękę na jego ra­mie­niu – od­da­ję cię pod opie­kę księ­dza Mel­wy, mego mi­strza i na­uczy­cie­la. Okaż się god­nym tej opie­ki, a z cza­sem po­wró­cisz do mnie; sam zgło­szę się po cie­bie, gdy się do­wiem, że na to za­słu­gu­jesz.

To mó­wiąc, po­ca­ło­wał dziec­ko w czo­ło, po­czem zwró­cił się do księ­dza, aby go tak­że po­że­gnać. Sta­rzec po­grą­żo­ny był w tej chwi­li w my­ślach. Zda­wa­ło się, iż za­po­mniał zu­peł­nie o obec­nych. Gdy ofi­cer ujął jego rękę, aby ją uści­snąć, spoj­rzał na nie­go za­mglo­nym wzro­kiem, po­czem twarz ku oknu zwró­cił i szep­nął:

– Czy wi­dzisz?

Wspa­nia­ły wi­dok roz­ta­czał się wda­li: na tle pur­pu­rą ob­la­ne­go nie­ba ry­so­wał się Pa­ryż w ostat­nich bla­skach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca… Nie­bo zda­wa­ło się go­rzeć, spie­nio­ne fale Se­kwa­ny czer­wo­ne były, jak­by wody ich z krwią się po­mie­sza­ły, a nad nimi wzno­si­ły się po­sęp­nie szczer­nia­łe mury ol­brzy­miej ka­te­dry.

– Czy wi­dzisz, jak wzbu­rzo­ne fale rze­ki ro­sną i wy­stę­pu­ją z brze­gów – szep­nął sta­rzec, uści­snąw­szy dłoń mło­de­go ofi­ce­ra – one ro­snąć będą jesz­cze, wy­stą­pią ze swe­go ło­ży­ska, za­le­ją Fran­cyę, za­le­ją inne kra­je, całą zie­mię za­le­ją.

Głos star­ca sta­wał się co­raz sil­niej­szy i co­raz smut­niej­szy.

– Czy są­dzisz, że ta pur­pu­ra – to zo­rza wol­no­ści? Nie, to krew, krew ludz­ka, brat­nia… Jesz­cze za­wcze­śnie, jesz­cze spie­nio­ne fale nie zna­ją ha­mul­ca nie ro­zu­mie­ją ju­trzen­ki; z mo­rza krwi i po­żo­gi po­wsta­nie orzeł, roz­wi­nie skrzy­dła, po­chwy­ci świat po­tęż­ny­mi szpo­na­mi i pod­nie­sie go ku słoń­cu, ku świa­tłu.

Ofi­cer słu­chał star­ca, pa­trzał w dal, po twa­rzy jego prze­bie­gły róż­ne uczu­cia: za­pał, wzru­sze­nie, pra­gnie­nie czy­nu. Może chciał­by być tym or­łem…

Sta­rzec umilkł, on po­chy­lił się do jego ra­mie­nia z po­ca­łun­kiem.

– Do wi­dze­nia, mi­strzu! – rzekł.

– Do wi­dze­nia, Na­po­le­onie! – od­parł ksiądz i dłoń drżą­cą po­ło­żył na gło­wie mło­dzień­ca.II.

Na ma­łej wy­sep­ce, zwa­nej "Ro­che-Ma­rie", na­prze­ciw Qu­ibe­ron w Bre­ta­nii, wzno­si­ła się od cza­sów nie­pa­mięt­nych sta­ra, na­wpół oba­lo­na wie­ża, zbu­do­wa­na przez sław­ny ród Ker­ma­ge­lów, któ­re­go ko­leb­ka, za­mek Ker­gu­ere­on pię­trzył się na prze­ciw­nym brze­gu. Nie był to wła­ści­wie już za­mek, lecz wspa­nia­ła ru­ina, źró­dło le­gend i sie­dli­sko pusz­czy­ków, od­zy­wa­ją­cych się każ­de­go wie­czo­ra wśród ścian mchem po­ro­słych po­nu­rym swym krzy­kiem. Oprócz wie­ży wzno­si­ła się jesz­cze na wy­sep­ce mata chat­ka, za­miesz­ka­na przez ry­ba­ka na­zwi­skiem Le­kel­ler i jego ro­dzi­nę, skła­da­ją­cą się z żony, bar­dzo po­czci­wej ko­bie­ty, i je­dy­nej cór­ki, dwu­na­sto­let­niej Józi o ser­cu tkli­wem na każ­dą nie­do­lę i ko­cha­ją­cem wszyst­kich nie­szczę­śli­wych. Miesz­kał jesz­cze w cha­cie ry­ba­ka brat jego ro­dzo­ny, Piotr, daw­ny żoł­nierz, zna­jo­my księ­dza Mel­wy, naj­szczer­sza w świe­cie du­sza. We­dług Pio­tra je­dy­nym za­wo­dem, god­nym uzna­nia, była woj­na. Otrzy­mał on z tego po­wo­du przy­do­mek Bel­ze­bu­ba; przy­do­mek ten nie­co nada­wał się do jego po­wierz­chow­no­ści. Ol­brzy­mie­go wzro­stu, śnia­dej moc­no cery, z po­licz­kiem prze­cię­tym wiel­ką szra­mą, sta­rzec ten bu­dził mi­mo­wol­ne uczu­cie prze­stra­chu, no­sił przy­tem za­wsze na gło­wie czar­ny bi­ret, a czo­ło miał ciem­ną chust­ką prze­wią­za­ne. Zwy­czaj ten wzbu­dzał cie­ka­wość wie­lu osób.

Piotr wal­czył w mło­do­ści pod do­wódz­twem Mon­te­al­ma, a po­tem La Fay­eta. W cza­sie da­le­kich po­cho­dów spo­tkał raz księ­dza Mel­wy, któ­ry był wów­czas mi­sy­ona­rzem i od­dał mu wiel­ką przy­słu­gę, bo w chwi­li gro­żą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa ży­cie mu oca­lił. Od tego cza­su za­wią­za­li ze sobą ser­decz­ne sto­sun­ki i utrzy­my­wa­li je cią­gle. Ksiądz, zmę­czo­ny pra­cą mi­sy­ona­rza, przy­był do Pa­ry­ża i od­dał się czy­nom po­boż­nym, Piotr zaś, znu­żo­ny tru­da­mi żoł­nie­rza, osiadł przy ro­dzi­nie, a że uzbie­rał so­bie pew­ną sum­kę, więc cię­ża­rem bra­tu nie był.

Przy­by­cie księ­dza Mel­wy z Mar­gie­lem na wy­spę "Ro­che-Ma­rie" było dla sta­re­go żoł­nie­rza praw­dzi­wą ra­do­ścią: wy­po­rzą­dził na­tych­miast dla nich w wie­ży dwie izby z pięk­nym wi­do­kiem na mo­rze, ofia­ro­wał księ­dzu swo­je usłu­gi i pro­sił, aby mu po­zwo­lił przy­czy­nić się tak­że do wy­cho­wa­nia mło­de­go chłop­ca.

– Wy – mó­wił do star­ca, ze zwy­kłym so­bie za­pa­łem i ru­basz­no­ścią – na­ła­du­je­cie mu gło­wę ro­zu­mem, ja na­uczę go rze­mio­sła wo­jen­ne­go. Bę­dzie­my się z cza­sem chlu­bi­li na­szym wy­cho­wań­cem.

– Daj Boże – od­po­wie­dział ksiądz Mel­wy po­waż­nie, i w my­śli jego sta­nął inny wy­cho­wa­niec, któ­rym się zaj­mo­wał, gdy miesz­kał przez czas ja­kiś na Kor­sy­ce – oby za­słu­żył, że­bym tam­te­mu mógł go kie­dyś od­dać – rzekł so­bie w du­szy, a gło­śno do­dał:

– Do­brze, bę­dzie­my go wspól­nie wy­cho­wy­wa­li, Pio­trze, lecz żą­dam, aże­byś nig­dy nie wy­mó­wił przed Mar­ge­lem na­zwy zam­ku Ker­ma­gu­elów.

Piotr spoj­rzał ba­daw­czo w oczy księ­dza.

– Czyż­by chło­piec do tej ro­dzi­ny na­le­żał? – za­py­tał.

– Na­le­ży on te­raz do wiel­kiej ro­dzi­ny ludz­ko­ścią zwa­nej – od­parł Mel­wy. – Tu­taj, na tej wy­spie, po­wi­nien za­po­mnieć o prze­szło­ści. Ty hart cia­ła w nim wy­ro­bisz i na­uczysz go wal­czyć, ja hart du­cha i na­uczę go ko­chać bliź­nich.

Bel­ze­bub przy­rzekł za­sto­so­wać się do ży­cze­nia księ­dza i do­trzy­mał przy­rze­cze­nia: uczył Mar­ge­la rze­mio­sła wo­jen­ne­go, wzmac­niał jego siły i zręcz­ność, a wi­dząc za­mi­ło­wa­nie chło­pa­ka do za­baw i opo­wia­dań ry­cer­skich, ma­wiał czę­sto do księ­dza Mel­wy:

– Krew przod­ków pły­nie w jego ży­łach.

Ksiądz mil­cze­niem zby­wał za­wsze tę po­chwa­łę swe­go wy­cho­wań­ca, raz jed­nak­że, po­ło­żyw­szy dłoń na ra­mie­niu sta­re­go żoł­nie­rza, rzekł:

– Zga­dłeś, dru­hu, krew przod­ków w nim gra. – Po­czem opo­wie­dział mu hi­sto­ryę ży­cia dziec­ka.

Od­tąd Piotr ser­decz­niej jesz­cze po­ko­chał chłop­ca i gor­li­wiej go uczył sztu­ki wo­jen­nej. Cała ro­dzi­na ry­ba­ka po­lu­bi­ła Mar­ge­la: tkli­we ser­ce Józi prze­czu­ło, iż wiel­kie ja­kieś nie­szczę­ście do­tknę­ło chłop­ca, więc sta­ra­ła się je zła­go­dzić przy­ja­znem obej­ściem. Kie­dy Mar­gel zja­wił się po raz pierw­szy w cha­cie jej ro­dzi­ców, zda­ło się, iż kró­le­wicz za­cza­ro­wa­ny, w po­sta­ci bied­ne­go wie­śnia­ka, wstą­pił w ich pro­gi. Czę­sto sta­ry ry­bak brał do ło­dzi chłop­ca i uczył go za­pusz­czać sie­ci, ryby na węd­kę ło­wić. Mat­ka Józi do­ga­dza­ła przy obie­dzie i wie­cze­rzy chłop­cu, jed­nem sło­wem wszy­scy byli do­brzy dla sie­ro­ty, a głów­ny jego opie­kun po­ko­chał go tak, jak pierw­sze­go swe­go wy­cho­wań­ca z Kor­sy­ki, z któ­rym jesz­cze te­raz ser­decz­ne łą­czy­ły go sto­sun­ki. Chłop­cy byli wszak­że nie­po­dob­ni do sie­bie: tam­ten był dziec­kiem rzad­kich zdol­no­ści i rzad­kiej lo­gi­ki. Dzi­siaj już wy­rósł na mło­dzień­ca, od­wie­dzał jed­nak za­wsze mi­strza swe­go i za­wsze lu­bił z nim pro­wa­dzić po­waż­ne dys­pu­ty, a nie­zaw­sze dał się prze­ko­nać.

– Czy Bóg od cza­su do cza­su nie zsy­ła świa­tu istot, ma­ją­cych wy­peł­nić nie­zwy­kłe prze­zna­cze­nie, a tyl­ko ze­wnętrz­nie do lu­dzi po­dob­nych? – py­tał sie­bie zwy­kle sta­rzec po odej­ściu mło­de­go Na­po­le­ona.

Mar­gel był in­nym zu­peł­nie: słu­chał mi­strza po­waż­nie, w sku­pie­niu du­cha, z usza­no­wa­niem, ale nie ośmie­lał się nig­dy roz­pra­wiać z nim, a tem wię­cej chcieć go prze­ko­ny­wać. Tam­ten był pe­łen za­pa­łu i chę­ci pa­no­wa­nia nad każ­dym; tego grom, jaki weń tak nie­spo­dzia­nie ude­rzył, prze­ra­ził. Był od­tąd smut­nym i mil­czą­cym, na­wet nie­śmia­łym; je­dy­nie Jó­zia umia­ła cza­sa­mi wy­wo­łać uśmiech na jego usta. Lecz ci­sza, jaka go na wy­spie oto­czy­ła, życz­li­wość lu­dzi, któ­rej do­zna­wał, a szcze­gól­niej cią­głe ob­co­wa­nie z księ­dzem Mel­wy po­czę­ły po­wo­li ko­rzyst­nie na nie­go wpły­wać: roz­wi­jał się umy­sło­wo, otrzą­sał z apa­tyi, po­czął się jed­nem sło­wem bu­dzić du­cho­wo. Mel­wy sta­rał się wsz­cze­pić w jego ser­ce mi­łość dla wszyst­kie­go, co pięk­ne i wznio­słe, a tak­że dla ca­łej ludz­ko­ści, uczu­cia zaś te sta­ran­nie w dziec­ku roz­wi­jał. Raz, kie­dy sie­dli we dwóch na ska­li­stem wy­brze­żu wy­spy, wska­zu­jąc na pie­nią­ce się u ich stóp mo­rze, mistrz rzekł:

– Wi­dzisz te fale? Tyś jed­ną z nich: je­śli z cza­sem uda ci się wy­ro­snąć po nad inne, bądź za­wcza­su na to przy­go­to­wa­ny, iż spo­tkasz sil­niej­sze od sie­bie, któ­re cię oba­lą i same wy­nio­są się w górę, a ty roz­pły­niesz się w tej wo­dzie, z któ­rej po­wsta­łeś.,. Tak, synu mój, wszy­scy lu­dzie mają jed­na­ko­we pra­wa do ży­cia, do szczę­ścia i do wy­nie­sie­nia się. Za­po­mnij, kim byli ro­dzi­ce twoi, za­po­mnij o przy­wi­le­jach, z ja­kich ko­rzy­sta­li twoi przod­ko­wie, o tem tyl­ko pa­mię­taj, że ża­den z two­ich nie spla­mił się czy­nem hań­bią­cym. Dziś po­łącz się z lu­dem pro­stym, daj mu szla­chet­ność swych przod­ków, on ci da swą siłę i sta­niesz się po­tęż­nym, bez­piecz­nym.

Mar­gel drgnął, bla­dą jego twarz ob­lał ru­mie­niec.

– Mam­że prze­ba­czyć mor­der­com mo­ich ro­dzi­ców? – za­py­tał po­sęp­nym gło­sem.

– Tak – od­parł ksiądz – czy moż­na lud, masę całą wi­nić za czy­ny zbłą­ka­nych jed­no­stek?…

To po­wie­dziaw­szy, po­czął mó­wić gło­sem ła­god­nym o mi­ło­ści bliź­nie­go i o prze­ba­cze­niu uraz, a mó­wił tak pięk­nie i prze­ko­ny­wa­ją­co, iż Mar­gel spu­ścił oczy, szep­cząc:

– Będę chciał za­po­mnieć i prze­ba­czyć im.

Wśród ta­kie­go ży­cia ci­che­go, na na­uce upły­nę­ło Mar­ge­lo­wi lat kil­ka ży­cia; skoń­czył wresz­cie lat pięt­na­ście, z dziec­ka prze­isto­czył się w mło­dzień­ca, któ­ry po­wa­gą umy­słu, oraz in­te­li­gen­cyą ra­do­wał księ­dza, a siłą i zręcz­no­ścią w za­chwyt wpro­wa­dzał Pio­tra.

Czy jed­nak­że Je­rzy, ta­kie było imię chłop­ca, czuł się za­do­wo­lo­nym ze swej doli? Wąt­pić na­le­ża­ło. Go­dzi­na­mi prze­cha­dzał się on czę­sto nad brze­giem mo­rza i wpa­try­wał się z wi­docz­nem utę­sk­nie­niem w ma­ja­czą­cy w od­da­li ląd sta­ły… O, cóż­by dał za to, żeby módz się tam do­stać!,.. Lecz nie śmiał o to na­wet pro­sić księ­dza. Prócz sta­re­go ry­ba­ka nikt z miesz­kań­ców wy­spy nig­dy na ląd nie jeź­dził; ry­bak sam je­den pły­nął po żyw­ność dla wszyst­kich, rzad­ko kie­dy to­wa­rzy­szył mu Piotr sta­ry. Je­rze­mu du­sza się rwa­ła do szer­sze­go świa­ta, do lu­dzi, do gwar­niej­sze­go ży­cia; tę­sk­no­ta ta wzra­sta­ła z każ­dym dniem, a z nią pra­gnie­nie wy­do­by­cia się z cia­snej wy­spy. I nie moż­na się było dzi­wić chłop­cu: ry­bak po­czął przy­wo­zić ze swo­ich wy­cie­czek nie­po­ko­ją­ce wie­ści. Na lą­dzie wrza­ła bra­to­bój­cza wal­ka, krew się lała. Je­rzy słu­chał chci­wie tych wie­ści, na­stęp­nie na­uczy­cie­la ob­rzu­cał py­ta­nia­mi:

– Dla­cze­go oni się biją?… O co im cho­dzi?…

Ksiądz mil­czał zwy­kle, a póź­niej mó­wił:

– Bo za­po­mnie­li o mi­ło­ści Chry­stu­so­wej…III.

Pew­ne­go wie­czo­ra ksiądz Mel­wy z sta­rym Pio­trem sta­li opar­ci o ka­mien­ną ba­lu­stra­dę, ota­cza­ją­cą szczyt wie­ży­cy i ku mo­rzu pa­trzy­li; żoł­nierz po­sia­dał sta­rą lu­ne­tę i za jej po­mo­cą wy­pa­try­wał wła­śnie pły­ną­ce po mo­rzu okrę­ty, a ile­kroć spo­strzegł sta­tek an­giel­ski, rzu­cał za nim prze­kleń­stwo. Nie­na­wi­dził on An­gli­ków z ca­łej du­szy, a w nie­na­wi­ści tej cała jego po­li­ty­ka się mie­ści­ła, o in­nych kwe­sty­ach nie miał po­ję­cia… An­gli­cy byli we­dług nie­go przy­czy­ną wszyst­kich klęsk na zie­mi, sprę­ży­ną wszyst­kich zbrod­ni i grze­chów.

Dziw­ne rze­czy dzia­ły się tego wie­czo­ra na mo­rzu: bu­rza nad­cią­ga­ła z da­le­ka, w dusz­nem, przy­tła­cza­ją­cem po­wie­trzu roz­le­ga­ły się głu­che grzmo­ty, od cza­su do cza­su ja­sne bły­ska­wi­ce prze­bie­ga­ły wę­żem ogni­stym po ciem­nem skle­pie­niu nie­ba, wzbu­rzo­ne fale szu­mia­ły zło­wro­go.

– Szel­my, zbó­je, An­gli­cy! – mruk­nął zno­wu sta­ry Piotr, gdyż wła­śnie uka­za­ły się na mo­rzu stat­ki an­giel­skie.

– An­gli­cy – po­wtó­rzył w za­my­śle­niu Mel­wy – a stat­ków fran­cu­skich nie wi­dzisz?

– Nie – od­parł żoł­nierz – wi­dzę tyl­ko trzy stat­ki an­giel­skie, któ­re zda­ją się po­su­wać ku nam, cze­go te ło­try chcą tu­taj?

– Bę­dzie bi­twa – rzekł po­sęp­nym gło­sem ksiądz – czy wi­dzisz te ogni­ska tle­ją­ce na wy­brze­żu? Tam obo­zu­ją re­pu­bli­ka­nie. Garść ich po­dob­no, nie po­do­ła­ją prze­wa­ża­ją­cej sile.

Na­prze­ciw owych ognisk, w głę­bi wy­brze­ża, na sza­rze­ją­cem tle nie­ba ry­so­wa­ły się po­sęp­ne, ta­jem­ni­cze mury za­mczy­ska; zda­wa­ły się one być nie­mym świad­kiem tego, co się mia­ło tu­taj ode­grać. Wtem z naj­wyż­sze­go ich szczy­tu buch­nął snop iskier, da­jąc znak, iż świa­dek żyje; lecz znak ten ta­jem­ni­czy zgasł na­tych­miast, w tej sa­mej chwi­li wszak­że z kil­ku stron ozwa­ły się po­sęp­nym gło­sem pusz­czy­ki… Czyż­by snop iskier je zbu­dził?

– Ru­iny za­ję­te są wi­docz­nie przez ro­ja­li­stów – ode­zwał się ksiądz – po­ro­zu­mie­wa­ją się z An­gli­ka­mi.

– Z An­gli­ka­mi? – za­py­tał zdzi­wio­ny Piotr i w gło­wie jego po­wstał za­męt: on sza­no­wał stron­ni­ków kró­la, a ci po­ro­zu­mie­wa­ją się z An­gli­ka­mi, co to ma zna­czyć?

– Ro­ja­li­ści bre­toń­scy zwa­ni Szu­ana­mi, któ­rzy z tu­tej­szym lu­dem trzy­ma­ją? – za­py­tał zno­wu.

– Tak – od­parł ksiądz smut­nym gło­sem – An­gli­cy mają na­dzie­ję, iż sko­rzy­sta­ją z bra­to­bój­czej wal­ki, któ­ra Fran­cyę nisz­czy.

– Ga­dzi­ny!

– Nie oni win­ni, ale ci, co ich po­mo­cy we­zwa­li prze­ciw wła­snym bra­ciom – od­parł Mel­wy – każ­de­mu u nas wia­do­mo, że An­gli­cy są na­szy­mi za­cię­ty­mi wro­ga­mi od wie­ków, że od naj­daw­niej­szych cza­sów czy­ha­ją na zgu­bę Fran­cyi, win­ni są ci, któ­rzy z wro­ga na­ro­du uczy­ni­li swe­go sprzy­mie­rzeń­ca; my­ślisz może, że te okrę­ty wio­zą sa­mych An­gli­ków? Rę­czę ci, że moc na nich jest Fran­cu­zów, prze­bra­nych w mun­du­ry an­giel­skie.

– O, sro­mo­ta! o, hań­bo! – wy­krzyk­nął ze szcze­rem obu­rze­niem sta­ry we­te­ran – i mnie to przy­szło do­żyć ta­kich rze­czy!

– Obyś gor­szych, smut­niej­szych nie do­żył – szep­nął ksiądz. – Dużo jesz­cze błę­dów i zbrod­ni po­peł­nio­nych zo­sta­nie, za nim ro­ja­li­ści i re­pu­bli­ka­nie po­da­dzą so­bie dło­nie do zgo­dy i bra­to­bój­cza wal­ka usta­nie; za nim każ­dy ja­sno zro­zu­mie, gdzie słusz­ność, gdzie cel świę­ty…

– Ja tam wolę stron­nic­two umiar­ko­wa­ne… Nie mor­du­ją ko­biet ani dzie­ci, nie okra­da­ją ko­ścio­łów, a przy­tem Mar­gel do nich na­le­ży.

– Krwią, ale prze­ko­na­nia­mi nie wie­my, gdzie wła­ści­wie na­le­ży. To dziec­ko jesz­cze. Lecz Mar­gel zro­zu­miał­by, że łą­cze­nie się z An­gli­ka­mi jest pod­ło­ścią.

– Na to zgo­da – rzekł we­te­ran.

– A wo­lisz umiar­ko­wa­nych, któ­rzy łą­czą się z nimi?

Sta­ry żoł­nierz usta otwo­rzył ze zdzi­wie­nia.

– Gdy­byś na­praw­dę tak nie­na­wi­dził ogni­ście An­gli­ków, jak ich prze­kli­nasz – cią­gnął da­lej Mel­wy – nie pa­trzył­byś w tej chwi­li spo­koj­nie, jak stat­ki ich zdą­ża­ją ku Fran­cyi… Ze­sta­rza­łeś się, Pio­trze… Pa­mię­tam cię in­nym zu­peł­nie; pa­mię­tam, jak z na­ra­że­niem ży­cia nio­słeś li­sty i wia­do­mo­ści z obo­zu do obo­zu; dzi­siaj nie my­ślisz już o tem, że moż­na na przy­kład wsiąść do łód­ki i ostrzedz do­wód­cę re­pu­bli­ka­nów o gro­żą­cem nie­bez­pie­czeń­stwie… Ja cię za­stą­pię… Wpraw­dzie wio­sło­wać nie umiem, lecz ufam, iż Bóg mnie wes­prze.

– Na mi­łość Bo­ską, nie czyń­cie tego – od­parł wy­lęk­nio­ny Piotr – toć bu­rza lada chwi­la za­ry­czy nad tem mo­rzem.

– A jed­nak po­pły­nę – od­parł sta­now­czo Mel­wy – re­pu­bli­ka­nów trze­ba ostrzedz, a po­nie­waż nikt tego nie chce uczy­nić, więc ja mu­szę.

– Po­zwól­cie mnie to uczy­nić – rzekł Piotr po­kor­nym to­nem – od­wa­gi mi nie bra­ku­je, tyl­ko pew­ny nie je­stem, gdzie słusz­ność, gdzie praw­da. Idę – rzekł Piotr – wie­rzę wam, jak przy­ka­za­niom Bo­żym…

– Niech cię Bóg pro­wa­dzi – wzru­szo­nym gło­sem rzekł ksiądz.

W tej sa­mej chwi­li roz­legł się huk pio­ru­nu, z mo­rza buch­nął pło­mień, je­den ze stat­ków an­giel­skich za­głę­bił się w fa­lach wzbu­rzo­nych.

– Bóg uka­rał wy­stęp­nych – rzekł ksiądz.

Piotr się prze­że­gnał i zbiegł szyb­ko z krę­tych scho­dów wie­ży­cy, aby ku przy­sta­ni po­spie­szyć.

Mo­rze po­czy­na­ło sza­leć; po­wie­trze dy­sza­ło nie­spo­koj­nie; bły­ska­wi­ce roz­dzie­ra­ły co chwi­la nie­bo, czer­wo­nem świa­tłem ob­le­wa­jąc ho­ry­zont; fale hu­cza­ły zło­wro­go i żół­tą pia­ną pry­ska­ły na wszyst­kie stro­ny. Nie uląkł się jed­nak­że sta­ry żoł­nierz, po­czął wzro­kiem szu­kać czół­na, lecz czół­na nie było..

– Czyż­by w bu­rzę brat pu­ścił się na po­łów? – za­py­tał sam sie­bie. – Lecz nie, on nad­to roz­sąd­ny – do­dał za­raz. – A może Mar­gel?

To przy­pusz­cze­nie jesz­cze bar­dziej go prze­ra­zi­ło, więc od­su­nął je na­tych­miast. Chło­piec z pew­no­ścią jest u sie­bie w tej chwi­li. Jed­nak­że nie­po­ko­ją­ce przy­pusz­cze­nie wró­ci­ło do jego ser­ca, nie mógł go uci­szyć.

– Kto wie – do­dał – od pew­ne­go cza­su chło­piec wiecz­nie ku wy­brze­żu pa­trzał, ku sta­rym zwa­li­skom, może coś prze­czu­wa?

I wró­cił szyb­ko na wie­żę sta­ry żoł­nierz.

– Gdzie Je­rzy? – za­py­tał zdy­sza­nym gło­sem, wpa­da­jąc do po­ko­ju księ­dza.

Mel­wy drgnął.

– Może śpi – od­rzekł – wo­lał­bym, żeby nie wie­dział, iż na bi­twę się za­no­si.

– Dla­cze­go? Nie­chby ją wi­dział z da­le­ka… do­da­ło­by mu to ocho­ty ry­cer­skiej – od­parł Piotr.

Ksiądz zmarsz­czył brwi.

– Ma jej aż nad­to – szep­nął – lecz trze­ba zo­ba­czyć, co istot­nie robi – do­dał gło­śniej i udał się do po­ko­ju wy­cho­wań­ca.

Nie zna­leź­li go tam i w cha­cie ry­ba­ka nie było go rów­nież, brak czół­na wska­zy­wał co się z nim sta­ło.

– Rę­czę, iż po­je­chał na wy­brze­że – rzekł Piotr – nie­raz mó­wił, że chciał­by kie­dy zwie­dzić owe sta­re zwa­li­ska. Co ro­bić?

– Nie my­śleć w tej chwi­li o chłop­cu – od­parł ksiądz sta­now­czo – weź sta­rą łódź, jedź do obo­zu re­pu­bli­kań­skie­go i speł­nij obo­wią­zek wzglę­dem tych, któ­rzy prze­ciw An­gli­kom wal­czą; nad Mar­ge­lem Opatrz­ność czu­wać bę­dzie…

Piotr wes­tchnął cięż­ko: jego ulu­bie­niec był w nie­bez­pie­czeń­stwie, a on z po­mo­cą nie mógł mu spie­szyć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: