- W empik go
Orzeł w cierniowej koronie - ebook
Orzeł w cierniowej koronie - ebook
Paweł, polski inteligent, który wyemigrował do Szwecji, odwiedza Polskę po przemianach ustrojowych. Przypadkiem trafia na pogrzeb stalinowskiego aparatczyka Lipczenki. Staje się to pretekstem do przedstawienia czytelnikowi realiów opanowanego przez Sowietów kraju, przygotowującego się pod moskiewską kontrolą do kolejnej wojny światowej. Widok członków konduktu, starych, zgorzkniałych ludzi, wzbudza w nim potok wspomnień: dzieciństwo spędził w okupowanym przez Sowietów Lwowie, młodość w dolnośląskim miasteczku, gdzie władzę sprawował Urząd Bezpieczeństwa, a inwigilacja grupy inteligentów doprowadziła do aresztowania jego ojca. Opowiada też historię tajemniczego zabójstwa i wyrafinowanej intrygi, w wyniku której w ręce enkawudzisty dostały się materiały na temat tajemniczej choroby Lenina…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-994-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czas rozkwitu królujących tu wiosną magnolii dawno już minął, a zieleń ich pozbawionych kwiatów krzewów wtapiała się w tło liściastych drzew i młodych, wysmukłych tui, stojących na straży spokoju umarłych. Z subtelnie splatającymi się odcieniami zieleni kłóciła się pstrokacizna nagrobnych kwiatów, przeważnie sztucznych. Nad ogromną, porażoną upałem nekropolią panowała cisza, niekiedy tylko przerywana głosami ptaków, hałaśliwie przemieszczających się wśród gałęzi starych drzew.
Paweł przekroczył cmentarną bramę i zagłębił się w tę enklawę spokoju, zostawiając za sobą uciążliwy gwar otaczającego go od rana uniwersyteckiego towarzystwa i bezimienną masę obcych ludzi, pasażerów tramwaju, który przewiózł go po rozgrzanych, zapylonych ulicach miasta. Do rozklekotanego wagonu wcisnął się z trudem i balansując nienachalnie wśród pasażerów, zajął miejsce, jak za dawnych lat, przy oknie tylnego pomostu, ciekawie obserwując znane okolice. Minęli nowoczesny, przeszklony budynek domu towarowego, przed gmachem opery tramwaj ostro skręcił w prawo, aby po przejeździe koło pięknego gmachu dawnej Reduty Kupieckiej powrócić do pierwotnego kierunku i zmierzając wąską ulicą, dotrzeć do rzeki. Rynek z pięknym ratuszem i dochodzące do niego uliczki ominęli bokiem – kilka lat po wojnie linie tramwajowe zostały tam zlikwidowane. Po wjeździe na szeroki most nad rzeką i po zjeździe z niego nasycał się widokiem monumentalnego gmachu uniwersytetu, potem tramwaj ostro skręcił i zagłębił się w nieciekawą, mało zniszczoną przez wojnę dzielnicę. Tutaj żar przepędził ludzi z ulic i tylko naprzeciw pierwszego przystanku za mostem, gdzie wysiadło sporo osób, przed sklepem mięsnym, jak jeszcze niedawno, w siermiężnych czasach, stała spora gromadka oczekujących na dowóz towaru. Niektórzy po opuszczeniu tramwaju przebiegli przez ulicę i zasilili kolejkę. Koło budynku dworca zlikwidowanej kolei wąskotorowej w wagonie zaczęło robić się luźno, a po minięciu rozległego skweru, otoczonego na obrzeżach drzewami i stąd zwanego przesadnie parkiem, pojawiły się miejsca siedzące. Paweł siadł.
Minęli wiadukt kolejowy i tramwaj wolno toczył się po rozklekotanych szynach wzdłuż muru oddzielającego ulicę od rozległego terenu ponurej sławy XIX-wiecznego więzienia, a zarazem katowni. Tu Niemcy gilotynowali skazanych, a ich powojenni następcy rozstrzeliwali lub wieszali własnych więźniów. Gilotynę wywieźli Sowieci. Studenci medycyny nieraz zastanawiali się po cichu, czy umieszczone w drewnianych stojakach zakonserwowane głowy służące jako preparaty do ćwiczeń z anatomii nie należały do ofiar niemieckich egzekucji. To wydawało się mało prawdopodobne. Od zakończenia wojny minęły lata, a budynek Collegium Anatomicum, witający przybyłych napisem Mors ianua vitae („Śmierć bramą życia”), był znacznie uszkodzony podczas działań wojennych. Paweł zastanawiał się, do kogo należała głowa, przy której przyszło mu spędzić cały trzeci semestr studiów. Nic nie dało się wyczytać z prześladujących go do dzisiaj wyrazistych, szlachetnych rysów mężczyzny zmarłego w kwiecie wieku, teraz już bezimiennego. Z czasem oblicze zmarłego zasłonił zdjęty z głowy skalp, otwarto czaszkę i wyjęto do preparowania szarą galaretowatą masę mózgowia z umarłymi już myślami i uczuciami. Jaki był los tego człowieka? Dlaczego nikt nie upomniał się o jego ciało? Czyżby nie miał nikogo bliskiego, rodziny, przyjaciół, a może padł od kul na podwórku mijanego więzienia? Takich nie wydawano rodzinom; grzebano w zakątkach cmentarza lub przekazywano jako materiał do ćwiczeń anatomicznych.
Dalsze wspomnienia ze studenckich czasów przyniósł przystanek przy ulicy ograniczającej więzienie od północy. Tu onegdaj wysiadał, aby dotrzeć do nieodległej kliniki psychiatrycznej. Budynek przez nią zajmowany wybudowano tuż po oddaniu kompleksu więzienia jako Miejski Zakład dla Umysłowo Chorych. Było to pod koniec XIX wieku, kiedy dzielnica ta stanowiła odległe, mało dostępne peryferie miasta i chyba nie był to przypadek: wykluczonych z powodu niesprawności umysłowych i przestępców umieszczono z dala od tętniącego życiem śródmieścia. Później przeniesiono klinikę w miejsce ustronne, ale położone niedaleko kompleksu budynków Wydziału Lekarskiego. Kierowali nią wybitni specjaliści, w tym przez trzy lata, do swej przedwczesnej śmierci słynny Alzheimer. Renomę jej zniszczył profesor psychiatrii, a zarazem nazistowski pułkownik, aktywny uczestnik procesu eutanazji umysłowo chorych i przeprowadzania na nich zbrodniczych eksperymentów. Po szesnastu latach od zakończenia wojny, zagrożony wyrokiem sądowym, popełnił samobójstwo, rzucając się w przepaść w górach Tyrolu. Działania wojenne nie oszczędziły budynku kliniki, więc umieszczono ją ponownie w dawnym miejscu, oddając w ręce lwowskiego profesora. Był to człowiek nadzwyczaj sympatyczny, świetny wykładowca, posługujący się piękną polszczyzną i przekazujący wiedzę wyraziście. Na wykłady zapraszał pacjentów i rozmawiał z nimi, ujawniając kunszt psychiatry i wspaniałe podejście do ludzi. Do chorych odnosił się z szacunkiem, niczym nie urażając ich godności. Emanujący empatią arcymistrz słuchania. Wykłady profesora przyciągały studentów różnych lat, a Paweł po raz pierwszy pojawił się na nich za namową starszego kolegi, jeszcze przed rozpoczęciem kursu psychiatrii. Dzięki temu poznał profesora, który wkrótce został na pewien czas uwięziony i po uwolnieniu pozbawiony stanowiska jako niepewny politycznie.
Wspomnienia sprzed ponad trzydziestu lat przerwała syrena płynącej po kanale barki. Przeniósł się na drugą stronę wagonu, aby nie przeoczyć przystanku przy głównej bramie cmentarza. Jej pojawienie się sygnalizowały coraz gęściej porozkładane stragany z kwiatami i zniczami. Kupujących nie było, sprzedawcy chronili się przed słońcem pod rozciągniętymi nad stołami daszkami.
Wysiadł z tramwaju, zszedł z nadbrzeżnego nasypu, na którym leżały tory. Kupił u znudzonej i zmęczonej upałem kobiety kwiaty, znicze i zapałki. Skierował się ku wejściu. Mimochodem spojrzał na wiszące koło bramy klepsydry. Uwagę zwracała jedna, świeżo naklejona na tych już podniszczonych, wyróżniająca się wielkością, brakiem krzyża i tradycyjnego skrótu „śp.”.
Z głębokim żalem żegnamy ppłk. Anatola Lipczenkę, zasłużonego bojownika o wolność i demokrację, zmarłego 20 sierpnia 1989 roku w wieku 84 lat. Pogrzeb odbędzie się na tutejszym cmentarzu w dniu 28 VIII 1989 r. Odprowadzenie zwłok do kwatery zasłużonych poprzedzi pożegnanie w kaplicy rozpoczynające się o godzinie 12.00. Cześć jego pamięci. ZBoWiD i towarzysze.
Lipczenko – „bojownik o wolność i demokrację”. Wiele lat upłynęło, a więc nie dziwi, że zmarł jako podpułkownik. „ZBoWiD” – odtworzył w pamięci: to Związek Bojowników o Wolność i Demokrację, nazwa, której każde słowo dla znających przeszłość jej członków było szyderstwem. „Towarzysze” – nie było wątpliwości: to ten! Paweł poczuł podniecenie. Co za zbieg okoliczności: przybył do kraju na kilka dni, po latach przymusowej nieobecności, znalazł się tu i teraz, aby mieć okazję uczestniczenia w ostatniej drodze tego upiornego człowieka, winnego męczeństwa ojca, za którego sprawą nadzieje wielu ludzi na spokojne życie po wojennej zawierusze zamieniły się w horror. Spojrzał na zegarek; miał godzinę. Żwawo podążył do biura zarządu nekropolii, gdzie dość szybko uiścił opłatę za grób rodziców, po czym udał się nań, wczoraj uporządkowany, złożyć kwiaty. Wrócił na główną aleję wiodącą do kaplicy. Poza nim podążała w jej stronę, podpierając się na lasce, przygarbiona staruszka w czarnej sukni i takiej chustce zasłaniającej siwe włosy.
Dotarł na miejsce i zajął miejsce tuż przy wejściu, w ostatniej ławce. Słońce w tym bezchmurnym sierpniowym dniu zbliżało się do zenitu i jego ostre promienie bez trudu przebijały się przez misternie ułożone szkła witraża cmentarnej kaplicy. W jej posępnym mroku rozpraszały się świetliste smugi krwistej czerwieni, żółci i fioletu. Pojedyncza szeroka wiązka światła nieokreślonej barwy, utworzona dzięki pokonaniu przez promienie słońca grubej warstwy brudu w górnej, niezabarwionej części witraża, padała na woskową twarz zmarłego. Widok tego ukształtowanego pośmiertnie szarego oblicza kontrastował z ubraniem nieboszczyka, które za sprawą gry świateł mieniło się różnymi kolorami jak strój arlekina.
Niewielka grupa żałobników, mężczyzn w podeszłym już wieku, siedziała milcząco w mroku kaplicy, oczekując na początek uroczystości. W pewnej odległości za nimi zajęli miejsca trzej młodzi ludzie w szarych, podobnie skrojonych garniturach i identycznych jedwabnych krawatach. Skłaniając się ku sobie, wypełniali czas prowadzoną szeptem rozmową.
Po obu stronach katafalku ustawiono dla najbliższych zmarłego dwanaście drewnianych, wyścielonych czarnym aksamitem krzeseł. Tylko połowa była zajęta. Twarze siedzących na nich starców w dochodzącym przez witraż oświetleniu mieniły się nienaturalnymi barwami. Pięciu z nich, jakby żywcem wyjętych z bezlitosnych karykatur, tworzyło po lewej stronie trumny zwarty szereg, na podobieństwo zmokłych ptaków. Obwisłe nosy, uszy i policzki, połyskujące łysiny lub niskie czoła, krótko strzyżone siwe czupryny lub strąki włosów niechlujnie opadające na karki. Oblicza jednych wynędzniałe, pobrużdżone, na poły zmumifikowane, z zarozumiale podniesionymi łukami brwi, odętymi wargami i kącikami ust pogardliwe zdążającymi ku szyi. U innych policzki zaokrąglone, ciastowate, okraszone niezdrowym rumieńcem, a usta mięsiste, w półuśmieszku pozorującym życzliwość dla całego świata. Różni, a zarazem upodobnieni do siebie starością i niedającą się opisać, ale uchwytną skazą podle spędzonego życia.
Ludzie ci zadali sobie niemały trud przezwyciężenia bezsilności wychudłych nóg, pokonania ciążenia ku ziemi przygiętego tułowia, utrzymania w pionie nieustępliwie chylącej się głowy i opanowania parkinsonalnego drżenia mięśni. Z powodzeniem pokonali dystans od bramy cmentarnej do kaplicy, śliniąc się przy tym i mamrocząc. Teraz odpoczywali przy katafalku, przepełnieni żalem nad swym starczym losem, obojętnie spoglądając na zwłoki człowieka, z którym związani byli latami służby i dopuszczalnym w jej ramach koleżeństwem. Przybyli na to pożegnanie swego towarzysza i wieloletniego przełożonego, wygarnięci ze swych legowisk nie tyle poczuciem wspólnoty, co irracjonalną obawą przed samotnością w chwilach własnej, nieuchronnie zbliżającej się ostatniej drogi. Uczucie własnej ułomności potęgowała w nich obecność człowieka zajmującego samotnie miejsce po drugiej stronie trumny. Nie poświęcał im szczególnej uwagi, ale mimowolnie, odrywając wzrok od nieboszczyka, na krótko kierował w ich stronę przenikliwe spojrzenia. Nie znał tych ludzi, a może ich nie pamiętał, nie miał jednak wątpliwości co do ich profesji. Obnażały ją odznaczenia zawieszone na pomiętych, nie do końca czystych marynarkach. Były mniej liczne od orderów wyłożonych przed trumną na czerwonych, otoczonych złotymi frędzlami poduszkach, świadczących o niemałych, docenianych przez władze zasługach zmarłego dla aparatu bezpieczeństwa.
Nędznie wyglądający emerytowani funkcjonariusze, zgrupowani przy zwłokach Anatola Lipczenki, przyzwyczajeni latami służby do respektu wobec prominentnych osób, skrępowani byli, poza jednym, tak bezpośrednim towarzystwem wieloletniego członka rządu, a uczucie niższości wzmagał w pokurczonych starcach dostojny wygląd byłego ministra. Obserwowali go bacznie, gdy po wejściu do kaplicy zbliżał się do nich powoli, niewątpliwie z trudem, ale pewnie stawiał drobne kroki, nie garbił się, a jedynie lekko pochylał ku przodowi wyprostowany tułów, głowę trzymał prosto. Pokonał bez widocznego wysiłku stopnie wiodące na podwyższenie i skinął na powitanie ręką. Przykrą, wręcz bolesną była świadomość, że od tego człowieka dobiegającego dziewięćdziesiątego piątego roku życia dzieli ich niedająca się wytłumaczyć, korzystna dla niego różnica biologicznego czasu.
Teraz, gdy tak znany w pomyślnych dla nich czasach mąż stanu siedział naprzeciw nich, spoglądając ukradkiem, podziwiali jego pięknie ukształtowaną głowę okoloną wianuszkiem krótko przystrzyżonych siwych włosów i rysy twarzy wyrzeźbione przed laty, w wieku rozkwitłej dojrzałości, pokryte niezniekształcającą ich siateczką drobnych zmarszczek. Oblicze było zewnętrznym wyrazem nieprzeciętnej inteligencji, pozbawionego zarozumiałości poczucia własnej wartości i emocjonalnego opanowania. Nie szpeciła szlachetnej twarzy głęboka blizna przecinająca ją od prawej skroni do płatka lewego ucha.
Urokowi tej postaci, jakby żywcem przeniesionej z panteonu najszlachetniejszych senatorów starożytnego Rzymu, nie poddał się najmłodszy uczestnik zgromadzenia przy trumnie. Spod krzaczastych brwi, rzucających cień na oczy, przypatrywał się niegdysiejszemu możnowładcy z nieukrywaną drwiną. Gdy przed laty przejął po Lipczence ściśle tajne archiwa, zapoznał się z prawdziwą drogą i bezdrożami życia, którymi podążał siedzący przed nim starzec, teraz pełny godności, niezłomnie przeświadczony o swej nieskazitelności. Obserwując Stefana Krzeskiego, zwanego niegdyś w gronie znajomych Maestrem, pomyślał, że szlachetny z przyrodzenia wygląd, sprawowane zaszczytne urzędy i funkcje zdobią człowieka jak strój uroczysty, a zarazem ochronny. Przywołując w pamięci treść nieujawnionych nigdy akt, nie dał się zwieść pozorom. Dokumenty te, a także inne, dające możliwość szantażu w chwilach zagrożenia, przywłaszczył sobie, przez wiele lat ukrywał w domu, zaś niedawno, w tym okresie przemian niosących nieprzewidywalne skutki, obawiając się niespodziewanej rewizji, spalił w ognisku. Tego roku w kraju czuło się swąd wielu pochłaniających papiery palenisk. Był przekonany, że po śmierci Anatola pozostał jedynym dysponentem niejawnej wiedzy o Maestrze, późniejszym wojewodzie, pośle i ministrze. Nieufny wobec ludzi, niezdolny do wdzięczności, zdobył się na myśl, że wiekowy prominent, uczestnicząc w tym pogrzebie, spłaca zaciągnięty dług. Jednak szybko odrzucił tę refleksję.
W istocie rzeczy dostojny starzec z blizną na twarzy daleki był od wspomnień odległych czasów, gdy jako jeden z tysięcy bezdomnych wędrowców, ocalonych z wojennej pożogi, przybył na utracone przez Niemców ziemie. Pełen obaw, ale – jak wielu – z nadzieją rozpoczęcia życia od nowa, odrzucenia ciążącego balastu młodzieńczych uwikłań i niechlubnych lat hitlerowskiej okupacji. Nie zdawał sobie sprawy, jak krótko będzie trwało poczucie swobody, że za przewalającą się od wschodu zwycięską armią przemieszczają się jak zaraza wysoce wyspecjalizowane sowieckie służby specjalne, zdolne bez trudu do fizycznego zniewolenia obcego im i nielubianego przez nich narodu, ale kierujące się przewrotnym pomysłem jego samozniewolenia. Na wyzwolonych wschodnich obszarach Polski, wśród tubylców znękanych kilkuletnią okupacją, zdezorientowanych, pomnych przedwojennych animozji i bratobójczych starć leśnych oddziałów wielu było gotowych do współpracy z nimi. Najprzydatniejsi byli zdemoralizowani wojną prostacy, którym narzucona ze wschodu władza stwarzała szansę nadzwyczajnego awansu, możliwości odegrania się na bardziej dotychczas uprzywilejowanych. Z nich instruowani przez Sowietów agenci tworzyli formację janczarów bezwzględnie zwalczającą dążenia do odbudowy kraju na kształt Polski przedwojennej, samodzielnej i niezawisłej.
Człowiek, którego zwłoki leżały na marach, znalazł się w tych szeregach w czasie, gdy front zatrzymał się nad Wisłą. Za rzeką wznosiły się dymy stolicy, dogorywającej w nierównej, samotnej walce. Wraz z zagładą miasta, śmiercią powstańców i tysięcy pozbawionych możliwości ucieczki mieszkańców ginęła nadzieja narodu na ustanowienie niezależnego bytu. Czterdziestopięcioletni wówczas Anatol, syn bezrolnego Ukraińca i urodziwej, ale równie biednej Polki, fornal w wielkoobszarniczym majątku, wciągnięty w czwartym roku wojny do oddziału czerwonych partyzantów, propozycję wstąpienia do Urzędu Bezpieczeństwa przyjął jako nadzwyczajne wyróżnienie. Nie do końca satysfakcjonowało go stanowisko komendanta milicji w zapadłej hrubieszowskiej wsi. Pełnił tę służbę, w randze kaprala, wraz z dwoma mało rozgarniętymi chłopcami, mając do dyspozycji stary karabin i pistolet z kilkoma nabojami. Spędzali czas na opróżnianiu konewek z bimbrem, grze w karty i nielicznych, nieskutecznych interwencjach w sprawach drobnych kradzieży i sąsiedzkich sporów. Wieś żyła zgodnie z ustalonym od wieków, nienaruszonym przez wojnę porządkiem, obojętna na dochodzące z zewnątrz wiadomości. Nie było tu ziemi dającej się zagarnąć w ramach reformy rolnej, zapowiedzianej przez nową władzę. Spokoju sennych, małych i rozdrobnionych gospodarstw nie zakłócali, jak zdarzało się to gdzie indziej, leśni ludzie. Wydawało się, że stan ten powinien w pełni zadowalać byłego fornala, latami ciężko pracującego na cudzej ziemi. W rzeczy samej cieszył się z urzędowej roli, o której kiedyś nie mógł nawet marzyć. Z drugiej zaś strony pomny był pogadanek oficera politycznego, przerzuconego przez linię frontu do jego oddziału partyzanckiego. Człowiek ten z przekonaniem dowodził, że teraz w kraju władzę obejmie lud pracujący miast i wsi, burżuazja zostanie przegoniona, a jej majątki i stanowiska zajmą, zgodnie z zasadą sprawiedliwości społecznej, aktywni przedstawiciele ludu. Podkreślane wielokrotnie słowo „aktywni” Anatol dobrze zapamiętał. Wieczorami, nie mogąc zasnąć, z ubolewaniem rozmyślał o swej spokojnej egzystencji w tych czasach dających niewyobrażalne możliwości ludziom podobnym do niego, pełnym rewolucyjnego zapału.
***
Pewnego sierpniowego upalnego dnia poobiednią drzemkę Anatola i jego podwładnych zakłócił warkot zbliżającego się samochodu. Pośpiesznie zerwali się ze swych barłogów, podciągnęli wymięte marynarki z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, zacisnęli parciane pasy, założyli chłopskie czapki z niezgrabnie przypiętymi, pozbawionymi korony orzełkami, w miejsce opróżnionych do połowy butelek rozłożyli na stole wypełnione niezgrabnym pismem cotygodniowe sprawozdania i czekali, zerkając przez okno, na stojący przed domem wojskowy łazik. Siedzący w nim obok kierowcy oficer zakończył szerokim uśmiechem pogawędkę z otaczającą samochód gromadką dzieci i sprężystym krokiem zmierzał ku posterunkowi. Wchodząc do środka, niedbale odsalutował trzem obdartusom reprezentujących tutejszą władzę. Mundur z dystynkcjami kapitana miał idealnie dopasowany, przepasany koalicyjką i szerokim pasem z kaburą pistoletu. Cholewki nowiutkich butów lśniły czystością, a całości dopełniała usztywniona rogatywka, taka jaką nosili przedwojenni oficerowie. Młodzi milicjanci stali niezgrabnie wyprężeni, onieśmieleni i wystraszeni. Ich dowódca, salutując, zbliżył się do przybysza, rozpoznając w nim z pewnym trudem swojego partyzanckiego politruka. Ten, życzliwie, jakby porozumiewawczo, uśmiechnął się, wyciągając na powitanie dłoń. Już bez uśmiechu, głosem nieznoszącym sprzeciwu, rozkazał przestraszonym chłopcom opuścić pomieszczenie i siadł przy stole, wskazując ich komendantowi miejsce naprzeciw siebie. Kiedy zostali sami, wskazał na stojącą w kącie butelkę.
Po czwartej kolejce śmierdzącego drożdżami bimbru odstawił szklankę. Przybrał urzędową minę i zwrócił się do Anatola z oracją tonem wyszkolonego agitatora, zmąconą nieco za sprawą wypitego alkoholu.
– Wy tu, towarzyszu, macie przekonanie, że reprezentujecie władzę ludu, a tak naprawdę w chwilach doniosłych przemian znaleźliście się na bocznym torze. Oczywiście zadanie powierzyła wam władza ludowa, ale niesłusznie się z nią utożsamiacie. Pilnowanie porządku w tej spokojnej okolicy nie jest zadaniem was godnym. Zapamiętałem was jako dobrego wywiadowcę, zasłużonego w rozpoznaniu i likwidacji burżuazyjnego oddziału Sokoła. To wy przecież zaproponowaliście dowódcy plan jego osaczenia. Mam wobec was i prywatny dług. Uratowaliście mnie, zabijając napastnika mierzącego z automatu w moją stronę. No, dług nie całkiem osobisty, jako że ja od dawna służę proletariatowi i moje życie całkowicie do niego należy. Służba ta to teraz obowiązek oczyszczenia naszego kraju z wszelkiego obcego nam ideowo plugastwa. Nie potrwa to długo. Z pomocą naszego sojusznika miażdżącego niemieckich faszystów, a właściwie krocząc u jego boku, zdobyliśmy należną nam władzę. Wy tu macacie kury i podszczypujecie dziewuchy, a w kraju toczy się zacięta walka – trzeba się wam do niej włączyć.
To spotkanie zadecydowało o dalszym życiu Lipczenki. Z milicjanta pilnującego ładu w zapadłej dziurze przeobraził się w funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa, z czasem, po krótkim przeszkoleniu w podmoskiewskim ośrodku, władcę życia i śmierci mieszkańców sporego miasta na przejętych od Niemców terenach.
***
O zasługach zmarłego zaczął mówić nad trumną najmłodszy spośród zgromadzonych starców. Przemawiał zgodnie z przyjętymi w tym środowisku zwyczajami, posługując się frazesami już od lat ugruntowanymi w środkach przekazu.
Paweł poczuł znużenie i uświadomił sobie, w jak złym towarzystwie przypadkiem się znalazł. Dyskretnie opuścił kaplicę i w jej cieniu zapalił papierosa. Tuż za nim wyszedł jeden z trójki młodych mężczyzn. Rozejrzał się, spostrzegł za rogiem kaplicy Pawła i zwrócił się do niego prośbą o ogień. Zaczęli rozmowę, podczas której żalił się, że pogrzeb jest tak skromny:
– W nieodległych czasach zgromadziłby przedstawicieli władz województwa, kompanię honorową, a katafalk pokryłyby stosy wieńców. Teraz, w rujnowanej przez przeciwników politycznych Polsce, pogrzeb odbywa się prawie ukradkiem, w sposób niegodny tak zasłużonego człowieka. Zgromadzeni w kaplicy to tylko koło kombatantów, a były minister jest prywatnie, jako sąsiad i przyjaciel zmarłego. No cóż, los jest kapryśnie zmienny i po latach ofiarnej, skutecznej walki przyszło nam, mam nadzieję, że przejściowo, nosić cierniową koronę. – Nagle rozmówca Pawła zmienił ton i prawie urzędowo oświadczył: – Wczoraj zgubił pan profesor na grobie rodziców notatnik. Szczęśliwie znalazł się i mam przyjemność go zwrócić.
Pawła zmroziło. Stało się jasnym, że funkcjonariusze wiedzieli, kim jest, i musieli go śledzić, prawdopodobnie od przyjazdu do miasta, a „cierniowa korona” była niewątpliwie aluzją do jego antyrządowej broszury Biały orzeł w cierniowej koronie. Wydał ją własnym nakładem po polsku i szwedzku. Przez Skandynawów nie była dostrzeżona, ale w Polsce, do której została przemycona, czytano ją z wypiekami na twarzy i wielokrotnie powielano. Przedstawił w niej oparte na faktach własne przemyślenia. Zaczął od najazdu Sowietów na kraj zmagający się w nierównej walce z niemiecką potęgą militarną, potem opisał aneksję wschodnich terenów, połączoną z represjami i zsyłkami, a także mord NKWD na oficerach w Katyniu, mający pozbawić Polaków intelektualnej elity. Przedstawił bezkompromisowo powojenną sytuację: fizyczną likwidację bohatersko walczących z Niemcami członków Armii Krajowej i wszelkich ugrupowań przeciwnych Sowietom. Opisał zniewolenie narodu przez służących Moskwie sprzedawczyków. Mieszkając w neutralnym kraju, czuł się bezpiecznie i przelał na papier wszystko, co leżało mu na sercu po opuszczeniu zniewolonej ojczyzny. Nie przypuszczał, że i tu mogą dotrzeć macki komunistycznego reżimu.
***
Przed kilku laty, w deszczowy, letni wieczór wypoczynek po ciężkim dniu pracy przerwał mu dzwonek do drzwi. Młody mężczyzna po krótkim powitaniu w języku szwedzkim siadł na wskazanym krześle i odezwał się po polsku:
– Mam na imię Jan. Nie będę się bliżej przedstawiać, bo niewątpliwie zorientuje się pan, kim jestem. Cieszymy się z pańskich osiągnięć zawodowych, ale niepokój budzi pańskie niepotrzebne zajmowanie się polityką. Biały orzeł w cierniowej koronie jest opracowaniem wprowadzającym wiele zamętu w kraju i zagrożeniem dla sojuszu polsko-radzieckiego. Uważamy je za dzieło subiektywne, nic dobrego niewnoszące. Dobrą i życzliwą radą jest, aby zajął się pan pisaniem tylko artykułów do pism medycznych, a oceny historyczne pozostawił dla siebie. Nie będę zabierał panu czasu, a moje odwiedziny proszę potraktować jako ważne ostrzeżenie: wypadki chodzą po ludziach.
Po wizycie tej pojął, że droga do ojczyzny rządzonej przez komunistów jest dla niego całkowicie zamknięta. W swym niepozbawionym emocji eseju nakreślił historię Polski zniewolonej w 1939 roku, przytaczając fakty na ogół znane, ale objęte klauzulą milczenia pod rygorem wieloletniego więzienia. Niewiele miejsca poświęcił okupacji niemieckiej, o której pisano i mówiono powszechnie. Niemcy konsekwentnie realizowali swoje plany; Polska miała stać się ich bezwzględnie łupioną kolonią, a Polacy traktowani byli jako siła robocza. Zgodnie z hitlerowską ideologią Słowianie byli podludźmi i jako tacy powinni całkowicie podporządkować się germańskiej rasie. Wprowadzono okupacyjne prawo i kto go przestrzegał, miał szansę na względnie bezpieczne życie, o ile nie był pechowcem zagarniętym w ulicznych łapankach. Na członków podziemnego ruchu oporu i ukrywających Żydów, skazanych na całkowitą eksterminację, czekały lochy Gestapo i obozy koncentracyjne.
Wschodnie tereny Polski, zgodnie z porozumieniem między Hitlerem i Stalinem, w trzecim tygodniu wojny zajęli Sowieci. Tutaj zniewolenie było nie tylko fizyczne – najeźdźcy wymagali miłości do socjalistycznego państwa, a swoje wkroczenie traktowali jako wyzwolenie od ucisku polskiego państwa ludności ukraińskiej i białoruskiej. Przejściowo spotkali się z sympatią części niepolskiej społeczności, w tym Żydów, ale wkrótce przekonano się, że przynieśli z sobą nędzę i polityczny terror. Wymagano okazywania oddania sowieckiemu państwu, jego przywódcom, nad czym czuwała polityczna policja – NKWD. Więzienia wypełniali, uznani za nieprzyjaznych ludowej władzy, polscy inteligenci i funkcjonariusze Rzeczypospolitej, najniższego nawet stopnia. Wielu podzieliło los polskich oficerów wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną i po kilkumiesięcznej niewoli zamordowanych w Katyniu, inni powędrowali do łagrów za kołem podbiegunowym. W wielonarodowym społeczeństwie szerzyło się donosicielstwo kultywowane przez NKWD. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie, nawet okazując swój pozytywny stosunek do władzy sowieckiej. Nadmierny entuzjazm budził jej podejrzliwość, a nieopatrzne słowo czy niechętny gest prowadził do uwięzienia.
Formą okrutnej masowej represji były wywózki na nieprzyjazne klimatycznie, słabo zaludnione rejony ZSRR. Przeprowadzano je kilkakrotnie na podstawie tajnie sporządzonych list, kierując się względami socjologicznymi i etnicznymi, a ich przebieg był ściśle ustalony; w mieszkaniu wytypowanych osób nad ranem pojawiali się enkawudziści dający minimum czasu na zabranie podręcznego bagażu. Potem całe rodziny, włącznie z niemowlętami, gnali do towarowych pociągów. Po wielodniowej, czasami kilkutygodniowej podróży, jeżeli przeżyli, ludzie ci byli wysadzani w miejscu osiedlenia, często w gołym stepie, i musieli niezwłocznie przystępować do pracy fizycznej w kołchozach, za symboliczne wynagrodzenie przy niedostatecznych racjach żywnościowych. Z tych niewolników państwa, w którym, jak głosiła propagandowa pieśń, „swobodnie oddycha człowiek”, powstała wielotysięczna polska armia, szczęśliwie wyprowadzona przez generała Andersa do Iranu.
Koszmar sowieckiego zniewolenia przerwała niespodziewana napaść hitlerowców na ZSRR. Szybko zajęli ziemie dawnej II Rzeczypospolitej i zatrzymali się dopiero nad Wołgą.
Losy wojny odwróciły się pod Stalingradem i po ciężkich zmaganiach Armia Czerwona dotarła do Berlina, wcześniej zajmując polskie ziemie. Polacy pochodzący z Kresów Wschodnich obawiali się sowieckiej okupacji i realnego niebezpieczeństwa utworzenia z Polski kolejnej republiki ZSRR. Plany Kremla były inne, podyktowane sytuacją międzynarodową. Polska miała stać się państwem pozornie niepodległym, ale całkowicie podporządkowanym Moskwie, czego pilnował ambasador ZSRR, a ponadto doradcy polityczni, wojskowi i tworzący siły bezpieczeństwa. Najważniejsze stanowiska w państwie objęli ludzie desygnowani przez Stalina. Radykalnie zmieniono granice Polski: wschodnie tereny włączono do ZSRR, a w zamian przyznano ziemie niemieckie, aż po Odrę, i część Prus Wschodnich. W pierwszych powojennych latach siły bezpieczeństwa kierowane przez Sowietów bezwzględnie rozprawiały się z opozycją i tępiły kombatantów walczącej z Niemcami Armii Krajowej, widząc w nich potencjalne zagrożenie. Na wsi rozpoczęła się walka o kolektywizację chłopskich gospodarstw; tworzono spółdzielnie rolne, odpowiednik sowieckich kołchozów. W miastach likwidowano prywatny handel i indywidualne rzemiosło. Kraj coraz bardziej upodabniał się do sowieckich republik, pozostawiono jednak symbole polskości: hymn narodowy, biało-czerwone barwy i białego orła, pozbawionego jednak korony.
Ten historyczny rys zamykała optymistyczna prognoza: Polacy, zahartowani wieloletnimi zaborami i okupacją w latach II wojny światowej, nie poddadzą się ateistycznemu komunizmowi i rusyfikacji. W chwili słabnięcia ZSRR, widocznego po śmierci Stalina, zdejmą kajdany i odrodzi się niepodległe, własne państwo.
***
Paweł w dniu poprzedzającym pogrzeb Lipczenki był pod wieczór na grobie rodziców. Sprzątał nagrobek i powiesił marynarkę na krzaku. W okolicy znajdował się tylko jeden, podejrzanie wyglądający człowiek. Minęli się, gdy szedł do kranu po wodę. To musiał być „znalazca” notatnika, a „odnalazł” go w kieszeni nieopatrznie pozostawionej marynarki.
Mężczyźni skończyli palenie papierosów. Na pożegnanie Paweł usłyszał:
– To miło, że odwiedził pan nasz kraj.
Akcent był położony na słowo „nasz”. Poczuł się niepewnie. Pomyślał: „Może zbyt optymistycznie oceniłem zachodzące przemiany i moja ojczyzna dalej rzeczywiście należy do nich?”.
Uroczystość w kaplicy dobiegła końca i na schodach pojawiła się mijana po drodze stała uczestniczka pogrzebów, ubrana na czarno stara kobieta z wyrazem złości na twarzy, dość głośno narzekająca:
– Zmarnowałam czas. Co to za pogrzeb bez księdza? Oni żegnali antychrysta, już z pewnością smażącego się w piekle.
Potem wyniesiono trumnę i kondukt skierował się w stronę miejsca pochówku. Ostatni wyszedł Krzeski. Paweł podszedł do niego, ukłonił się i zagaił:
– Z pewnością nie może pan mnie pamiętać. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Paweł, syn dyrektora szpitala w mieście, w którym znaleźliśmy się w wyniku powojennej zawieruchy. Często bywał pan u moich rodziców na spotkaniach towarzyskich połączonych z grą w brydża. Ja byłem wówczas chłopcem siadającym niekiedy do gry, przy braku czwartego gracza. Teraz mieszkam w Szwecji, jestem lekarzem, profesorem interny na uppsalskim uniwersytecie. Przyjechałem do Polski jako przewodnik kolegi wyróżnionego przez tutejszą uczelnię medyczną tytułem doktora honoris causa. Przyszedłem na grób rodziców i przypadkiem trafiłem na pogrzeb człowieka, z którym wiążą się moje wspomnienia z dawnych lat. Z wielką przyjemnością zauważyłem szanownego pana i zapragnąłem zamienić kilka słów przywołujących dawne lata.
Krzeski podał Pawłowi drżącą rękę, uśmiechnął się, ale równocześnie pomyślał: „Co za licho skłoniło mnie do udziału w tym pogrzebie, narażając na kontakty z ludźmi, o których chętnie bym zapomniał? Nie dość, że musiałem znieść ironiczne spojrzenie dawnego współpracownika Lipczenki, to na dodatek napatoczył się ten młody człowiek i będzie zmuszał mnie do niepotrzebnych wspomnień”.
Do Pawła zwrócił się przymilnie:
– Mimo upływu wielu lat w żywej pamięci mam wspomnienie pańskich rodziców i pana. Znalazłem się tu nie ze względu na dawne powojenne lata, w których nie znałem zmarłego, ale z powodu przyjaźni, jaka nawiązała się między nami, gdy obaj byliśmy już emerytami i zamieszkaliśmy we wspólnej willi – ja na piętrze, on na parterze.
Dalsza rozmowa była zdawkowa – sędziwy Krzeski wyraźnie unikał nawiązania do powojennych lat i kłamliwie odżegnywał się od dawnej znajomości z Lipczenką. Pożegnali się przed dotarciem do cmentarnej bramy. Paweł skręcił w stronę grobu rodziców. Był przy nim dość długo, po czym udał się do przystanku tramwajowego.
W wagonie siedziało kliku mężczyzn, sądząc po roboczych ubraniach, pracowników portu rzecznego, położonego za ostatnim przystankiem. Jeden z nich uporczywie przyglądał się Pawłowi. Po pewnym czasie siadł naprzeciw niego i odezwał się:
– Cieszę się ze spotkania pana doktora. Przed wielu laty byłem pańskim pacjentem. Trudno mnie poznać, bo cierpiałem wówczas na niedoczynność tarczycy i byłem cały obrzmiały. Ze względu na swoje schorzenie tak mocno chrapałem, że musieliście przenieść mnie z ogólnej sali na werandę. Pobyt w klinice wspominam bardzo dobrze. Nastąpił bezpośrednio po moim powrocie z Syberii i miałem wrażenie, że po pobycie w piekle znalazłem się w raju, a pan, w swym białym fartuchu, jest aniołem.
Paweł, słysząc o werandzie, skojarzył dawnego pacjenta. Na jeden z pierwszych jego dyżurów przywieziono z dworca kolejowego półprzytomnego człowieka z ciężkim atakiem malarycznej gorączki, brudnego i zarośniętego, w łachmanach pełnych wszy, nadających się tylko do spalenia. Po kąpieli, ogoleniu i przebraniu w pidżamę wyłoniła się postać mocno obrzmiała w wyniku poważnej niedoczynności tarczycy i skrajnego niedożywienia. Na lewym boku miał ogromny czyrak mnogi, ale pozbawiony odporności organizm nie reagował nawet gorączką. Podczas długiej hospitalizacji opowiadał, jak jego wileński oddział AK został otoczony przez NKWD i po długiej podróży z nielicznymi przystankami na zaopatrzenie w wodę i słone śledzie oraz usunięcie z wagonów zmarłych znaleźli się w łagrze za kołem podbiegunowym. Tam dni upływały na ciężkiej pracy przy wyrębie lasu, od której wyników zależały racje żywnościowe, a w zonie na poszukiwaniu resztek jedzenia i robieniu wywaru z igliwia, ponieważ zapobiegał on szkorbutowi. Mroźne noce na ciasnych, brudnych pryczach nie dawały wypoczynku. Katorżnicy opadali z sił i śmierć była ich stałą towarzyszką.
Rozmówca Pawła zdał sobie sprawę, że mówi zbyt głośno, i ściszył głos:
– Wspomnienia gehenny zsyłki zalegają we mnie, ale staram się do nich nie wracać. Żyję teraz w innym świecie, w poniemieckim mieście, całkowicie przez wojnę zrujnowanym, ale odbudowanym trudem naszych rąk, wśród ludzi w większości wygnanych z naszych przedwojennych Kresów Wschodnich, a więc pielęgnujących właściwe nam tradycje i przepełnionych nienawiścią do narzuconego bolszewickiego reżimu. Teraz się on rozpada i stajemy się wolnym krajem.
Tokowanie obcego człowieka męczyło Pawła, ale tego nie okazywał. Po kilku przystankach wagon napełnił się i natręt zakończył monolog. Paweł dojechał do swego przystanku, pożegnał przypadkowego rozmówcę i udał się do hotelu.