- promocja
Osaczona - ebook
Osaczona - ebook
Czytelnicy zafascynowani przeżyciami Kyli z pierwszego i drugiego tomu trylogii niecierpliwie wyczekują rozwiązania zagadek i rozplątania zagmatwanych wątków. W trzecim tomie czeka ich wiele niespodzianek. Nic nie będzie takie, jakie się wydawało na początku. Kyla odkryje kolejne sekrety ze swojej przeszłości, pozna nowe osoby, a akcja – choć to niewiarygodne – jeszcze bardziej przyśpieszy. Na koniec lektury, od której nie będzie się można oderwać, czeka nas zaskakujący finał. Kto nie zna dwóch poprzednich tomów, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości – czyta się jednym tchem!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8057-282-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z zewnątrz niewiele widać. Ale często tak jest. Zwłaszcza ludzie mogą się okazać tak różni od tego, co podpowiada ich wygląd, że nigdy byśmy się nie domyślili, jakie skrywają sekrety. Do czego są zdolni. W moim przypadku to, co czaiło się w środku, było tak dobrze ukryte, że nawet sama o tym nie wiedziałam.
Aiden zatrzymuje samochód obok zapuszczonego budynku. Zerka na mnie.
– Nie miej takiej przerażonej miny, Kyla.
– Nie mam – zaczynam protestować, ale rzut oka na drogę sprawia, że natychmiast ogarnia mnie przerażenie. – Lorderowie – ostrzegam syknięciem i kulę się na siedzeniu.
Za nami zatrzymuje się czarny furgon i blokuje nam drogę. Ciężki jak ołów strach zalega mi żyły, unieruchamia mnie i przygważdża, choć wszystko w środku krzyczy: „Wiej!”. Wracają niedawne wspomnienia: inny czas, inny Lorder. Coulson. Broń w jego ręce, skierowana we mnie, a potem…
HUK!
Krew Katrana. Morze gorącej krwi, które zalało nas oboje i zabrało mi przyjaciela na zawsze. A także wyrwało z mroków niepamięci wspomnienie podobnej śmierci mojego ojca. Obaj nie żyją. Obaj z mojej winy.
Aiden kładzie rękę na mojej dłoni. Jednym okiem z zaniepokojeniem obserwuje furgonetkę w lusterku, drugim spogląda na mnie. Otwierają się drzwi wozu z tyłu, ktoś wysiada. Nie w czarnym stroju operacyjnym Lorderów? Drobna sylwetka – kobieta w nisko nasuniętym nakryciu głowy, tak że nie widać jej twarzy. Podchodzi do drzwi budynku, a gdy się rozsuwają, znika w nich.
– Spójrz na mnie, Kyla – odzywa się Aiden spokojnym, dodającym otuchy głosem. Siłą odrywam oczy od czarnego furgonu. – Nie ma się czego bać. Po prostu nie przyciągaj ich uwagi. – Przesuwa się nieco na siedzeniu kierowcy, otacza mnie ramieniem i próbuje przyciągnąć bliżej, ale jestem sztywna ze strachu. – Chociaż poudawaj – mówi, więc zmuszam ciało, żeby się rozluźniło w jego objęciach. Aiden mruczy w moje włosy: – Dajmy im powód, niech widzą, dlaczego się zatrzymaliśmy. Na wypadek gdyby się zaciekawili.
Wolno wciągam powietrze. „Nie ścigają mnie”. Zaraz odjadą. „Nie ścigają mnie”. Przywieram mocno do Aidena, a jego ramiona oplatają mnie jeszcze ciaśniej. Za nami rozlega się odgłos uruchamianego silnika, chrzęści żwir pod kołami, wóz mija nas i oddala się.
– Odjechali – oznajmia Aiden, ale nie wypuszcza mnie z objęć.
Ulga jest tak wielka, że zapadam się w jego ramionach, chowam twarz na jego piersi. Słyszę szybkie bicie serca – „stuk, stuk” – roztaczające wrażenie bezpieczeństwa, ciepła i czegoś jeszcze.
Ale to nie w porządku. On nie jest Benem.
Mój strach ustępuje miejsca skrępowaniu, potem pojawia się gniew: jestem zła na siebie. Wysuwam się z objęć. Jak mogłam się stać takim totalnym cykorem i wystraszyć się czarnego samochodu? Jak mogłam z powodu zwykłego strachu przykleić się do Aidena? I przypominam sobie, co mówił po drodze wcześniej: że przyjeżdżają tutaj Lorderowie. Lorderowie, wysocy urzędnicy państwowi i ich krewni. Ludzie mający pieniądze i władzę, którzy potrafią sprawić, by inni odwracali wzrok i siedzieli cicho. Tamta kobieta to przypuszczalnie żona jakiegoś Lordera. Bardzo możliwe, że przyjechała z tego samego powodu co ja. Czuję, że się rumienię.
Niebieskie oczy Aidena są pełne ciepła, skupione.
– Kyla, jesteś pewna, że dasz radę?
– Tak. Oczywiście, że dam radę. I zdaje się, że miałeś nie nazywać mnie więcej tym imieniem?
– Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś się zdecydowała na jakieś nowe imię.
Nie odpowiadam, ponieważ właściwie już wymyśliłam sobie imię, ale nie chcę go jeszcze zdradzać Aidenowi. Nie mam pewności, czy mu się spodoba.
– Wejdź jak do własnego domu, a nie wzbudzisz podejrzeń. Wszystko odbywa się tu anonimowo.
– Okej.
– I najlepiej zacznij, zanim przyjedzie ktoś jeszcze.
Kolejni Lorderowie?
Otwieram drzwi samochodu, wysiadam. Jest zimny, szary styczniowy dzień. Mróz wystarczająco usprawiedliwia chustę owiniętą wokół głowy, zasłaniającą tożsamość, którą i tak wkrótce zmienię. Prostuję się, idę do drzwi. Otwierają się i wchodzę do środka.
Oczy mi się rozszerzają. O mało nie staję jak wryta, na szczęście przypominam sobie, że powinnam wejść jak do własnego domu. Mam się czuć jak u siebie w tym lśniącym wnętrzu z wielkimi pluszowymi fotelami, łagodną muzyką i uśmiechniętą pielęgniarką? Oraz dyskretnym strażnikiem w kącie. Kobieta, która tu weszła przede mną, siedzi rozparta w fotelu z kieliszkiem wina w ręce.
Podchodzi do mnie pielęgniarka.
– Witamy. Czy zna pani swój numer? – pyta z uśmiechem.
– Siedem, jeden, sześć, dwa – podaję cyfry, które wcześniej dostałam od Aidena.
Choć lepiej nie zdradzać swojego imienia czy nazwiska, nie czuję się zbyt dobrze z nadanym numerem. Za bardzo przypomina mi to sytuację po resecie, kiedy musiałam nosić na nadgarstku Levo z wygrawerowanym numerem, co w oczach otoczenia klasyfikowało mnie jako przestępczynię. Teraz nie ma już nawet śladu po bransolecie, pozostały jednak blizny w świadomości.
Pielęgniarka sprawdza numer na tablecie, który trzyma w ręce, po czym znów się uśmiecha.
– Proszę na chwilę spocząć. Niedługo będzie do pani dyspozycji konsultant TDW.
Siadam i o mało nie podskakuję, gdy fotel porusza się, dostosowując do mojego ciała. TDW, Technologia Doskonalenia Wizerunku. Na zewnątrz ledwie ktoś śmie o niej szepnąć, jest piekielnie droga i absolutnie nielegalna. Znalazłam się tu dzięki przysługom, jakie ktoś zawdzięczał organizacji Aidena, Zaginieni w Akcji. ZwA, jak się okazuje, nie tylko szuka zaginionych osób i działa na rzecz wyjawienia prawdy o Lorderach. Również przemyca z Wielkiej Brytanii ludzi, którzy chcą zniknąć, a także potajemnie sprowadza innych – konsultantów TDW, którzy potrafią zwietrzyć dobrą czarnorynkową okazję.
Kobieta siedząca w drugim fotelu zwraca się w moją stronę. Jest atrakcyjna, ma około pięćdziesięciu lat. Jeżeli pogłoski nie kłamią, wychodząc stąd, będzie wyglądała o dwadzieścia lat młodziej. Jej pytające spojrzenie nagabuje mnie: „A ty tu po co?”. Ignoruję ją.
Otwierają się drzwi i słychać zbliżające się kroki. Tamta kobieta zaczyna się podnosić, ale mężczyzna, który wszedł, mija ją i zatrzymuje się przede mną. Lekarz? Ale nie taki, jakich widywałam dotychczas. Ma na sobie strój chirurga, tyle że z jaskrawofioletowego, migotliwego materiału. Pasuje mu do pasemek we włosach i fioletowych oczu, a także do ogólnego nienaturalnego blasku.
Wyciąga do mnie ręce, pomaga mi wstać i cmoka mnie w policzki, nawet ich nie muskając.
– Witaj, kochanie. Jestem Doc de Jour, możesz mi mówić DJ. Tędy. – Śpiewnie przeciąga samogłoski. Irlandczyk?
Idę za nim i powściągam złośliwy uśmieszek, jaki mi się ciśnie na usta na widok oburzonej miny czekającej kobiety. Pewnie się zastanawia, kim jestem, czemu ją wyprzedziłam w kolejce. Gdyby tylko wiedziała.
Gdyby faktycznie wiedziała, pobiegłaby prosto do swojego męża Lordera.
Doc de Jour jest mną wyraźnie zawiedziony.
– Czy na pewno tylko tyle chcesz zrobić? Włosy. Na brązowo.
Mówi to tak, jakby brązowe włosy były największą zbrodnią przeciętności. Ale ja właśnie tego potrzebuję – chcę się wtopić w tłum.
– Tak, brązowe.
Lekarz wzdycha.
– Masz takie piękne włosy i tak ciężko uzyskać ten kolor. Jak blask słońca na wczesnych narcyzach numer dwanaście. Z pasemkami w dziewiątce. – Przeczesuje moje włosy palcami, jakby je oceniał i kopiował w pamięci dla następnego klienta. Potem przygląda się mojej twarzy. – A co z kolorem oczu?
– Zostaje. Podobają mi się zielone.
– Wyróżniają się, to ryzykowne – zauważa, a ja czuję, że zaraz ogarnie mnie panika. Ile on wie?
Mruga do mnie.
– Są w interesującym odcieniu. Prawie zielone jabłuszko dwadzieścia sześć, ale bardziej intensywnym – stwierdza, po czym okręca obrotowe krzesło, na którym siedzę, i mierzy mnie wzrokiem z góry na dół.
Wiercę się zakłopotana.
– Nie chciałabyś być wyższa?
Unoszę brew.
– A da się to zrobić?
– Oczywiście. Tyle że trochę potrwa.
Najeżam się.
– Co jest nie tak z moim wzrostem?
– Nic. Jeśli ci nie przeszkadza, że podskakujesz, żeby zobaczyć to czy owo.
– Tylko włosy.
– Brązowe. Wiesz, że TDW to przyśpieszona genotechnologia, zatem zmiany są trwałe. Brązowe włosy na zawsze. Takie będą odrastać, nie odzyskasz poprzedniego koloru, o ile nie wrócisz tu do mnie.
Podaje mi lusterko i spoglądam w nie. Dziwnie się czuję na myśl o tym, że kiedy się przejrzę następnym razem, nie zobaczę tych włosów, które mam do tej pory. Kolor wydaje mi się w porządku, ale są strasznie cienkie… Zawsze chciałam mieć grubsze, gęściejsze. Jak Amy z jej wspaniałą ciemną czupryną. Włosy to było pierwsze, co dostrzegłam w mojej siostrze, kiedy zaledwie kilka miesięcy temu jako świeżo Zresetowana zostałam przypisana do rodziny.
– Chwileczkę. Zastanawiam się, czy…
Lekarz okręca krzesło z powrotem i wlepia wzrok w moje oczy. Trudno nie patrzeć w jego fioletowe tęczówki.
– Tak?
– A mogłyby być dłuższe? I gęściejsze? Może… z pasemkami. Nic udziwnionego, naturalny wygląd.
– Załatwione! – obwieszcza z klaśnięciem dłoni.
Później mam się położyć na plecach na stole, który przypomina tamte fotele z poczekalni – dopasowuje się kształtem do ciała i trzyma je jak w uścisku. Przebłyski paniki raz po raz przywracają mi czujność. Czy tak samo było, kiedy mnie resetowali? Wtedy nie miałam wyboru – widziałam przecież zdjęcie ze swoich akt. Byłam przypięta do stołu jak wszyscy kryminaliści. Lorderowie i ich chirurdzy odebrali mi pamięć, a do mózgu włożyli chipa, który mógł mnie zabić, póki nosiłam sprawny czujnik Levo. Teraz nie jest tak samo. Chodzi tylko o włosy. I to mój własny wybór, nie muszę tego robić.
Rozbrzmiewa cicha muzyka. Wszystko jest zamglone i niewyraźne, oczy zaczynają mi się zamykać.
Tylko włosy… lecz to właśnie we włosy Ben wsunął palce, kiedy mnie całował.
Odkąd Lorderowie zabrali go i wymazali mu pamięć, nie wie już, kim jestem. Ale jeżeli to zwalczy, przezwycięży skutki tego, co Lorderowie z nim zrobili, i zacznie pamiętać? Rozumieć, że jestem jego „dziewczyną ze snów”? Co wtedy? Nigdy mnie nie odnajdzie, bo będę wyglądać inaczej.
Przełykam ślinę, próbuję sformułować słowa, powiedzieć im, żeby przestali, że się rozmyśliłam.
„Ben…”
Twarze zamazują się coraz bardziej i rozpływają.
Biegniemy. Ramię w ramię pędzimy przez noc, ale długie nogi Bena wybijają wolniejszy rytm niż moje. Pada deszcz, nie przejmujemy się tym jednak. Na ciemnym odcinku wiodącym pod górę Ben wysuwa się na prowadzenie. Wąska ścieżka wycięta w skale zamieniła się w koryto strumienia. Wkrótce jesteśmy przemoczeni i ubłoceni. Ben dociera na szczyt i śmieje się. Unosi ręce ku niebu, podczas gdy deszcz leje coraz mocniej.
– Ben! – Obejmuję go ramionami i wciągam pod drzewo, po czym tulę się w jego cieple.
Ale coś jest nie tak.
– Ben? – Odsuwam się nieco, patrzę w dobrze mi znane oczy: brązowe jak stopiona czekolada, z ciepłymi plamkami. Oczy pełne zdumienia. – O co chodzi?
Potrząsa głową, odpycha mnie.
– Nie rozumiem – mówi.
– Czego?
– Myślałem, że cię znam, ale nie. Znam cię?
– To ja! To… – Głos mi się załamuje. Czuję narastającą panikę, gdy szukam w głowie imienia, lecz nie jakiegoś tam imienia, tylko MOJEGO. Kim ja właściwie jestem?
Ben potrząsa głową, oddala się. Zbiega ścieżką i znika.
Opieram się ciężko o drzewo. Co teraz? Mam za nim pobiec, żeby znów się mnie wyparł? Czy wrócić po własnych śladach, sama i samotna?
Niebo rozjaśnia się: oślepiająca błyskawica razi mnie w oczy. W jej blasku ukazują się drzewa i strugi deszczu. Zanim powróci ciemność, ogłuszający trzask wstrząsa mną do szpiku kości.
Skręcam się z bólu z powodu odejścia Bena, a jednocześnie jakaś cząstka mojego umysłu przetwarza dane: sterczenie pod drzewem podczas burzy jest niebezpieczne.
Lecz kim tak naprawdę jestem? Póki nie poznam odpowiedzi, nie będę wiedziała, w którą stronę ruszyć.ROZDZIAŁ DRUGI
Kilka dni później DJ po raz pierwszy wręcza mi lusterko. Gapię się na swoje odbicie przez chwilę, po czym ostrożnie dotykam włosów palcami. To moje włosy, lecz nawet w dotyku są inne, cudze. Z wyglądu nie przypominam już siebie. Rzecz jasna, właśnie o to chodziło. Włosy są w głęboko brązowym odcieniu ze złocistymi pasemkami. Podkreślają kolor oczu tak mocno, że przyglądam się im podejrzliwie, zastanawiając się, czy może DJ nie oparł się i dodał im nieco blasku, ale nie – to moje oczy, takie, jakie miałam od zawsze. Włosy nie są moje, pod żadnym względem: jedwabiste, gęste, sięgają do połowy pleców. Obracam głowę i krzywię się – są tak ciężkie, że to wręcz boli. Trochę to potrwa, zanim się do nich przyzwyczaję.
– Przez jakiś czas skóra na głowie będzie wrażliwa. – DJ podaje mi słoiczek. – Środek przeciwbólowy, nie więcej niż dwie tabletki dziennie, przez tydzień. No i…?
Odrywam wzrok od lusterka i spoglądam na niego.
– No i co?
– Jak ci się podoba to, co widzisz?
Uśmiecham się szeroko.
– Bardzo.
– Myślę, że przydałby się jeszcze jakiś akcent końcowy. – DJ bierze moją brodę w dwa palce, przechyla mi twarz ku górze i patrzy uważnie w oczy. Na tyle długo, że gdyby to był ktoś inny, czułabym się skrępowana, ale z jakiegoś powodu on nie działa na mnie onieśmielająco. Sprawia wrażenie, jakby mierzył i oceniał… co? Skórę, układ kości pod nią, pozostałe tkanki. Wydaje się, że gdyby się przyglądał wystarczająco długo, dostrzegłby poszczególne komórki i kryjące się w nich geny. Kiwa głową sam do siebie, następnie zmierza do szafki z wieloma szufladami. Otwiera jedną, potem drugą, wyciąga coś i podaje mi. Coś staroświeckiego.
– Okulary? Nie potrzebuję szkieł.
– Zaufaj mi. Przymierz – mówi.
Zakładam je i spoglądam w lusterko. Aż mnie zatyka. Przenoszę wzrok na niego i z powrotem na swoje odbicie.
Delikatne oprawki są wykonane ze srebrzystoszarego metalu i pasują do mojej twarzy, jakby były specjalnie dla niej zrobione, ale to nie dlatego zaparło mi dech w piersi. Chodzi o oczy. Mimo najzupełniej przejrzystych szkieł coś się we mnie zmieniło. Oczy nie są już zielone. Raczej niebieskoszare. Przekręcam głowę z boku na bok, zdejmuję okulary, zakładam je ponownie. Przyglądam się sobie jakby komuś obcemu. Ta ciemnowłosa dziewczyna to ktoś inny niż ja. Wygląda też na nieco starszą. Nikt jej nie rozpozna. Nie tylko Ben. Mogłabym przejść na ulicy obok mamy czy Amy i wcale by się nie domyśliły, że to ja.
– Niesamowite. Jesteś niesamowity.
– No faktycznie, jestem. – Uśmiecha się. – A ta technologia – dotyka okularów – nie jest znana w Wielkiej Brytanii, przynajmniej na razie. Dlatego nosząc je, nie powinnaś wzbudzać podejrzeń.
Okręca moje krzesło z powrotem, tak że znowu jesteśmy zwróceni do siebie twarzami.
– A więc zielonooka blondynka zniknęła, a jej miejsce zajęła bardziej zaawansowana wersja, która może się z powodzeniem podawać za osiemnastolatkę, gdyby potrzebowała dowodu tożsamości i zechciała wyjechać za granicę. Co planujesz?
Waham się z odpowiedzią, a on kwituje to śmiechem.
– Zatrzymaj sobie swoje sekrety. Mam nadzieję, a raczej jestem pewien, że nasze ścieżki znów się kiedyś skrzyżują.
– Dziękuję za wszystko.
Przechyla głowę. Widać po oczach, że znowu coś mierzy, ocenia.
– Coś jeszcze?
Potrząsa głową.
– Wszystko i nic. Czas na ciebie. – Otwiera dla mnie drzwi. Kiedy wychodzę, dodaje: – Przekaż Aidenowi, że muszę się z nim zobaczyć.
Później tego samego dnia siedzę w małym pomieszczeniu na tyłach jakiegoś zakładu. Ciemnym pomieszczeniu, w którym fabrykuje się nowe tożsamości. Ludzie rozpoczynają tu nowe życie.
– Imię i nazwisko? – pyta nieznany mi człowiek.
To właśnie ta chwila. Nie noszę już imienia Lucy, które zapewne wybrali dla mnie moi prawdziwi rodzice. Nie nazywam się Rain. To imię sama sobie wybrałam, kiedy mnie zabrali Nico i jego AntyRządowi Terroryści – nazywający się Wolną Brytanią – i zrobili ze mnie swoją broń skierowaną przeciw Lorderom. Nie jestem też Kylą, jak mnie nazwano w szpitalu po tym, jak zostałam schwytana i zresetowana za przynależność do terrorystów.
„Sama wybieram, kim chcę być”.
– Imię i nazwisko – powtarza mężczyzna.
„Nie jestem żadną z nich i jestem nimi wszystkimi”.
– Riley. Riley Kain – odpowiadam. To imię z nazwiskiem łączy w sobie tamte trzy.
Wkrótce już ściskam w dłoni sfałszowany dowód tożsamości. Ciemnowłosa osiemnastoletnia Riley Kain o szarych oczach może podróżować, jak chce, i żyć własnym życiem.
Jakie życie dla siebie wybiorę?ROZDZIAŁ TRZECI
Autobus toczy się z klekotem ulicami miasta, potem przemierza wiejskie drogi. Mając nową tożsamość i nowy wygląd, nie muszę się już ukrywać, dlatego nalegałam na samodzielny przejazd z Londynu. Ale kto mógł przypuszczać, że w jednym z londyńskich pociągów zostanie dziś znaleziona bomba podłożona przez ART, że zamkną całą sieć i będą wszystkich sprawdzać? Autobus okazał się jedyną opcją. Każda wyrwa w drodze odbija się echem w mojej obolałej głowie i raz po raz zaciskam dłonie jedna na drugiej, żeby nie podtrzymywać rękami włosów, które mi wciąż ciążą.
Za oknem przemykają pola, gospodarstwa i wioski. Krajobraz jest coraz bardziej znajomy, w miarę jak zbliżamy się do wsi, w której mieszkałam z mamą i Amy. Opuściłam tamten dom w dniu, kiedy Nico o mało mnie nie zabił swoją zdalnie sterowaną bombą. Uciekłam i ukryłam się u Maca. Mac to przyjaciel, tak, i mogę mu zaufać, ale nie znamy się na tyle długo, by podejmował dla mnie takie ryzyko. Jest kuzynem chłopaka Amy, jakoś powiązanym z Aidenem i ZwA. On i Aiden niewiele wiedzieli o tym, co się wydarzyło – co zrobiłam i dlaczego – i nie naciskali, żebym się wyspowiadała, a mimo to zaoferowali mi pomoc. Bezpieczne schronienie. Szansę na nowe życie. Dotychczasowe, to z mamą i Amy, skończyło się właściwie niedawno, lecz już jest dla mnie odległe, odsuwa się w przeszłość.
Z naprzeciwka nadjeżdża długi czarny samochód z trumną z tyłu. Toczy się nieśpiesznie, spowalniając ruch drogowy w obie strony. Za karawanem jedzie czarna osobówka. Siedzą w niej dwie osoby trzymające się za ręce. Jedna młoda, z gęstymi ciemnymi włosami i ciemną karnacją, druga starsza, blada. Mijają mnie w ułamku sekundy i już ich nie ma. Oczy mi się rozszerzają.
To były mama i Amy.
Autobus zatrzymuje się niedaleko od długiej polnej drogi wiodącej do domu Maca. Ten odcinek pokonuję szybkim marszem. Zmagam się wewnętrznie z tym, co przed chwilą widziałam. Czyj to był pogrzeb? Ogarnia mnie od środka głębokie uczucie przerażenia, a jednocześnie jakaś cząstka mojego umysłu jest rozkojarzona, skupia się na tym, że lodowaty, ciężki chłód powietrza i szare niebo zapowiadają śnieg. Ale ja przecież nigdy nie widziałam śniegu, zastanawiam się więc, skąd to wrażenie, że zaraz zacznie sypać. Lucy – dziewczynka, którą byłam w dzieciństwie – mieszkała w Krainie Jezior, Lake District, na północy Anglii, i zapewne nieraz widywała śnieg, jej wspomnienia zostały jednak zresetowane.
Jeszcze jeden zakręt i ukazuje się dom Maca – samotny budynek na końcu samotnej dróżki. Z lekkiej wyniosłości dostrzegam srebrzystobiały błysk ponad wysokim ogrodzeniem. Stoi tam jakiś wóz dostawczy. Aidena?
Ktoś na mnie czeka. Kiedy docieram pod dom, porusza się zasłona w oknie i zaraz otwierają się drzwi. To Mac.
– Wow. Czy to naprawdę ty, Kyla?
– Nie, teraz mam na imię Riley – oznajmiam. Wchodzę do środka i krzywię się przy zdejmowaniu czapki, którą zaraz potem rzucam z szalikiem na krzesło.
Jest tu też Aiden.
– Mówiłem ci, że mogę cię podwieźć – mówi na widok mojej miny. – Wszystko w porządku?
Wzruszam ramionami i mijam ich, zmierzając do pokoju z komputerem. Skye, suczka Bena, podskakuje i próbuje lizać mnie po twarzy, ale klepię ją tylko krótko i odsuwam od siebie. Komputer Maca jest nielegalny, niemonitorowany przez władze. Miałam zamiar przeszukać lokalne wiadomości z nikłą nadzieją na to, że znajdę informację o dzisiejszym pogrzebie, lecz teraz coś mi podpowiedziało, by najpierw wejść na stronę ZwA.
Lucy Connor, zamieszkała w Keswick, zaginęła w wieku dziesięciu lat. Ostatnio zameldowano jej odnalezienie – osobiście kliknęłam przycisk na ekranie, mając nadzieję, że w ten sposób znajdę drogę do tego, kim byłam w tamtych dawnych latach, że dotrę do osoby, która zgłosiła moje zaginięcie.
Teraz przy Lucy wyraźnie jest zaznaczone „zmarła”. Gapię się na monitor, niezdolna do przetworzenia tego słowa.
Czyjaś ręka dotyka mojego ramienia.
– Dobrze wyglądasz jak na kogoś, kto nie żyje. Podobają mi się te nowe włosy – mówi Mac.
Odwracam się. Aiden też podszedł i stanął obok niego. Po jego minie widać, że nie jest zaskoczony.
– Wiedziałeś – syczę.
Nie odzywa się i to mi wystarcza za odpowiedź.
– Dlaczego „zmarła”?
– Bo oficjalnie nie żyjesz – wyjaśnia Aiden. – Według rządowego rejestru zginęłaś, kiedy w przypisanym ci domu wybuchła bomba. Lorderowie zgłosili, że umarłaś.
– Ale nie było ciała. Lorderów nie da się oszukać. Gdy tu jechałam, autobus minął się z konduktem żałobnym. Moja mama i Amy jechały za karawanem. Czy to był mój pogrzeb?
– Przykro mi. Nie wiedziałem, że to będzie dzisiaj.
– Ale w ogóle wiedziałeś. Że mnie uznają za zmarłą. – Jestem wściekła, ale też zdezorientowana. – Dlaczego Lorderowie stwierdzili, że nie żyję?
– Może nie chcieli przyznać, że nie wiedzą, co się z tobą stało? – podsuwa Mac.
– Nie rozumiem, dlaczego Lorderowie mieliby to zrobić.
Aiden przechyla głowę na bok. On też tego nie ogarnia, w jego oczach maluje się niepewność.
– Może nie chcą przyznać, że im się nie udało? – wysuwa w końcu przypuszczenie. Aiden uznał, że bombę, która wybuchła przed naszym domem, zdetonowali Lorderowie z zemsty za to, że pomogłam Benowi przeciąć Levo. Nigdy tego nie sprostowałam. Aiden nic nie wie o niebezpiecznej podwójnej grze, w jaką grałam, pracując dla terrorystów Nica i jednocześnie oszukując Lorderów. Na myśl o skrywanych sekretach skręca mnie od środka poczucie winy – za jego pomoc odpłacam milczeniem. Jednak on też ma swoje tajemnice. Oczy napełniają mi się łzami.
– Nie chcę, żeby mama i Amy myślały, że zginęłam w tym wybuchu. Nie mogę ich zostawić z tym bólem.
Aiden siada obok mnie i bierze moje ręce w swoje.
– Musisz. Tak będzie lepiej. Nikt nie wyciśnie z nich czegoś, o czym nie wiedzą.
Wyszarpuję dłonie z jego uścisku.
– Nie. NIE. Nie mogę ich tak zostawić. Nie podobało mi się już, kiedy myślałam, że uważają mnie za zaginioną, ale to znacznie gorsze! Nie chcę, żeby myślały, że nie żyję!
– Nie możesz się z nimi zobaczyć. Pewnie są obserwowane na wypadek, gdybyś próbowała się kontaktować. To zbyt niebezpieczne – tłumaczy mi Aiden.
– I tak nikt mnie już nie rozpozna.
Aiden potrząsa głową.
– Przemyśl to. W Keswick czeka na ciebie nowe życie. Nie odrzucaj go teraz.
– Ale mama…
– Nie chciałaby, żebyś ryzykowała – mówi.
Więc już się nie odzywam. Wiem, że ma rację. Gdybym mogła wziąć mamę na bok, opowiedzieć jej o wszystkim i poprosić o radę, pewnie powiedziałaby: „Zostań w ukryciu”. Głowa mi pulsuje, skręcam sobie kosmyki włosów w rękach i wzdrygam się. Podnoszę włosy, żeby mnie nie ciągnęły. Kto by pomyślał, że gęsta czupryna może tak boleć? Marzę, by się położyć, ale sytuacja wymaga, aby się nią zająć od razu. Dlaczego na stronie ZwA figuruję jako zmarła, skoro za taką uznali mnie Lorderowie?
– W porządku? – pyta Mac.
Wzruszam ramionami i przy tym ruchu też się wzdrygam.
– Mam w torbie środek przeciwbólowy – mówię.
Mac przynosi mi torbę i szklankę wody. Połykam tabletkę.
– Powinnaś odpocząć – zauważa Aiden.
– Jeszcze nie. Najpierw musisz mi coś wyjaśnić. Dlaczego na stronie ZwA zaznaczyłeś, że nie żyję? Czy Lorderowie ją kontrolują? Czy robisz to dla nich?
Obaj wymieniają spojrzenia.
– Nie wiemy, czy to robią – odpowiada Mac. – Linki są ukryte i często zmieniane. Ale nie możemy zbytnio utrudniać dostępu, ponieważ strona musi służyć tym, którzy jej potrzebują. Przypuszczamy, że Lorderowie ją monitorują, i robią to regularnie.
– A co z tym, że zgłosiłam się jako odnaleziona? Tego się nie dowiedzieli?
Aiden potrząsa głową.
– To nie pojawia się na niczyim ekranie, powiadamia tylko ZwA. I jak ci już mówiłem, dowiadują się o tym jedynie ci, którzy są związani z konkretną zaginioną osobą, i tylko jeśli się muszą dowiedzieć. Zdejmujemy wpis z listy dopiero wtedy, gdy uważamy, że to bezpieczne dla wszystkich zaangażowanych w sprawę.
Już wcześniej niestrudzenie wyciągałam te informacje z Aidena. Chciałam ustalić, kto wie, gdzie teraz jestem i dokąd się wybieram. I wierzę, że Aiden nie przekazuje wiadomości pochopnie, ponieważ nawet nie powiedział mi jeszcze, kto zameldował o moim zaginięciu. Domyślam się wprawdzie, że zrobiła to moja prawdziwa matka, lecz on mi tego nie zdradzi, dopóki nie uzna, że muszę wiedzieć. Zapewne stwierdził, że jestem wyjątkową paranoiczką – nie wie przecież, z jakiego powodu tak wypytuję. Nie wiedział o tym, że Nico ma wtykę w ZwA, że w obozie terrorystów zauważyłam jednego z kierowców Aidena. Nie mogłam dopuścić, by tamten się dowiedział, że zgłosiłam się jako odnaleziona, bo zaraz doniósłby o tym Nicowi. Powinnam ostrzec Aidena o krecie, ale jak mam to zrobić, nie mówiąc mu o całej reszcie?
– Ale co się na ogół dzieje, gdy ktoś zostanie odnaleziony? – pytam. – Jeżeli jest Zresetowanym nastolatkiem, jak ja, nie byłoby bezpiecznie, żeby wrócił do dawnego życia, to niezgodne z prawem.
– Zazwyczaj tak się nie zdarza – przyznaje Aiden. – Chociaż czasami ludzie potajemnie nawiązują kontakt, jednak dalej żyją osobno.
– Czasami. A co się dzieje najczęściej, gdy kogoś znajdziecie?
Aiden i Mac wymieniają spojrzenia.
– Zwykle – odpowiada Aiden – gdy się dowiadujemy, co się stało z kimś zaginionym… jest już za późno.
– Masz na myśli, że taki ktoś naprawdę nie żyje?
Kiwa głową.
– Lecz ze mną jest inaczej. – Zawsze wracam do „Kyla jest inna”.
– Ale oficjalnie zginęłaś – przypomina Aiden. – Nie możesz żyć jak dawniej w tej okolicy. Masz kilka możliwości, wybrałaś jedną: wrócić ze zmienioną tożsamością, odnaleźć swoją przeszłość.
– Muszę. – Wzdycham. Rozmawialiśmy już o tym, ale nie podałam Aidenowi prawdziwego powodu. Nie mówiłam mu o śmierci mojego ojca, o ostatnich słowach, jakie do mnie skierował: „Nigdy nie zapomnij, kim jesteś!”. A ja zapomniałam. Muszę się dowiedzieć, kim byłam, dla niego.
– Możesz powtórzyć swoje nowe imię? – prosi Mac.
Wyławiam z kieszeni dowód osobisty i podaję mu go.
– Riley Kain – czyta na głos Mac. – Trochę dziwne, ale podoba mi się.
Aiden marszczy brwi.
– Brzmi nieco podobnie do Kyli – zauważa.
– Nie za bardzo – uspokajam go. Przypuszczałam, że tak pomyśli. Gdyby wiedział, że w szeregach ART miałam na imię Rain, poważnie by się zdenerwował, ale niewielu zostało żywych, którzy znają mnie pod tym imieniem. „Na przykład Nico” – szepcze we mnie jakiś głos. Odpycham go. Byłoby to może ważne, gdyby się natknął na moje nowe imię, a niby jak miałoby do tego dojść? Nie zamierzam więcej zbliżać się do ART. Nowe imię i nazwisko pozwalają mi trzymać się kurczowo wszystkich części własnej przeszłości i osobowości. Jeżeli je wypuszczę, co mi pozostanie?
Głowę mam jak z waty. Pozwalam, żeby Mac pomógł mi się podnieść i poprowadził mnie do sofy w pokoju od frontu. Przykrywając się kocem, słyszę, jak Mac i Aiden rozmawiają przyciszonymi głosami przy drzwiach.
Choć bardzo się upieram, że muszę się dowiedzieć, kim byłam, boję się. Co znajdę?
– Kilka możliwości? – odzywam się. Właśnie do mnie dotarły te słowa Aidena. – Jakie są jeszcze inne możliwości?
Aiden wchodzi do pokoju, przyklęka koło mnie. Odgarnia mi włosy z twarzy.
– Wiesz, Kyla. Mogłabyś opowiedzieć swoją historię organizacji ZwA, zostać jednym z naszych świadków.
– A potem znowu uciec.
– Tak bym tego nie określił. Ukrylibyśmy cię w bezpiecznym miejscu albo wyjechałabyś całkiem, podczas gdy my zbieralibyśmy dowody. Aż będziemy gotowi.
– Żeby pokazać światu sprawki Lorderów. I żeby ludzie obalili rząd.
– Tak.
Marzyciel z niego: Lorderowie nie zejdą tak łatwo ze sceny. Jeśli w ogóle zejdą. Ale to piękne marzenie. Uśmiecham się do niego, a przez jego usta przemyka drgnienie.
– Ładna jesteś na prochach.
– Zamknij się.
– A twoje nowe włosy są cudowne.
– I bolą.
– Chcesz jeszcze coś przeciwbólowego?
Potrząsam głową.
– Lepiej nie. Aiden, nie o wszystkim ci powiedziałam.
– Wiem. Powiesz, jak będziesz gotowa.
Jego oczy są pełne ciepła, łagodności. Gdyby wiedział o mnie wszystko, gdyby miał pojęcie, co robiłam w życiu, czy nadal uśmiechałby się w ten sposób? Za bardzo ufa swojemu światu, musi się dowiedzieć. Trzeba go ostrzec. Wzdycham.
– Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, i nieważne, czy jestem na to gotowa, czy nie.
– Co to takiego?
– Twój kierowca. Ten, który był z nami, kiedy widzieliśmy Bena na bieżni. Nie ufaj mu.
Aiden poważnieje, jakby zamykał się w sobie, rozmyślał.
– To by wyjaśniało parę rzeczy – stwierdza w końcu. – Przyjrzymy się temu. Ale ciekawi mnie, skąd ty o tym wiesz.
Jak dobrze byłoby opowiedzieć mu o wszystkim. Nie dźwigać tego ciężaru samotnie. Lecz zanim zdążę sformułować zdanie, on potrząsa głową.
– Nie, nie odpowiadaj na to pytanie. Nie na prochach. Zdradzisz mi swoje sekrety, kiedy będziesz pewna, że tego chcesz.
Zaczyna się podnosić, a moje myśli odpływają w stronę tego, co powiedział poprzednio.
– Czekaj. Co przez to rozumiesz, że mogłabym wyjechać całkiem?
– Z kraju.
– Naprawdę?
– Wiesz, że nasza organizacja pomaga ludziom wyjechać, kiedy zbyt niebezpiecznie jest dla nich zostawać na miejscu. Przemycamy ich morzem. Do Zjednoczonej Irlandii albo jeszcze dalej.
Zjednoczona Irlandia – raj wolności, o którym się szepcze, nie wierząc w jego realność. Irlandczycy odłączyli się od Wielkiej Brytanii wiele lat temu, lecz nasze państwo nigdy tego oficjalnie nie uznało. Czy tam żyłoby się lepiej niż tu?
I czy mogłabym to zrobić: zostawić wszystko za sobą? Oczy mi się zamykają. Aiden nie wie o tak wielu sprawach. Nie wspominałam mu o nich. Wmówiłam sobie, że to dla jego dobra, że wiedza jest niebezpieczna, że lepiej, aby nie wiedział. Ale czy to naprawdę jedyny powód? Nieprzyjemne wrażenie w brzuchu podpowiada, że stoi za tym coś więcej: nie chcę, by Aiden wiedział, co zrobiłam. By patrzył na mnie bez tego ciepła w spojrzeniu. Mam tak niewielu przyjaciół, nie mogę ryzykować, że stracę kolejnego.
Czy chciałam tego na początku, czy nie, naprawdę należałam do ART. Naprawdę byłam terrorystką. Mimo że w końcu z własnego wyboru odwróciłam się od nich i ich metod, jak mogłabym świadczyć dla ZwA przeciwko Lorderom? Jestem modelowym przykładem nastolatki, dla której zresetowanie to zbawienne wyjście.
Przez morze…
Dokąd i do czego? W nieznane.
Uciec.
Mozolnie wspinam się ścieżką. W górę i w górę – tak szybko, jak pozwalają krótkie nogi. Wkrótce ulice i zabudowania znikają mi z pola widzenia. Dokoła panuje spokój. Wreszcie jestem sama.
Denerwuję się, ale pamiętam drogę, choć dotąd nie przychodziłam tu bez opieki. Droga wydaje się teraz dłuższa i odczuwam ulgę, gdy docieram do furtki.
Kamienie otula dziwna, nisko zawieszona mgiełka. Głazy sterczą w kręgu ospałe, na wpół ukryte w bieli. Wyżej świeci słońce – jasno oświetlone góry stoją niczym strażnicy wokół swoich uśpionych dzieci. Idę przez pole, wkraczam w mgłę i przyciskam ręce do kamienia. Słońce nie przebija się przez mleczny opar – głazy są zimne i wydają się potężne, wyniosłe. Jednak jeśli się stanie do nich tyłem i spojrzy na góry, kamienie stają się małe.
Tatuś nazywa je Dziećmi Gór i ja też tak o nich myślę, choć wiem ze szkoły, że ten kamienny krąg ustawili tu, w Castlerigg, ludzie i druidzi, nie góry. Tysiące, tysiące lat temu. Idę wzdłuż linii głazów, dotykam każdego i liczę. Jestem już za połową, kiedy odzywa się głos:
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Tatuś.
Nie odpowiadam, wciąż liczę kamienie. Góry mają dużo dzieci. Ja jestem jednym z nich. Tatuś podchodzi do mnie.
– Ile masz? – pyta.
– Dwadzieścia cztery – mówię i odtąd razem idziemy po okręgu, a ja liczę na głos. – Dwadzieścia pięć.
– Bardzo się niepokoi.
– Dwadzieścia sześć.
– Boi się, że coś ci się stanie, gdy znikasz jej z oczu.
Wzdycham.
– Dwadzieścia siedem.
– Wiem, że bywa z nią ciężko.
– Dwadzieścia osiem.
– Ale ona cię kocha.
– Dwadzieścia dziewięć.
– Nie powinnaś uciekać.
– Ale TY czasami uciekasz. Trzydzieści. – Zatrzymujemy się. – A ona doprowadza mnie do szału.
Tatuś śmieje się.
– Zdradzę ci pewien sekret. – Rozgląda się na boki. – Mnie też nieraz doprowadza do szału. Chodźmy do domu i oszalejemy razem.
– Najpierw skończymy, dobrze? – pytam.
– Oczywiście.
Liczymy więc obydwoje na głos, aż nam wychodzi czterdzieści.
– Gotowe – mówię i ruszamy w stronę furtki.
Oglądam się za siebie. Mgiełka zaczyna się rozpływać. Kamienne Dzieci z radością obudzą się w słońcu. Gdy odejdziemy, będą się mogły razem bawić.
Później obiecuję, że nigdy więcej już nie ucieknę. Ale mam przy tym skrzyżowane palce – wiem, że nie dotrzymam obietnicy.ROZDZIAŁ CZWARTY
Budzę się wcześnie zesztywniała i wystraszona, ponieważ nie mogę się ruszyć. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że to Skye wdrapała się na sofę i rozłożyła na moich nogach – ciężki koc z golden retrievera, który nie za bardzo chce się zbudzić i trudno go przesunąć.
Idę cicho do kuchni, żeby sobie zrobić herbaty, i wyglądam przez okno. Świat jest oszroniony i aż mnie swędzą ręce, by chwycić ołówek i szkicownik. Misterne białe wzory zdobią ogrodzenie i drzewa, samochody i ich części na tyłach podwórka Maca, które jest bardziej warsztatem niż ogródkiem. Nie ma śniegu, przynajmniej na razie, więc w tym się pomyliłam. A przede wszystkim nie ma białego dostawczaka, zatem Aiden pojechał. To mi ułatwi sprawę. Najpierw jednak ułożę sobie w głowie plan.
Znajduję swój szkicownik, po czym z herbatą w ręce i Skye u boku moszczę się z powrotem na sofie. Mam zamiar rysować wymyślne wzory namalowane przez mróz, lecz zamiast tego uwiecznienia domaga się kamienny krąg. I mała jasnowłosa dziewczynka – ja, może ośmioletnia? – przyciskająca ręce do głazu. Czy przyśniło mi się prawdziwe miejsce? Przeczucie podpowiada, że tak. Może odnajdę ten krąg, kiedy pojadę do Keswick, dotknę po kolei każdego kamienia i jeszcze raz policzę Dzieci Gór. Lecz on mnie tym razem nie znajdzie. Odszedł na zawsze.
Tato zginął pięć lat temu, próbując ratować mnie przed Nikiem i jego terrorystami, ale to wspomnienie jest całkiem świeże. Przez długi czas było głęboko pogrzebane – tak głęboko i tak długo, że kiedy wreszcie wróciło, wydaje się, jakby to się zdarzyło niedawno.
Dlaczego wracam? Taty tam nie będzie. Z tamtego życia nie pamiętam nikogo innego. Czy to od swojej prawdziwej mamy uciekałam w tamtym śnie?
Powiedział: „Ona cię kocha”. Obiecałam, że więcej nie ucieknę. Wtedy zabrano mnie wbrew mojej woli, teraz to mój wybór: muszę wrócić.
Ale nie od razu, najpierw się pożegnam. Tym razem nie ucieknę bez pożegnania. Muszę powiedzieć mamie i Amy, co się tak naprawdę wydarzyło.
Wkładam wyjściowe buty, kiedy pojawia się zaspany Mac, niezbyt przytomny i ziewający. Unosi brew.
– No, niech zgadnę. Wyprowadzasz na spacer Skye. Zatoczysz rundkę po polu i zaraz wrócisz.
– Pewnie, właśnie tak.
Suczka na słowo „spacer” radośnie wali ogonem w podłogę.
– Dokąd się wybierasz?
– Myślę, że wiesz.
– Aiden wyjdzie z siebie.
– Ale ty nie. Bo rozumiesz, że muszę to zrobić.
Spokojnie wytrzymuje moje spojrzenie.
– Coraz bardziej zaczynam sobie uświadamiać, że są takie chwile, kiedy bez względu na ryzyko trzeba coś zrobić. Coś powiedzieć. Czy to jest jedna z tych chwil?
– Tak. Muszę powiedzieć mamie. Straciła w życiu zbyt wielu bliskich.
Kto jak kto, ale Mac powinien zrozumieć: sam nosi w sobie poczucie winy po tym, gdy sześć lat temu jako jeden z nielicznych przeżył zbombardowanie autobusu szkolnego. Obwinia się o to, że przeżył, ale przede wszystkim o to, że nic nie mówił o innych ocalałych z katastrofy, w tym o Robercie, synu mojej mamy, który następnie zniknął i został zresetowany. Przepadł bez wieści. Wcześniej, gdy mama była młodsza niż ja teraz, straciła rodziców – oboje, premier i jego żona, zginęli od bomby zdetonowanej przez ART. Nie mogę jej zostawić z myślą, że to samo spotkało mnie.
Skye markotnie przysiada między nami. Najwidoczniej dotarło do niej, że „spacer” nie dojdzie do skutku. Przynajmniej nie ze mną.
– Zabiorę cię później – obiecuje jej Mac, po czym zwraca się do mnie: – Niedawno przejeżdżałem przez waszą wieś.
– Serio?
– Wasz dom po wybuchu wciąż stoi pusty. Nikt w nim nie mieszka. Gdzie może być rodzina?
– O. Nie pomyślałam o tym. Pewnie się przeniosły do ciotki Stacey. – Marszczę w duchu brwi. Ciotka i mama są sobie bliskie, Stacey wydaje się w porządku. Ale jej brat to eks mojej mamy, Lorder. Jeżeli ciotka mnie zobaczy, czy zachowa tę rewelację dla siebie? – Wiem: spróbuję złapać mamę w pracy. Mówiła mi, że w porze lanczu często chodzi na spacer. Zaczaję się w pobliżu i zobaczę, czy jej nie spotkam.
– Trochę marny plan.
– Lepszego nie mam.
– Chcesz, żebym cię podrzucił?
– Nie. Sama wzbudzam mniejsze podejrzenia – mówię na głos, ale w duchu odczuwam, że muszę to zrobić samodzielnie. A choć mam nowe włosy i nową tożsamość, i tak ryzykuję. Jeśli ktoś wypatruje mnie i śledzi mamę, czy da się nabrać?
– Weź mój rower.
– Dzięki. – Uśmiecham się.
– No to powodzenia. Ale bądź ostrożna. I najpierw zjedz śniadanie.
Jestem na miejscu za wcześnie jak na przerwę mamy i coś mi każe zatrzymać się przy cmentarzu. Zsiadam z roweru, opieram go o kruszący się kamienny mur. Szron podkreśla zarysy nagich drzew, płyty nagrobne mają widmowe białe obrzeża. Wchodzę przez furtkę i ruszam alejką wśród grobów, spowita całunem własnego zmrożonego oddechu.
To nieduży wiejski kościółek, a na cmentarzu przy nim nietrudno znaleźć najświeższy grób. Nie ma jeszcze nagrobka – o ile w ogóle kiedyś będzie – lecz miejsce jest wyraźnie widoczne: zarzucony kwiatami brązowy, podłużny kawałek ziemi na szarej, oszronionej trawie.
Czy pochowano tu jakąś inną, niezidentyfikowaną dziewczynę, czy raczej pustą trumnę odpowiednio obciążoną kamieniami?
Przyklękam, zdejmuję rękawiczki i wyciągam nieśmiało rękę do zmrożonej lilii. Czy mróz zachował jej kruchą urodę? Nie. Płatek rozpada się przy dotknięciu.
– Dzień dobry – odzywa się czyjś głos, rozcinając ciszę.
Otrząsam się z drgnieniem. Znam ten głos.
Wstaję, odwracam się. Patrzę na nią, niezdolna wykrztusić słowa.
– Czy jesteś znajomą Kyli? – pyta mama.
– Nie zna mnie pani?
Jej brwi niemal splatają się nad nosem. Wygląda starzej, choć przecież ostatni raz widziałam ją nie tak dawno temu. Oczy ma zmęczone, zaczerwienione.
– Wybacz, spotkałyśmy się już?
Pod powiekami wzbierają mi łzy. Zdejmuję okulary, odsuwam na bok włosy, krzywiąc się przy tym trochę, bo ich ciężar wciąż sprawia mi ból.
– To ja – szepczę. – Kyla.
Mama blednie. Potrząsa głową.
– Mamo? – Wyciągam do niej rękę, ale ona się cofa, rozgląda i wzrokiem przeczesuje cmentarz oraz drogę.
– Załóż te okulary z powrotem – mówi i zaraz bierze mnie pod ramię.
Szybkim krokiem prowadzi mnie ścieżką za kościół i przez furtkę na tyłach do lasku. Dróżka wije się, a potem rozwidla. Wybieramy mniej uczęszczane odgałęzienie. Mama zatrzymuje się w końcu. Lekko zasapana odwraca się do mnie.
– To naprawdę ty. Naprawdę nic ci nie jest.
Znów zbiera mi się na płacz i jej tak samo. Mama przyciąga mnie i zamyka w uścisku. Stoimy tak dłuższą chwilę, nie ruszając się, nie odzywając. W końcu odsuwa mnie nieco.
– Te włosy? – Dotyka ich dłonią. – TDW?
Potwierdzam skinieniem.
– Jak? Nie, nie odpowiadaj! Czy to… – waha się – Lorderowie?
Potrząsam głową.
– Nie wiedzą, gdzie jestem. I to nie oni próbowali mnie zabić, ale z sobie znanego powodu ogłosili, że zginęłam. Nie rozumiem czemu.
– A więc to nie była ich bomba. Tato mówił, że nie ich, ale… – Wzrusza ramionami, nie musi dokańczać zdania. Nie uwierzyła mu. Dlaczego miałaby wierzyć mężowi, z którym zerwała, po tym wszystkim, co przez niego przeszłyśmy?
– Nie. To byli ART.
Mama blednie.
– Ścigają cię?
– Myślą, że ich wydałam Lorderom.
– A to prawda?
Potrząsam głową.
– Nie celowo. Niechcący naprowadziłam na nich Lorderów.
Nie opowiadam całej reszty: że zniweczyłam plany Nica. Że nie byłam z nią i resztą rodziny obok obecnego premiera i przez to Nico nie zdetonował bomby, którą nieświadomie na sobie nosiłam. Że zamiast tego uwolniłam jego więźnia, doktor Lysander, moją lekarkę. Wynalazczynię resetowania. Jeżeli Nico się dowie, że żyję, jego pragnienie zemsty nie będzie miało nic wspólnego z logiką, dla niego to sprawa osobista.
– Więc może dobrze, że Lorderowie ogłosili, że zginęłaś. Może ci z ART w to uwierzą. – Mama gładzi mnie po policzku. – Tak się cieszę, że nic ci nie jest, ale nie powinnaś była tutaj przychodzić. To zbyt niebezpieczne. I skąd wiedziałaś, gdzie mnie znaleźć? Nawet nie miałam zamiaru tu przychodzić. Wyszłam na spacer i nogi same mnie przyniosły na cmentarz.
– Nie wiedziałam. Pomyślałam, że będziesz w pracy, i chciałam tam spróbować. Nie mogłabym wyjechać i zostawić cię z myślą, że nie żyję.
Mama obejmuje mnie i mocno, mocno ściska.
– Masz jakieś bezpieczne schronienie?
– Chyba tak. Spróbuję skontaktować się z tobą później.
– Nie rób tego. Tak będzie bezpieczniej.
– A co z Amy? Jak się miewa?
– Jest zrozpaczona. Ale nie mogę jej powiedzieć o tobie. Przynajmniej na razie.
W oczach znowu wzbierają mi łzy. Amy była moją starszą siostrą, odkąd zostałam przypisana do tej rodziny po resecie. Nieważne, że znałyśmy się raptem tylko przez kilka miesięcy. Nigdy celowo nie zrobiła nic, żeby mi zaszkodzić. Ale czy umiałaby dotrzymać takiej tajemnicy?
– Będzie bezpieczniej, jeśli się nie dowie – stwierdza mama. – Zadbam o nią.
– Wiem. W porządku.
– Dzwoniła doktor Lysander, przysłała kwiaty. Wydawała się autentycznie przygnębiona z twojego powodu.
Kolejny bolesny skręt w środku. Doktor też zasługuje na prawdę, ale nie ma bezpiecznego sposobu, by jej cokolwiek przekazać.
Mama wpatruje się we mnie tak długo, jakby uczyła się mojej twarzy na pamięć. Potem całuje mnie w policzek.
– Lepiej już pójdę. Odczekaj chwilę, zanim stąd wyjdziesz.
Jeszcze raz ściska mnie mocno, po czym się odwraca. Na wpół biegnąc, oddala się dróżką.
Opieram się o drzewo i obejmuję się ramionami.
Tyle bólu: jej, Amy, mojego. I ta cała maskarada z pogrzebem. Po co? Czemu Lorderowie udają, że nie żyję?
Po chwili wlokę się z powrotem przez lasek. Kiedy docieram do kościoła, marudzę trochę przy furtce, ale nikogo nie ma w zasięgu wzroku. Wsiadam na rower i ruszam w drogę powrotną do Maca.
Nie mija wiele czasu, gdy z nieba zaczynają padać ciężkie białe płatki. Tańczą łagodnie wokół mnie. Wyciągam ręce, by je łapać. Osiadają na mojej czapce, na włosach, zmieniają ich brązowy kolor w biały. Przesłaniają moje przebranie, przesłaniają mnie całą. Coraz trudniej pedałuje mi się w śniegu, zsiadam więc z roweru i pcham go, idąc pieszo.
Kiedy wreszcie docieram do domu, jestem przemoczona i przemarznięta. Mac z wyraźną ulgą sadowi mnie przy kominku. Skye siedzi przyklejona do okna i śledzi wzrokiem każdy spadający płatek śniegu.
– Chyba wariuje z powodu pogody – zauważam.
– To jeszcze nic. Podczas burzy trzęsie się i chowa pod łóżkiem. A jeśli mowa o chowaniu się, gdy cię nie było, dzwonił Aiden.
– I co?
– Powiedziałem, że się wybrałaś na spacer.
Jego mina jest aż nadto wymowna.
– Rozumiem, że ci nie uwierzył i niespecjalnie się ucieszył.
– Skąd wiesz? I jak ci tam poszło? Powiedziałaś, co musiałaś powiedzieć?
– Tak.
– Jesteś gotowa do przeprowadzki?
– A mogę się najpierw rozgrzać?
– Masz czas do jutra rana. Aiden przyjeżdża o dziewiątej. Pociągi już kursują, masz kupione bilety. Jest przygotowany dla ciebie plik komputerowy, żebyś się wieczorem zapoznała ze szczegółami swojego nowego życia.
Czeka mnie jeszcze jedno pożegnanie. Późną nocą, gdy Mac poszedł już spać, staję w kuchni na krześle i ściągam z lodówki metalową rzeźbę przedstawiającą sowę. Stawiam ją na stole i wodzę palcami po jej dziobie, po rozpostartych skrzydłach. Cała jest zrobiona z kawałków złomu, ale wszystkie doskonale do siebie pasują. Wygląda jak prawdziwy ptak. Zrobiła ją mama Bena – dla mnie na jego prośbę, na podstawie mojego rysunku. Wydaje się, że było to tak dawno temu. Teraz ona nie żyje, zabita wraz z mężem przez Lorderów. Tylko za to, że chciała się dowiedzieć, co się stało z Benem, i zadawała za dużo pytań.