Osaczona - ebook
Schorowana, dojrzała kobieta, Walerya Gojewska, nie potrafi już cieszyć się życiem. Za dużo doświadczyła, za dużo widziała. Stała się zgorzkniała i przesądna. Po śmierci swojej matki mieszka z nią młody Wicio Żelawski wraz ze swoją kuzynką Helenką. Kobieta proponuje młodzieży wspólną wyprawę na cmentarz.
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-87-280-5046-0 |
| Rozmiar pliku: | 258 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Pani Walerya Gojewska siedzi zamyślona w białej altanie.
Pogoda przepiękna. Jak przez zieloną gazę widać przez korony starych drzew zielone zbocza górskie, grupy czarnych świerków i wynurzające się tu i owdzie z zielonej gęstwy czerwone dachy niedalekiego zakładu kąpielowego. Niebo błękitne, czyste, powietrze nieruchome, spokojne; ludzie wesoło pracują w polu, ciesząc się nadzieją zbiorów. Ta odrobina żyta i owsa to wszystko, czem ich, oprócz siana, darzy twarda, górska gleba.
Gdzieś wysoko musi być wiatr, bo wierzchołki starych modrzewi drżą niespokojnie. Ale tu w ogrodzie cisza. Dwór leży W dolinie, ze wszystkich stron górami otoczonej, tuż nad rzeką. Tu cicho.
Pani Walerya otula się swym angielskim pledem. Nie jest jeszcze zdrowa. Po zapaleniu płuc, które przeszła w zimie, ma wciąż dreszcze, a nieraz i gorączkę. I kaszle. Wysyłają ją na południe, ale ona nie wyjedzie. Po co? Zdrowie? Mało jej już na tem zależy, mało...
Na zielonych trawnikach migają złote centki światła słonecznego, jak przez sito przecedzonego przez gęste czupryny starych drzew. Jasne punkty, nieuchwytne, znikome.
— Jasne punkty, nieuchwytne, znikome — szepce pani Walerya.
Po leszczynowej alei, wiodącej do altanki, przeleciał srebrny, jedwabisty błysk. Zaszumiały stare drzewa, zmierzwiła się murawa trawników. Pani Walerya otuliła się szczelniej pledem; dreszcz nią wstrząsnął.
Patrzy na swoje ręce. Dłonie długie, wąskie, palce cienkie, subtelne — niedawno jeszcze tak były miękkie, wiotkie, dziś siatką żyłek błękitnych pokryte, wychudłe. A gdy się w rękę uszczypnie, to skóra nie wygładza się sama przez się, lecz marszczy się... Straciła swą elastyczność. Starość, starość!
Ilu ludzi nazwie pięknym ten dzień, tak jasny, cichy i ciepły, słonecznego blasku pełny! Ilu ludzi czuje się dziś bliższymi ziemi, ilu ludzi powie dziś: żyć, a nie umierać! A pani Waleryi zdaje się, że to wszystko sensu nie ma. Wypukłe wzgórza patrzą na nią, jak jakieś nierozumne wytrzeszczone oczy, lasy szumią.
— Pieśń lasów! Frazesy! Lasy szumią dlatego, że jest wiatr i nic więcej.
I zdaje się jej, że cały świat pełen jest takich nieszczerych frazesów. Nawet to niebo deklamuje jakieś tyrady, jakieś długie wiersze liryczne, w które samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!
—Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!
Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.
— Długo jeszcze będziecie grali?
— Albo co? — spytała Helenka.
— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.
— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.
— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.
— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.
Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.
W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.
— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.
Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba wiejska. W najmniejszem zdarzeniu dopatrywała się proroctwa, lub symbolu, starając sobie w ten sposób uzasadnić i wytłumaczyć swoje przeczucia. Ucieczka pszczół dotknęła ją bardzo boleśnie, uważała to za złą wróżbę. Zdawało się jej, że każde zdarzenie ma swój jakiś ukryty sens, jakąś naukę dla ludzi, którzy nie umieją wczytać się w te znaki tajemne i lekceważą je, dumni ze swej siły i powodzenia. I ona się śmiała, kiedy przed kilku laty matka Wicia, Hela Żelawska, powiedziała jej, że nie dożyje roku, bo kwiatek, zasadzony przez nią w dzień urodzin, zwiądł w niespełna miesiąc później. Śmiała się — ale Hela umarła.
— I gdyby ludzie umieli czytać to ciągle zmienne, tajemnicze pismo — myśli pani Walerya — kto wie, czy przyszłość nie byłaby im tak znana, jak przeszłość. Bo wkońcu, jedno jest przecie życie w całem stworzeniu i niepodobieństwo, aby między człowiekiem, a światem nie było żadnego związku.
Przypominała sobie zdarzenia z dawnych już lat. Niektóre nawet drobne i niegodne wspomnienia, utkwiły jej w pamięci. Próbowała objaśnić je sobie wypadkami, które później zaszły w jej życiu — i wykład ten był zgodny z rzeczywistością.
Po chorobie zaczęła ją męczyć gorączka. Długie noce spędziła na pół na jawie, w jakiemś pół przytomnem majaczeniu. Sen, który sklejał jej powieki, nie usypiał w niej myśli, przeciwnie, była to jakby druga część wykładu, praktyczne udowodnienie teoryi. Budziły się ze swej martwoty otaczające ją sprzęty, stłumionym głosem wołały do niej dawno minione chwile, a nawet noc czarna, rzucająca się natrętnie do okien złowrogiem wyciem wichru, zdawała się jej żyć i brać udział we wszystkiem, co ją obchodziło.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Pani Walerya Gojewska siedzi zamyślona w białej altanie.
Pogoda przepiękna. Jak przez zieloną gazę widać przez korony starych drzew zielone zbocza górskie, grupy czarnych świerków i wynurzające się tu i owdzie z zielonej gęstwy czerwone dachy niedalekiego zakładu kąpielowego. Niebo błękitne, czyste, powietrze nieruchome, spokojne; ludzie wesoło pracują w polu, ciesząc się nadzieją zbiorów. Ta odrobina żyta i owsa to wszystko, czem ich, oprócz siana, darzy twarda, górska gleba.
Gdzieś wysoko musi być wiatr, bo wierzchołki starych modrzewi drżą niespokojnie. Ale tu w ogrodzie cisza. Dwór leży W dolinie, ze wszystkich stron górami otoczonej, tuż nad rzeką. Tu cicho.
Pani Walerya otula się swym angielskim pledem. Nie jest jeszcze zdrowa. Po zapaleniu płuc, które przeszła w zimie, ma wciąż dreszcze, a nieraz i gorączkę. I kaszle. Wysyłają ją na południe, ale ona nie wyjedzie. Po co? Zdrowie? Mało jej już na tem zależy, mało...
Na zielonych trawnikach migają złote centki światła słonecznego, jak przez sito przecedzonego przez gęste czupryny starych drzew. Jasne punkty, nieuchwytne, znikome.
— Jasne punkty, nieuchwytne, znikome — szepce pani Walerya.
Po leszczynowej alei, wiodącej do altanki, przeleciał srebrny, jedwabisty błysk. Zaszumiały stare drzewa, zmierzwiła się murawa trawników. Pani Walerya otuliła się szczelniej pledem; dreszcz nią wstrząsnął.
Patrzy na swoje ręce. Dłonie długie, wąskie, palce cienkie, subtelne — niedawno jeszcze tak były miękkie, wiotkie, dziś siatką żyłek błękitnych pokryte, wychudłe. A gdy się w rękę uszczypnie, to skóra nie wygładza się sama przez się, lecz marszczy się... Straciła swą elastyczność. Starość, starość!
Ilu ludzi nazwie pięknym ten dzień, tak jasny, cichy i ciepły, słonecznego blasku pełny! Ilu ludzi czuje się dziś bliższymi ziemi, ilu ludzi powie dziś: żyć, a nie umierać! A pani Waleryi zdaje się, że to wszystko sensu nie ma. Wypukłe wzgórza patrzą na nią, jak jakieś nierozumne wytrzeszczone oczy, lasy szumią.
— Pieśń lasów! Frazesy! Lasy szumią dlatego, że jest wiatr i nic więcej.
I zdaje się jej, że cały świat pełen jest takich nieszczerych frazesów. Nawet to niebo deklamuje jakieś tyrady, jakieś długie wiersze liryczne, w które samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!
—Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!
Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.
— Długo jeszcze będziecie grali?
— Albo co? — spytała Helenka.
— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.
— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.
— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.
— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.
Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.
W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.
— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.
Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba wiejska. W najmniejszem zdarzeniu dopatrywała się proroctwa, lub symbolu, starając sobie w ten sposób uzasadnić i wytłumaczyć swoje przeczucia. Ucieczka pszczół dotknęła ją bardzo boleśnie, uważała to za złą wróżbę. Zdawało się jej, że każde zdarzenie ma swój jakiś ukryty sens, jakąś naukę dla ludzi, którzy nie umieją wczytać się w te znaki tajemne i lekceważą je, dumni ze swej siły i powodzenia. I ona się śmiała, kiedy przed kilku laty matka Wicia, Hela Żelawska, powiedziała jej, że nie dożyje roku, bo kwiatek, zasadzony przez nią w dzień urodzin, zwiądł w niespełna miesiąc później. Śmiała się — ale Hela umarła.
— I gdyby ludzie umieli czytać to ciągle zmienne, tajemnicze pismo — myśli pani Walerya — kto wie, czy przyszłość nie byłaby im tak znana, jak przeszłość. Bo wkońcu, jedno jest przecie życie w całem stworzeniu i niepodobieństwo, aby między człowiekiem, a światem nie było żadnego związku.
Przypominała sobie zdarzenia z dawnych już lat. Niektóre nawet drobne i niegodne wspomnienia, utkwiły jej w pamięci. Próbowała objaśnić je sobie wypadkami, które później zaszły w jej życiu — i wykład ten był zgodny z rzeczywistością.
Po chorobie zaczęła ją męczyć gorączka. Długie noce spędziła na pół na jawie, w jakiemś pół przytomnem majaczeniu. Sen, który sklejał jej powieki, nie usypiał w niej myśli, przeciwnie, była to jakby druga część wykładu, praktyczne udowodnienie teoryi. Budziły się ze swej martwoty otaczające ją sprzęty, stłumionym głosem wołały do niej dawno minione chwile, a nawet noc czarna, rzucająca się natrętnie do okien złowrogiem wyciem wichru, zdawała się jej żyć i brać udział we wszystkiem, co ją obchodziło.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..
W empik go