- W empik go
Osadzona - ebook
Osadzona - ebook
Osadzona Historie prawdziwe
Anna Matusiak
Jak wiele można zapłacić za miłość?
Wstrząsająca opowieść o młodej Polce odsiadującej wyrok w jednym z najsurowszych więzień na świecie.
To miało być takie łatwe. Przecież już raz się udało... Omari zapewniał, że nic jej nie grozi. Za przemyt złota zapłaci najwyżej grzywnę. Magda kochała, więc wierzyła w każde słowo. Poleciała do Japonii, choć intuicja ją ostrzegała, by się wycofać. Serce podpowiadało jednak co innego. Zrobiła to dla niego, dla ich miłości. Uda się, a wtedy wreszcie zaczną żyć jak ludzie. Dlaczego więc tak się denerwuje, przecież to tylko złoty piasek z Ghany... Kiedy celnicy otwierają jej torbę, oczom Magdy ukazuje się biały proszek. Narkotyki?! To niemożliwe, ktoś ich wrobił!!! Czy Omari jest bezpieczny? Strach o ukochanego niemal pozbawia ją tchu...
Dla miłości poświęciła tak wiele. Czy było warto?
Anna Matusiak
Absolwentka filologii polskiej i teatrologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka, prezenterka radiowa i telewizyjna, specjalistka do spraw PR. Wykładowczyni dziennikarstwa, felietonistka, autorka książek, trenerka wystąpień publicznych. Pracuje z kobietami nad odwagą w dążeniu do nowego „ja”, nad tym, by zacząć od nowa, bo czasami warto, bez względu na PESEL. Współzałożycielka miejsca dla kobiet silnych, niezależnych, ale też pogubionych i tych na rozdrożu – Salonu Kobiet. A prywatnie mama wspaniałego Maksymiliana, który ponad cztery lata temu przewrócił jej życie do góry nogami.
Fragment
Kontrola bagażu. Czerwonej torby szytej białymi nićmi, grubo, ręcznie, niezdarnie... Zwracającej na siebie uwagę. Kto wymyśla kolor czerwony dla torby, w której przewozi się coś nielegalnego? A jeszcze szyta ręcznie białymi nićmi. Gdyby to były chociaż czerwone nici. Przynajmniej nie byłoby widać tego z daleka. Uświadamiam sobie, że kiedy brałam ją od Caroline, wydawało mi się, że to żart. W głowie miałam różne alarmy. Nie podobało mi się to. Ale zagłuszałam je, wypierałam to z siebie. To nie mogą być narkotyki! To po prostu nie mogą być narkotyki! To nawet nie tak, że byłam zbyt głupia, by domyślić się, że to narkotyki. Ja po prostu wpadłam w stan zaprzeczenia. Ludzie w tym stanie nie przyjmują do wiadomości informacji o śmierci bliskiej osoby. To nie może być prawda, to się nie zdarzyło – myślą. Ja wtedy właśnie chyba byłam w takim stanie.
Otwierają torbę. Serce mi wali. Widzę ich ruchy, jakby w zwolnionym tempie. Cała procedura trwa wieczność. Boję się. Czekam na drobinki złota, które za chwilę ukażą się moim oczom. Ciekawe, jaka będzie ich reakcja na to złoto – zastanawiam się. Nie widzę drobinek złota. Widzę biały proszek z farfoclami. Nie da się zrozumieć ogromu mojego szoku. Wrobili GO! – moja pierwsza myśl. WROBILI OMARIEGO! Nie miałam wątpliwości, że to jego wrobiono. On w życiu nie wrobiłby mnie. Tego akurat byłam pewna. Choćby nie wiem jak to wyglądało z boku. Tylko my dwoje wiedzieliśmy, co jest między nami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-50-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_To się nie dzieje…_
_Obudź się! Obudź!_
Szczypałam się mocno, ale scenografia wokół się nie zmieniła…
Wydawało mi się, że otaczają mnie roboty. Wyglądały identycznie. W mundurkach, drobne, skośnookie. Ich twarze wykrzywiały się jak na obrazie _Krzyk_ Edwarda Muncha. Byłam w klatce. Ogromnej szklanej klatce. Jak dla gigantycznego chomika. Odruchowo spojrzałam, czy nie znajdę gdzieś gigantycznego kołowrotka… Kobiety z wykrzywionymi twarzami podchodziły bliżej i oddalały się. Przy czym poruszały się, jakby płynęły… Jakby nie miały nóg.
Mrugałam intensywnie, żeby wyostrzyć obraz, który mi się rozmazywał. Miałam wrażenie, że wokół wszystko spowiła mgła. Nie mogłam uzyskać kontroli nad własnymi zmysłami. W uszach słyszałam urywki rozmów, poleceń. Czyjeś słowa… Różne głosy rozsadzały mi głowę:
– O Boże, to narkotyki!
– Proszę mi powiedzieć, co ja mam tu wpisać…
– Oddychaj…
– Zaraz będzie po wszystkim…
– Zajmijcie się własnymi sprawami!!!
– To ona… To ona…
– Proszę z nami…
– Skuć ją…
Te zdania i komunikaty nachodziły na siebie, tworząc kakofonię różnych dźwięków i głosów – niski męski przeplatał się z piskliwym kobiecym. Czułam, że głowa mi eksploduje. Zwymiotowałam. Przetarłam twarz ręką… Gdzie ja jestem? Co się ze mną dzieje? Szpital psychiatryczny? Czy ja jestem w szpitalu psychiatrycznym?! Oszalałam?
Powoli rzeczywistość zaczynała rozpędzać mgłę, a ja brutalnie spadałam na ziemię, uzmysławiając sobie, że szpital psychiatryczny byłby rajem…
Jestem w Japonii… Jestem w więzieniu… Złapali mnie… Narkotyki… Przemyt… Mam dwadzieścia siedem lat… Nie znam języka… To obcy kraj… Wrobili go… Jezu! To niemożliwe… Ja nie chciałam… Mamo! Ja chcę do domu!!! Cofnąć czas… Cofnąć! Nie lecę! Nieeeeee!!!
Zawyłam jak dzikie zwierzę… Czasu nie da się cofnąć.
– _Shizukani!_¹ – ktoś krzyknął i popatrzył na mnie groźnie. To była strażniczka. Te wszystkie roboty to były strażniczki. Z mimiki wywnioskowałam, że mnie ucisza, że mam się zamknąć…
– _Toire ni ikemasu_ – kolejne polecenie było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Strażniczka krzyknęła – tak jakby decybele miały wpływ na rozumienie obcego języka: – _Toire ni ikemasu!!!_² Trzęsłam się cała. Wreszcie krzyknęła po angielsku, bardzo niezadowolona, że musi to zrobić: – _You can go to the toilet!_³
Właśnie wtedy poczułam potężny ucisk na pęcherz. Dopiero zorientowałam się, jak bardzo chce mi się siku. Nie wiedziałam jeszcze, że w japońskich więzieniach nawet na pójście do kibla jest precyzyjnie wyznaczona pora. Zaprowadziła mnie do toalety. Byłam tak zestresowana, że nie trafiłam do sedesu. Zsikałam się na podłogę. Nogi trzęsły mi się jak galareta. Wydawało mi się, że kolana obijają się o siebie, a ja nie jestem w stanie opanować tego potwornego drżenia. Byłam jak spłoszone i przerażone zwierzę. Dosłownie. Właśnie wtedy rozpoczął się proces mojego odczłowieczania…WARSZAWA
WARSZAWA
– Jakie ma pani doświadczenie w branży kosmetycznej? – zapytała liderka grupy znanej marki Beauty-Bella podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Na stanowisko sprzedawcy – młodszego specjalisty – aplikowała tego dnia Magdalena. Liderka dostrzegła w dziewczynie jakąś niespotykaną dojrzałość. Niewiele jeszcze powiedziała, a jednak patrząc w jej orzechowe oczy, można było odnieść wrażenie, że te oczy wiele już w życiu widziały. Trudno było określić, w jakim jest wieku. Z jednej strony zadbana i całkiem ładna. Z drugiej – z pewnymi brakami w uzębieniu, które mogłyby świadczyć o zaniedbywaniu samej siebie, a to się nijak miało do skromnej, ale czystej, odprasowanej i – zdawać by się mogło – wykrochmalonej wręcz odzieży, wyczyszczonych na błysk butów, wypielęgnowanych paznokci. W tej kobiecie były młoda dziewczyna i staruszka jednocześnie. Z całą pewnością intrygowała…
– Nie mam żadnego, ale czuję, że chcę i będę potrafiła to robić – odrzekła bez zawahania Magda.
– Podoba mi się pani determinacja. Czym się pani zajmowała przez ostatnie lata? – dopytywała Renata.
– Różnymi sprawami. Trochę pracowałam w kuchni, trochę w szwalni. Jestem pracowita i zaangażowana. Nie boję się żadnego wyzwania – Magda niemal wyrecytowała jednym tchem formułkę mającą na celu zachęcić pracodawcę do wybrania właśnie jej do zespołu.
– O, gastronomia! – zainteresowała się rekruterka. – W jakiej restauracji, może znam?
– Raczej nie. To było za granicą. A konkretnie w Japonii – zaskoczyła ją kandydatka.
– Wow! Mieszkała pani w Japonii?
– Można tak powiedzieć…
Mimo dosyć nietypowej odpowiedzi – bo co to znaczy „można tak powiedzieć, że mieszkałam w Japonii”? – rekruterka nie zwróciła na to uwagi, tylko zaaferowana faktem, że oto ma przed sobą kogoś, kto zna od kuchni (dosłownie i w przenośni) Kraj Kwitnącej Wiśni, pytała dalej:
– W której części Japonii pani mieszkała? Jak to się stało, że zawędrowała pani aż tak daleko?
– Życie. Czasami ostro nas zaskakuje… – odpowiedziała trochę do Renaty, trochę do samej siebie, patrząc w punkt położony gdzieś w bliżej nieokreślonej perspektywie.
– Przynajmniej sobie pani pozwiedzała Japonię i dziś pewnie ten piękny kraj nie ma przed panią żadnych tajemnic – bardziej stwierdziła, niż zapytała liderka.
– No cóż… W niektórych obszarach faktycznie poznałam Japonię dogłębnie. Ale są też takie obszary, o których nie mam pojęcia – próbowała wybrnąć dyplomatycznie kandydatka, ale w tym samym momencie pojawiła się w jej głowie myśl, że to nie ma sensu. Przecież i tak prędzej czy później każdy, kto będzie z nią obcował, się dowie. Skoro zaczęła od nowa, to nie po to, żeby teraz budować swój świat i życie na kłamstwie.
– Chyba jestem pani winna kilka szczegółów. Zrozumiem, jeśli po usłyszeniu mojej historii nie odbierze pani więcej ode mnie telefonu. Ale chcę żyć w prawdzie i mam nadzieję, że zarówno pani, jak i cały świat to docenią…NIEWIELKA MIEJSCOWOŚĆ W WOJEWÓDZTWIE MAZOWIECKIM
NIEWIELKA MIEJSCOWOŚĆ
W WOJEWÓDZTWIE MAZOWIECKIM
Wiele lat wcześniej
– Mamo! Ja kocham sztukę… – płaczliwie przekonywała rodzicielkę piętnastoletnia wówczas miłośniczka sztuki, jaką niewątpliwie byłam.
– Wiem, córeczko. Ale zdajesz sobie z tego sprawę, że z tego chleba nie będzie, prawda?
– Skąd wiesz? Ja chyba mam talent. A jeśli zostanę wielką malarką?
– Oj dziecko, dziecko – zaśmiała się mama, jakbym powiedziała jakiś absurdalny i kompletnie nierealistyczny żart – wielka malarka w naszej rodzinie?
– A dlaczego nie?
– A dlatego, że takie rzeczy to się dzieją tylko w filmach. Jesteśmy, córcia, uczciwą, ale prostą i niezbyt zamożną rodziną. A żeby zostać wielką malarką, trzeba mieć poważne finansowe wsparcie. Skąd chcesz je niby wziąć? – zapytała mama, widząc, że ja tak na poważnie.
– Może dostanę się na ASP, będę znakomitą studentką i otrzymam stypendium. A potem jakiś mecenas sztuki doceni moje dzieła i zainwestuje we mnie… – rozmarzyłam się tak, że aż mama musiała pstryknąć mi palcami nad uchem.
– Hej, Madziu! Poniosło cię chyba, co? – zaśmiała się. Mimo jej sceptycyzmu czułam, że gdzieś w środku, w głębi serca też po cichu liczy, że mi się uda. Może chociaż mnie…
Mama była bardzo młoda, kiedy mnie urodziła. Miała zaledwie siedemnaście lat. Tata szybko musiał wydorośleć i stać się mężczyzną, głową rodziny. Pamiętam awantury w domu o to, że jest zmęczony. Ciągle kazano mi sprzątać mój pokój. Rodzice mieli zwyczaj wywalania mi wszystkiego z biurka albo szafy na środek pokoju, by zmusić mnie do porządnego posprzątania. Ale nie oceniam ich zbyt surowo. Myślę, że dali mnie i moim siostrom bardzo dużo – tyle, ile mogli. Niemniej jednak przez całe dzieciństwo czułam się nierozumiana. Kiedy dorastałam, często odpływałam w myślach. Czułam się jak złodziej złapany na gorącym uczynku, gdy tworzyłam sobie obrazy w wyobraźni i nagle do pokoju wchodziło któreś z rodziców, brutalnie wyrywając mnie z krainy marzeń.
– Magda, o czym ty tak znowu myślisz? Pomogłabyś przy obiedzie. Może ziemniaki matce obierzesz? – krzyczał tata.
– Dobrze, już idę… – wstawałam niechętnie, ale nie dlatego, że byłam leniwa, ale dlatego, że musiałam opuścić mój wewnętrzny świat i nagle, bez uprzedzenia wejść w szarą codzienność, w której tak bardzo nie umiałam się odnaleźć.
– Dziecko, tak nie można… Całymi dniami malujesz albo rozmyślasz. Jesteś już dużą dziewczyną. Nie będziemy tolerować takiego zachowania. Jak będziesz wielką artystką i twoje obrazy będą kupować na aukcjach – proszę bardzo, będziesz mogła marzyć o niebieskich migdałach godzinami, ale póki mieszkasz pod tym dachem, dostosuj się, proszę, do zasad tu panujących – ochrzaniał mnie ojciec przy obiedzie. Mama zdążyła tylko dopowiedzieć:
– Oj Jaśku, nie bądź dla niej taki surowy…
– Surowy? Jolka, czy ty słyszysz, co mówisz? To pannica już jest! Ma mieć jakieś obowiązki, do cholery! – wkurzył się jeszcze bardziej.
– No przecież pomaga. Oj, dajcie już spokój. Jedzmy. Nie kłóćmy się przy stole – kochana mama zawsze próbowała łagodzić, chociaż też nie do końca rozumiała, co siedzi w mojej głowie. A może nawet ja sama tego nie rozumiałam?
Byłam inna. Nie miałam zbyt wielu przyjaciół. Proszenie kogoś o przyjaźń wydawało mi się strasznie głupie i poniżające. Kiedyś jedna z koleżanek zaproponowała mi przyjaźń. Było mi dziwnie, zwłaszcza że chciałam się przyjaźnić z kimś zupełnie innym. Czułam się zawstydzona. Pomyślałam, że to byłoby straszne, gdybym poprosiła o przyjaźń osobę, z którą chciałam się przyjaźnić, a ona by poczuła to samo, co ja poczułam, kiedy mnie o przyjaźń zapytała tamta dziewczyna.
– Hej, Magda! Idziesz z nami? – zagaiła kiedyś Gośka, koleżanka z klasy. Chyba z grupą dziewczyn od nas wybierały się na wagary.
– Ja? – zapytałam zdziwiona, bo się nie kumplowałyśmy. Nigdy nie zwracały na mnie uwagi. Nawet przez ułamek sekundy zrobiło mi się miło…
– Żart! – zarechotały. – A co ty byś niby miała z nami robić, dziwaku?!!
Zakpiły ze mnie i w radosnych podskokach oddaliły się, a ja zostałam z poczuciem, że jestem śmieciem. Z poczuciem, które towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo i młodość.
Żyłam w swoim świecie. Byle z pędzlem i sztalugą w zasięgu wzroku. Nic innego się nie liczyło. Rodzice niby się śmiali i podkreślali, że kobiecie potrzebny jest prawdziwy zawód, ale jednak w którymś momencie dostałam osobny pokój, a siostry musiały się pomieścić razem w drugim. Miałam swój kawałek podłogi, który traktowałam jak prawdziwą świątynię sztuki. Mój pokój nie był duży, ale urządziłam go przytulnie, chociaż ktoś by pewnie powiedział, że w ogóle nie był urządzony, tylko zagracony. Wszędzie panował artystyczny chaos, którego mama nie kazała mi sprzątać. Jakby doceniała i szanowała. Jakby rozumiała. I naprawdę rozumiała… Znacznie więcej niż mi się wtedy wydawało. Dlaczego więc tak bardzo nierozumiana się czułam? Często wracam do tej myśli… Często wracam też pamięcią do takiej sceny…
Mam trzy lata. Biegam po łące. Z mamą. Mam śliczną koronkową białą sukieneczkę z kołnierzykiem obszytym perełkami. Pleciemy sobie wzajemnie wianki na głowie. Jest piękne lato. Mama się śmieje. Goni mnie. Też ma białą sukienkę. Ale taką bardziej halkę. Ja piszczę z radości. Uciekam. W końcu daję się złapać. Przytulamy się i turlamy po trawie. To najpiękniejsze wspomnienie, jakie mam z dzieciństwa…
Potem urodziła się moja pierwsza siostra, a następnie druga. Przestałam być oczkiem w głowie i ukochaną córeczką mamusi. Musiałam wydorośleć. Musiałam być odpowiedzialna. Nie zapomnę zawodu, jaki sprawiłam mamie. Bawiłyśmy się z siostrą Melą na placu zabaw. Zajęłam się zabawą na tyle długo, że nagle Mela zniknęła mi z oczu. Ile to mogło trwać? Pięć, dziesięć minut?
– Boże drogi, Mela, odezwij się! Mela, gdzie jesteś? – biegałam gorączkowo po osiedlu i wołałam siostrę coraz głośniej i w coraz większej rozpaczy.
Uznałam, że czas gra na naszą niekorzyść. Jestem jeszcze dzieckiem. Muszę oddać sprawę dorosłym, żeby nie było za późno. To była piekielnie trudna decyzja. Bałam się cholernie, że spiorą mnie na kwaśne jabłko. Ale położyłam na szali ewentualne lanie kontra odzyskanie siostry.
– Mamo, mamo! Mela zniknęła! – wpadłam do domu jak po ogień.
– Co ty mówisz?
– No zniknęła! Bawiłyśmy się na placu zabaw i nagle straciłam ją z oczu. Szukałam. Krzyczałam. Nigdzie jej nie ma!
Mama rzuciła to, co miała w rękach, i wybiegła z domu w fartuchu kuchennym, bo właśnie przygotowywała nam obiad. Przebiegła wszystkie osiedla w całym naszym miasteczku, klatka po klatce. Wychodząc z jednej z klatek – na wpół przytomna z przerażenia – dostrzegła w drzwiach prowadzących do piwnicy szparę nad ziemią, a w niej coś jakby czubki dziecięcych butów. Wydawało jej się, że ze stresu ma już zwidy, ale złapała za drzwi, otworzyła je i zobaczyła roześmianą Melę, niezwykle zadowoloną z tak udanej zabawy w chowanego. Dzieci są jednak głupie. Nie dostałam lania. Ale wolałabym dostać zamiast tego wzroku pełnego rozczarowania, którym uraczyła mnie mama. Wyryła ten obraz w mojej pamięci i sercu na zawsze. Często w późniejszych samotnych latach wyobrażałam sobie to spojrzenie. Zgubienie siostry to pikuś w porównaniu z rozczarowaniem, jakie zafundowałam rodzicom wiele lat później. Mela się zgubiła, ale została odnaleziona. Ja też się zgubiłam. Pogubiłam się w życiu. Dlaczego nikt mnie nie znalazł i nie przyprowadził do domu?
Babcie mieszkały nieopodal naszego osiedla. Chodziłyśmy od jednej do drugiej. To było wygodne, bo zawsze ktoś dorosły był w zasięgu. Jedna babcia – Józia – była krawcową, druga – Halinka – świetnie robiła na drutach. Dziadek, ten od krawcowej, często pił i się awanturował. Bałam się go. Uciekałam, kiedy wpadał pijany i darł się na cały głos. Czułam, że to nie powinno się dziać w żadnym domu. Było mi przykro, że uciekam jak tchórz i zostawiam z nim babcię. Więc pewnego razu, kiedy – zataczając się – wszedł do domu i od progu krzyczał: „Rób mi jedzenie, głupia babo!”, trzęsąc się jak osika, zostałam przy babci. Babcia schowała mnie w szafie. I pobiegła naszykować mu zupę i drugie danie. Nie wchodziła mu w drogę. Nie dawała się sprowokować. W końcu dziadek zasnął, chrapiąc obrzydliwie jak dzikie zwierzę. Babcia wróciła do szafy. Pomogła mi wyjść. Wciąż się trzęsłam:
– Nie bój się, Magdusiu… Chłopy tak niekiedy muszą odreagować. Dziadek pracuje, czasami trzeba coś załatwić przy wódeczce. Trzeba zrozumieć, Madzieńko…
– Babciu, ale on na ciebie krzyczy. Wyzywa cię. Mówi, że jesteś głupia – protestowałam.
– On tak naprawdę nie myśli. To alkohol… Dziadek jest dobry. A wóda niejednemu w głowie pomieszała. Ale prześpi się, kefiru z rana napije. I będzie dobrze – tłumaczyła go babcia. Do dziś nie wiem, czy naprawdę tak uważała, czy pocieszała małą, wystraszoną dziewczynkę, którą wtedy byłam.
Babcia Józia odeszła kilka lat później. Usiadła w fotelu i po prostu zasnęła. Z perspektywy czasu cieszę się, że miała łagodną śmierć – bez bólu i cierpienia. Zasłużyła na to, by odejść we śnie.
Tak sobie myślę, że to prawdziwe szczęście, że babcia nie dożyła tego wielkiego rozczarowania wnuczką. Może wtedy odeszłaby na zawał. Miałabym na sumieniu jeszcze to.
Bliżej zawsze byłam z babcią Halinką. Ale babcia Józia też była wspaniała.
Jedna rozmowa z nią szczególnie utkwiła mi w pamięci. Właściwie to była ostatnia nasza rozmowa, chociaż wtedy żadna z nas oczywiście nie miała pojęcia, że nigdy więcej nie będzie nam już dane się spotkać. Byłam jeszcze dzieckiem, a może należałoby powiedzieć – podlotkiem. Miałam może dwanaście, może trzynaście lat.
– Madziuniu, życie nie jest łatwe, ale może być bardzo piękne, wiesz…
– A co cię, babciu, tak na sentymenty wzięło?
– A bo widzę i wiem, że jesteś inna niż większość twoich rówieśników. I zastanawiam się, czy to ci życie ułatwi, czy utrudni.
– Jaka jestem, babciu? – zapytałam szczerze zainteresowana jej obserwacjami, bo sama byłam na etapie poznawania i próby rozumienia siebie.
– Wrażliwsza, emocjonalna… Emocje i zmysły zawsze będą dla ciebie ważniejsze niż fakty i logika. Potrafisz dzięki temu dostrzec w świecie piękno, które nie każdy potrafi dostrzec, i czerpać ogromną przyjemność z tego odkrycia. A jednocześnie – zachwycona urokiem kwiatów na łące – zapomnisz o pociągu, nie zdążysz na czas, nie pomyślisz o konsekwencjach, nie zastanowisz się zawczasu, jak wrócisz do domu, kiedy ostatni pociąg odjedzie… To mnie trochę martwi…
– Babciu, jest tyle możliwości… Dłuższy spacer, powrót stopem, nocleg pod gołym niebem i powrót pierwszym porannym pociągiem… Nie martw się o mnie – zaśmiałam się.
Babci spodobało się, że podjęłam metaforę. Dodała tylko:
– Jedno jest pewne. Tak wyjątkowi ludzie nie rodzą się często. Ale wyjątkowość to zawsze i szanse, i ryzyko…
Wtedy nie do końca jeszcze rozumiałam, co ma na myśli. Życie zrobiło wiele, by moją wyjątkowość stłamsić, zabić, zniszczyć… Czy mu się udało?
Babcia Halinka, która robiła na drutach, miała słaby wzrok, więc używała głównie neonowych włóczek, bo tylko te dobrze widziała. Wstydziłam się w tym chodzić. Trzeba mieć sznyt, żeby umieć nosić takie stylówki. Moja młodość to marzenie, by mieć modne i fajne ciuchy, a nie te kolorowe swetry babci. Mamę to chyba bardzo bolało.
– Mamo, czy ty możesz nie wybierać mi ubrań, bo to nie mój styl? – odważyłam się kiedyś zwrócić jej uwagę na to, że nie czuję się dobrze w tym, co mam na sobie.
– Jesteś dzieckiem. Nie masz stylu – odpowiedziała z nerwami i ucięła temat.
Czasami byłam skołowana. Nie wiedziałam, jak to jest z tym stylem. To się ma czy nabywa? A gust? Pochodziłam z rodziny robotniczej, nie artystycznej, więc w liceum plastycznym czasem kompletnie nie wiedziałam, co tam robię. Kim ja właściwie jestem?
Nie wspominałam, że poszłam do liceum plastycznego? A owszem, poszłam…
– Mamo, tato… Ja tak bardzo chcę spróbować. Nie wyobrażam sobie życia bez malowania – któregoś popołudnia podjęłam patetyczną próbę przekonania zapracowanych rodziców, żeby puścili mnie do liceum plastycznego. Tata spojrzał na swoje sterane życiem dłonie, chociaż to przecież wciąż jeszcze był młody mężczyzna. Ile mógł mieć lat? Prosta matematyka… Ja miałam wówczas piętnaście lat. Tata miał dziewiętnaście, jak się urodziłam. Ten trzydziestoczteroletni chłopak wyglądał i zachowywał się jak co najmniej pięćdziesięciolatek. Był już ojcem trójki dzieci. I ciężko pracował na utrzymanie swojego babińca. Kochał nas. Nie potrafił tego jakoś wylewnie okazywać, ale kochał.
– Lepiej byś za pędzel złapała, córuś, ale taki do malowania ścian. Pomogłabyś w remoncie, bo chałupę trzeba odmalować na wiosnę – próbował zbagatelizować moją prośbę. Ale _summa summarum_ rodzice się zgodzili. Boże, jaka byłam szczęśliwa! Pamiętam, że z radości rzuciłam się ojcu na szyję. Ale to kochana mama zawalczyła o mnie.
– A ja cię, Magdusiu, tam widzę… I tata też… Tylko udaje, że nie. W życiu warto zawalczyć o marzenia… – mówiąc to, mama posmutniała. Jakby dotarło do niej, że ona żadnego marzenia nie spełniła. Zakopała się w pieluchach tak szybko, że właściwie o jakich marzeniach mowa? Czy w ogóle miała w życiu chociaż chwilę na to, żeby o czymś pomarzyć?
Czułam się okropnie zobowiązana. Rodzice wydali dużo pieniędzy na farby, kredki, pastele. To wszystko było strasznie drogie. Nikt w klasie – nawet ci z zamożnych rodzin – nie miał tego na zapas. Powiedzenie: „Pożycz gumkę” było niemal obraźliwe, bo gumka chlebowa należała do bardzo drogich rarytasów. Moje liceum plastyczne wiele kosztowało rodziców. Pewnie dlatego nie miałam już na superubrania. Wtedy tego nie rozumiałam. Jak każda nastolatka chciałam mieć wszystko naraz. Chciałam tworzyć. Chciałam być ważna. Chciałam mieć znaczenie. A w tym wieku ubiór bardzo mocno wyznacza wartość młodej dziewczyny. Bardzo o siebie dbałam i chciałam być piękna, a nigdy mi to nie wychodziło… Czułam się brzydka i niekochana.
Pamiętam, jak bardzo spodobał mi się jeden z kolegów z klasy. Im bardziej mi się podobał, tym bardziej udawałam, że nie zwracam na niego uwagi. Musiałam jednak jakoś się zdradzić, bo koledzy Pawła się zorientowali.
Tego dnia stał z kumplami, tyłem do drzwi prowadzących na korytarz. Nadchodziłam z głębi korytarza. I usłyszałam, jak mój wyidealizowany ukochany mówi:
– Dajcie spokój… Wolałbym nigdy dziewczyny nie mieć, niż się umawiać z taką jak Magda. Ona jest jakaś dziwna…
W czasie drugiej części jego wypowiedzi kumple stojący przodem do korytarza już mnie dostrzegli i spuścili głowy, chrząkając porozumiewawczo do wciąż niczego nieświadomego Pawła… Ich zachowanie tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mogło być mowy o jakiejś innej Magdzie. Chodziło o mnie i tylko o mnie. Wspięłam się na wyżyny sztuki aktorskiej i udałam, że niczego nie usłyszałam. Przeszłam obok grupki młodych mężczyzn. Zupełnie beztrosko bąknęłam: „Do jutra!” i wyszłam ze szkoły, jakby nigdy nic. Szłam przed siebie i coraz mocniej zaciskałam pięści. Byłam cała obolała. W uszach dudniło: _Ona jest jakaś dziwna… jakaś dziwna… jakaś dziwna…_ Po przyjściu do domu ścięłam włosy na krótko, bardzo krótko. Niemal na łyso. Pobiegłam do babci.
– Babciu, zrobisz mi na drutach czapkę? Taką megakolorową. We wszystkich kolorach tęczy, OK?
– No pewnie, Madziu… – babcia się ucieszyła, że może coś dla mnie zrobić.
Od tej pory nosiłam tę czapkę na głowie – właściwie przez całe liceum. _Skoro jestem dziwna, to mogę sobie nosić dziwne nakrycie głowy i zachowywać się dziwnie_ – postanowiłam, coraz solidniej budując swój wewnętrzny, zamknięty dla innych świat.
Poczucie niezrozumienia i bycia niekochaną się pogłębiało. Niby wszystko było OK, ale co moi rodzice o mnie wiedzieli? Czy znali moich znajomych? Wiedzieli, że jestem bardzo samotna? Niewiele mówiłam, a im wszystkim to było na rękę. Brak słów – brak kłopotów. Siostry też nie nawiązały ze mną jakiejś bliskiej relacji. Uznawały, że jestem nawiedzoną artystką, której i tak nie zrozumieją, więc po co próbować. Przypominam sobie, że Kaśka kiedyś podjęła próbę… Moja siostra była zaprzeczeniem mnie. Długowłosa brunetka. Loczki uroczo kręciły się wokół jej alabastrowej twarzy. Dużo mówiła i śmiała się perliście, a chłopcy patrzyli na nią jak na porcelanową laleczkę.
– Magda, co przedstawia ten obraz? – zapytała kiedyś, długo przyglądając się jakiejś totalnej abstrakcji, która – zdaje się – miała wyrażać ówczesny stan mojego ducha.
– Nie udawaj, że cię to interesuje – zbyłam ją niezbyt grzecznie. Kaśka wstała. Wyszła. I nigdy więcej o nic związanego z moją pasją mnie nie zapytała. Chciałam krzyknąć: „Przepraszam. Wróć. Chętnie ci opowiem…”. Chciałam, ale tego nie zrobiłam.
Innym razem Mela nieśmiało zapytała, czy mogłaby ze mną chwilę porozmawiać. Zdenerwowałam się. To zabrzmiało groźnie. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zwykłe siostrzane pytanie, które przecież totalnie nie powinno wzbudzać niepokoju. W naszym przypadku nie było naturalne, bo my ze sobą nie rozmawiałyśmy.
– No słucham – odpowiedziałam twardo i oschle, podświadomie zniechęcając Melę do jakiejkolwiek rozmowy. Chyba się po prostu, zwyczajnie bałam.
– Bo ja cię chciałam spytać, skąd człowiek wie, co jest jego pasją. Ty wiedziałaś od zawsze, że kochasz malować?
– No po prostu. To się wie i już. Musisz zapytać samą siebie, co kochasz robić, i zastanowić się, jak to rozwijać – próbowałam coś doradzić młodszej siostrze, ale zdenerwowało mnie to jej pytanie, bo pokazywało, że Mela kompletnie nie ma zainteresowań. A nie była przecież aż tak dużo młodsza ode mnie.
– A czy można być człowiekiem bez pasji? Bo może ja taka właśnie jestem – zapytała z uderzającą naiwnością.
– Melka, kurde… Nie wstydzisz się zadawać takiego pytania? Naprawdę chcesz być człowiekiem bez pasji? To chyba najgorsze w życiu – nie mieć pasji. Brak pasji to brak ambicji. Chcesz być ładną, ale głupiutką panną, która interesuje się tylko ciuchami i makijażem? Zresztą… daj mi spokój, jestem zajęta – spławiłam siostrę. Byłam okrutna. Nie wiem, dlaczego tak zrobiłam. Mela wyszła ze łzami w oczach. Byłam rozczarowana sama sobą. A jaka rozczarowana starszą siostrą musiała być wtedy Mela!
Nie stać mnie było na refleksję, na przeprosiny. Wolałam zamknąć się w swoim świecie ciszy. A potem… w Kościele.
Młodość to zawsze okres buntu, różnie wyrażanego. U mnie swego czasu wyrażał się w postaci fanatyzmu religijnego. Nie był to szczególnie długi okres, ale intensywny. Bardzo chciałam być blisko Boga, by wypełnić pustkę – brak miłości, brak zrozumienia artystycznego. Odnalazłam część zrozumienia w Kościele. W domu nie.
– Dziecko, czy coś cię trapi? – zapytał kiedyś po wieczornej mszy świętej ksiądz. Widział mnie w kościele codziennie. Moja gorliwa modlitwa i konsekwentne milczenie zwróciły jego uwagę.
– Nie, proszę księdza. Po prostu próbuję zrozumieć, kim jestem. Czekam na jakąś podpowiedź od Tego na górze… – odpowiedziałam szczerze i na tyle konkretnie, żeby wyraźnie dać do zrozumienia, że nie chcę więcej rozmawiać. Ksiądz to uszanował.
Pewnego dnia wybrałam się na spotkanie połączone ze świadectwami ludzi, w których życiu doszło do cudu. Wszyscy byli trochę dziwni. Więc pomyślałam, że w końcu jestem wśród swoich. Na środku ciemnej salki przykościelnej stała mównica. Podszedł do niej mężczyzna okołoczterdziestoletni:
– Witajcie! Szczęść Boże! Chwalcie Pana! On może wszystko!
Ludzie chórem odpowiedzieli:
– Chwalmy Pana!
Mężczyzna kontynuował:
– Mój cud wydarzył się dwa lata temu. Po wypadku samochodowym nie chodziłem. Lekarze nie dawali szans, że kiedykolwiek będę chodził… Modliłem się do Pana i mówiłem mu: „Udowodnij im, Boże, że się mylą. Że nic nie wiedzą o Twojej mocy i sile…”. Dziś chodzę. Nawet biegam. Chwalmy Pana!
I znowu wszyscy chórem: „Chwalmy Pana!”.
Na mównicę wyszła młoda dziewczyna:
– Zdawałam na prawo jazdy. Piąty raz. Czułam, że już nigdy mi się nie uda. Zamknęłam oczy i powiedziałam: „Boże, spraw cud!”. I zdałam.
Chór: „Chwalmy Pana!”.
Pamiętam, że wkurzyło mnie to. _Mieszać Boską moc do egzaminu na prawo jazdy to chyba lekkie przegięcie?_ – pomyślałam.
Ale wśród przemawiających byli i tacy, których historie wstrząsały, doprowadzały zgromadzonych do łez i wielu wzruszeń. Zaczęłam chodzić na spotkania oazy. Chwaliliśmy Pana śpiewem i modlitwą. Czasami krzykiem. Bywało, że ktoś zachowywał się jak opętany. Szarpał się z niewidzialnym przeciwnikiem, omdlewał, wydawał z siebie dziwne odgłosy. Jakby nagle przejmowały nad nim kontrolę jakieś ciemne moce. Ale wspólnota była przy nim. Modliła się jeszcze głośniej. Ja w tej wspólnocie. Aż w końcu ta osoba odzyskiwała spokój. To nie były egzorcyzmy. Takie odprawić mógł tylko ksiądz egzorcysta. Zawsze chciałam to zobaczyć na własne oczy. Nie było mi dane. Z perspektywy czasu myślę, że w religijnej rzeczywistości bardziej kręciła mnie teatralizacja tego świata niż sama wiara.
Posługiwałam się raczej językiem baśni, nie wiary. Postanowiłam żyć w czystości – to narzucała mi oaza. A jednocześnie hormony zaczęły we mnie buzować. To był czas naturalnych pierwszych zauroczeń i miłości. Rzeczywistość zderzyła się z moim postanowieniem. Znowu czułam się zagubiona. Babcia cieszyła się, że jestem wierząca. Zastanawiam się, jaki wpływ na moją przyszłość miała religia. Uchroniła mnie przed niepotrzebnymi miłościami? A może wręcz przeciwnie – zablokowała mnie i właśnie dlatego w późniejszych latach tak łatwo przyszło mi się ślepo zakochać i zapłacić za tę miłość bardzo wysoką cenę? Nie, nie próbuję się wybielać. Głośno myślę. Sama nie wiem, jak siebie ocenić. Minęło tyle lat. A ja ciągle tak wiele o sobie nie wiem.
* * *
– Jak tam, córuś? Bardzo zdenerwowana? – zapytała mnie mama, kiedy blada ze strachu szykowałam się na egzamin do ASP.
– Bardzo! – odparłam szczerze.
– Spokojnie. Jesteś dobra. Wszyscy nauczyciele w liceum tak twierdzili. Co ma być, to będzie. Pewnie i tak już wszystko zapisane jest gdzieś tam w górze – pocieszała mama, jak umiała najlepiej.
Ciekawe, czy faktycznie wszystko jest zapisane i jaki mamy wpływ na ewentualne wymazanie tego i napisanie nowego lepszego rozdziału.
Nie udało się. Nie dostałam się. Oczywiście nie poddawałam się. Przez rok pilnie się uczyłam. Rysowałam, malowałam, szkicowałam. Ale rok później też nie zostałam przyjęta na studia. A po trzech nieudanych próbach zrozumiałam, że nigdy się tam nie dostanę. To było poważne rozczarowanie w moim życiu. W sercu, głęboko, tliła się jeszcze nadzieja, ale czas leciał. Nie mogłam w nieskończoność żyć marzeniami.
– Madziu… – zagaiła kiedyś mama przy obiedzie. – Nie zrozum mnie źle, ale zaczyna być nam naprawdę ciężko. Wiesz, że wspieraliśmy cię z całych sił, ale może trzeba się pogodzić z tym, że malarstwo to nie jest twoja droga, i pójść na inne studia albo do pracy, żeby nas trochę odciążyć finansowo? – ostatnie słowa powiedziała prawie szeptem. Uciekła wzrokiem. Było jej przykro, że musi prosić o to odciążenie, ale jednocześnie miała do tego pełne prawo. I tak dostałam dużo.
– Jasne, mamo… Przepraszam… Coś wymyślę… – spuściłam głowę.
Serce mi pękło. Wiedziałam, że mamie trudno o tym mówić. Wstydziłam się swoich niepowodzeń. Tak bardzo przecież chciałam im udowodnić, że mam prawdziwy talent, że się nie pomylili, inwestując we mnie i moją pasję. Zawiodłam ich. Obiecałam sobie, że kiedyś spłacę każdą złotówkę we mnie zainwestowaną. Inne studia? Nie umiałam wybrać niczego innego w tamtym momencie. Kochałam sztukę. Nie umiałam jej poświęcić. W liceum w nas wierzono. Byłam jedną ze zdolniejszych uczennic. Nagle miało się okazać, że to tylko mrzonka? Nic z tego więcej nie będzie? Ciężko mi było się z tym pogodzić. I wciąż czułam się niezrozumiana, niespełniona, beznadziejna. Czułam, że do niczego się nie nadaję. Dziś może ktoś uznałby, że to początek depresji. Ale kto wtedy mówił o depresji? Kto złe samopoczucie młodego człowieka w ogóle głębiej analizował?
* * *
_Zatrudnię osobę z poczuciem estetyki i piękna. Musi kochać kwiaty._
_Ładne ogłoszenie_ – pomyślałam i wyrwałam kartkę z numerem telefonu. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną.
– Dzień dobry. Mam na imię Magdalena. Kiedyś będę malarką. Ale na razie nie udało mi się dostać na ASP, więc moją malarską pasję chętnie wykorzystam w tworzeniu kompozycji – powiedziałam. Na co właścicielka kwiaciarni uśmiechnęła się i bez chwili wahania stwierdziła:
– No to załatwione. Jesteś przyjęta. Możesz zaczynać choćby od jutra. Mam tylko nadzieję, że chłodnia i wszystko, co związane z tą pracą, a niekoniecznie ze sztuką, cię nie zniechęci – zaśmiała się.
– Na pewno nie! – krzyknęłam szczęśliwa, że zaczynam jakiś pożyteczny rozdział w życiu.
Cieszyłam się. Uważałam, że to fantastyczna praca, bo związana z rękodziełem. To faktycznie była ciężka fizyczna robota, do tego regularne przebywanie w chłodzie i wilgoci. Ale kochałam to. Robienie bukietów rekompensowało mi inne niewygody. Pensja jednak była głodowa. Tysiąc trzysta pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Pamiętam dokładnie. Nie mogłam się za to utrzymać ani wynająć porządnego mieszkania. Stać mnie było na mały pokój w niezbyt przyjemnej okolicy. A na obiad ciągle zupki chińskie i stary chleb maczany w jajku. Czerstwe pieczywo można było kupić za grosze w osiedlowym spożywczaku. Wracając z pracy, zachodziłam do sklepu. Pani Bożenka już z daleka, widząc mnie, uśmiechała się od ucha do ucha:
– Magda, proszę bardzo – tu torba z chlebem. I jeszcze dorzucam świeżą bułeczkę – gratis od firmy.
– Dziękuję, pani Bożenko… Niech panią Bóg błogosławi! Jak już będę znaną malarką, namaluję dla pani obraz, sprzeda go pani i zarobi miliony! – śmiałyśmy się obie, traktując tę obietnicę jak dobry żart. Chociaż ja chyba w głębi duszy trochę jeszcze w to wierzyłam.
Dostawałam też lekko podgniłe warzywa, które tego samego wieczoru jeszcze można było skroić do sałatki, wycinając zepsute części. Ale już następnego dnia nie nadawałyby się do niczego.
Nie narzekałam. Nie mogłam pozwolić, by moi rodzice wydali na mnie jeszcze choćby złotówkę. Pensja dla ozdoby… Pasująca do warunków życiowych jak ten przysłowiowy kwiat (_nomen omen_) do kożucha…W DRODZE DO KWIACIARNI
W DRODZE DO KWIACIARNI
To był piękny, spokojny poranek. Lubiłam wyjeżdżać wcześniej, żeby pośpiech mnie nie dekoncentrował i nie zabierał radości z doświadczania chwili. Kiedy miałam czas, podróż tramwajem traktowałam jak wycieczkę, a nie zwykły transport. To był mój codzienny rytuał, którego nie chciałam zmieniać w smutną podróż do pracy, tylko zawsze w przygodę. _O kurczę, co tak wcześnie podjechał?_ – pomyślałam, widząc w oddali mój tramwaj, który powinien był dojechać dopiero za kilka minut. Przyspieszyłam, zaczęłam truchtać, wreszcie w obawie, że nie zdążę, puściłam się pędem i zobaczyłam, jak kierowca mi macha i bezczelnie zamyka drzwi przed samym nosem. Tego dnia – nie wiedzieć czemu – miałam ochotę wyglądać pięknie. Założyłam więc romantyczną zwiewną sukienkę w pastelowych odcieniach wykończoną wokół kołnierzyka i rękawków delikatną koronką. Pozwoliłam sobie nawet na subtelny makijaż. Musnęłam usta neutralnym błyszczykiem z delikatnym brzoskwiniowym zabarwieniem. A do tego dopasowałam sandałki na niezbyt wysokich, ale jednak średnio komfortowych do porannych biegów za tramwajem obcasach.
– Ty świnio! – krzyknęłam, zapominając o całej subtelności swojego wyglądu. – Czy ludzie naprawdę muszą się dowartościowywać, robiąc innym na złość? – zapytałam retorycznie, rzucając to pytanie w przestrzeń.
– Oj tak, ma pani rację… Wystarczy dać człowiekowi odrobinę władzy, choćby takiej jak możliwość zamknięcia drzwi przed nosem, i już traci głowę – przyznała mi rację kobieta czekająca na swój transport.
Przypominam sobie ten tramwaj, bo gdybym dobiegła, gdybym wsiadła właśnie do tego, a nie do tramwaju numer trzydzieści sześć, który podjechał dziesięć minut później, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej…
Tramwaj numer trzydzieści sześć podjechał punktualnie. Wsiadłam. Ludzi nie było dużo, ale wolnego siedzenia nie zauważyłam. _Nawet dobrze. W sumie chętnie postoję_ – pomyślałam. Moją uwagę ściągnął wzrok czarnoskórego mężczyzny. _Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, zadbany… hmmm… fajny_ – pomyślałam i skarciłam się w duchu, natychmiast odwracając wzrok i starając się za bardzo nie zerkać w kierunku mężczyzny. Ale nawet patrząc w okno, czułam na sobie to głębokie spojrzenie jego przeszywających oczu. Trochę mnie to speszyło, a trochę połechtało moje kobiece ego. Ewidentnie mu się spodobałam. _No dobra, zerknę… Tylko raz…_ – pomyślałam. I tak uczyniłam. Uśmiechnął się. Odwzajemniłam uśmiech i jak pensjonarka oblałam się rumieńcem. Chwilę później podszedł do mnie. Znałam całkiem dobrze angielski, więc od początku mogliśmy się swobodnie porozumiewać.
– Jestem Omari. Czy mogę ci towarzyszyć w tej podróży? – zagaił rozmowę.
– Jestem Magdalena. I zaraz wysiadam, więc to nie będzie długa podróż – roześmiałam się.
– Jedziesz do pracy, do szkoły? Jeśli mogę zapytać… – nie poddawał się.
– Do pracy. Pracuję w kwiaciarni. Za dwa przystanki zobaczysz ją przez okno.
– Pracujesz z kwiatami… – zamyślił się. – Pasuje do ciebie praca z kwiatami – powiedział bardziej w przestrzeń niż do mnie. Odczytałam to jako jeden z najpiękniejszych komplementów, jakie w życiu usłyszałam. Poczułam się piękna jak nigdy wcześniej. Poczułam, że ten mężczyzna jest mną szczerze zachwycony.
– Dziękuję. Kocham kwiaty. Kocham wszystko, z czego można tworzyć kompozycje, które ucieszą oko.
– Pięknie to powiedziałaś – zachwycił się Omari. – Mam do czynienia z artystyczną duszą?
– Lubię tak o sobie myśleć – przyznałam. – Marzę, by zostać malarką. Na razie Akademia Sztuk Pięknych nie docenia mojego talentu – zaśmiałam się – ale ja nie odpuszczę…
– Tak myślałem, że jesteś kobietą, która nie odpuszcza. Z jednej strony krucha i delikatna jak kwiaty, a z drugiej twarda i silna… Cieszę się, że cię poznałem – powiedział, a ja próbowałam zapamiętać każde słowo, by je sobie potem zapisać w pamiętniku i nie przekręcić żadnej frazy. By móc czytać sobie tę wypowiedź każdego dnia na dzień dobry i na dobranoc. Bez wątpienia zauroczył mnie ten człowiek. Nigdy wcześniej nikt tak pięknie do mnie nie mówił. Nie zauważyłam nawet, jak przejechałam swój przystanek, więc musieliśmy wysiąść, poczekać na tramwaj powrotny i wrócić. Na szczęście wciąż nie byłam spóźniona dzięki tym moim porannym zapasom czasowym, które sobie serwowałam. Jego uwagę zwrócił medalik na mojej szyi.
– To Matka Boża?
– Tak. Jestem wierząca. Wiara pomaga mi zrozumieć wiele spraw. Nawet te, które tak trudno po ludzku ogarnąć rozumem.
– Ja też jestem wierzący. Jestem chrześcijaninem. Pochodzę z południa Nigerii, tam dominuje chrześcijaństwo. Na północy – bardziej islam.
– A tu, w Warszawie chodzisz do kościoła? – zapytałam.
– No właśnie mam problem z rozumieniem mszy świętej. Wasz język jest bardzo skomplikowany. Chodzę więc dla nastroju, rytuału i wewnętrznej modlitwy, ale brakuje mi Słowa Bożego, które mógłbym zrozumieć…
– Tu nieopodal – dosłownie na kolejnym skrzyżowaniu, tylko musiałbyś wejść w małą uliczkę po prawej stronie – znajduje się niewielki, niepozorny kościółek. Odprawiają tam piękne msze w języku angielskim – ucieszyłam się, że mogę się z nim podzielić tą wiedzą.
– Naprawdę? – zachwycił się szczerze. – Pójdę na pewno. Dziękuję, Magdaleno!
Tak zabawnie, miękko i ciepło wymówił moje imię. Nawet to wydało mi się urocze. Pożegnaliśmy się w poczuciu, że wydarzyło się właśnie coś ważnego i pięknego. W każdym razie ja na pewno miałam takie wrażenie…
Po cichu liczyłam, że skoro zna miejsce mojej pracy, zjawi się jeszcze kiedyś, by porozmawiać i spotkać się ze mną ponownie. Uznałam, że jeśli u niego też zaiskrzyło, to tak się musi zdarzyć na bank. Mijały dni i nic. Pomyślałam: _Ot, miła przypadkowa rozmowa w tramwaju i to wszystko… Na co więcej liczyłaś, idiotko? Jesteś średnio atrakcyjna, nieciekawa, nudna. I dziwna…_ Nie po raz pierwszy byłam dla siebie tak surowa w myślach. Od czasów szkolnych samą siebie obrażałam takimi epitetami. Nie umiałam myśleć o sobie inaczej. A zabiegani dorośli – nawet gdybym się pożaliła, że mam bardzo niskie poczucie własnej wartości – powiedzieliby zapewne coś w rodzaju: „Oj, nie gadaj głupot. Do nauki się weź”.
Przestałam czekać na tajemniczego nieznajomego. I wtedy przyszedł. Z kwiatami. Miał na sobie błękitne przetarte jeansy. Modne i dobrze dopasowane do jego sylwetki. Długie nogi wydawały się w nich jeszcze dłuższe. Do tego założył białą koszulę, by nadać odświętny charakter sportowej stylizacji. Biel koszuli i czerń jego skóry potęgowały wrażenie świeżości i odświętności. Rękawy seksownie opinały umięśnione ramiona. Do całości dobrał sportowe buty. Wyglądał ładnie i schludnie. Poczułam mrowienie na całym ciele.
– Wiem, że czego jak czego, ale kwiatów ci tu akurat nie brakuje, ale chciałem, żebyś miała jeszcze jeden bukiet, ode mnie – zaśmiał się od wejścia i zastygł w bezruchu, czekając na moją reakcję. Czułam, że nie chce mnie spłoszyć. Że zachowuje się wobec mnie bardzo delikatnie. Urzekło mnie to. Bukiet kwiatów przyniesiony do kwiaciarni też uznałam za coś niezwykle romantycznego. Po raz pierwszy w życiu ktoś się o mnie wyraźnie starał…
– Dziękuję, jest piękny i wyjątkowy. Ten bukiet zachowam tylko dla siebie. Miło, że wpadłeś! – zaszczebiotałam jak podlotek.
– Nie powiem, że akurat tędy przechodziłem, bo byłaby to nieprawda. Chciałem przyjść już następnego dnia, ale uznałem, że może wydam ci się zbyt natrętny – wyznał.
_Jasna cholera. Zbyt natrętny? Chyba zwariował. Jeszcze chwila, a uznałabym, że jestem najbardziej beznadziejną laską na świecie_ – pomyślałam, ale w odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam. Porozmawialiśmy chwilę. Pojawili się klienci, więc Omari, nie chcąc przeszkadzać, pożegnał się słowami:
– Magdaleno, z kolejną wizytą nie będę czekał tak długo.
Po czym mrugnął do mnie tak, że aż ugięły mi się kolana.
Odprowadziłam go uśmiechem do drzwi. A klientom zrobiłam chyba najpiękniejszy bukiet ze wszystkich moich dotychczasowych. Jeszcze długo po jego wyjściu dostrzegałam w swoim lustrzanym odbiciu rumieńce na policzkach. Chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów sama sobie wydałam się urocza z tymi rumieńcami. Naturalny makijaż nadał mojej twarzy subtelność dziewczyny, która rozkwita pod wpływem spojrzenia mężczyzny. Rozkwita w sposób, jakiego nie zapewniają żaden kosmetyk, żaden zabieg pielęgnacyjny – nic, co nie płynie z głębi bijącego w szybszym tempie serca.
Następnego dnia też przyszedł.
– Magdziu, może ci w czymś pomogę? Może będę chodził do chłodni zamiast ciebie? Powiesz mi tylko, co mam stamtąd przynieść. Będziesz mogła zajmować się tworzeniem kompozycji kwiatowych. Widzę, że to lubisz. Masz wtedy charakterystyczny błysk w oku. Nie chcę, żebyś marzła… – zaproponował, a ja chyba wtedy poczułam po raz pierwszy, że się zakochuję w tym chłopaku. I to jego „Magdziu”. Po raz pierwszy pozwolił sobie na zdrobnienie, które _de facto_ nie istnieje, a stało się połączeniem Magdy i Madzi. Tylko on tak do mnie mówił. I uważałam tę wersję mojego imienia za najpiękniejszą i dozwoloną tylko dla niego.
Zwrócił uwagę na takie subtelności jak błysk w oku, kiedy układam kwiaty. Myślałam: _Widział mnie kilka razy w życiu, a już dostrzega więcej i lepiej rozumie moją duszę od moich sióstr i rodziców._
Rozmawialiśmy dużo i chętnie. Wpadł jeszcze kilka razy do mojej pracy. W końcu odważył się zaproponować:
– Czy to będzie bardzo zuchwałe, jeśli zaproszę cię na kolację?
Oczywiście, że się zgodziłam. Zaczęliśmy chodzić na randki poza kwiaciarnią. Opowiadał mi o domu, rodzinie. Zdawkowo, ale jednak co nieco się dowiedziałam o jego mamie, siostrach i braciach. O tym, że w jego domu się nie przelewało i nie przelewa, dlatego przyleciał do Europy, a konkretnie do Polski, by zarobić większe pieniądze. Pracował na Stadionie Dziesięciolecia. Sprzedawał buty. Imponowało mi, że jest taki hardy, twardy i nieustępliwy. Im dłużej z nim przebywałam, tym bardziej idealny i zupełnie pozbawiony wad mi się wydawał. Zanim się obejrzałam, byłam już zakochana po uszy. Chciał się wprowadzić, ale ja – jak na porządną Polkę przystało – opierałam mu się aż przez trzy miesiące. Mimo że zostawał u mnie na noc, do niczego nie dochodziło. A on się nie denerwował, tylko cierpliwie czekał. Mówił: „_Sweetheart_⁴_,_ będę czekał na ciebie choćby nawet całe życie”. Te jego czarne, głębokie, piękne oczy nie mogły przecież kłamać, prawda? Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy przez telefon. Bardzo bolała mnie głowa. Skończyłam więc rozmowę, bo ból nie pozwalał mi się skupić. Kilkanaście minut potem stał już pod moimi drzwiami, bo tak się o mnie martwił i tak bardzo chciał mnie po prostu utulić do snu. W końcu ktoś żył dla mnie i z mojego powodu.
Nasz pierwszy raz był magiczny. Taki, jaki powinien być. W małym mieszkanku, w którym zmieściły się tylko łóżko, mały stolik przy aneksie kuchennym i prysznic. Do dziś nie wiem, czyje to było mieszkanie. Przyprowadził mnie tam. Zjedliśmy kolację, którą sam przygotował.
– Jakie to pyszne, niesamowita mieszanka smaków – próbowałam rozpoznać pojedyncze składniki.
– To _jollof_. Prosta potrawa jednogarnkowa. Tradycyjne nigeryjskie danie. Nasza mama często je robiła, bo jest na bazie ryżu. A wiadomo – ryż jest stosunkowo tani i można się nim porządnie najeść. Chyba wiem, co ci tak smakuje poza połączeniem naszych przypraw, które nadają niepowtarzalnego charakteru tej potrawie. Dodałem do ryżu mleko kokosowe. Ono tak idealnie łagodzi to danie… – opowiadał jak prawdziwy mistrz kuchni, a ja wpatrywałam się w niego z czułością i zachwytem.
– Omari, chciałbyś kiedyś wrócić do domu? – zapytałam.
Zamyślił się, milczał chwilę, a potem z pełnym przekonaniem odpowiedział zarówno mnie, jak samemu sobie:
– Nie, nie chciałbym żyć w Nigerii. Nigdy nie czułem się tam u siebie. Chciałbym tylko ściągnąć tu mamę i siostry. One tam nie żyją godnie. Wiem, że tu szybko odnalazłyby dom. Ja tak właśnie zaczynam myśleć o Polsce. Jak o domu. Zwłaszcza od kiedy w moim życiu jesteś ty…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki