Osiem dni Erzsébet - ebook
Osiem dni Erzsébet - ebook
Na krakowskiej Krowodrzy znika dziewczyna. W tym samym czasie w mieście trwa festiwal poświęcony seryjnym mordercom. Czy te dwie sprawy się łączą?
Dziennikarz śledczy Kornel Rączy, dzięki nadnaturalnym zdolnościom córki, trafia na trop zaginionej studentki. Przyjdzie mu się zmierzyć zarówno z biurokracją policji, jak i fanatyzmem wytrawnego gracza, który pragnie obmyć we krwi nie tylko młode, kobiece ciało.
Janusz Mika w swojej najnowszej powieści Osiem dni Erzsébet prowadzi czytelnika w świat faktów, które połączył ze współczesną historią detektywistyczną, gdzie odkrycie tożsamości sprawcy zbrodni jest równie istotne, co próba zrozumienia sekretów ludzkiej psychiki i motywacji.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7729-569-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PONIEDZIAŁEK
10 SIERPNIA
Przeraźliwe wycie policyjnych syren, wystrzały, wykrzykiwane przez dowódców oddziałów komendy, jęki i głośne przekleństwa obudziły śpiące w konarach drzew ptaki. Kakofoniczne pandemonium rozpętało się tuż po pierwszej w nocy.
W ciągu godziny wzdłuż Błoń ułożono dziewięćdziesięciu dwóch, w większości wysokich i dobrze zbudowanych, młodych mężczyzn. Wszystkich na brzuchu, ze skutymi do tyłu rękoma. W ciemności nie było widać ich wściekłych oczu.
Na rozciągniętym obok alejki brezencie zgromadzono prawdziwy arsenał: maczety, noże, tasaki, profesjonalne pałki bejsbolowe i zwykłe, wyrwane z ławek deski. Pilnowało go kilku policjantów w czarnych, szturmowych mundurach.
Od strony Piłsudskiego pędził samochód krakowskiej telewizji. Zatrzymał się w niedozwolonym miejscu, roztrącając przy okazji rozstawione na jezdni pachołki. Kierowca przekomarzał się teraz z funkcjonariuszem. Ostatecznie kazano mu wycofać się w rejon Muzeum Narodowego. Reporter z operatorem byli już na miejscu, oświetleniowiec – z pewnością wyrwany z łóżka – grzebał się jeszcze, chcąc nadążyć za kolegami.
Znowu odezwały się policyjne syreny. Na Błonia wjechały jeszcze trzy samochody. Wyprowadzano kolejnych kiboli. Krzyki, obelgi, przekleństwa zlały się w jedno.
– Mamy jeszcze siedmiu – krzyknął ktoś, a komisarz Paweł Dziedzic kiwnął głową na znak akceptacji. Gestem wziętym z amerykańskich filmów odmówił reporterowi komentarza. Kamera filmowała leżących wzdłuż alejki.
Podszedł do grupy pilnującej zarekwirowanych przedmiotów.
– Policzcie to dobrze, jutro – spojrzał na zegarek – to znaczy dzisiaj przed południem chcę mieć na biurku szczegółowy raport. Prokurator już pewnie nie śpi. – Uśmiechnął się pod nosem.
Pomyślał, że tym razem nie będzie oglądać triumfującej gęby Rączego. Akcja była przygotowywana od dawna i została przeprowadzona w absolutnej tajemnicy. Uznał, że nie powie o niej przyjacielowi.
Dopiero teraz poczuł ogarniające go zmęczenie. Ponad sześćdziesiąt godzin na nogach, bez snu… Zorganizowanie gigantycznej obławy wymagało dbałości o najmniejsze szczegóły. Teraz, kiedy napięcie opadło, musiał się przespać. Zlecił Krępowiczowi dopilnowanie transportu zatrzymanych i kazał zawieźć się do domu. Z lewej strony klatki piersiowej odezwały się dobrze znane, charakterystyczne piknięcia, ale dzisiaj Dziedzic nie miał czasu zastanawiać się nad stanem swojego zdrowia. Wiedział, że od rana zaatakują go wszystkie możliwe media. Z pominięciem instytucji rzecznika prasowego.
Na rogu Alej i Krupniczej zwracał uwagę potężny, żółto-czarny baner zawieszony kilka metrów nad ulicą: MONSTERS OF POPCULTURE FESTIVAL. AUDITORIUM MAXIMUM. 14-21 AUGUST.
Dziedzic pomyślał, że znajdujący się tuż obok zniszczony budynek niegdysiejszego Collegium Paderevianum pasuje jak ulał do nazwy festiwalu. Kilka dni temu był świadkiem burzliwych dyskusji toczonych w gronie przyjaciół. Animator imprezy, prozaik i scenarzysta Maciek Krzysiecki, obstawał przy polskiej nazwie Potwory Popkultury. Rączy przypomniał, że w Krakowie jeden z festiwali poetyckich nazywa się Poutwory i ktoś mógłby pomylić ze sobą te dwie imprezy. Z kolei trzeci z organizatorów – Marek Doliński, historyk, specjalizujący się w tematyce postkolonialnej, zwrócił uwagę, że słowo _Monsters_ kojarzy się z animowanym filmem dla dzieci oraz muzycznym festiwalem – Monsters of Rock. Stanęło na anglojęzycznym tytule, uzupełnionym polskim tłumaczeniem, wydrukowanym mniejszymi literami.
Komisarz uśmiechnął się. Trochę wbrew sobie, bo piknięcia z lewej strony klatki piersiowej się nasiliły. W wewnętrznej kieszeni marynarki trzymał jak zawsze piersiówkę z anyżówką, ale w obecności kierowcy zrezygnował ze zbawiennego łyku.
Wjechali w Czarnowiejską. Po lewej stronie rosło w siłę imperium Akademii Górniczo-Hutniczej. Nowoczesne budynki przystosowane do pracy dydaktycznej i laboratoryjnej spełniały z pewnością wszelkie standardy europejskie i światowe. Na wysokości Miechowskiej, na Kawiorach i dalej, za Konarskiego stało jeszcze kilka starych, odrapanych kamienic, z pewnością pamiętających początek dwudziestego stulecia. Przy ogromnym, przeszklonym gmachu z wielkim napisem INFORMATYKA wyglądały jak ubodzy krewni, kloszardzi, którzy znaleźli się tu chyba tylko po to, by prosić nowych panów o jałmużnę, o to, żeby nie wyburzono ich jeszcze przez rok, dwa, może trzy. Inne domy zniknęły i między poszczególnymi budynkami powstały nienaturalne wyrwy. Nowe nieuchronnie i ekspansywnie zastępowało stare.
Samochód skręcił w aleję Kijowską i zatrzymał się przed jednym z trzech identycznych wieżowców.
Dziedzic wszedł do mieszkania i starannie zamknął za sobą drzwi. Górny zamek, dolny zamek i sztaba; nawet bardzo pijany nigdy nie pominął rytuału. Wykonywał te czynności mechanicznie, zupełnie podświadomie.
Dzisiaj jednak był trzeźwy. Trzeźwy i nadnaturalnie zmęczony. Zatoczył się lekko i niechcący trącił ramieniem włącznik światła w pokoju. Wszystkie trzy żarówki rozbłysły w jednej chwili.
Włączył telewizor. Eks-gwiazdor stołecznego futbolu, opuchnięty od wódy, niemal zupełnie łysy i sepleniący czterdziestolatek, z wyraźną satysfakcją znęcał się nad krakowską piłką kopaną. Sekundowało mu dwóch głupawo uśmiechniętych dziennikarzy. Kolejny kadr przedstawiał leżących wzdłuż alejki skutych kajdankami młodych mężczyzn i kręcących się wokół nich policjantów. Spiker powtarzał bez opamiętania słowo „ustawka”. Gdzieś w tle zauważył siebie. Musiał wejść przypadkowo w kadr. Trwało to tylko chwilę, ale Dziedzicowi nie spodobała się własna twarz.
Zaklął głośno, zgasił odbiornik i całym ciężarem opadł na krzesło. Skrzypnęło. Wyjął z torby paczkę papierosów. Został ostatni żółty camel. Wyszedł na balkon, zaciągając się głęboko. Poszukał popielniczki. Przez chwilę stał, wpatrując się w nieoświetlony ogród. Spółdzielnia mieszkaniowa oszczędzała na latarniach. Podłużny, czarny, koci kształt wyczołgał się bezszelestnie spod krzaka. Błysnęły żółte ślepia.
Wrócił do pokoju i wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę z anyżówką. Teraz mógł napić się bez obaw. Przechylił się do tyłu i poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. Próbował jeszcze przytrzymać się krzesła, ale stało za daleko. Runął na wznak z ciężkim westchnieniem i znieruchomiał.
Gdzieś od strony Błoń znów odezwały się policyjne syreny.