- W empik go
Oskar i Wanda - ebook
Oskar i Wanda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 258 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KRAKÓW
NAKŁAD I DRUK WŁ. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
pod zarządem Jana Gadowskiego
I888
OSOBY:
ELŻBIETA, wdowa, właścicielka ziemska.
OSKAR, jej syn.
TEKLA, jej córka.
WANDA, jej krewna.
WITOLD, właściciel ziemski.
HEKTOR, emisaryusz.
SIOSTRA WERONIKA, szarytka.
ŁUKASZ, dymisyonowany wachmistrz.
BURDA, włościanin.
URZĘDNIK.
LEŚNICZY.
ARENDARZ.
LEKARZ.
SPISKOWI, SZLACHTA, NIEWIASTY, LUD.
Rzecz dzieje się w Galicyi w 1846 roku.ODSŁONA I.
Pracownia Tekli. Tekla z penzlem w ręku maluje, wpatrzona w marmurową statuę Matki Boskiej.
TEKLA (do siebie).
Rysy posągu, tak piękne, tak miłe,
Zbyt mi się martwe wydają jednakże.
Pragnę je wiernie odbić na tym płótnie,
Dodawszy tylko życia kolorami.
Widać że dłuto rzeźbiarza artysty
Było natchnione szczytną myślą z Nieba,
W chwili gdy tworzył tę Madonę cudną.
Lecz marmur zdołał odbić tylko spokój
I czystą piękność Anielskiej Królowej.
Jabym zaś jeszcze pragnęła wyrazić
To miłosierdzie jej niewyczerpane,
Co nas otacza macierzyńską pieczą,
Orędowniczkę czyniąc z niej przed Synem.
O, gdybym mogła przenieść się na chwilę
Na szczyt Golgoty, w tej strasznej godzinie,
Kiedy na krzyżu konał Zbawca świata,
Pewnobym wówczas na świętem obliczu
Matki Dziewicy ujrzała ten wyraz
Miłości ludzi i miłości Syna
W takiem spojeniu, jak tęczowe barwy,
Co w jasny promień słońca się zlewają.
Radość że okup ludzi dokonany,
Że brama Niebios, zawarta tak długo,
Dzieciom Adama otwarła się znowu,
I to za sprawą najmilszego Syna,
Pewno jaśniała na twarzy Maryi
Obok boleści, że Syn w mękach kona.
Lecz jak zjednoczyć te sprzeczne żywioły,
Jak oddać penzlem co rozum zdumiewa?…
Ten chyba moc tę artyście dać może,
Który jedynem twórczości jest źródłem.
Słyszałam, pomnę, że Fra-Giovani,
Co zachwyt Świętych tak cudnie oddawał,
Klęcząc malował wszystkie swe obrazy,
Z Nieba w modlitwie błagając natchnienia.
(Uklęka nie przestając malować.)
Matko miłości i litości wzorze,
Spuść promień światła z tronu Twojej chwały,
Rozpędź ciemności wzroku cielesnego
I daj mi ujrzeć czystem okiem ducha
Twoje najświętsze oblicze, o Pani,
Abym na płótnie wyrazić zdołała,
W kształtach skończonych i martwemi barwy,
Choć słaby odblask tego miłosierdzia,
Z jakiem Ty patrzysz na ludzkie cierpienia.
Ukaż mi blaski tej świętej źrenicy,
Z której wytryska zdrój litości żywy,
Co wiernych siłą, grzesznych życiem darzy.
(Wchodzi Elżbieta.)
ELŻBIETA.
Szczęśliwaś, Teklo, że możesz malować!
Co do mnie, takem pełna niepokoju,
Że mię już żadna praca nie zajmuje.
Im bliższa chwila przybycia Oskara,
Tem żywiej serce bije od wzruszenia,
Takbym co prędzej uścisnąć go rada.
Wszakto trzy lata jak wyjechał z domu
I ani razu nie był odtąd w kraju.
TEKLA.
I moje serce gwałtowniej też bije
Na myśl, że wkrótce ujrzę wreszcie brata;
Ale pośpieszam z skończeniem obrazu,
By go umieścić w Oskara pokoju.
ELŻBIETA.
Trwoży mię jednak stan duszy Oskara,
Gdyż barwa listu jego tak posępna,
Tak w każdem słowie ucisk się przebija,
Że serce pęka, czytając te kartki,
Zda się, piołunem i łzami pisane.
Lecz jaka bliższa cierpień tych przyczyna?
Sam nie objaśnia, a odgadnąć trudno.
TEKLA.
Niech tylko do nas co rychlej powraca;
Ręczę, że wkrótce zleczyć go zdołamy,
Bo to być musi tęsknota za krajem
I za rodzinną strzechą ukochaną.
(Wchodzi służący i oddaje list.)
ELŻBIETA (patrząc na kopertę).
Charakter Wandy i sztempel z Warszawy…
Ale co znaczy ta pieczątka czarna?…
(Otwiera list i czyta głośno.)
''Ciotko najdroższa, ostatnia ma krewno!
Znów cios bolesny duszę mą ugodził:
Śmierć mi zabrała Babkę ukochaną,
Co mię łaskawie pod skrzydła przyjęła
I mą sierocą osładzała dolę
Dziś oprócz ciebie, nikogo już nie mam,
Przy kimbym mogła z ufnością się schronić;
To też nie wątpiąc o dobroci twojej,
Bez straty czasu puszczam się dziś w drogę,
A za dni kilka będę razem z wami".
(Przerywa czytanie.)
Biedna sierota! Jaki los jej smutny:
Mając niedawno tak liczną rodzinę,
Wszystkich w przeciągu dwóch lat utraciła,
A dziś, choć młoda, piękna i bogata,
Choć jest przedmiotem zazdrości dla wielu,
Pod smutną gwiazdą życie rozpoczyna,
Wkoło grobami swoich otoczona.
(Wchodzi Oskar.)
ELŻBIETA (tuląc go do łona) .
Oskar!… O Boże!…
TEKLA (ściskając brata) .
Mój brat ukochany!…
Lecz jaki blady… jaki wzrok ponury…
Co ci, Oskarze?… Czyś czasem nie chory?
OSKAR.
Nie, siostro droga. Ciało moje zdrowe,
Lecz serce, duszę uleczyćby trzeba,
Bo w duszy pustka, w sercu chłód grobowy.
ELŻBIETA.
Dziecię me drogie, synu mój jedyny!
Otwórz nam tylko twe serce zbolałe,
Dozwól by matki, by siostry współczucie
Mogło do głębi duszy twej przeniknąć,
A ciepły promień miłości rodzinnej
Chłód wyruguje i zapełni próżnię.
OSKAR.
Tyś nazbyt dobra, matko ukochana,
Jam już nie godzien zwać się twoim synem.
Jam nie ten Oskar, któregoś żegnała
Przed trzema laty, gdym odjeżdżał z domu.
Żmija zwątpienia jad swój zapuściła
Do głębi serca i zatruła wszystko,
Co, dzięki tobie, było w niem świętego.
Jam dziś jak orzeł ze złamanem skrzydłem,
Co się do lotu nieudolnym czując,
Woli o skały rozbić się i zginąć,
Niż jak gad pełzać po ziemi nizinach.
Jeślim nie zdeptał wszystkiego co czciłem,
Jeślim w występku przepaść się nie rzucił,
To mię jedynie powstrzymała duma,
Co gardzi strawą niską i bydlęcą,
Jaką się karmią ci, co służą ciału.
Ale w mem sercu miłość już zabita,
A gdzie zamarła ta zbawcza potęga,
Tam cienie śmierci zalegają duszę,
Tam gruzy tylko z przeszłych cnót zostały.
ELŻBIETA.
Ten, co sam ludzką przyoblekł naturę
By upadłego podźwignąć człowieka,
Słabości naszej i nędzy świadomy,
I skoro ujrzy skruszonego ducha,
Wnet miłosiernie przebaczeniem darzy
I białą szatą łaski przyodziewa.
Zaufaj Panu i proś go w pokorze,
By cię podźwignąl z tej zwątpienia toni,
A on w twem sercu miłość znów zapali
I zleczy skrzydła upadkiem złamane.
OSKAR.
Chcesz żebym ufał, korzył się i modlił?…
Cobym dał za to, żebym mógł usłuchać.
Lecz jak ten kamień skruszyć w głębi duszy,
Co mię niezdolnym do cnót wszelkich czyni.
Póki zaś serce jak giaz jest nieczułe,
To czyż nie będzie nikczemną obłudą
Korzyć się w słowach i o pomoc wołać,
Podczas gdy wewnątrz duch jest zbuntowany.
ELŻBIETA.
Przecież nad siły Pan Bóg nie wymaga.
Uczyń co możesz, reszty On dokona,
Skoro spostrzeże, iż Go szukasz szczerze.
OSKAR.
Nie łudź się próżno, matko ukochana,
Płonną nadzieją, że mię zleczyć zdołasz,
Bo mój upadek jest nierównie głębszy,
Niż twe wierzące serce pojąć może.
Złe, co mnie toczy, nie jest złe chwilowe,
Co łzami skruchy wnet zmazać się daje.
Na moję niemoc lekarstwa już niema,
Bo to śmierć ducha, co zwątpił o sobie.
Nie szał chwilowy wyuzdanej żądzy
Więzi me serce i w niewoli trzyma.
Takie kajdany i w tej jeszcze dobie
Silą męskiego potargałbym ducha.
Ze mną się gorzej dzieje, matko droga:
Mnie żadna gwiazda nie przyświeca z Nieba,
Ja celu życia nie widzę przed sobą…
A chociaż czuję ciepło w mojem łonie,
Choć duch się we mnie niespokojny miota,
Życie to, próżne Boskiego żywiołu
Jest tak jałowe, jak stepy Sahary,
Zwarzone skwarem słońca równikowym.
ELŻBIETA.
Co ci Oskarze? co ci synu drogi?
Zkąd ci te myśli czarne i ponure,
Ta dzika rozpacz, co serce twe targa?
Pewno teorye pysznych filozofów
Tak podkopały wiarę w duszy twojej
I tak twój umysł fałszem uwikłały,
Żeś wpadł w tę otchłań mroku i zwątpienia,
W której plon wszelki miłości butwieje.
Dziecię me lube! tyś innym był dawniej.
Powróć Da drogę niebacznie rzuconą
I bądź tem znowu, czem przed laty byłeś.
OSKAR.
Zostać czem byłem!… Pół życiabym oddal,
Gdybym tą ceną wstecz cofnąć się zdołał.
Dawniej… przed laty… Ty wiesz, matko droga,
Jam kochał Boga jak prawdy zwierciadło,
Jak źródło dobra, jak piękna ideał…
Nie był to dla mnie mit niezrozumiały,
Lecz Stwórca żywy wszystkiego stworzenia,
Najlepszy Ojciec dzieci swych na ziemi,
Którego obraz, w piersi mej odbity,
Stał mi za wszystkie mędrców dowodzenia:
Jako słoneczne światło poznawałem
Cielesnym wzrokiem, nie myląc się nigdy,
Tak okiem ducha niewątpliwie czułem,
Ze to, co wieczne, święte, doskonałe,
Co jest początkiem i końcem wszech rzeczy,
Musi wciąż żywym ogniem płonąć w Niebie,
Kiedy iskierka, co w mej piersi gore,
Choć słabym tylko Jego jest odblaskiem,
Tak jasno świadczy, że jest nieśmiertelna.
Opromieniony i rozgrzany z Nieba
Świętą miłością Ojca Niebieskiego,
Jam kochał Polskę, ziemską matkę moję,
Z całym zapałem serca synowskiego,
Co wszystko dla niej poświęcić gotowe…
I nie wątpiłem o jej zmartwychwstaniu,
Bo mi się zdało w prostocie dziecinnej,
Że każdy Polak kocha ją podobnie…
Jam wierzył w miłość, co dwa serca spaja
Węzłem tak czystym, jak aniołów w niebie,
Co darzy męstwem na życia koleje,
Osładza troski, dawne rany goi
I wlewa w duszę taką szczęścia pełnię,
Że w raj zamienia to ziemskie wygnanie.
Jam wierzył w siłę przyjaźni dozgonnej
I byłem pewny, że gdy ludzie z sercem
Dłoń sobie dadzą i rzekną nawzajem:
Oto jest cel nasz – wspólnie doń zmierzajmy,
To ta wzajemna ufność co ich spaja,
Taką potęgą uzbroi ich ramię,
Ze w swej przyjaźni znalazłszy oporę,
Dźwignią ofiary świat wzruszyć zdołają;
I było błogo w tych chwilach złudzenia.
Czułem się silnym, wierząc w to, w com wierzył,
Bom czerpał z Nieba światło i natchnienie,
A z braci łona zachętę i siłę…
Wszak pomnisz, Matko, że takim ja byłem,
Gdym żegnał ojca i ciebie przed laty?
Takim wstąpiłem na ścieżkę żywota,
Czekając z wiarą aż czas się uiści
Z złotych nadziei, którem w duszy karmił,
Bo nie wątpiłem, że one są wianem
Tych, co swe serce cnocie poślubili.
I przyszły lata… i zasłona spadła…
Ludzie mię zwiedli, u jam zawiódł Pana…
Oni zdeptali obraz Boży w sobie,
Jam zdeptał wiarę we wszystko co święte
I utraciłem do cnoty podstawę…
Dziś nic nie kocham, nikomu nie wierzę.
Niczego nawet w przyszłości nie czekam,
Pogardzam ludźmi i sam sobą gardzę.
Dusza się czuje złamaną, bezsilną,
Straciwszy światło, błąka się wśród mroku,
Żadnego wyjścia nie widząc przed sobą.
ELŻBIETA.
Skoro nie umysł lecz serce twe chore,
Z większą otuchą w przyszłość twą spoglądam;
Bo niemoc przejdzie gdy gorączka minie.
Przypomnij sobie słowa ojca twego,
Gdy cię do obcych wyprawiając krajów,
Z błogosławieństwem swojem pożegnalnem
I tę ostatnią udzielił ci radę,
Byś położywszy całą ufność w Bogu,
Żadnym się w świecie nie zrażał zawodem,
Choćby sam anioł zwiódł cię i omamił.
Ojciec przeczuwał, to co dziś się stało,
I wcześnie środki ratunku ci wskazał;
Teraz czas przyszedł, byś je zastosował.
OSKAR.
Ojciec miał słuszność w swojem ostrzeżeniu,
Bo mię istotnie zawód w przepaść wtrącił.
Dopókim wiary w cnotę nie postradał,
Dopókim ufał w zacność bliźnich moich,
Jam obejmował miłością świat cały,
I czułem w duszy jakąś dziwną błogość,
Nawet wśród ciężkich klęsk i prześladowań.
Lecz gdy mię zdrada w serce ugodziła,
Kiedym się spotkał twarz w twarz z przewrotnością,
O jakiej nawet pojęcia nie miałem,
Gdym w przyjacielu znalazł chytrość węża,
W kochance serce zalotne i zimne,
A umysł niski, płochy i obłudny…
Taki chłód straszny duszę mą owionął,
Taką pogardę uczułem do ludzi,
Żem się aż wzdrygnął wejrzawszy w głąb duszy,
Bom nic Boskiego już nie ujrzał w sobie,
Lecz jakąś straszną, szatańską nienawiść,
Co jak trąd serce moje zaraziła
I wstręt zrodziła do samego siebie.
Mogęż zaś wątpić że Bóg się mną brzydzi,
Skoro ja muszę gardzić samym sobą?
ELŻBIETA.
Teraz pojmuję niemocy twej źródło:
Mając szlachetne popędy z natury,
Lecz i wyniosłość także niepomierną,
Tyś umiłował cnotę nie dla Boga,
Lecz że cię ona pokrólewsku zdobi.
Sam się lubując swym wewnętrznym stanem,
Tyś śmiał przypuszczać, że zachwycisz Stwórcę
Pięknością czynów i przymiotów swoich,
Jako król ziemski przed niebieskim królem
Chciałeś się z berłem zjawić i w purpurze,
I po koronę wiekuistej chwały
Wyciągnąć rękę z podniesionem czołem,
By ją nie z łaski otrzymać od Pana,
Lecz jak zapłatę na którąś zasłużył.
Pókiś szybował lotem orła w górę,
Z uczynków dobrych snując sobie szaty
Jak z złotogłowiu i drogich kamieni,
Cnota ci wdzięczną zdała się i miłą;
Lecz gdy się skrzydło powinęło w locie,
Gdyś wpadł niebacznie w zastawione sidła,
Wnet cnota dawny urok utraciła,
Spojrzałeś hardo na ziemię i niebo,
I śmiałeś wyrzec: nie chcę służyć Panu!
OSKAR.
Jeśli istota wolna i rozumna
Oddaje serce z miłości, nie z musu,
I wolę Stwórcy pełnić jest gotowa,
Czyż nie ma prawa liczyć na uznanie
I na nagrodę z ręki Wszechmocnego?
ELŻBIETA.
A czyż Pan służby naszej potrzebuje?
Czyż z niej dla siebie ciągnie jaką korzyść?
Czemże jesteśmy wreszcie wobec Boga,
W dzisiejszym stanie skażenia natury?
Czyż nie stoimy w obliczu Sędziego,
Co nie nagradzać lecz karać nas winien?
Chybaś zapomniał że człowiek upadły
Jest prochem ziemi i w proch się obróci.
A od kolebki do deski grobowej
Pasmo żywota z win i błędów snuje?
Jeśli zaś na tej niewdzięcznej osnowie
Złotemi nićmi trudu i ofiary
Misterne wzory czasem wyhaftuje,
To te klejnoty, co tkań życia zdobią,
Pan szczodrą ręką z Nieba rozsypuje,
A my je tylko pokornie zbieramy,
Jako jałmużnę z litości nam daną.
OSKAR.
Tak się z grzesznikiem dzieje nawróconym,
Lecz sprawiedliwy, co nie grzeszy wcale,
Możeż przed Panem stać jak winowajca,
Nie czując nawet że mu służy wiernie?
ELŻBIETA.
Jeśli najświętsza z istot na tej ziemi
Woła pokornie, szczęściem zachwycona,
Że Pan na niskość służebnicy wejrzał,
Kiedy ją obrał za Matkę dla Syna,
To jakiem czołem, my, nędzne stworzenia,
W których zaledwie widne podobieństwo
Doskonałego pierwowzoru w Niebie,
Śmieć będziem dufać we własne zasługi,
Albo się wstydzić ubóstwa swojego?
Tylko ta nędza, która nas okrywa,
Daje nam prawo do litości Tego,
Co sam wyznaje że nie sprawiedliwym,
Tylko grzesznikom na ratunek przybył.
Po strasznem przejściu, jakie cię spotkało,
Pojmujesz teraz czem jest człowiek każdy,
Skoro go łaska opuści na chwilę.
Z tego czem jesteś, zrozumiej czem byłeś:
Poznaj jak wątłą musiała być cnota,
Którą wnet pierwsza burza wywróciła.
Nie wstydź się przeto w łachmany się odziać
I kornie rękę ściągnąć po jałmużnę.
A Ten, co własne dary w nas nagradza,
Przeczystą szatą odzieje cię znowu,
I znów pierścieniem łaski cię ozdobi.
OSKAR.
Uznaję, Matko, słuszność twego sądu
I radbym świętej usłuchać twej rady,
Lecz w głębi duszy jak wskrzesić nadzieję,
Że Pan nade mną raczy się zlitować,
Znowu zamarłe życie rozbudzając?
TEKLA.
Chociaż tyś zwątpił my wierzym za ciebie,
I póty będziem kołatać do Nieba,
Aż z tej niemocy Pan cię dźwignąć raczy.
Bracie jedyny, ty nie wiesz co może
Modlitwa matki i siostry u Boga!
Tylko oporu nie chciej stawić lasce,
A dobry Zbawca sam dokona cudu,
Choćby Anioła przyszło zesłać z Nieba.ODSŁONA II.
Pracownia Witolda w Radomelskim zamku. Witold zajęty przy biurku, wchodzi Oskar.
WITOLD (rzucając się w jego objęcia).
Witaj mi, witaj, przyjacielu drogi!
OSKAR.
Choć nieobecny – byłeś mi przytomny,
Bo ciągle myślą z tobą przebywałem;
Zwłaszcza od chwili gdy tak ciężkie ciosy
Na progu życia obu nas spotkały:
Jam stracił ojca, a ty narzeczoną.
WITOLD.
Drugi rok mija, a ból tak gwałtowny,
Jak gdyby wczoraj grom ten mię ugodził.