- W empik go
Ostaniec, czyli ostatni świadek - ebook
Ostaniec, czyli ostatni świadek - ebook
„W roku 2018 rozpocząłem osiemdziesiąty czwarty rok życia. I widzę, jak przez Polskę i Europę przetacza się nawrotna fala ruchów bądź reżimów autorytarnych. Jednym z filarów propagandy, na których się wspierają, jest fałszowanie historii. Prawda historyczna często przestaje w takich warunkach istnieć” – pisze prof. Jerzy W. Borejsza, jeden z najwybitniejszych polskich historyków doby powojennej, specjalista od faszyzmu i nazizmu. Swoje wspomnienia, głównie z lat 40. i 50., przeciwstawia dzisiejszym czarno-białym pomysłom propagandystów.
Lista wybitnych i całkiem niewybitnych osób opisanych w „Ostańcu” jest bardzo długa. Tytułowy ostaniec, czyli Jerzy W. Borejsza jest synem Jerzego Borejszy, twórcy koncernu prasowego i wydawniczego „Czytelnik”, bratankiem Józefa vel Jacka Różańskiego, jednego z najokrutniejszych ubeckich oprawców, oraz wnukiem Abrahama Goldberga, znanego polskiego syjonisty, redaktora „Hajntu”, człowieka uważanego za jednego z ojców-założycieli państwa Izrael. Fascynujące są fragmenty poświęcone profesorom Stefanowi Kieniewiczowi i gnębionemu przez władze PRL Henrykowi Wereszyckiemu, dwóm znakomitym badaczom dziejów Polski, ich przyjaźni i zwłaszcza toczonemu przez lata sporowi o sens powstań narodowych.
Ilustrowana niepublikowanymi wcześniej zdjęciami z prywatnego archiwum prof. Borejszy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-274-5 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem dziejopisem wieku XIX, stulecia dokumentów pisanych i przekazów utrwalonych na papierze. Mogłem się więc przekonać, jak wiele jednostek i wydarzeń znika, gdy zabraknie dokumentacji. Rosyjskie porzekadło nie na darmo powtarza prawdę carskiej policji, że człowiek bez dokumentu jest żuczkiem, jest niczym (czełowiek biez bumażki bukaszka). Przestaje istnieć.
Jako historyk dwudziestowiecznych totalitaryzmów natrafiłem na zdanie Benito Mussoliniego: Umarli nie opowiadają historii. Tak uzasadnił rozkaz rozstrzelania jeńców – włoskich anarchistów i komunistów – wziętych do niewoli przez oddziały walczące pod rozkazami Francisco Franco podczas wojny domowej w Hiszpanii. Duce uważał, że ci, którzy nie przeżyją, nie zostawią własnego zapisu, nie zaskarżą go przed trybunałem historii. Przestaną istnieć.
W roku 2018 rozpoczynam osiemdziesiąty czwarty rok życia. I widzę, jak przez Polskę i Europę przetacza się nawrotna fala ruchów bądź reżimów autorytarnych. Jednym z filarów propagandy, na których się wspierają, jest fałszowanie historii. Dwóch czy trzech polityków rozbija wielkie Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, ignorując opinie setek historyków z Polski i świata. Prawda historyczna często przestaje w takich warunkach istnieć.
W czasie, kiedy w Polsce i w krajach naszego regionu tworzy się orwellowskie „ministerstwa prawdy”, kiedy fałszowanie przeszłości, czyli kłamstwo historyczne, przykrywa się dwoma połączonymi a nieprzystającymi do siebie słowami „polityka historyczna”, tym bardziej poczuwam się do dania świadectwa, często ostatniego, ludziom, których znałem i wydarzeniom, które obserwowałem.
Wiele lat spędziłem poza Polską w kilkunastu krajach europejskich, spotkałem na różnych drogach setki ludzi, chętniej piszę o nieznanych niż o kolegach i przyjaciołach, którzy już doczekali się not encyklopedycznych, ksiąg pamiątkowych i biografii. Daty życia podaję niekiedy przy postaciach mniej dzisiaj znanych. Te osiemdziesiąt parę tekstów to tylko fragmenty mojej pamięci. Spisywałem je oddzielnie przez wiele lat jako odrębne szkice, stąd niekiedy powracam do tych samych zdarzeń i świadomie nie unikam powtórzeń.
Czternaście szkiców (nr: 16, 17, 35, 37, 40, 41, 55–58, 61–63, 66), które umieściłem w „Ostańcu”, było w ciągu ostatnich dwudziestu lat publikowanych po polsku, francusku, niemiecku i rosyjsku, przeważnie w księgach pamiątkowych, a niekiedy w prasie.
Może uda mi się przygotować jeszcze wersję bardziej kompletną moich wspomnień.2. Nieistnienie
Staliśmy z moim przyjacielem Leonem na placu Wiktora Hugo w Paryżu. Był rok 1991. Leon, od ponad trzydziestu lat we Francji, wykrzykiwał: – Teraz na świecie jest nie jeden Wiktor Hugo, są dziesiątki, setki, mrowie, mrowie, mrowie. Być sławnym na całym świecie? To osiągnęło tylko kilku ludobójców: Hitler, Stalin, Mao Zedong. A światowe znaczenie pisarzy czy malarzy? To już minęło razem z dziewiętnastym wiekiem. Po co spisywać wspomnienia? Tym bardziej: po co to czynią ludzie trzeciego rzędu? A jednak, kiedy nas spopielą po śmierci, jest to często jedyne dostrzegalne, co po nas zostaje, ślad, żeśmy istnieli. Spisane, wydrukowane, przekłamane widzenie własnego życia. Często jesteśmy jedynymi świadkami we własnej sprawie.
Leon był już obywatelem francuskim, kiedy położyłem mu na stole polską wersję „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego. W 1990 roku brałem udział w Warszawie w jej promocji z udziałem autora. Leon nie był zachwycony książką. Co więcej, powiedziałbym, że nie był zaskoczony bezmiarem ciemnoty i okrucieństwa spiętrzonych u Kosińskiego. Sam Leon jako mały sierota wlókł się przez te tereny podczas wojny: przez to niedookreślone w książce pogranicze Polski, Litwy, Białorusi czy może i Ukrainy. Mnie rzucała się w oczy równoległość losów Chłopca z książki (domniemanego Jerzego Kosińskiego) i Leona. Leon jej nie dostrzegał.
– Są fragmenty, które mogę uznać za prawdę – mówił Leon. – Ale ileż tu jawnego zmyślenia, mistyfikacji, zabawy w symbole. To baśniopisarstwo. Pour épater les bourgeois (aby zadziwić mieszczuchów). Aby oszołomić amerykańskiego czytelnika, aby zdobyć pieniądze i sławę. A tam był wszędzie mord, strach i głód. I tylko to. I po prostu to.
Po paru latach Leon powrócił do tematu. Jego milionerska firma plajtowała. Stawał się rentierem, emerytem.
– Nie wiem, czy i co z tego, co Kosiński opisuje, przeżył naprawdę. Ale mogę ci opowiedzieć trochę o moim życiu podczas wojny.
Wreszcie w 1995 roku, w willi Leona w Asnières pod Paryżem nagrałem cztery taśmy jego wspomnień. Czy z tekstu wyłaniają się życiorysy równoległe? Obaj, Kosiński i Leon, pochodzili z Łodzi, z rodzin Żydów polskich, byli prawie równolatkami. Pierwszy urodził się w 1933 roku, drugi w roku 1929. Obaj, dobre dziesięć lat po wojnie, wyemigrowali z Polski. Obaj z bardzo różnym powodzeniem usiłowali robić karierę na Zachodzie. Obaj bardzo żarłocznie korzystali po wojnie z życia. Obaj mieli po wojnie rozchwianą psychikę. Z latami coraz bardziej. Wreszcie obaj, Leon zawsze i bezpośrednio, Kosiński mniej wyraziście, dawali wyraz temu, że Armia Czerwona ocaliła im życie. Czy było więcej paraleli?
Kosiński pochodził z zamożnej mieszczańskiej rodziny Lewinkopfów. Przeżył wojnę z rodzicami we względnym dostatku. Ukrywali się. Szantażowano ich, ale i pomagano. W przeżyciach Chłopca – bohatera „Malowanego ptaka” niewiele jest realiów z miejsca ich rzeczywistego pobytu – Sandomierszczyzny. Jest to niezwykle drastyczny obraz ludzkiego okrucieństwa i wynaturzeń na wschodnich krańcach dawnej polskiej Drugiej Rzeczypospolitej. Gwałt, przemoc, nienawiść – spotęgowane zło i niemal wyłącznie zło bije z każdej strony „Malowanego ptaka”. Czytelnik widzi polską wieś jako piekło dla „Innych”, wyraźnie jest to piekło dla Żydów, piekło dla Cyganów. Powieść Kosińskiego nie była tylko wizją, fantasmagorią. Pisząc „Malowanego ptaka”, posiłkował się zapewne opowieściami innych, którzy przeżyli wojnę w warunkach o wiele bardziej tragicznych niż on. Poznał wielu takich. Wydaje się, że i z Leonem mógł się zetknąć w domu sierot żydowskich we Wrocławiu.
Do cudem ocalonych należał Leon, nazywany przez znajomych Lońkiem.
Byłem od niego młodszy fizycznie o sześć lat, ale w doświadczeniu życiowym dzieliły nas dziesięciolecia. Poczuwał się do mnie, wielokrotnie w życiu mi pomagał. Był przy mnie, kiedy chorowałem w Moskwie czy w Paryżu. Dzięki niemu jako młody chłopak miałem liczne wejściówki i do Teatru Wielkiego w Moskwie, i do Opery Paryskiej. Poznałem go w domu mojego przyszywanego wuja, technika dentystycznego i filantropa, Bronisława Elkany Anlena. Bronek żonę i dziecko stracił w warszawskim getcie. Sam na Pawiaku ocalał jako ministrant przygarnięty przez księdza Anatola Sałagę. Po wojnie Bronek pomagał dziesiątkom młodych ludzi, Żydom i Polakom. Leonowi pomógł przy zdawaniu matury, a później zasugerował mu, aby ubiegał się o przyjęcie do słynnego moskiewskiego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej (GITISu). Loniek wiedział, że to światowe centrum dla ludzi baletu, nie miał jednak złudzeń odnośnie do samego systemu radzieckiego. Opinie swoje musiał zapewne zbyt głośno wyrażać. Wydalono go z uczelni. Moja matka załatwiła przywrócenie go na studia, interweniując u ówczesnego sekretarza KC PZPR i swojego znajomego, Władysława Matwina.
Dopiero w 1950 roku Loniek odnalazł w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie dokumenty rodziny: ojca, matki i trzech sióstr. Wszyscy zostali zagazowani w niemieckim ośrodku zagłady Kulmhof (Chełmno) nad Nerem. Leon dotarł w dokumentach do jedynego zdjęcia kobiecego, jakie ocalało po jego rodzinie. Stało u niego zawsze przy łóżku, jako zdjęcie jego matki. Nie mówił o tym, ale nie miał całkowitej pewności, że jest to ona. Poszukiwanie rodziców po wojnie przez całe życie, nieudane próby stworzenia rodziny (był dwukrotnie zaręczony), poszukiwanie ludzkiej miłości zdominowały życie Lońka. Wuj Bronek dwudziestokilkuletniego Leona po prostu adoptował w latach pięćdziesiątych. Eleazar Leon Rozen z urodzenia, stał się z adopcji Leonem Anlenem.
Kosiński był chłopcem ze Śródmieścia Łodzi, z zasymilowanej rodziny polskich Żydów. Loniek mieszkał w suterenie wśród biedoty na Bałutach, na ulicy Browarnej pod numerem pierwszym. Od małego mówił po polsku, chodził do polskiej państwowej szkoły, ale rozumiał też wszechobecny na Bałutach jidysz.
Do sutereny, w której mieszkali, nigdy nie dochodziło słońce. Było to jedno duże pomieszczenie, podzielone przepierzeniem na dwa. Małym Leonem wiele zajmowała się najstarsza siostra Bluma. Rodzice byli zapracowani: ojciec jako tapicer, matka zarabiała szyciem. Ojciec wracał późno, kiedy Loniek już spał. Przynosił pączki. Loniek dopadał do nich, kiedy budził się w nocy.
Wojna wytarła wspomnienia dzieciństwa Leona. W roku 1995 pamiętał swoje ulubione danie: placki kartoflane z cukrem. Nie mógł sobie przypomnieć imienia ojca.
Kiedy odsłuchuję taśmy z jego głosem, dociera do mnie, że o pierwsze dziesięć lat życia dopytywałem go bezlitośnie i szczegółowo. Potem, już słysząc o ogromie nieszczęść, jakie przyniosła Lońkowi wojna, nie śmiałem drążyć. Nie zakłócałem dalszego potoku jego opowieści.
Na podwórzu przed sutereną Lońka nie rosło żadne drzewo. Nie pamiętał, czy miał zabawki. Na pytanie, czy były jakieś zwierzaki, przypomniał sobie, że razu pewnego znaleźli w mące mysz.
Z przedmiotów w suterenie zapamiętał maszynę do szycia, którą matka kupiła na raty. Mieli wokoło sąsiadów żyjących i mieszkających podobnie.
W 1949 roku Leon pojechał do Łodzi odnaleźć ślady dzieciństwa. Łudził się, że ktoś przeżył. Po cichu nie chciał wierzyć, że rodzice i trzy siostry zniknęli bez śladu. Dokumenty o tym znalazł rok później w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie.
W Łodzi pojechał na ulicę Browarną. W suterenach było pusto. Kiedy w swojej zobaczył skład węgla, wybuchnął płaczem. I zrozumiał bezapelacyjnie, że jest sam. Pół wieku później mówiąc o tym, znowu zaniósł się płaczem.
Ileż tysięcy, ba, setek tysięcy ludzi różnych narodowości żyło po wojnie nadzieją i złudzeniami, że ich najbliżsi przetrwali, że gdzieś, kiedyś się odnajdą. Ja sam, już dorosły, kiedyś w 1959 roku o zmierzchu w Strasburgu roiłem, że para starszych ludzi, którzy stanęli i zaczęli mi się przypatrywać, to mogą być moi dziadkowie z Wołynia...
Leon miał dziesięć lat, kiedy wraz z wybuchem wojny pojawił się strach. Bał się wychodzić z domu. Ojciec zdecydował się na wyjazd z niemieckiej już Łodzi do sowieckiego Białegostoku. Matka została w Łodzi. Dzieci pojechały z ojcem. Loniek pamiętał rosyjską kontrolę graniczną. Po pewnym czasie ojciec oddał Lońka do domu dziecka. Były tam dzieci różnych narodowości. Tapicer Rozen nie znalazł sobie miejsca w sowieckim Białymstoku. Wrócił z córkami do Łodzi. Może nie godził się na rozstanie z żoną i to było motywem jego działania? Loniek już nigdy nie zobaczył swoich bliskich.
W domu dziecka spędził cały rok. Kiedy Białystok zajęli Niemcy, dzieci żydowskie wyrzucono stamtąd na ulicę. I niebawem znalazł się w getcie białostockim. Miał trzynaście lat. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy mordują Żydów bez pardonu: wszystkich. W sierpniu 1942 roku uciekł z getta białostockiego na wieś. Przygarnęli go jacyś biedni gospodarze jako pastucha. Pożytek z niego był niewielki: był zwinny, ale mały i słaby. Z nadejściem zimy gospodarze go wyrzucili. Ale z kołdry zrobili mu ubranie.
Loniek wrócił do Białegostoku. Próbował dostać się do swojego dawnego domu dziecka. Ale ten stał się czysto aryjski. Prowadziły go zakonnice. Nie dały mu jeść, wygoniły go. Samotny starał się znaleźć dla siebie ratunek. Postanowił udać się... w kierunku Związku Radzieckiego. Wiedział, że tam nie mordują Żydów.
Wyszedł z miasta idąc cały czas w tłumie na chodniku, uważając żeby nie mieszać się z Żydami zmuszonymi do poruszania się tylko po jezdni. Po wyjściu z miasta tułał się wiele dni. Spał w lesie. Jak wspominał, w lesie najgorszy był strach dziecka przed wilkami.
Pewnego dnia spostrzegł Lońka kolejny gospodarz i podwiózł go do wsi, gdzie znowu został pastuchem. Siedem kilometrów przed dużą osadą Krynki. Nowi gospodarze byli dobrzy dla niego. Ale praca dla małego chłopca z miasta była ciężka: karmić świnie, poić konie, pilnować stada. Nie zawsze dawał sobie radę z powożeniem końmi.
Nie miał z kim rozmawiać, nikt go niczego nie uczył. Zmieniali się jego gospodarze. Niektórym – jak mówił – był potrzebny jak bydło. Stale odczuwał brak rodziców. W chwilach, kiedy nie czuł się bezpośrednio zagrożony, wciąż o nich myślał.
Lubił tańczyć. I kiedy zapominał, gdzie jest i kim jest, włączał się niekiedy w wiejskie potańcówki. Mały, ładny, tańczący czarny chłopiec był akceptowany przez kobiety z okolic Krynek. W tych okolicach, które sam dobrze znam, Białorusini, Ukraińcy i Polacy byli wymieszani w różnych wioskach. Może łatwiej było się ukryć, nie każdy mówił czysto po polsku. Niemniej, podczas jakiejś zabawy jeden z gospodarzy doniósł obecnemu tam Niemcowi, że tu się kręci „mały Żydek”. Niemiec wyciągnął pistolet, aby zastrzelić Lońka. I rzecz niesłychana – obecne na potańcówce kobiety wyrwały go z rąk Niemca i ocaliły.
Loniek chciał być taki jak jego gospodarze, nauczył się pacierzy, modlił się rano i wieczorem, chodził do kościoła. Ale był inny. Może Żyd, może Cygan? Jego gospodarze woleli tego nie sprawdzać. Ale musiał pójść z nimi do spowiedzi. Nie wiedział, jak się to robi. Nie rozumiał, co to są grzechy. Ksiądz połapał się, że z przybłędą coś jest nie w porządku. Kazał mu opuścić konfesjonał. Loniek zaparł się rękoma i nogami, że konfesjonału nie opuści. Pod konfesjonałem czekali jego gospodarze. Byłby zdemaskowany. Pewno by go wyrzucili.
Wspominając po latach powtarzał mi: Chcesz tylko żyć, żyć i tylko żyć. I wszędzie strach, dużo strachu.
Jedyną książeczką, jaką miał, był modlitewnik. Z niego Loniek wyczytał, że istnieje raj w niebie. Pewnego dnia postanowił się tam dostać. Porzucił stado, którego pilnował, i ruszył w kierunku horyzontu. Po wielu kilometrach przekonał się, że nie dojdzie. Zawrócił. Stawił się z powrotem w nocy. Krowy wróciły same. Ale i tak mocno oberwał za nieudaną wyprawę do nieba. Po tym doświadczeniu pozostał w nim głęboki żal do książeczki-modlitewnika.
W 1944 roku zaczął się przybliżać front. Kiedyś cudem uchronił się od pocisku, kiedy pasł krowy. W Krynkach ulokował się jakiś sztab czerwonoarmistów. Kiedy weszli tam Rosjanie, Loniek uciekł ze swojej wsi do Krynek. Chciałem żyć, absolutnie chciałem żyć, stałem przed budynkiem dzień i noc, prosiłem, żeby mnie wzięli. Ulitował się pułkownik, Żyd rosyjski. Loniek został synem pułku.
1. Pierwszy z lewej Loniek jako syn pułku (1944).
Człowiek może tyle znieść . Ja się nie myłem miesiącami. I goiłem się miesiącami z różnych parchów i ran... Rosjanie ubrali go, trzymali przy sztabie. Podobno uczyli go po trochu stolarki, krawiectwa i fryzjerstwa. Jako syn pułku dotarł ze swoją jednostką do Berlina. Dłużej stacjonował w Neustrelitz. Przeżył niejedno bombardowanie.
Zwycięska Armia Czerwona pokazała piętnastoletniemu chłopcu morderstwa, trupy i gwałty. Z niedomówień Leona pojąłem, że zbiorowe gwałty na Niemkach musiały mu utkwić w pamięci. Czy jego wędrówka do homoseksualizmu nie miała związku z przeżyciami Lońka syna pułku?
Sam brał być może udział w rozbijaniu luster, obrazów, w niszczeniu mieszczańskich domostw niemieckich. W Niemczech pozostał do 1946 roku. Potem wysłano go z jakimś powracającym do domu oficerem do Odessy. Znalazł się w wojskowej szkole muzycznej. Uczył się gry na flecie. Był do tego za słaby. Przeniesiono go do działu bębnów i ksylofonów. Zawadził i o słynną w Odessie szkołę muzyczną Stolarskiego.
Nie wiedział, co to właściwie jest Polska. Ale i w Odessie nie znalazł sobie miejsca. Bijatyki i bałagan w wojskowej szkole muzycznej przesądziły o tym, że uciekł na dachu pociągu Odessa–Lwów. Na bilet pieniędzy nie miał.
We Lwowie żył na dworcu, trudnił się żebraniem. Odnalazł jakiś komitet żydowski, który dał mu pokój, jedzenie i pieniądze. Ze Lwowa przedostał się do Krakowa, z Krakowa do Wrocławia. I tu w domu sierot żydowskich zaczęła się repolonizacja Leona.
We Wrocławiu na kursach wieczorowych nauczył się czytać i pisać po polsku. Zacząłem rozumieć, że istnieje świat, kultura; poszedłem do Opery Wrocławskiej jako małpa i zacząłem pochłaniać kulturę. W niewielkiej torbie fotosów i dokumentów, jakie pozostały po Leonie jest niesamowite zdjęcie z 1947 roku z nadbrzeża Odry. W rzece pluszczą się małe dzieci, a na brzegu w półwojskowym mundurze tańczy Leon. Widać, że cieszy się życiem. Ma osiemnaście lat. Mimowolnie fotos nakłada się na film Roberto Benigniego o ukrywaniu przed dzieckiem prawdy, że otacza je rzeczywistość Auschwitz. „La vita è bella” – „Życie jest piękne”.
2. Przeżył wojnę. Dwa lata później na tle ruin Wrocławia.
Jerzy Kosiński swoją fikcją, czy jak sam ją nazwał wizją literacką, dostał się do dziesiątków encyklopedii i podręczników. Istnieje nadal ćwierć wieku po śmierci.
Leon Anlen, chłopiec tańczący na wiejskich zabawach czasu wojny w okolicach Krynek, dotarł do Opery Paryskiej. Byłem przy jego rozmowie z najsłynniejszym z francuskich tancerzy Serge Lifarem. Zniósł we Francji wiele upokorzeń. Otworzył własne kursy tańca w Salle Pleyel. Ale nie został wybitnym choreografem. Na domiar wszystkiego po wypadku na skuterze, który zresztą nie on spowodował, wstawiono mu gwoździe w kości nóg. Nie mógł już być nawet nauczycielem tańca... Mozolnie szukał innych dróg przeżycia. Przebijał się jako handlowiec, producent nowości technicznych, kolekcjoner starych zwierciadeł. Dorobił się stopniowo dużego majątku. W jego willi poznałem słynną tancerkę Christiane Vaussard oraz licznych specjalistów od badań podmorskich ze szkoły Jeana-Yves Cousteau, syna słynnego oceanografa.
3. Najlepsze lata we Francji. Leon ze słynną tancerką Christiane Vaussard.
Ale do encyklopedii się nie dostał.
Zmarł w grudniu 1999 roku. W odstępie zaledwie kilku tygodni po nim zmarli kolejno jego francuski partner życiowy Roger i żona tego ostatniego. Wszystko, co Leon zostawił, odziedziczyła ich córka, nienawidząca go jako homoseksualisty. Mówiono o AIDS... Prochy Leona rozsypano w nieznanym miejscu. Pamiątki zniszczyła francuska rodzina jego partnera. Ariela – przyjaciółka Leona z domu sierot żydowskich – ocaliła dla mnie po nim garść dokumentów i fotografii w byle jakiej plastikowej torbie.
Leon, który przeżył wiele z tego, co wymyślił Kosiński, żyje już tylko w moim archiwum i w mojej wdzięcznej pamięci. W przestrzeni publicznej nie istnieje.3. Moja matka
Gdy umierała w styczniu 2004 roku, miała bez mała dziewięćdziesiąt dwa lata. Ja – sześćdziesiąty dziewiąty rok życia. Jak opowiadała mi gosposia mojej mamy: – Zamartwiała się, jak pan przeżyje jej śmierć. Czy pan to wytrzyma? Kiedy miałem sześć lat, wojna rozłączyła nas z ojcem. Z dziennika jego wojennych peregrynacji widać, ile razy wracał wspomnieniami do żony; widać, że to dla niej pisał ten dziennik, zakładając, że sam może zginąć na froncie. Ale po wojnie żyli już faktycznie w separacji, choć często pod jednym dachem. Kiedy ojciec zmarł w styczniu 1952 roku, matka nie miała jeszcze czterdziestu lat. Była piękną kobietą, z mocnym charakterem. Przyjaciele uważali, że powinna wyjść za mąż. I popychali mocno sprawę mojego wyjazdu na studia do Związku Radzieckiego, abym jej nie wiązał rąk. Setki listów matki do mnie i moich do niej z tego studyjnego czasu świadczą o tym, jak niemal codzienną, nierozerwalną była nasza więź. Z Kazania, z Moskwy, z Kaukazu – niezależnie od miejsca pobytu co dwa tygodnie telefonowałem do matki. A potem z Francji, z Włoch, z Niemiec jeszcze częściej.
Nie wyszła ponownie za mąż. Jej główną troską byłem ja. Potem, kiedy na świat przyszły wnuki: Aleksander (1974) i Karol (1977), chłopcy zajęli miejsce równorzędne ze mną. Ale nie była typową nadopiekuńczą „żydowską matką”. Jej postępowanie było podbudowane doświadczeniem medycznym i racjonalnym myśleniem. Straciwszy całą rodzinę wymordowaną w czasie wojny przez Niemców, jedyne swoje przedłużenie widziała w nas trzech. Troszczyła się o niemal każdy szczegół mojego życia. Ale prawie nigdy mnie nie całowała, rzadko chwaliła. Spytałem po latach: – Dlaczego mnie nie całowałaś? Odpowiedziała: – Ojca miałeś krótko i tylko dochodzącego. Na mnie spadła podwójna rola, kobiety i mężczyzny. Chciałam cię wychować na mężczyznę.
4. Na rękach matki. Trzecia kolonia na warszawskim Żoliborzu (1937).
Krytycznym, fachowym okiem oceniała moje teksty. Poprawiała moje pierwsze pełne rusycyzmów tłumaczenia pamiętników carskiego ministra wojny Dymitra Milutina o powstaniu styczniowym. Wygładzone stylistycznie nie ukazały się nigdy. Zatrzymała je bezapelacyjnie cenzura. Za zbyt powierzchowną recenzję pamiętników Bolesława Limanowskiego natarła uszu mnie – doktorowi nauk humanistycznych...
Dopatrywała się we mnie podobieństw do ojca. Kilka tygodni przed śmiercią powiedziała nagle:
– Byłeś zbyt liberalny w 1945 roku wobec tych, którzy kolaborowali z Niemcami.
– Mamo! – wykrzyknąłem – mieszasz mnie z ojcem!
Zaczęła się śmiać.
Latem 1941 roku zostaliśmy z mamą sami – na prawie cztery lata. Brakowało nam pieniędzy. Mama – co pamiętam – sprzedawała ubranie i buty ojca za kartofle i buraki. Dbała o to, żebym był syty. Sama nie dojadała. Kiedyś we Lwowie, prowadząc mnie za rękę, osunęła się na chodnik. Zemdlała z głodu.
Sześcioletni chłopiec z ogromną blond czupryną zaczął krzyczeć:
– Mamo, nie umieraj!
To byłem ja. Utworzyło się zbiegowisko. Mamę ocucono i napojono.
Potem ocaliła siebie i mnie z masowej egzekucji na ulicy Kopernika we Lwowie. Jako jedynych. Niebawem wyjechaliśmy do Buczacza pod opieką towarzysza partyjnego ze Lwowa Adolfa Capfa. Piszę o nim dalej, jako o „przyszywanym” wuju. W Buczaczu znieśliśmy kilka głodowych tygodni, zanim Adolf znalazł pracę. Ale i jego musieliśmy porzucić, zagrożeni przez denuncjatorów, którzy znali moich rodziców ze Lwowa i najęli się do pracy przy niemieckiej administracji Buczacza.
Drogę powrotną odbyliśmy trasą Lwów–Kraków–Warszawa. Kto pomagał matce w przemieszczaniu się przez okupowany kraj? Pamiętam, że we Lwowie Karol Kuryluk. W Warszawie jacyś znajomi z przedwojennego inteligenckiego Żoliborza. Przypuszczam, że Wanda Koszutska ze znanej komunistycznej rodziny szlacheckiego pochodzenia, z kaliskiego.
Dwa lata, do czerwca 1944 roku, matka pracowała w Warszawie jako gosposia przy aktorce Geni Witkowskiej. To „przy” należy rozszyfrować. Gnieździliśmy się nieraz aż w siedem osób w jednym dużym pokoju z łazienką na ulicy Smolnej 22. Siostry Drabikówny, Eugenia Witkowska i Kazimiera, córki słynnego scenografa Wincentego Drabika (1881–1933) oraz moja mama i czworo dzieci. Mąż Geni był na Zachodzie. Mężem Kazi był Mieczysław Birnbaum (1889–1940), który zginął w Katyniu. Socjalista, legionista i człowiek zaufania Piłsudskiego podczas wojny 1920 roku, potem oficer wywiadu, zasłużony tłumacz Izaaka Babla i Jewgienija Zamiatina nie uszedłby w żadnym układzie żywy z rąk NKWD. Z rąk niemieckich też nie. Był znany. Był Żydem. Czy Kazia wiedziała przed końcem wojny, jak zginął jej mąż? Raczej nie.
Genia zarabiała na życie jako kelnerka w kawiarni „U aktorek” i w jakiejś restauracji. Kazia chyba podobnie. Mama prowadziła gospodarstwo i doglądała dzieci. Genia wiedziała o naszym żydowskim pochodzeniu. Przyjęła świadomie to ryzyko. Tak jak ryzykowała, mieszkając z rodziną – z siostrą i jej dzieckiem, synem powszechnie znanego w Warszawie dziennikarza i oficera polskiego wywiadu, pochodzenia żydowskiego. Częstym gościem na Smolnej 22 bywał znajomy obu sióstr Marek Ferdynand Arczyński (1900–1979), skarbnik Rady Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu na Kraj „Żegota”. Chyba pomagał mamie. Jeszcze ćwierć wieku po wojnie uczył mnie, młodego profesora, jak się fachowo rozlewa wódkę.
Po przyjeździe z Buczacza do Warszawy mama umieściła mnie „na odkarmienie” w pensjonacie w Miedzeszynie. Zakazała mi reagować niechęcią na dzieci folksdojczów, które też trafiały do tego ośrodka. Byliśmy, rzecz jasna, biedni. Zawsze od małego pamiętałem o dniu urodzin mamy – 22 czerwca. Tego roku, kiedy przyjechała w swoje urodziny do Miedzeszyna, zrobiłem tutkę z papieru i nazbierałem do niej owoców jałowca. To był cały prezent. Dzięki temu szczegółowi utrwalonemu w pamięci dziecka mogę datować mój pobyt w pensjonacie państwa Kiełbików na czerwiec 1942 roku. Dziwny to był pensjonat. Dzieci folksdojczów stanowiły chyba zasłonę dla ukrywanych w nim przez stolarza Żydów.
Skąd mama miała pieniądze? Była u rodziny ojca w getcie i tam dał jej jakąś sumę czy kosztowności do spieniężenia brat macochy ojca, znany stary lekarz, mądry doktor Bronisław Glass. I nakazał jej nie pokazywać się więcej w getcie.
Opisać, co mama przeżyła w czasie okupacji, byłoby niełatwo. We Lwowie w 1941 roku wyrzuciła za drzwi naszego mieszkania na ulicy Długosza Polaka – kolaboranta gestapo. Były to pierwsze dni po wkroczeniu Niemców i gestapowski „gość” nie był jeszcze pewien, co mu wolno. W Warszawie na ulicy Smolnej w pogoni za ukrywającymi się Żydami gestapowiec z granatowym policjantem przeszukiwali cały ogromny budynek. Kto nie mieszkał tam przed wrześniem 1939 roku był automatycznie podejrzany. Każdy sublokator. Ja, nieświadomy mojego pochodzenia, śmiałem się trochę, gdy kazali mi ściągnąć majtki. Modlić się umiałem. Uznali mnie za Aryjczyka. Kiedy gestapowiec kazał się z kolei modlić matce, odmówiła:
– Jestem niewierząca.
– To jest pani Żydówką.
– A pan jest wierzący? – zapytała go matka.
Panowie uznali, że i matka, która tak sobie pozwala, jest poza podejrzeniem. Dokumenty mieliśmy dobrze sfałszowane przez Ignasia Romanowicza, inżyniera chemika, komunistę, który zginął w Warszawie wśród pięćdziesięciu zakładników powieszonych w 1942 roku.
Życiorys matki zawarty jest w telegraficznym skrócie w jej nekrologu z „Gazety Wyborczej” z 9 stycznia 2004 roku: Urodzona 22 czerwca 1912 roku na Wołyniu, zmarła 3 stycznia 2004 roku w Warszawie. Od wieku lat szesnastu zmuszona do pracy zarobkowej, była pielęgniarką. Jako siostra oddziałowa w szpitalu na Czystem poznała nędzę warszawskiej Woli i Pragi. Przystąpiła do Komunistycznej Partii Polski. Podczas wojny związana z Armią Ludową. Trzykrotnie uszła we Lwowie i w Warszawie z rąk gestapo i granatowej policji. Wojna nie pozwoliła Jej na ukończenie studiów medycznych. Pracowała od lat 1950 jako redaktor naczelny i zastępca redaktora naczelnego wydawnictwa dla dzieci i młodzieży „Nasza Księgarnia”.
Udział mamy w konspiracji był ograniczony. Rozprowadzała jakieś druki, ulotki. Nie tylko Armii Ludowej. Zaproponowano jej, aby pilnowała laboratorium chemicznego AL. Odmówiła, tłumacząc to codzienną odpowiedzialnością za syna. Gomułka nie zapomniał mamie tej odmowy. Ale nie znam szczegółów, byłem za mały. A po wojnie prawie nigdy nie rozmawialiśmy o latach okupacji. Bez zepchnięcia pewnych wydarzeń głęboko w podświadomość trudno byłoby żyć. O lwowskiej egzekucji, z której ocaleliśmy tylko my dwoje, przez pięćdziesiąt lat rozmawialiśmy tylko raz. Matka była zadziwiona, że pamiętam szczegóły.
5. Jeden z niewielu zachowanych znaczków Szkoły Pielęgniarstwa w Warszawie (przed 1939). Odnaleziony w pamiątkach po matce (stan obecny).
Była samotną córką spalonego, rozstrzelanego i żywcem pogrzebanego narodu – sześciu milionów ofiar Holokaustu. Taki los spotkał wszystkich członków jej rodziny na ziemiach polskich. Wszystkich bez wyjątku. Pół wieku po wojnie odnalazł się jedyny ocalały pod Uralem kuzyn matki, który przez Szwecję wyjechał do Izraela. Aby żyć, należało unikać wspomnień. Dopiero po śmierci matki odkryłem w jej biurku znaczek służbowy i oryginalne dokumenty z żydowskiego szpitala na Czystem. Jak je przechowała podczas wojny – nie wiem. Nie mówiła mi nigdy, że je ma.
Matka czuła się Polką. Mówiła ładnym, literackim językiem. Ale nigdy nie zapominała o swoich żydowskich korzeniach ani o żywotności polskiego antysemityzmu. Kiedy siedemdziesiąt lat po wojnie patrzę na ludzi podających w wątpliwość polskość swoich współobywateli, którzy, aby przeżyć wojnę i powojenny ostracyzm oraz pogromy, zmieniali nazwiska, ogarnia mnie ironiczny smutek.
Pozostanie w Polsce po 1945 roku przez osoby pochodzenia żydowskiego oznaczało nie lada odwagę, było dowodem przywiązania do ziemi ojczystej. Czynili tak prawdziwi patrioci polscy, często wrośnięci w polskość jeszcze w XIX wieku. Czynili tak niektórzy wierzący w utopię przyszłego braterstwa narodów komuniści. Takim utopistą był mój ojciec, zgrywający się, jak pisał Czesław Miłosz, na rubasznego szlachciurę. Jak twierdził Jerzy Putrament, na Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”.
Matka miała wszelkie dane na dobrego lekarza. Brakowało jej tylko roku do dyplomu na Uniwersytecie Łódzkim. Niestety, ojciec ściągnął ją do Warszawy i usiłował sterować jej karierą. Matka wierzyła może jeszcze do roku 1960, może 1963 w utopie komunistyczne, ale uchylała się od pracy, która jej nie odpowiadała. Od postaw, których nie akceptowała.
Kiedy już po śmierci ojca (1952) zaczęły się aresztowania byłych uczestników wojny domowej w Hiszpanii, wpadł do niej dąbrowszczak, zastraszony młody pułkownik, polski attaché wojskowy w Belgii z pytaniem, co robić. Matka powiedziała mu: – U mnie, w mieszkaniu wdowy po Borejszy, nie będą cię szukali. Schowaj się tu na kilka dni.
Jeśli trzeba było zrobić choremu zastrzyk, sąsiedzi wielokrotnie budzili ją – niemłodą już byłą dyplomowaną pielęgniarkę – w środku nocy. Była zawsze gotowa spieszyć z pomocą. Ale ludzi trzymała na dystans. W zachowanych dokumentach osobowych PZPR podkreślają tę cechę. Nie spoufalała się. Przyczyny były dla mnie oczywiste: niejasna sytuacja, rozbite małżeństwo dyktowały jej odgrodzenie się od otoczenia.
Ojcu, który upajał się stworzoną przez siebie władzą, potrafiła wytknąć, że otaczają go pochlebcy, że powinien pisać, a nie zajmować się polityką i dowodzić „Czytelnikiem”. Nie słuchał jej, gdy prosiła, aby się leczył, póki czas. Na kilka miesięcy przed śmiercią zaczął rozumieć jej racje. Ale było już za późno.
Była monogamistką. Po śmierci ojca nie pokochała już żadnego mężczyzny. W jej pokoju stały moje podobizny, fotografie wnuków. Fotografię ojca powiesiła tylko w moim pokoju. Nie potrafiła, nie mogła mu wybaczyć jego pogmatwanego życia osobistego po roku 1945. Ale parę tygodni przed śmiercią, w grudniu 2003, roku matce wyrwało się: – Was trzech bardzo kochałam, ale twojego ojca kochałam nieprzytomnie.
Dziewczyna z ubogiej rodziny obawiała się do końca życia nędzy materialnej. Znała niemiecki i rosyjski. Tłumaczyła czasem – tylko dla zarobku – jakieś radzieckie gnioty dla dzieci. Musiałem ją bardzo często zapewniać, że wnuki: archeolog Aleksander i fizyk Karol, wyjątkowo dobrze radzą sobie w życiu i mają przed sobą świetlaną przyszłość.
Pod koniec życia znosiła z niezwykłym hartem ból fizyczny. Raz, czasem dwa razy w miesiącu, operowano jej nogę. Nie można było już aplikować znieczulenia. Rzadko krzyczała. Operujący ją chirurg, mężczyzna atletycznej budowy, mówił mi, że on sam by tego nie wytrzymał.
Cierpienie fizyczne, z którym walczyła przez wiele lat, nie chcąc zezwolić na amputację nogi, przekładało się na to, że w ostatnich dziesięciu latach życia bywała trudna w kontaktach z otoczeniem.
Zawsze samodzielna, wywróciła się w przeddzień Bożego Narodzenia 2003 roku, łamiąc miednicę. Przewieziona do szpitala, z dawną sprawnością umysłu fachowo obserwowała swój stan. W nocy wezwała lekarza dyżurnego, prosząc o ratunek ze słowami:
– Zator płucny. To już koniec!4. Egzekucja 1941
Jest to wspomnienie, które zepchnąłem głęboko w podświadomość. Ale pamięć niespełna sześcioletniego dziecka utrwaliła niemal fotograficznie kilka obrazów. Wydarzyło się to około 1 lipca 1941 roku. Lwów zakwitł flagami niebiesko-żółtymi. Ukraińskie marzenia o własnym państwie u boku Hitlera. W jednej z pomniejszych ulic koło Kopernika matkę zatrzymał niewysoki Ukrainiec. Wylegitymował i doprowadził nas do tłumu ludzi, których jacyś cywile mówiący po ukraińsku pędzili jezdnią w górę ulicy Kopernika. Wydaje mi się, że kazali im krzyczeć: Jude! Jude!
Koło dużego gmachu (dziś wiem, że był to pałac Bielskich. W latach okupacji sowieckiej służył za siedzibę literatów) tłum zatrzymano. Zaczęła się masakra otoczonych kordonem Ukraińców ludzi. Koło nas stała para, chyba małżeństwo, w oczach dziecka niestare. Ukrainiec z drągiem rzucił się na nich i jednym uderzeniem złamał obojgu nogi. Padającemu mężczyźnie zleciała z głowy czapka. Był rudawy. Któryś z Ukraińców krzyknął do matki:
– Uchody!
Przepuszczono nas na chodnik. Doszliśmy do grupy Niemców w mundurach. Przyglądali się masakrze. Chyba stali na jakimś podwyższeniu, rodzaju trybuny.
6. Na prawdziwym radzieckim blankiecie paszportowym wpisane po zajęciu Lwowa przez Niemców fałszywe dane personalne matki. Paszport ten wydany dla Jadwigi (córki Andrzeja) Kantorczak posłużył za podstawę do wyrobienia później niemieckich dokumentów (faktycznie 1941).
Nie wiem, skąd mi utkwiło, że jeden z nich zwrócił się do matki, żeby popatrzyła z nimi. Matka stanęła na chwilę. Ale zaraz ruszyła w dół ulicy chodnikiem. Pamiętam jak dzisiaj, że podeszła, trzymając mnie cały czas za rękę, do parkanu pałacu, za którym stał dozorca.
– Wpuść mnie – powiedziała.
– Nie.
Kiedyś później musiała mi wyjaśnić, że był to dozorca Ukrainiec, który znał ją z czasów sowieckich, kiedy z ojcem chodziła tam na zebrania pisarzy.
7. Zdjęcie z Krościenka z Włodkiem Launbergiem. Nawet gestapo nie miało wątpliwości, że jestem aryjskim blondynem (lato 1939).
8. Siostra sławnego aktora Mieczysława Frenkla rysuje mnie w 1941 we Lwowie. Mieszkamy u nich przy ul. Długosza (stan obecny).
Była piękną kobietą, raczej w typie ukraińskim, potrafiła się porozumieć i po ukraińsku, i po niemiecku, wtedy może jeszcze z austriackim akcentem wyniesionym z galicyjskiej szkoły. Ja jako dziecko byłem bardzo jasnym blondynem o wysokim czole. Parę lat później chłopi pod Warszawą nazywali mnie Janem Sobieskim. Może zatem Ukrainiec-morderca ulitował się nad dzieckiem? Może Niemcy sądzili, że matka szła chodnikiem, na którym byli przechodnie, i przypadkowo zaplątała się w tłumie Żydów prowadzonych na egzekucję? Może coś powiedziała po ukraińsku czy niemiecku, że to pomyłka? Nie wiem.
Nie będę dopisywać tego, o czym wiem z lektur jako historyk. Z matką po wojnie rozmawialiśmy tylko raz o lwowskiej egzekucji. Raz przez pięćdziesiąt lat. Powiedziała, że z tego tłumu ocaleliśmy tylko my dwoje. I że Niemcy wykończyli zmasakrowany przez Ukraińców tłum z broni maszynowej. Do dzisiaj pamiętam twarz padającego obok nas na bruk mężczyzny. Był rudawy.