Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostap Bondarczuk - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostap Bondarczuk - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Było to świe­żo po owym roku klęsk – roku pa­mięt­nym w dzie­jach świa­ta – 1812; w na­szym kra­ju tak­że na dłu­go zo­sta­wił on śla­dy po so­bie: na zie­mi gru­zem, po­pio­łem i mo­gi­ła­mi, na du­szach nie­jed­nym za­wo­dem, nie­jed­ną stra­tą bo­le­sną. Po wiel­kim prze­si­le­niu była chwil­ka ci­szy, odrę­twie­nia, spo­czyn­ku przed no­wy­mi bu­rza­mi.

Woj­ska no­we­go Alek­san­dra, no­we­go Ce­za­ra prze­la­ły się w ser­ce pół­no­cy i od­pły­nę­ły na­zad wpół zmar­z­łe, wpół na du­szy zroz­pa­czo­ne; a kędy prze­su­nę­ła się woj­na, gdzie prze­szli z orę­żem w ręku lu­dzie gna­ni wolą zdo­byw­cy, po­zo­sta­ły po nich dro­gi jak po bu­rzy lub sza­rań­czy: dro­gi zgliszcz, szkie­le­tów, mo­gił i ruin. Pust­ka­mi smut­ny­mi sta­ły wiel­kie czę­ści kra­ju. Wie­śnia­cy od­bie­gli swo­ich sa­dyb, pa­no­wie swych pa­ła­ców; każ­dy się tu­lił pod mury miej­skie lub w głąb la­sów szu­ka­jąc bez­pie­czeń­stwa. Nie­jed­na wieś sta­ła pust­ką lub zglisz­czem, nie­je­den dom szla­chec­ki świe­cił wy­bi­ty­mi okny, nie­jed­no pole stra­to­wa­ne obo­zo­wi­skiem odło­go­wa­ło nie za­sia­ne.

Strasz­na to klę­ska woj­na! W lat ty­siąc, gdy po­ro­zu­mie­ją lu­dzie i god­ność swą oce­nić po­tra­fią, gdy poj­mą na­resz­cie, jak dziw­nie zwie­rzę­cym roz­wią­za­niem wszel­kie­go spo­ru jest ucie­ka­nie się do siły pię­ści, do wal­ki ciał, boje na­szych cza­sów słu­żyć tyl­ko będą po­etom za te­ma­ta do strasz­nych a nie­po­ję­tych już wnu­kom i pra­wnu­kom ob­ra­zów. Nie­je­den, czy­ta­jąc opi­sy krwa­wych bo­jów ca­łych na­ro­dów prze­ciw ca­łym na­ro­dom, za­wo­ła w du­chu: o! cóż to za dzi­kie, bar­ba­rzyń­skie były cza­sy!

I przez Wo­łyń nasz cią­gnę­ły czę­ści po­tęż­nej Na­po­le­ona ar­mii, i tu śla­dy prze­cho­du po­zo­sta­ły po nich.

Spoj­rzyj­my na tę wio­skę w do­li­nie, mię­dzy dwo­ma pa­gór­ka­mi le­żą­cą. Je­den z wzgó­rzów okry­ty dę­bo­wym la­skiem, co się jesz­cze nie roz­wi­nął, dru­gi nagi i po­kra­ja­ny w za­ro­słe już tra­wą ski­by, lek­ko scho­dzą oba ku zie­lo­nej łące, co się po­zło­ci­ła kwit­ną­cą ło­to­cią. Po­nad roz­la­ną jesz­cze na mno­gie ka­łu­że rze­czuł­ką prze­cha­dza­ją się po­waż­nie czer­wo­no­no­gie bo­cia­ny, po­la­tu­je czaj­ka pi­skli­wym od­zy­wa­jąc się gło­sem, błą­dzą cy­ran­ki szu­ka­jąc za­kry­te­go trzci­na­mi źró­dli­ska.

Po­nad łąką i rze­czuł­ką spusz­cza­ją się z prze­ciw­le­głe­go, lek­ko po­chy­lo­ne­go wzgór­ka pło­sy ogro­dów wiej­skich, po­od­gra­dza­ne plo­ta­mi od sie­bie, gdzie­nieg­dzie ocie­nio­ne bia­łą od kwia­tu gru­szą, sta­rą lub wy­próch­nia­łą wierz­bą. Ale ogro­dy te jesz­cze nie sko­pa­ne, rzad­ko któ­ry okrył się czar­ną od­wró­co­ną dar­nią, więk­szą część prze­szło­rocz­ne ze­schłe, po­gię­te za­sła­nia­ją bo­dia­ki, bzi­ki zła­ma­ne od śnie­gu i ło­dyg ku­ku­ru­zy lub po­wyw­ra­ca­ne ka­cza­ny ka­pu­sty. Ku gó­rze sto­ją cha­ty, każ­da prze­ciw swe­go ogród­ka. Cha­ta wo­łyń­skie­go chłop­ka war­ta jest za­sta­no­wie­nia do­praw­dy. Nie dzi­wię się ja wca­le za­sad­nej, z okrą­głych bier­wion na mech po­bu­do­wa­nej cha­cie Po­le­szu­ka, po­kry­tej dra­ni­cą na tę­gich pod­wa­łach, o sil­nych kro­kwiach. Tu nie­wie­le sztu­ki po­trze­ba było na zro­bie­nie dom­ku, przy do­stat­ku wszyst­kie­go, co ku temu po­trzeb­ne. Z tro­chą sta­ra­nia z te­goż drze­wa da­ło­by się coś jesz­cze po­rząd­niej­sze­go, a przy­najm­niej kształt­niej­sze­go stwo­rzyć. Ale na Wo­ły­niu, gdzie czę­sto całe wsie ró­zgi lasu nie mają, gdzie o ma­te­riał tak trud­no, cha­ta wie­śnia­cza rów­nie jest kunsz­tow­ną i cie­ka­wą jak le­pian­ka w ste­pie be­sa­rab­skim. A i tam, to mo­rzem, to Dnie­strem, przyj­dzie cza­sem ka­wał drze­wa i więk­sza za­moż­ność ludu daje mu śro­dek na­by­cia i ka­mień wszę­dzie pra­wie za­stę­pu­je drze­wo. Tu nic z tego. Cha­ta w bez­le­siu bu­du­je się Bóg wie jak i z cze­go.

Oso­bliw­sza też to za­praw­dę bu­do­wa. Kil­ka krzy­wych dę­bo­wych lub osi­ko­wych słu­pów pod­pie­ra­ją ją po bo­kach. Be­lecz­ki, co by ich Po­le­szuk nie wziął na kro­kwie, be­lecz­ki brzo­zo­we, osi­ko­we, chu­de, krzy­we, po­wy­gi­na­ne słu­żą za pod­sta­wę da­chu. O kro­kwiach nie ma co mó­wić: są to z kory tyl­ko ob­ra­ne pa­ty­ki osi­czy­ny, za­wie­szo­ne nie­fo­rem­nie, a tak da­le­kie od li­nii pro­stych, że dach cały, gdy sło­ma się zle­ży, jeży się po­gór­ka­mi i do­li­ny. Ła­two też na nim stać wo­dzie desz­czo­wej i pręd­ko bar­dzo mech, z po­cząt­ku bru­nat­ny, po­tem ży­wej zie­lo­no­ści, wień­czy prze­gni­łą le­pian­kę. Ścia­ny za­rzu­ca­ją się naj­roz­ma­it­sze­go drze­wa po­la­na­mi i nie my­śleć im wca­le o fo­rem­no­ści, cio­sać nie ma z cze­go, uło­żyć się krzy­we nie da pro­sto, czę­sto też i naj­czę­ściej w gó­rze się wy­dmie, u dołu wklę­śnie cie­niuch­na za­po­ra, całą ro­dzi­nę roz­dzie­la­ją­ca od zi­mo­wych nie­po­gód i doj­mu­ją­cych wi­chrów. Ze­wnątrz i we­wnątrz gru­bo wy­le­pio­na gli­ną, osma­ro­wa­na co roku, ogro­dzo­na przy­zbą, zie­mią lub gno­jem na­peł­nio­ną; prze­cię­ta ma­leń­kim okien­kiem, nad któ­rym wisi ka­wał zwi­nię­tej maty, chat­ka wie­śnia­cza trwa jed­nak dłu­gie lata; ale jak­że smut­na jej zgrzy­bia­łość!

Nie­pręd­ko chło­pek po­my­śli o no­wej, bo mu o nią wiel­ce trud­no. Ple­cio­ny ko­mi­nek pał­ka­mi już tyl­ko, odar­ty­mi z chru­stu i gli­ny ster­czy nad nią; dach po­ła­mał się, po­za­pa­dał, za­zie­le­nił od mchu i po­rósł tra­wa­mi i zbo­żem; z jed­nej stro­ny po­chy­lił się, aż go drą­giem po­de­przeć mu­sia­no, z dru­giej zsu­nął aż na ściel. Nic to! Ścia­ny wpa­dły głę­bo­ko w zie­mię, tak że okien­ko sia­dło na przy­zbie; słu­py po­roz­cho­dzi­ły się na róż­ne stro­ny, drzwi uko­sem się otwie­ra­ją, prze­cież cha­ta jesz­cze miesz­kal­na. Nie­raz dach ru­nie, ścia­na się wy­wa­li, na jed­no niby nie pa­trzą, dru­gie po­de­prą i tak, aby da­lej, aby da­lej. Cięż­ko bo też to po­bu­do­wać cha­tę w bez­le­siu. Cóż do­pie­ro inne bu­dow­le, kie­dy taka cha­ta? Gum­no ko­rzy­sta z ple­cio­ne­go pło­tu i jed­ną ścia­nę oszczę­dza­jąc, ku nie­mu się przy­par­ło, chle­wek ko­rzy­sta z cha­ty i do niej się przy­tu­lił, szop­ka ko­rzy­sta z chlew­ka i tak da­lej. To­też kie­dy iskra wy­le­ci na dach, nie ma już ra­tun­ku, wszyst­ko pło­nie. A gdy spło­nie, do­pie­ro z musu trze­ba po­my­śleć o no­wym.

Cha­ta, któ­rą­ście wi­dzie­li zgrzy­bia­łą już i let­nią sta­rusz­ką, wca­le in­a­czej wy­glą­da, gdy nowa, a zwłasz­cza kie­dy go­spo­darz cała gębą go­spo­da­rzem, kie­dy go­spo­dy­ni dba­ła, a sem­ja duża. Wy­le­pio­na, wy­bie­lo­na, omie­cio­na zda­je się ukry­wać sta­ran­nie, z cze­go się skła­da i rzekł­byś, że do­praw­dy po­bu­do­wa­na z drze­wa, nie z ki­jów.

Po 1812 r. wieś na­sza i jej cha­ty wca­le jed­nak in­a­czej wy­glą­da­ły. Na wiel­kim po­ło­żo­na trak­cie, na wojsk prze­cho­dzie, wie­dzia­ła, cze­go się ma spo­dzie­wać, i wie­śnia­cy po jed­ne­mu, po dwu, po­tem ku­pa­mi wy­bra­li się na są­sied­nie Po­le­sie. Pan ze swe­go pa­ła­cu da­le­ko wprzó­dy ustą­pił.

Wieś, pa­łac, za­bu­do­wa­nia, pola smut­ny te­raz przed­sta­wia­ły ob­raz; kil­ka chat z brze­gów cał­kiem ro­ze­bra­nych ster­cza­ły nie­wy­rwa­ny­mi słu­py i ru­mo­wi­skiem pie­ców czar­nych. Pło­ty le­ża­ły na zie­mi, ogro­dy okry­wa­ły chwa­sty i po­krzy­wy prze­szło­rocz­ne. Nie­któ­re bu­do­wy nie­do­go­rza­łe, ze zwi­sły­mi da­chy, z wy­ła­ma­ny­mi ścia­na­mi, zga­słe tyl­ko za­wie­ra­ły ogni­ska. Stra­to­wa­na zie­mia świad­czy­ła o ko­niach któ­re w po­bli­żu sta­ły. Szcząt­ki ko­ści wa­la­ły się po dro­dze, kru­cy ob­ry­wa­li resz­ty ścier­wa ze szkie­le­tów koni.

Głu­che mil­cze­nie, prze­ry­wa­ne kra­ka­niem ich, pa­no­wa­ło na wio­sce. Mało jesz­cze wło­ścian po­po­wra­ca­li i z rzad­kiej cha­ty ku­rzy­ło się, rzad­ka po­stać ludz­ka prze­su­wa­ła się przez sze­ro­ką dro­gę środ­kiem wsi wi­ją­cą, któ­rej część tra­wą i bu­rza­na­mi za­ro­sła.

W koń­cu osa­dy był daw­niej pa­łac pań­ski. Zwał się on pa­ła­cem, boć ten, co w nim miesz­kał, zwał się gra­fem. Byt to bu­dy­nek pię­tro­wy, żół­ty, ze czte­re­ma ko­lum­na­mi z fron­tu, z dwie­ma ofi­cy­na­mi po bo­kach. Ode dro­gi od­dzie­la­ły go szta­che­ty w mu­ro­wa­nych słu­pach i bra­ma mu­ro­wa­na, wy­nio­sła, z dwo­ma gli­nia­ny­mi wa­zo­ny na wierz­chu. Te­raz woj­na wy­ła­ma­ła szta­che­ty, słu­py z tyn­ków opa­dły i jed­na część bra­my ru­nę­ła. I pa­łac w nie­lep­szym był sta­nie.

Więk­szej czę­ści okien bra­kło szyb, a na­wet ram, nie­któ­re za­my­ka­ły się okien­ni­ca­mi, inne za­bi­te były dy­la­mi, inne sta­ły otwo­rem dla wró­bli i ja­skó­łek. Jed­na z ofi­cyn wi­docz­nie słu­żyć mu­sia­ła za staj­nię, bo kupy przez okna wy­rzu­ca­ne­go gno­ju do­bit­nie o tym świad­czy­ły; dru­ga w po­ło­wie pu­sta, w po­ło­wie za­ję­ta przez rząd­cę, nie­co w lep­szym była sta­nie.

Na fron­cie pa­ła­co­wym, nie wiem ja­kim tra­fem, kula ar­mat­nia wy­bi­ła dziu­rę po­nad sa­mym spłu­ka­nym her­bem dzie­dzi­ca. Ja­skół­ki ule­pi­ły gniaz­do w tej pa­miąt­ce woj­ny. Znisz­cze­nie choć im po­słu­ży­ło na coś.

We­wnątrz smut­no wnijść było. Dach po­ła­ma­ny prze­pusz­czał deszcz i ta­ją­cy śnieg, któ­re stru­ga­mi brud­nej wody pły­nę­ły na po­wy­bi­ja­ne i po­wy­ry­wa­ne po­sadz­ki, na sztu­ka­te­rie gip­so­we, na ma­lo­wa­ne i mo­zai­ko­wa­ne ścia­ny. Pa­łac sam opo­wia­dał swo­ją hi­sto­rię. W sie­niach po­strze­la­ne ścia­ny, ru­szo­na pod­ło­ga, zrą­ba­ne drzwi. W po­ko­jach kupy po­pio­łu i wę­gla, krze­sła wa­la­ły się bez nóg, sto­ły le­ża­ły na zie­mi, ko­min­ki czer­wo­ny­mi, na­gi­mi świe­ci­ły ce­gła­mi. W jed­nej sali kil­ka fa­mi­lij­nych ob­ra­zów po­sie­ka­nych, po­kie­re­szo­wa­nych, po­strze­la­nych, bez no­sów, bez oczu wi­sia­ły nie­fo­rem­nie lub le­ża­ły na pod­ło­dze. Wiel­ki bi­lard, odar­ty z suk­na, za­rzu­co­ny był sło­mą; do zie­lo­ne­go sznu­ra, na któ­rym wi­siał pa­jąk, ucze­pio­no po­stro­nek, urzą­dzo­ny na stry­czek i wi­docz­nie uży­wa­ny, bo pod nim ka­łu­ża czar­na, za­schła do­wo­dzi­ła bar­ba­rzyń­skie­go pa­stwie­nia nad kimś, może nie­win­nym. Wszę­dzie peł­no ko­ści, zdar­tych pa­pie­rów, zga­słych kła­ków od na­bo­ju, ułam­ków me­bli i su­kien. Na bia­łych ścia­nach czar­nym wę­glem za­pi­sa­li żoł­da­cy róż­nych na­ro­dów plu­ga­stwa szka­rad­ne.

W ga­bi­ne­cie for­te­pian po­cię­ty był sza­bla­mi, a na po­sadz­ce wa­la­ły się bia­łe kla­wi­sze, arfa strza­ska­na wi­sia­ła na koł­ku, pu­ste ramy ob­ra­zów za­cią­gnął już pa­jąk pra­co­wi­ty.

W bi­blio­tecz­ce sta­ły sza­fy pu­ste, kil­ka tyl­ko to­mów roz­strzę­pio­nych roz­pla­sły się na zie­mi, kil­ka kart wy­rwa­nych bie­la­ły po ką­tach, splu­ga­wio­na ry­ci­na ule­pi­ła się na ścia­nie.

I wszę­dzie tak, wszę­dzie. Nie po­sza­no­wa­no ka­pli­cy, nie oszczę­dzo­no świę­to­ści. A ludy, co się pa­stwi­ły tak nad strze­chą nie­zna­ne­go, nie byli to bar­ba­rzyń­ce, o! nie! Przy­szli z ucy­wi­li­zo­wa­ne­go Za­cho­du. Ale woj­na roz­be­stwia; woj­na, ka­żąc czło­wie­ko­wi na­sta­wiać ży­cia, po­zwa­la mu wy­rzec się też wszel­kie­go uczu­cia. Żoł­nie­rzo­wi wol­no jest wszyst­ko, bo ju­tro nie jego, a za­pał się po­dob­nie pod­sy­ca swa­wo­lą.

Kru­cy­fiks ka­plicz­ny roz­pła­ta­ny był na dwo­je i po­dziu­ra­wio­ny ku­la­mi; na oł­ta­rzu zro­bio­no żłób, w kon­fe­sjo­na­le wa­la­ła się resz­ta ple­wy. W ogro­dzie po­wy­ci­na­ne naj­więk­sze drze­wa, zrą­ba­ne mo­sty, zrzu­co­ne al­ta­ny i gdzie­nieg­dzie tyl­ko twarz bez nosa, rękę bez pal­ców wy­cią­gał z ga­łę­zi i chwa­stu sta­ry po­sąg ka­mien­ny. Sa­dzaw­ki zie­lo­na pleśń po­kry­ła.

W ofi­cy­nie pana rząd­cy, świe­żo jako tako wy­po­rzą­dzo­nej, parę po­ko­ików zaj­mo­wał pan Mrzo­zow­ski, któ­ry, jak sko­ro się uspo­ko­iło, uci­chło, po­rzu­ciw­szy żonę i dzie­ci w Łuc­ku, sam do obo­wiąz­ków po­wró­cił.

Mógł jed­nak wy­bor­nie od­po­cząć, bo nie było ani cze­go pil­no­wać, ani co, ani kim ro­bić. Lu­dzie wpraw­dzie po­wra­ca­li, ale mu­sie­li iść na za­rob­ki, bo w domu nie było co jeść, nie było czym za­sie­wać, nie było czym orać i nie było im co dać. Ani chu­do­by, ani płu­ga, ani ziar­na. Ci, co się zwle­kli z koń­mi i wo­ła­mi, mu­sie­li je sprze­dać, aby żyć. Obo­wiąz­ki więc pana Mrzo­zow­skie­go ogra­ni­cza­ły się na wzdy­cha­niu, roz­py­ty­wa­niu, ku­rze­niu faj­ki i prze­chadz­kach po wsi. Ozi­mi­na nie za­sia­na, a ja­rzy­ny nie było czym i jak za­siać. Jed­nak­że trze­ba mu od­dać spra­wie­dli­wość, że o tym my­ślał.

Co­dzien­nie re­gu­lar­nie Mrzo­zow­ski, za­pa­liw­szy faj­kę na krót­kim cy­busz­ku, wło­żyw­szy czap­kę na gło­wę, cho­dził po pa­ła­cu. Znisz­cze­nie pa­nu­ją­ce tu nie mo­gło mu się w gło­wie po­mie­ścić; cią­gnął go ten wi­dok okrop­no­ścią swo­ją. Wszedł­szy, w sie­ni sta­wał, pa­trzał, ra­mio­ny ru­szał, krę­cił gło­wą i tak po­stę­po­wał da­lej, wszę­dzie się za­trzy­mu­jąc i me­dy­tu­jąc. Ob­szedł­szy cały pa­łac naj­skru­pu­lat­niej, po­wra­cał do swo­jej iz­deb­ki, sia­dał na ku­fer­ku, a ma­jąc pod do­stat­kiem po­ła­ma­nych krze­se­łek ra­czył się ob­fi­tym ogniem na ko­mi­nie.

Me­dy­ta­cję rząd­cy, co­dzien­nie jed­ne, co dzień się po­wta­rza­ją­ce, prze­dłu­ża­ły się, nie­co mo­dy­fi­ku­jąc, do póź­ne­go wie­czo­ra.

Po obie­dzie uwa­rzo­nym przez sta­rą babę, nie­gdy dwor­ską go­spo­dy­nię, u ko­min­ka, Mrzo­zow­ski wy­cho­dził na wio­skę, na pu­ste łany, roz­pra­wiał z wie­śnia­ka­mi, któ­rych na­po­ty­kał, wstę­po­wał do aren­da­rza Lej­by, któ­ry już ob­jął w po­sia­da­nie au­ste­rią trak­to­wą i wy­piw­szy kie­li­szek wód­ki, na­ki­waw­szy gło­wą, po­wra­cał sie­dzieć na pu­stym ku­fer­ku. W dnie świą­tecz­ne jeź­dził do żony do Łuc­ka, lecz w po­nie­dzia­łek po nie­dzie­li i na­za­jutrz po świę­cie po­wra­cał na sta­no­wi­sko. Zwy­czaj­nym wąt­kiem me­dy­ta­cji pana Mrzo­zow­skie­go było:

– Jak też to oni nic nie po­sza­no­wa­li! – i… – Co to graf po­wie, gdy po­wró­ci?

Wpraw­dzie pi­sał pan Mrzo­zow­ski do gra­fa, ale nie otrzy­maw­szy od­po­wie­dzi nie był pe­wien, czy list jego do­szedł.

Jed­ne­go po­ran­ku, gdy wła­śnie ukoń­czył prze­gląd pa­ła­co­wych pu­stek i już miał z sie­ni wy­cho­dzić, po­sły­szał rząd­ca trąb­kę pocz­tar­ską, la­ska­nie z bata i tur­kot po­wo­zu spusz­cza­ją­ce­go się w jar ku dwo­ro­wi. Mro­wie po nim prze­bie­gło.

– Da­li­pan, ktoś je­dzie! – rzekł w so­bie, a gdy się przy­bli­ża­ło:

– Do­praw­dy, że je­dzie – po­wtó­rzył.

Trąb­ka gra­ła co­raz to gło­śniej.

– Jak Boga ko­cham, ktoś je­dzie! – za­wo­łał i wy­sko­czył za­czer­wie­nio­ny.

A wła­śnie w gru­zy wta­cza­ła się żół­ta, bom­bia­sta lan­da­ra, sze­ścią koni za­przę­żo­na, za nią ko­czyk, za ko­czy­kiem bry­ka.

– Jak żonę i dzie­ci ko­cham, to graf! Co ja tu nie­szczę­śli­wy po­cznę? – ła­miąc ręce prze­raź­li­wie za­sko­wy­tał pan rząd­ca. Lan­da­ra za­jeż­dża­ła przed ga­nek. Z okna wy­su­nę­ła się zie­wa­ją­ca gło­wa pana gra­fa z ru­mia­nym ob­li­czem, ob­wi­słą war­gą i si­wy­mi, za­spa­ny­mi oczy­ma.

Spoj­rzał i za­krzyk­nął.

Mrzo­zow­ski stał drżą­cy, czap­kę wziąw­szy pod pa­chę, sku­lo­ny, z miną zbied­nio­ną.

– Co to jest? – za­wo­łał graf.

Hra­bi­na wy­chy­li­ła się, spoj­rza­ła, za­kry­ła oczy rę­ka­mi i krzyk­nę­ła bo­le­śnie:

– Ach! ach!

– Co tu jest? pust­ka? – po­wtó­rzył dzie­dzic.

– Jak zwy­czaj­nie po woj­nie – szep­nął zgi­na­jąc się rząd­ca.

– Ale to chy­ba u nas tyl­ko! Nig­dzie nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem.

– Po trak­cie, ja­śnie wiel­moż­ny gra­fie, tak wszę­dzie.

– Więc wszyst­ko…

– Wszyst­ko znisz­czo­ne – rzekł Mrzo­zow­ski.

– A wieś?

– Jak wszyst­ko.

– A lu­dzie?

– Po­ło­wy z nich nie ma.

– A pola?

– Nie za­sia­ne.

– To ru­ina, okrop­na ru­ina!

– Ru­ina, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie.

– Nie­szczę­ście!

– Nie­szczę­ście! – po­wtó­rzył z wes­tchnie­niem Mrzo­zow­ski.

– Có­żeś waść ro­bił?

– A có­żem miał ro­bić prze­ciw woj­sku?

– A prze­cież pro­sić, sta­rać się u ge­ne­ra­łów, u star­szy­zny, skar­żyć wresz­cie.

– Je­den ge­ne­rał nie­miec­ki ka­zał mnie, upiw­szy się, po­wie­sić w wiel­kiej sali; le­d­wie mnie ofi­ce­ro­wie przez li­tość od­cię­li, Ga­dać na­wet nie dali. Żonę i dzie­ci mu­sia­łem skryć w mie­ście; sam z nie­bez­pie­czeń­stwem ży­cia do­bra ja­śnie wiel­moż­ne­go pana pil­no­wa­łem.

– Có­żeś waść upil­no­wał?

– A cóż? jak ja­śnie wiel­moż­ny graf wi­dzi.

– Pust­ki?

– Ka­za­łem okna po­za­bi­jać.

– A go­spo­dar­stwo?

– Nie ma kim orać, czym orać i co siać.

– Nie sia­no?

– Nie sia­no, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, ale Lej­ba obie­cu­je.

– Ale cóż to po­cznie­my? – prze­rwa­ła hra­bi­na – pa­łac w ru­inach, pust­ki, lu­dzi na­wet nie mamy; miesz­kać tu nie po­dob­na.

Graf po­skro­bał się po czo­le, Mrzo­zow­ski stał w mil­cze­niu.

– Gdzież waść miesz­kasz? – spy­tał.

– W ofi­cy­nie, dwie iz­deb­ki.

– Je­chać do ofi­cy­ny!

Po­wo­zy ru­szy­ły sprzed gan­ku i po­to­czy­ły do ofi­cyn. Tu graf i gra­fi­ni, i mała ich có­recz­ka, Mi­sia, i niań­ki, i słu­gi, i cały dwór wy­siadł. Ale nie było gwa­ru; na wszyst­kich znisz­cze­nie to wiel­kie uczy­ni­ło wra­że­nie; szep­ta­no tyl­ko ci­cho, po­glą­da­no, a nie­któ­rzy po­bie­gli do pa­ła­cu.

Ja­śnie wiel­moż­ny graf z żoną po­szedł tak­że.

Su­ro­wo, smut­no prze­szedł po­ko­je mil­czą­cy, z war­gą za­cię­tą. Żona pła­ka­ła wie­sza­jąc się na jego ra­mie­niu; sta­wa­ła co chwi­lę i ła­ma­ła ręce na wi­dok swych ulu­bio­nych sprzę­tów znisz­czo­nych, swych po­koi splu­ga­wio­nych przez ha­ła­strę. Lu­dzie idą­cy za pań­stwem ci­cho, jak­by prze­ra­że­ni, wska­zy­wa­li so­bie w mil­cze­niu to strza­ły, to szcząt­ki ognisk, to zdar­te szmat ja­kichś ostat­ki. Mrzo­zow­ski z tyłu stą­pał mil­czą­cy tak­że.

Prze­szedł­szy pa­łac cały, hra­bia wstą­pił na ga­nek ku ogro­do­wi wio­dą­cy. Mrzo­zow­ski cze­goś się za­ru­mie­nił, ale nikt tego nie po­strzegł. Po zła­ma­nych wschod­kach wy­szli na traw­nik zie­le­nie­ją­cy, po­tem w pra­wo gra­bo­wą uli­cą. Rząd­ca za nimi, słu­dzy za nimi mil­czą­cy. Mrzo­zow­ski chrząk­nął nie­spo­koj­nie i krę­cił się jak w ukro­pie.

Ulicz­ką ciem­ną zbli­ży­li się ku ka­mien­nej ław­ce, pod sta­rym dę­bem nad sa­dzaw­ką sto­ją­cej. Graf spoj­rzał na rząd­cę.

– Lu­dzi z ry­dla­mi – rzekł la­ko­nicz­nie.

Ten po­tarł ręką po czo­le.

– Ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie – wy­ją­kał – nie ma po co.

– Co? jak to? Skąd waść wiesz, dla­cze­go ich po­trze­bu­ję?

– Nie dla cze­go, pa­nie, tyl­ko dla do­by­cia ku­fra… któ­re­go nie ma.

– Jak to nie ma! – za­wo­łał hra­bia. – Skąd wie­dzia­łeś, że był?

– Jak tu przy­szli Au­stria­cy – mó­wił mie­sza­jąc się Mrzo­zow­ski – za­raz szu­ka­li pie­nię­dzy: bili w ścia­ny, wy­dzie­ra­li pod­ło­gi; po­tem, nie zna­la­zł­szy, po­szli ko­pać do ogro­du i… zna­leź­li.

– Zna­leź­li! – po­wtó­rzy­ło kil­ka gło­sów.

– Zna­leź­li, po­dzie­li­li się i za­bra­li.

Graf z dziw­ną krwią zim­ną za­wró­cił się, ci­cho coś szep­nął pła­czą­cej żo­nie i po­szedł na­zad. Mrzo­zow­ski czer­wo­ny i nie­spo­koj­ny po­to­czył się za nimi. Słu­dzy po­bie­gli spraw­dzić na miej­scu po­wieść o do­by­tym ku­frze; ja­koż w isto­cie ku­fer snadź od­ko­pa­ny zo­stał, bo nie za­sy­pa­na jama oko­ło ław­ki, już tro­chę po­ro­sła, czer­nia­ła jesz­cze.

– Stra­ci­li­śmy wie­le – rzekł graf do żony – ale nie wszyst­ko. Nie płacz, moja Anno. Inni stra­ci­li wię­cej; nam jesz­cze po­zo­sta­ło czym znisz­cze­nie to za­trzeć. A la gu­er­re com­me á la gu­er­re. Mrzo­zow­skie­go mam w po­dej­rze­niu. To się jed­nak od­kryć musi. Tym­cza­sem do ofi­cyn, a ju­tro zaj­mie­my się ła­dem i re­stau­ra­cją. Wy­star­czy nam to, co­śmy w War­sza­wie po­ży­czy­li, a je­śli bę­dzie po­trze­ba… Nie trap się tyl­ko, moja Anno – do­dał. – Lu­dzie na­szej kon­dy­cji po­win­ni być wy­żsi nad te drob­nost­ki. Le de­se­spo­ir est ca­na­il­le.

Był­by mó­wił da­lej, ale w tej chwi­li odar­ty dzie­ciak wy­rwał się z gę­stwi­ny i po­czął ucie­kać.

Ze łza­mi spoj­rza­ła na dziec­ko hra­bi­na. Było to dzie­cię wie­śnia­cze, nędz­ne, żół­te, wy­bla­dłe, sześć lub siedm lat mieć mo­gą­ce, a tak odar­te, że po­ło­wa cia­ła przez łach­ma­ny po­cze­pia­ne świe­ci­ła. Sier­mię­ga jego, zle­pio­na z naj­róż­niej­szych szczę­tów, le­d­wie pier­si i bio­dra okry­wa­ła; nogi bose, ręce na­gie, gło­wa nie okry­ta była, a na bla­dej twa­rzy, po­mi­mo prze­stra­chu, cier­pie­nia, śla­dów scho­ro­wa­nia i wy­nisz­cze­nia głę­bo­kie­go, uj­mu­ją­cy wy­raz ła­god­no­ści pa­no­wał. Siwe oczy we łzach pły­wa­ły, a ści­śnię­te usta, kształt­ne, wą­skie, choć sine, choć we wpa­dłych po­licz­kach nie śmie­jąc wzy­wać li­to­ści, za­ry­so­wa­ły przy­mu­szo­ny uśmiech – uśmiech bied­nych, co za obo­wią­zek so­bie mają po­kry­wać nim cier­pie­nie i pro­sić mi­ło­sier­dzia.

Po­mi­mo odar­cia i prze­ra­ża­ją­cej nę­dzy, bla­do­ści, wy­schnie­nia, dzie­cię jesz­cze było pięk­ne tą smut­ną pięk­no­ścią ze­schłych kwia­tów, co się roz­kwit­ną na ga­łąz­ce ro­śli­ny zwa­rzo­nej je­sie­nią.

Twarz ucie­ka­ją­ce­go dzie­cię­cia ude­rzy­ła hra­bi­nę i tak już roz­czu­lo­ną wi­do­kiem znisz­cze­nia, my­ślą o so­bie i swo­im dzie­cię­ciu. Chło­piec po­sko­czył uli­cą, obej­rzał się i za­szył w po­bli­skie krza­ki.

– Co to za dzie­cię – spy­ta­ła pani.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: