- W empik go
Ostap Bondarczuk - ebook
Ostap Bondarczuk - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 262 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to świeżo po owym roku klęsk – roku pamiętnym w dziejach świata – 1812; w naszym kraju także na długo zostawił on ślady po sobie: na ziemi gruzem, popiołem i mogiłami, na duszach niejednym zawodem, niejedną stratą bolesną. Po wielkim przesileniu była chwilka ciszy, odrętwienia, spoczynku przed nowymi burzami.
Wojska nowego Aleksandra, nowego Cezara przelały się w serce północy i odpłynęły nazad wpół zmarzłe, wpół na duszy zrozpaczone; a kędy przesunęła się wojna, gdzie przeszli z orężem w ręku ludzie gnani wolą zdobywcy, pozostały po nich drogi jak po burzy lub szarańczy: drogi zgliszcz, szkieletów, mogił i ruin. Pustkami smutnymi stały wielkie części kraju. Wieśniacy odbiegli swoich sadyb, panowie swych pałaców; każdy się tulił pod mury miejskie lub w głąb lasów szukając bezpieczeństwa. Niejedna wieś stała pustką lub zgliszczem, niejeden dom szlachecki świecił wybitymi okny, niejedno pole stratowane obozowiskiem odłogowało nie zasiane.
Straszna to klęska wojna! W lat tysiąc, gdy porozumieją ludzie i godność swą ocenić potrafią, gdy pojmą nareszcie, jak dziwnie zwierzęcym rozwiązaniem wszelkiego sporu jest uciekanie się do siły pięści, do walki ciał, boje naszych czasów służyć tylko będą poetom za temata do strasznych a niepojętych już wnukom i prawnukom obrazów. Niejeden, czytając opisy krwawych bojów całych narodów przeciw całym narodom, zawoła w duchu: o! cóż to za dzikie, barbarzyńskie były czasy!
I przez Wołyń nasz ciągnęły części potężnej Napoleona armii, i tu ślady przechodu pozostały po nich.
Spojrzyjmy na tę wioskę w dolinie, między dwoma pagórkami leżącą. Jeden z wzgórzów okryty dębowym laskiem, co się jeszcze nie rozwinął, drugi nagi i pokrajany w zarosłe już trawą skiby, lekko schodzą oba ku zielonej łące, co się pozłociła kwitnącą łotocią. Ponad rozlaną jeszcze na mnogie kałuże rzeczułką przechadzają się poważnie czerwononogie bociany, polatuje czajka piskliwym odzywając się głosem, błądzą cyranki szukając zakrytego trzcinami źródliska.
Ponad łąką i rzeczułką spuszczają się z przeciwległego, lekko pochylonego wzgórka płosy ogrodów wiejskich, poodgradzane plotami od siebie, gdzieniegdzie ocienione białą od kwiatu gruszą, starą lub wypróchniałą wierzbą. Ale ogrody te jeszcze nie skopane, rzadko który okrył się czarną odwróconą darnią, większą część przeszłoroczne zeschłe, pogięte zasłaniają bodiaki, bziki złamane od śniegu i łodyg kukuruzy lub powywracane kaczany kapusty. Ku górze stoją chaty, każda przeciw swego ogródka. Chata wołyńskiego chłopka warta jest zastanowienia doprawdy. Nie dziwię się ja wcale zasadnej, z okrągłych bierwion na mech pobudowanej chacie Poleszuka, pokrytej dranicą na tęgich podwałach, o silnych krokwiach. Tu niewiele sztuki potrzeba było na zrobienie domku, przy dostatku wszystkiego, co ku temu potrzebne. Z trochą starania z tegoż drzewa dałoby się coś jeszcze porządniejszego, a przynajmniej kształtniejszego stworzyć. Ale na Wołyniu, gdzie często całe wsie rózgi lasu nie mają, gdzie o materiał tak trudno, chata wieśniacza równie jest kunsztowną i ciekawą jak lepianka w stepie besarabskim. A i tam, to morzem, to Dniestrem, przyjdzie czasem kawał drzewa i większa zamożność ludu daje mu środek nabycia i kamień wszędzie prawie zastępuje drzewo. Tu nic z tego. Chata w bezlesiu buduje się Bóg wie jak i z czego.
Osobliwsza też to zaprawdę budowa. Kilka krzywych dębowych lub osikowych słupów podpierają ją po bokach. Beleczki, co by ich Poleszuk nie wziął na krokwie, beleczki brzozowe, osikowe, chude, krzywe, powyginane służą za podstawę dachu. O krokwiach nie ma co mówić: są to z kory tylko obrane patyki osiczyny, zawieszone nieforemnie, a tak dalekie od linii prostych, że dach cały, gdy słoma się zleży, jeży się pogórkami i doliny. Łatwo też na nim stać wodzie deszczowej i prędko bardzo mech, z początku brunatny, potem żywej zieloności, wieńczy przegniłą lepiankę. Ściany zarzucają się najrozmaitszego drzewa polanami i nie myśleć im wcale o foremności, ciosać nie ma z czego, ułożyć się krzywe nie da prosto, często też i najczęściej w górze się wydmie, u dołu wklęśnie cieniuchna zapora, całą rodzinę rozdzielająca od zimowych niepogód i dojmujących wichrów. Zewnątrz i wewnątrz grubo wylepiona gliną, osmarowana co roku, ogrodzona przyzbą, ziemią lub gnojem napełnioną; przecięta maleńkim okienkiem, nad którym wisi kawał zwiniętej maty, chatka wieśniacza trwa jednak długie lata; ale jakże smutna jej zgrzybiałość!
Nieprędko chłopek pomyśli o nowej, bo mu o nią wielce trudno. Pleciony kominek pałkami już tylko, odartymi z chrustu i gliny sterczy nad nią; dach połamał się, pozapadał, zazielenił od mchu i porósł trawami i zbożem; z jednej strony pochylił się, aż go drągiem podeprzeć musiano, z drugiej zsunął aż na ściel. Nic to! Ściany wpadły głęboko w ziemię, tak że okienko siadło na przyzbie; słupy porozchodziły się na różne strony, drzwi ukosem się otwierają, przecież chata jeszcze mieszkalna. Nieraz dach runie, ściana się wywali, na jedno niby nie patrzą, drugie podeprą i tak, aby dalej, aby dalej. Ciężko bo też to pobudować chatę w bezlesiu. Cóż dopiero inne budowle, kiedy taka chata? Gumno korzysta z plecionego płotu i jedną ścianę oszczędzając, ku niemu się przyparło, chlewek korzysta z chaty i do niej się przytulił, szopka korzysta z chlewka i tak dalej. Toteż kiedy iskra wyleci na dach, nie ma już ratunku, wszystko płonie. A gdy spłonie, dopiero z musu trzeba pomyśleć o nowym.
Chata, którąście widzieli zgrzybiałą już i letnią staruszką, wcale inaczej wygląda, gdy nowa, a zwłaszcza kiedy gospodarz cała gębą gospodarzem, kiedy gospodyni dbała, a semja duża. Wylepiona, wybielona, omieciona zdaje się ukrywać starannie, z czego się składa i rzekłbyś, że doprawdy pobudowana z drzewa, nie z kijów.
Po 1812 r. wieś nasza i jej chaty wcale jednak inaczej wyglądały. Na wielkim położona trakcie, na wojsk przechodzie, wiedziała, czego się ma spodziewać, i wieśniacy po jednemu, po dwu, potem kupami wybrali się na sąsiednie Polesie. Pan ze swego pałacu daleko wprzódy ustąpił.
Wieś, pałac, zabudowania, pola smutny teraz przedstawiały obraz; kilka chat z brzegów całkiem rozebranych sterczały niewyrwanymi słupy i rumowiskiem pieców czarnych. Płoty leżały na ziemi, ogrody okrywały chwasty i pokrzywy przeszłoroczne. Niektóre budowy niedogorzałe, ze zwisłymi dachy, z wyłamanymi ścianami, zgasłe tylko zawierały ogniska. Stratowana ziemia świadczyła o koniach które w pobliżu stały. Szczątki kości walały się po drodze, krucy obrywali reszty ścierwa ze szkieletów koni.
Głuche milczenie, przerywane krakaniem ich, panowało na wiosce. Mało jeszcze włościan popowracali i z rzadkiej chaty kurzyło się, rzadka postać ludzka przesuwała się przez szeroką drogę środkiem wsi wijącą, której część trawą i burzanami zarosła.
W końcu osady był dawniej pałac pański. Zwał się on pałacem, boć ten, co w nim mieszkał, zwał się grafem. Byt to budynek piętrowy, żółty, ze czterema kolumnami z frontu, z dwiema oficynami po bokach. Ode drogi oddzielały go sztachety w murowanych słupach i brama murowana, wyniosła, z dwoma glinianymi wazony na wierzchu. Teraz wojna wyłamała sztachety, słupy z tynków opadły i jedna część bramy runęła. I pałac w nielepszym był stanie.
Większej części okien brakło szyb, a nawet ram, niektóre zamykały się okiennicami, inne zabite były dylami, inne stały otworem dla wróbli i jaskółek. Jedna z oficyn widocznie służyć musiała za stajnię, bo kupy przez okna wyrzucanego gnoju dobitnie o tym świadczyły; druga w połowie pusta, w połowie zajęta przez rządcę, nieco w lepszym była stanie.
Na froncie pałacowym, nie wiem jakim trafem, kula armatnia wybiła dziurę ponad samym spłukanym herbem dziedzica. Jaskółki ulepiły gniazdo w tej pamiątce wojny. Zniszczenie choć im posłużyło na coś.
Wewnątrz smutno wnijść było. Dach połamany przepuszczał deszcz i tający śnieg, które strugami brudnej wody płynęły na powybijane i powyrywane posadzki, na sztukaterie gipsowe, na malowane i mozaikowane ściany. Pałac sam opowiadał swoją historię. W sieniach postrzelane ściany, ruszona podłoga, zrąbane drzwi. W pokojach kupy popiołu i węgla, krzesła walały się bez nóg, stoły leżały na ziemi, kominki czerwonymi, nagimi świeciły cegłami. W jednej sali kilka familijnych obrazów posiekanych, pokiereszowanych, postrzelanych, bez nosów, bez oczu wisiały nieforemnie lub leżały na podłodze. Wielki bilard, odarty z sukna, zarzucony był słomą; do zielonego sznura, na którym wisiał pająk, uczepiono postronek, urządzony na stryczek i widocznie używany, bo pod nim kałuża czarna, zaschła dowodziła barbarzyńskiego pastwienia nad kimś, może niewinnym. Wszędzie pełno kości, zdartych papierów, zgasłych kłaków od naboju, ułamków mebli i sukien. Na białych ścianach czarnym węglem zapisali żołdacy różnych narodów plugastwa szkaradne.
W gabinecie fortepian pocięty był szablami, a na posadzce walały się białe klawisze, arfa strzaskana wisiała na kołku, puste ramy obrazów zaciągnął już pająk pracowity.
W biblioteczce stały szafy puste, kilka tylko tomów rozstrzępionych rozplasły się na ziemi, kilka kart wyrwanych bielały po kątach, splugawiona rycina ulepiła się na ścianie.
I wszędzie tak, wszędzie. Nie poszanowano kaplicy, nie oszczędzono świętości. A ludy, co się pastwiły tak nad strzechą nieznanego, nie byli to barbarzyńce, o! nie! Przyszli z ucywilizowanego Zachodu. Ale wojna rozbestwia; wojna, każąc człowiekowi nastawiać życia, pozwala mu wyrzec się też wszelkiego uczucia. Żołnierzowi wolno jest wszystko, bo jutro nie jego, a zapał się podobnie podsyca swawolą.
Krucyfiks kapliczny rozpłatany był na dwoje i podziurawiony kulami; na ołtarzu zrobiono żłób, w konfesjonale walała się reszta plewy. W ogrodzie powycinane największe drzewa, zrąbane mosty, zrzucone altany i gdzieniegdzie tylko twarz bez nosa, rękę bez palców wyciągał z gałęzi i chwastu stary posąg kamienny. Sadzawki zielona pleśń pokryła.
W oficynie pana rządcy, świeżo jako tako wyporządzonej, parę pokoików zajmował pan Mrzozowski, który, jak skoro się uspokoiło, ucichło, porzuciwszy żonę i dzieci w Łucku, sam do obowiązków powrócił.
Mógł jednak wybornie odpocząć, bo nie było ani czego pilnować, ani co, ani kim robić. Ludzie wprawdzie powracali, ale musieli iść na zarobki, bo w domu nie było co jeść, nie było czym zasiewać, nie było czym orać i nie było im co dać. Ani chudoby, ani pługa, ani ziarna. Ci, co się zwlekli z końmi i wołami, musieli je sprzedać, aby żyć. Obowiązki więc pana Mrzozowskiego ograniczały się na wzdychaniu, rozpytywaniu, kurzeniu fajki i przechadzkach po wsi. Ozimina nie zasiana, a jarzyny nie było czym i jak zasiać. Jednakże trzeba mu oddać sprawiedliwość, że o tym myślał.
Codziennie regularnie Mrzozowski, zapaliwszy fajkę na krótkim cybuszku, włożywszy czapkę na głowę, chodził po pałacu. Zniszczenie panujące tu nie mogło mu się w głowie pomieścić; ciągnął go ten widok okropnością swoją. Wszedłszy, w sieni stawał, patrzał, ramiony ruszał, kręcił głową i tak postępował dalej, wszędzie się zatrzymując i medytując. Obszedłszy cały pałac najskrupulatniej, powracał do swojej izdebki, siadał na kuferku, a mając pod dostatkiem połamanych krzesełek raczył się obfitym ogniem na kominie.
Medytację rządcy, codziennie jedne, co dzień się powtarzające, przedłużały się, nieco modyfikując, do późnego wieczora.
Po obiedzie uwarzonym przez starą babę, niegdy dworską gospodynię, u kominka, Mrzozowski wychodził na wioskę, na puste łany, rozprawiał z wieśniakami, których napotykał, wstępował do arendarza Lejby, który już objął w posiadanie austerią traktową i wypiwszy kieliszek wódki, nakiwawszy głową, powracał siedzieć na pustym kuferku. W dnie świąteczne jeździł do żony do Łucka, lecz w poniedziałek po niedzieli i nazajutrz po święcie powracał na stanowisko. Zwyczajnym wątkiem medytacji pana Mrzozowskiego było:
– Jak też to oni nic nie poszanowali! – i… – Co to graf powie, gdy powróci?
Wprawdzie pisał pan Mrzozowski do grafa, ale nie otrzymawszy odpowiedzi nie był pewien, czy list jego doszedł.
Jednego poranku, gdy właśnie ukończył przegląd pałacowych pustek i już miał z sieni wychodzić, posłyszał rządca trąbkę pocztarską, laskanie z bata i turkot powozu spuszczającego się w jar ku dworowi. Mrowie po nim przebiegło.
– Dalipan, ktoś jedzie! – rzekł w sobie, a gdy się przybliżało:
– Doprawdy, że jedzie – powtórzył.
Trąbka grała coraz to głośniej.
– Jak Boga kocham, ktoś jedzie! – zawołał i wyskoczył zaczerwieniony.
A właśnie w gruzy wtaczała się żółta, bombiasta landara, sześcią koni zaprzężona, za nią koczyk, za koczykiem bryka.
– Jak żonę i dzieci kocham, to graf! Co ja tu nieszczęśliwy pocznę? – łamiąc ręce przeraźliwie zaskowytał pan rządca. Landara zajeżdżała przed ganek. Z okna wysunęła się ziewająca głowa pana grafa z rumianym obliczem, obwisłą wargą i siwymi, zaspanymi oczyma.
Spojrzał i zakrzyknął.
Mrzozowski stał drżący, czapkę wziąwszy pod pachę, skulony, z miną zbiednioną.
– Co to jest? – zawołał graf.
Hrabina wychyliła się, spojrzała, zakryła oczy rękami i krzyknęła boleśnie:
– Ach! ach!
– Co tu jest? pustka? – powtórzył dziedzic.
– Jak zwyczajnie po wojnie – szepnął zginając się rządca.
– Ale to chyba u nas tylko! Nigdzie nic podobnego nie widziałem.
– Po trakcie, jaśnie wielmożny grafie, tak wszędzie.
– Więc wszystko…
– Wszystko zniszczone – rzekł Mrzozowski.
– A wieś?
– Jak wszystko.
– A ludzie?
– Połowy z nich nie ma.
– A pola?
– Nie zasiane.
– To ruina, okropna ruina!
– Ruina, jaśnie wielmożny panie.
– Nieszczęście!
– Nieszczęście! – powtórzył z westchnieniem Mrzozowski.
– Cóżeś waść robił?
– A cóżem miał robić przeciw wojsku?
– A przecież prosić, starać się u generałów, u starszyzny, skarżyć wreszcie.
– Jeden generał niemiecki kazał mnie, upiwszy się, powiesić w wielkiej sali; ledwie mnie oficerowie przez litość odcięli, Gadać nawet nie dali. Żonę i dzieci musiałem skryć w mieście; sam z niebezpieczeństwem życia dobra jaśnie wielmożnego pana pilnowałem.
– Cóżeś waść upilnował?
– A cóż? jak jaśnie wielmożny graf widzi.
– Pustki?
– Kazałem okna pozabijać.
– A gospodarstwo?
– Nie ma kim orać, czym orać i co siać.
– Nie siano?
– Nie siano, jaśnie wielmożny panie, ale Lejba obiecuje.
– Ale cóż to poczniemy? – przerwała hrabina – pałac w ruinach, pustki, ludzi nawet nie mamy; mieszkać tu nie podobna.
Graf poskrobał się po czole, Mrzozowski stał w milczeniu.
– Gdzież waść mieszkasz? – spytał.
– W oficynie, dwie izdebki.
– Jechać do oficyny!
Powozy ruszyły sprzed ganku i potoczyły do oficyn. Tu graf i grafini, i mała ich córeczka, Misia, i niańki, i sługi, i cały dwór wysiadł. Ale nie było gwaru; na wszystkich zniszczenie to wielkie uczyniło wrażenie; szeptano tylko cicho, poglądano, a niektórzy pobiegli do pałacu.
Jaśnie wielmożny graf z żoną poszedł także.
Surowo, smutno przeszedł pokoje milczący, z wargą zaciętą. Żona płakała wieszając się na jego ramieniu; stawała co chwilę i łamała ręce na widok swych ulubionych sprzętów zniszczonych, swych pokoi splugawionych przez hałastrę. Ludzie idący za państwem cicho, jakby przerażeni, wskazywali sobie w milczeniu to strzały, to szczątki ognisk, to zdarte szmat jakichś ostatki. Mrzozowski z tyłu stąpał milczący także.
Przeszedłszy pałac cały, hrabia wstąpił na ganek ku ogrodowi wiodący. Mrzozowski czegoś się zarumienił, ale nikt tego nie postrzegł. Po złamanych wschodkach wyszli na trawnik zieleniejący, potem w prawo grabową ulicą. Rządca za nimi, słudzy za nimi milczący. Mrzozowski chrząknął niespokojnie i kręcił się jak w ukropie.
Uliczką ciemną zbliżyli się ku kamiennej ławce, pod starym dębem nad sadzawką stojącej. Graf spojrzał na rządcę.
– Ludzi z rydlami – rzekł lakonicznie.
Ten potarł ręką po czole.
– Jaśnie wielmożny panie – wyjąkał – nie ma po co.
– Co? jak to? Skąd waść wiesz, dlaczego ich potrzebuję?
– Nie dla czego, panie, tylko dla dobycia kufra… którego nie ma.
– Jak to nie ma! – zawołał hrabia. – Skąd wiedziałeś, że był?
– Jak tu przyszli Austriacy – mówił mieszając się Mrzozowski – zaraz szukali pieniędzy: bili w ściany, wydzierali podłogi; potem, nie znalazłszy, poszli kopać do ogrodu i… znaleźli.
– Znaleźli! – powtórzyło kilka głosów.
– Znaleźli, podzielili się i zabrali.
Graf z dziwną krwią zimną zawrócił się, cicho coś szepnął płaczącej żonie i poszedł nazad. Mrzozowski czerwony i niespokojny potoczył się za nimi. Słudzy pobiegli sprawdzić na miejscu powieść o dobytym kufrze; jakoż w istocie kufer snadź odkopany został, bo nie zasypana jama około ławki, już trochę porosła, czerniała jeszcze.
– Straciliśmy wiele – rzekł graf do żony – ale nie wszystko. Nie płacz, moja Anno. Inni stracili więcej; nam jeszcze pozostało czym zniszczenie to zatrzeć. A la guerre comme á la guerre. Mrzozowskiego mam w podejrzeniu. To się jednak odkryć musi. Tymczasem do oficyn, a jutro zajmiemy się ładem i restauracją. Wystarczy nam to, cośmy w Warszawie pożyczyli, a jeśli będzie potrzeba… Nie trap się tylko, moja Anno – dodał. – Ludzie naszej kondycji powinni być wyżsi nad te drobnostki. Le desespoir est canaille.
Byłby mówił dalej, ale w tej chwili odarty dzieciak wyrwał się z gęstwiny i począł uciekać.
Ze łzami spojrzała na dziecko hrabina. Było to dziecię wieśniacze, nędzne, żółte, wybladłe, sześć lub siedm lat mieć mogące, a tak odarte, że połowa ciała przez łachmany poczepiane świeciła. Siermięga jego, zlepiona z najróżniejszych szczętów, ledwie piersi i biodra okrywała; nogi bose, ręce nagie, głowa nie okryta była, a na bladej twarzy, pomimo przestrachu, cierpienia, śladów schorowania i wyniszczenia głębokiego, ujmujący wyraz łagodności panował. Siwe oczy we łzach pływały, a ściśnięte usta, kształtne, wąskie, choć sine, choć we wpadłych policzkach nie śmiejąc wzywać litości, zarysowały przymuszony uśmiech – uśmiech biednych, co za obowiązek sobie mają pokrywać nim cierpienie i prosić miłosierdzia.
Pomimo odarcia i przerażającej nędzy, bladości, wyschnienia, dziecię jeszcze było piękne tą smutną pięknością zeschłych kwiatów, co się rozkwitną na gałązce rośliny zwarzonej jesienią.
Twarz uciekającego dziecięcia uderzyła hrabinę i tak już rozczuloną widokiem zniszczenia, myślą o sobie i swoim dziecięciu. Chłopiec poskoczył ulicą, obejrzał się i zaszył w pobliskie krzaki.
– Co to za dziecię – spytała pani.