- W empik go
Ostapek: ustęp z przeszłości emigracyjnej - ebook
Ostapek: ustęp z przeszłości emigracyjnej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We Lwowie
Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta plac św. Ducha 1. 10.
1875
O ! inaczej dawniej bywało – nie powiem lepiej, inaczej jednak: inaczej wyglądał kraj, inaczej wyglądali ludzie, inaczej zapatrywano się na rzeczy, insze panowały pojęcia. Weźmy naprzykład, pojęcie: patrjotyzmu. Ludzie dawnej daty opamiętać się nie mogą: co to się dziś z tego zrobiło! Patrjotyzm?… Niechby kto spróbował i wystąpił z nim obecnie, jak występowano lat temu dwadzieścia pięć. Patrjotyzm?… cha! cha! cha! cha!… W grodzie Krakusa, oskrzydlonym mogiłą Wandy i mogiłą Kościuszki, gdzie niegdyś kwitł i wonią męczeńską się otaczał, kłaniają się mu czapką z dzwoneczkami, mrugają nań jednem okiem i palcami go wytykają.
– Patrjotyzm!
Łaskawi moi panowie i panie (zwracam się do czytelników i czytelniczek), posłuchajcie jeno, co wam powiem pod sekretem wielkim. Tylko o tem nie rozpowiadajcie nikomu. Czy wiecie, co się z patryotyzmem stało? Zwinął się w kłębek, jak pies na zimno, pochował pazury, zacisnął zęby, zamknął oczy, spuścił uszy i przyczaił się w głębi dusz naszych własnych. To odmienne pojęcie, jakie o nim macie, jest złudzeniem. Wam się tak zdaje. Mówić wam o nim, odpowiadacie, palcem w górze kręcąc:
– Fiu… fiu… gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie babanowieckie karczmy!…
Wydaje się wam, że się gdzieś zabłąkał na bezdrożach pomiędzy Wiedniem, Petersburgiem a Berlinem, że w rzeczy samej, szukając drogi na Krym i Rzym, zgubił się w przepaściach bezdennych, jakich tam pełno, że go gdzieś powieszono, albo rozstrzelano, albo w złotym kołnierzu uduszono, że się otruł, że zgłupiał, że się zatracił i już go sam diabeł nie odszuka. Nie! on jest w was-że samych, tylko przyczajony na tak długo, aż się nadarzy okazja pierwsza, i wówczas. Tu sęk. Wówczas nie będziecie wiedzieli, co z nim zrobić. On jest w was siłą natury rzeczy, jak w słowiku śpiew, w gadzinie jad, w wilku drapieżność, w lisie przebiegłość, w psie wierność, tkwi we krwi, w duszy, w aspiracjach, w głębi sumienia, istnieje, niestety! w stanie bezwiednym, w otoczeniu bałamuctw rozlicznych, które, w momencie gdy się budzi, sprawiają zamęt straszliwy, narażający go na straty bolesne. Tak bywało, tak będzie jeszcze. Patrjotyzm jest wrodzoną w narodzie każdym właściwością, stanowiącą istotę onego moralną, działającą ustawicznie, raz słabiej, znów silniej, raz tak, znów inak, raz w tym, znów w owym kierunku, dającą się często wprowadzać na drogi błędne, przygasającą niekiedy, lecz nie umierającą chyba wraz z narodem. Śmierć patrjotyzmu jest absurdem. W Anglji wilcy owiec nie duszą, dla tego, że ich Anglicy wytępili. Więc też, dlatego ażeby zaginął patrjotyzm polski, potrzebaby zrobić z Polakami, co Anglicy z wilkami: wytępić ich co do nogi i na nasienie nie zostawić ani jednego.
Uwagi powyższe służą za introdukcję do powieści, której nicią przewodnią będzie patrjotyzm polski. Podniosą niektóre z objawów jego, odnoszące się do r. p. 1847 – i będę je opisywał, jak się opisują symptomata wszelkie, świadczące o życiu a od życia nieodłączne. Owóż tedy:
W roku pańskim 1847 rozpostarł się był nad Polską niby całun żałobny. Pod wszystkiemi trzema zaborami napełniono więzienia ludźmi, którym do zarzucenia pod względem żadnym, stanowiącym o cnocie powszechnej i publicznej, nie było nic. Przeciwnie. Byli to ludzi zacni, dusze czyste, charaktery nieskalane. Winę ich stanowiła miłość ojczyzny. Kochali Polskę, zamiast rozkochać się w imperatorze moskiewskim, albo w królu pruskim. Zbrodniarze! Śmieli przekładać zrabowaną nad uciskających. Ścigano też złoczyńców tych z całą zawziętością fanatyzmu policyjnego i sądowego. We Lwowie postawiono szubienicę i na takowej powieszono… świętego.
Przemoc tryumfowała.
Ci co odważyli się po imieniu ją nazwać i w słuszność sprawy swojej ufni, o sprawiedliwość się upomnieli, poszli jedni na śmierć, drudzy do robót ciężkich, inni do więzień na czas dłuższy i krótszy. Tryumfatorowie srożyli się, wymierzając kary w tym głównie celu, ażeby na ogół postrach rzucić i Polaków do miłowania ojczyzny zrazić. Ks. Metternich szczególną zawziętością, się odznaczał i tego dokazał, że postrach rzucił, nie w takiej atoli mierze, ażeby takowy miłość stłumił. Postrach wywarł taki skutek, jaki wywiera przegranie bitwy, w której przez nieprzyjaciela dosiężeni broń składają, inni zaś ucieczką się salwują, a wszyscy o jak najrychlejszym odwecie myślą. Myśl odwetu powstała w tejże samej chwili, w której klęska spadła. Bojownicy zeszlusowali się, dla pozatykania dziur w szeregach; miejsca zginio – nych pozajmowali nowi; stanowiska opróźnione zostały wnet zajęte. Świętym, o powieszeniu którego powyżej wspomniałem, był Teofil Wiśniewski. Miejsce jego zajął Faustyn Filanowicz.
Przy wymienieniu nazwiska tego, nastręcza się do zanotowania osobliwość pewna. Są ludzie, których historja milczeniem pomija, którzy jednak u spółcześników swoich, u tych co z nimi w styczności byli, pozostawili wspomnienie uwielbienia niczem nie zatarte. Człowiekiem tego rodzaju właśnie był Filanowicz. Znałem takich, co się o wielkich, o historycznych ocierali mężów i nie przejmowali się dla nich admiracją, dla tego, że Filanowicz służył im za miarę porównania. W oczach ich postać ta przybierała rozmiary posągowe i rzucała cień, przyćmiewając wielkości uznane. A przecie człowiek ten nie wyniósł się. Historja o nim nie wspomina. Nie zaimponował. Pomimo to, ci co go bliżej znali, nie wspominają o nim bez czci głębokiej i bez wyrażenia żalu do losów, które mu nie dały odegrać roli wybitnej. Wielu tego jest przekonania, że sprawy świata inny by obrót wzięły, gdyby nie to, że Filanowicz zginął przedwcześnie.
Pokazuje to, że człowiek ten posiadał wartość rzeczywistą, kiedy potrafił spółczesnych taką do siebie ufnością natchnąć.
Cóż to był za jeden?
Biografia Filanowicza nie jest mi znaną. Wiem, że pochodził z Krajów Zabranych, z dawnego województwa Bracławskiego, z rodziny ubogiej. Przed rokiem 1830 leśniczował, czy też funkcje rządzcy pełnił w majątku któregoś z magnatów tamecznych, a w 1831 wsiadł na koń, wziął udział w powstaniu pod dowództwem Kołyski i powstańców losy podzielał. Przez Galicję dostał się do Francji. We Francji wstąpił do szeregów Towarzystwa demokratycznego. W 1846, po dniach krwawych lutowych, Centralizacja wyprawiła go na Mołdawię, powierzając mu prowadzenie dalej czynności, które sprawował Teofil Wiśniewski.
Towarzystwo demokratyczne! Centralizacja!… Pokolenie dzisiejsze mało co wie o nich; niektórzy zaś z pokolenia dawniejszego, gdy miana powyższe obijają się o uszy ich, wzdrygają się z nałogu i ciskają wykrzykniki:
– Awantura!… szaleństwo!… głupstwo!…, zbrodnia!… demagogia!…
Trudno przekonać uprzedzonych, pomimo że przekonywanie, dziś zwłaszcza, nie przedstawia trudności najmniejszych. Akta otwarte.
Można się w takowych każdemu rozpatrzeć. Można porównać zasady, jakiemi się powodowało Towarzystwo demokratyczne, z zasadami, na podstawie których wytworzyły się ustawy obowiązujące obecnie, naprzykład, w Galicji. To co tam było życzeniem, dążnością, tu stało się rzeczywistością. Galicja, z wyjątkiem tego tylko, że nie wchodzi do kompleksu Polski niepodległej, płynie zresztą na tych masztach, na których żagle pozawieszała Centralizacja Towarzystwa Demokratycznego polskiego. Ze ich nie umie pod wiatr nastawiać, że się z niemi fatalnie obchodzi, że nawa galicyjska zatacza się potrącając co chwila to o brzegi strome, to o rafy podwodne, to o mielizny, o to Centralizacji obwiniać nie można. Jak ona przewidzieć mogła, że Galicji brakować będzie na majtkach i na sternikach! Nie o to zresztą chodzi. Rzecz w tem, że demagogię Towarzystwa Demokratycznego wyznaje obecnie z czystem sumieniem, w zasadniczem onej znaczeniu, szlachcic każdy i, co więcej, nie wyznawać jej nie może. To co uchodziło za awanturniczość, szaleństwo, głupstwo, to w czem upatrywano cechy zbrodni przeciwko Duchowi świętemu, jest obecnie faktem dokonanym, nie oburzającym ani zadziwiającym nikogo, faktem, dla sprowadzenia którego Teofil Wiszniewski poszedł na szubienicę i na miejsce jego Centralizacja wysłała Faustyna Filanowicza.
Filanowicz przybył na Mołdawię przy końcu 1846, za paszportem francuzkim, opiewającym na imie, dajmy na to, Alfonsa Lebrun, komiwojażera, podróżującego w interesach handlowych. Z oblicza jego poznać było można, że nie jest ani komiwojażerem ani Francuzem; rysopis jednak zgadzał się i, dzięki tej okoliczności, przeszedł wszystkie Scylle i Charybdy, jakie spotykał na każdym niemal kroku, niewyjmując granicy francuzkiej, gdzie posługiwanie się cudzym paszportem narażało na nieprzyjemności wielkie. Służy to za dowód, że system paszportowy nie małem był ułatwieniem w prowadzeniu czynności, wychodzących po za granice, prawami określone. Fałszerstwo w oczy się rzucało. Gatunek ludzi, zwanych komiwojażerami, znanym jest doskonale policjom wszechświata. Mimo to policjant żaden, znajdując w paszporcie opis postaci dokładny, nie mógł Filanowiczowi odmówić legalizacji, potwierdzającej wezwanie do władz wszelkich, udzielania mu pomocy i protekcji w razie potrzeby. Zakrawało to na żart, pomimo legalizacji. Czyż mało to jednak krąży żartów legalizowanych?
Filanowicz, nie doznawszy przeszkód ani przykrości żadnych, dostał się do ojczyzny Stefana czel mare , pogromcy szlachty polskiej za króla Olbrachta, na Mołdawię, w której pod on czas panował Michał Sturdza.
Zalecenie protekcji i pomocy, będące w formularza paszportowym czczą formalnością, wziętem jednak zostało na serjo u kresu podróży wysłańca centralizacji. Filanowicz przybył do Botuszan, zajechał do hanu i kazał sobie dać pokój osobny. Zaprowadzono go do izby podłużnej, otwierającej się wprost na ulicę, a umeblowanej w sposób, znamionujący, że wyobrażenie o komforcie zaczyna już świtać w głowach oberżystów rumuńskich. Znajdowała się tam kanapa, stołków parę, stolik, źwierciadło stłuczone, obrazów dwa, wyobrażających boje Moskali z Turkami, portret jakiegoś generała austrjackiego w jasnobłękitnym mundurze, z szeroką przez piersi wstęgą i w wielkim na głowie kapeluszu, i łóżko do spania, pozbawione materaca i pościeli. Posługacz wniósł tłumoczek przybysza, który, obrzuciwszy izbę okiem, uśmiechnął się i zapytał:
– Czy nie żyd karczmę tę trzyma?….
Przypomniały mu się snadź domy zajezdne na Podolu i Ukrainie.
– Nie… – odrzekł zapytany – to nie karczma a han, trzyma go nie żyd a kir-Jordaki…
– Mołdawianin?
– A' nie… – odparł posługacz, nadając odpowiedzi swojej akcent lekkiej wzgardy.
Zamiana wyrazów powyższych odbyła się w języku, którego określić bliżej nie sposób. Filanowicz widocznie nie chciał się zdradzać ze znajomością języka polskiego; posługacz zaś usiłował wyrażać się czysto po rusku. Jeden kaleczył i drugi kaleczył. Posługacz, rzuciwszy tłumok pod ścianę, zabierał się do odejścia, gdy Filanowicz zatrzymał go jeszcze zapytaniem;
– Na czem się tu sypia?…
Zapytanie to zadziwiło posługacza. Spojrzał wymownie na łóżko.
– Tak… – rzekł Filanowicz. Łóżko widzę, wiedz o tem jednak, że jestem Francuzem…
– Francuzem? – wygłosił posługacz, przybierając postawę uszanowania pełną.
– I przyzwyczajony jestem do sypiania na materacu, okrytem prześcieradłem i kołdrą, i zaopatrzonym w poduszkę.
– Aaa? – odparł posługacz, i otworzywszy dla wygłoszenia przeciągłego "a" usta, pozostawił je w tym stanie na chwil kilka.
Widocznie, oświadczenie gościa zdumiało go.
Prześcieradło powinno być świeże, poszewka na poduszce biała, kołdra czysta… – kończył Filanowicz.
Na to posługacz nie odpowiadał już nic. Zabierał się do odejścia, gość zatrzymał go jednak jeszcze.
– Wszak tu pijają wino?… – zapytał.
Zapytany szeroko oczy otworzył.
– Wino francuzkie?….
– Nie rozumiem… – odpowiedział.
– Wino… nie?…
– No… wino… Jakżeby wina nie pijano!…
– Ale francuzkiego… mam bowiem na sprzedaż wino francuskie w gatunkach najlepszych, bordeaux, burgundzkie, szampańskie…
– Aa!… – zawołał posługacz, któremu snadź wyraz ostatni obcym nie był.
– Pijają więc?…
– No a jakże…
– Kupują zatem?…
– Co to, tego nie wiem… – odparł ramionami ściskając i minę, oznaczającą zagłębienie się w myśleniu, przybierając.
Filanowiczowi atoli o wino nie chodziło. Zadawane pytania były zachodzeniem, zmierzającem do zaciągnięcia informacji, którą w ten sposób maskował. Poznawszy jednak nie nazbyt wielką bystrość intelligencyjną posługacza, zagadnął go wręcz:
– Bojarowie wasi pijają szampańskie?…
– O… a… – zaczął tenże. – Sprawnikiem jest bojar?….
– Domnia-cui Gica Giergiel…
– Giergiel… tak… – powtórzył Filanowicz sobie, jakby wywołane we wspomieniu nazwisko to notując w pamięci na nowo. Giergiel… jest sprawnikiem…
– Tak, isprawnikiem…
– I bojarem?… pijającym szampańskie?… – dodał z półuśmiechem.
– Asza, domnule…
– Gdzież on mieszka?…
– Mieszka?… hm… Gdzie on mieszka?… On mieszka… oto tak: ztąd na prawo, a tam dalej znów na prawo, a potem w lewo i jeszcze raz w prawo, w końcu drept… drept… drept. .
– Aż zadreptam… – zakończył Filanowicz. Rozumiem, mój kochany, doskonale… Wy – tłumaczyłeś mi należycie… Pozostaje tylko tobie pójść przodem, ja pójdę za tobą i tak, drepcąc, zadreptamy do pana i sprawnika we dwóch…
– Jaż po co?… – zawołał posługacz, cofając się.
– Po to, żeby mnie zaprowadzić i par dwadzieścia dostać…
– O, także i powiadaj!… – były słowa, za pomocą których wyręczyciel Kir-Dumitrakiego okazał, że jasno w sytuacji przejrzał. Oznajmił tylko, że musi się gospodarzowi opowiedzieć. Wyszedł i opowiedział się gospodarzowi, odraportowawszy mu, że ten co przybył musafir jest to Niament, mianujący się Chrancuzem, i mający wino szampańskie, z którem idzie do isprawnika. Powrócił.
– Chodźmy więc… – rzekł Filanowicz.
– A wino… gdzie?…
– Chciałeś, żebym je przyniósł w tłómoku!…
Posługacz obejrzał się po izbie, jakby dla sprawdzenia, azali baryłki z niczem nie ma pod stołem lub pod łóżkiem, i przekonawszy się, że takowa nie znajduje się nigdzie, wyszedł wraz z Filanowiczem.
Botuszany obecnie, po wzniesieniu teatru i zbudowaniu kilkunastu domów murowanych, nie odznaczają się ani ponętnością pozoru, ani też czystością nadzwyczajną; cóż dopiero w czasach owych! Było to mieścisko duże i bardzo trudne. Ulice w zygzaki służyły za zbiorniki dla śmiecia, odpadków i zdechlin rozmaitych; po rynsztokach stojąca a w gęstą polewkę zmieniona woda wydawała won, nie koniecznie miłą; na dachach, gontami krytych, porastał mech, zaś tu i ówdzie zieleniła się trawa nikła i blada; wysunięte ostrzeszki dawały cień chodnikom, wzdłuż których ciągnęły się sklepy i na których znajdowały się otwory do piwnic, funkcjonujące w danych razach nakształt wilczych dołów, nastawianych na synów człowieczych. W ogólności pozór miasta przypominał wielce Wschód ze strony onego chrześciańskiej. Zamykanie żon nie rzucało się w oczy; widać niejako było nieobecność pierwiastku muzułmańskiego w ludności, ale za to widać było obecność takowego w porządkach i gustach.
Posługacz poprowadził Filanowicza na prawo, potem znów na prawo, dalej na lewo i jeszcze raz na prawo i wprowadził go na przedmieście, zapełnione dworami i dworkami mniej lub więcej pokaźnemi. Z tych niektóre zdradzały nawet pretensje pałacowe a przy każdym widzieć się dawały zabudowania na pomieszczenie służby, koni, zaprzęgów i składów różnych; przy każdym rozszerzał się ogród drzew owocowych. Przedmieście to nie posiadało charaktaru miejskiego; nie było jednak wsią, w tem znaczeniu, jakie do wyrazu tego przywiązujemy.
Bojarowie multańscy w politycznem i społecznem narodu swego życiu odgrywali rolę, bardzo do roli szlachty polskiej podobną, różnili się jednak od tej ostatniej pod tym względem, iż zamieszkiwali po miastach i miasteczkach. Zamożniejsi cisnęli się do stolicy, la Jesz, mniej zamożni osiadali po stolicach cynutów, ubożsi budowali sobie dworki po mieścinach, byle nie mieszkać na wsi. Do wsi czuli wstręt nieprzezwyciężony. Nie zajmowali się tez gospodarstwem wcale. Nie zajmowali się niczem zgoła. Bojara odznaczało i cechowało próżniactwo absolutne, bezwzględne, nie maskowane pozorem żadnym. Jeść, spać, fajkę palić, kawę czarną pić, dulczecy po kilkadziesiąt razy na dzień kosztować i na dywanie przesiadywać: oto był ideał żywota, do którego wzdychał Rumun każdy i który do praktyki zastosowywali bojarowie. Dlatego wieś wstrętną im była, jako nastręczająca zajęcie jakoweś, jak naprzykład: wyglądanie przez okno i przypatrywanie się jak caranie pracują. Bojar i od tego uciekał. O pracy żadnej wiedzieć nic nie chciał. Majątkami jego zarządzali wekiły; robocizn doglądali watawy i ficzory; on zaś oddawał się ustawicznemu farniente , zwanemu z turecka rahat , a zależącem natem, ażeby usta oddymać, oczy wznosić i dłonią sobie żołądek gładzić. Idealnem było życie ich. Pędzili takowe w obłokach – w obłokach dymu tytoniu najwyborniejszego, który utrzymywał ich w stanie ciągłego półsennego rojenia, idącego w błękity, za błękity, a tak subtelnego, iż tu na ziemi nie pozostawało po nim śladu tyle, co po przechodzie komara po wod powierzchni. Mowa tu o komarach, po wodzie chodzących.
Dodawać nie potrzeba, że charakterystyka powyższa odnosi się do bojarów w ogóle i nie zaprzecza istnieniu w łonie tej klasy wyjątków. Wyjątkowo zdarzały się pomiędzy nimi wypadki, wyznające tę wiarę, że pan Bóg stworzył człowieka, wprawdzie na obraz i podobieństwo swoje co do postaci zewnętrznej, nie na to jednak tylko, ażeby jadł, pił i do góry brzuchem leżał. Do wyrodków tego rodzaju należał Gica Giergel, i dlatego zapewne hospodar powierzył mu zarząd cynuta botuszańskiego, zrobił go isprawnikiem, to znaczy, nadał mu urząd, odpowiadający urzędowi prefekta we
Francji, starosty z przed roku 1848 w Galicji i gubernatora w Rossji. W isprawnika rękach koncentrowały się władze: administracyjne w całości, policyjna w całości, fiskalna prawie w całości i sądowa w części. Był to hospodar w miniaturze.
Gica Giergel zamieszkiwał w Botuszanach. Wstręt do wsi podzielał i on; różnił się jednak od bojarów w ogólności tem mianowicie, że się ruszał, że się oglądał, że w oczach posiadał odbłyski życia, że nie był mumią, obwiniętą w kapotę długą, ozutą w pantofle, ubraną na głowie w kołpak w formie gruszki, grubszym końcem do góry obróconej, i skazaną na to jedynie, ażeby się jej z gęby wiecznie dymiło. Giergel chodził w kapocie, w pantoflach, w kołpaku, dymiło mu się z gęby jak innym, jak inni udawał poważnego, przy wszystkiem tem atoli miał w sobie pierwiastki ruchu, którym się poddawał. Pochodziło to ztąd, że, jak powiadano, życie dała mu Polka, od której się też i mowy polskiej nauczył. Nie wiem, czy i o ile to prawda? Powtarzam com słyszał, nie ręcząc za prawdziwość. Powiadano, że Giergel nie byłby takim, gdyby nie należał do rasy mieszanej: ojciec Węgier, matka Polka, on sam Mołdawianin, czyli bojar; w owych bowiem czasach pojęcia miejscowe nazwę kraju odnosiły ściśle do gruntu, nazwę narodowości do chłopstwa, nazwę zaś klasy wyższej społecznej pozostawiały w powietrzu. Kraj zwał się Mołdawią; Rumun oznaczał carana, chłopa, i uważał się za wyraz obelżywy, bojar zaś był bojarem-panem, na użytek którego stworzonym został kraj i wszystko, co na nim jest. Rumunja, Rumun, w znaczeniu ojczyzny i narodu, są to wynalazki późniejsze, rewolucyjne, przyniesione z zagranicy przez młodzież, która zarazą nasiękała w obcowaniu z Micheletami, Quinetami, Blancami, z emigrantami Polakami i tym podobnymi zbrodniarzami.
Giergiel był bojarem, to jest, wiedział, że Mołdawia jest krajem, jak Botuszany cynutem; wiedział, że Rumun jest caranem, obowiązanym na bojara pracować; o Rumunii żadnej nie wiedział nic i czuł do Polaków skłonność jakąś, czy dla tego, że ojciec jego był Węgrem, czy dla tego, że matka jego była Polką, czy też… ot, tak sobie, dla niczego, przez kaprys prosty, jaki się przytrafia ludziom w jego położeniu, a nawet i wyżej od niego położonym. Znaną jest przecie skłonność do Polaków donny Marji, pretendentki do korony portugalskiej w roku 1833. Powiadają, że hrabia Chambord jest z wielką dla Polaków sympatją. Być więc bardzo może, że i Giergiel, isprawnik botuszański, żywił sympatję tego rodzaju, a przynajmniej, że źródła onej odnosiły się do przyczyn, mających podobieństwo niejakie do tych, w których poczęła się skłonność donny Marji portugalskiej i Henryka V. Bądź co bądź jednak, faktem jest, że sprzyjał Polakom namiestnik Michałakiago Sturdzy, hospodara ówczesnego, który by ich, z satysfakcją całą, jak szczury potruł.
Do tego to isprawnika zmierzał nasz Filanowicz, poprzedzany przez posługacza z hanu.
Isprawniczija znajdowała się we własnym Giergiela domu, w niewielkiej od środka miasta odległości. Bióra mieściły się w officynie, pod dozorem cygana, pełniącego przy naczelniku cynutu podwójną funkcję, lokaja i powiernika – funkcję o atrybucjach szerokich, a tak nieokreślonych, że był i wszystkiem i niczem: raz rozkazywał urzędnikom wysokim, prywyditorów z góry traktował, znów talerze pomywał i w braku ścierek, onuczkami lub czapką takowe obcierał. Zwał się Jowa. Posługacz z hanu przyprowadził Filanowicza do wrót isprawniczji, która rozpoznać się dawała po herbie państwa, wymalowanym na desce okrągłej, przybitym nad bramą wjazdową.
– Oto ta… – rzekł.
– Chodźże dalej… pokażesz mi gdzie sprawnik przebywa…
– Za nic…
– Rozpytasz się… Ja ze służbą rozmówić się nie potrafię…
– Za nic… – była posługacza odpowiedź powtórna..
– I czemuż-to?…
– Jowa!…
– Co za Jowa!…
– Jowa i tyle… Idź sam dalej, a gdy Jowę spotkasz, to…
– To co?…
Posługacz ramionami ścisnął.
– Chodźże przynajmniej, żeby pierwszego lepszego zapytać, czy isprawnik w domu?…
– Nie, idź ty sam… ja wracam…
– Cóż?… boisz się?… sprawnika?….
– Jowa… – odparł posługacz i uprosić ię nie dał. Pokazał jeno palcem na człowieka, który się na ganku pojawił, rzekł o! – i oddalił się.
Człowiek, co się na ganku pojawił, powierzchownością swoją zdradzał pochodzenie cygańskie. Widać to było z twarzy śniadej, z włosów kruczych, z oczów jak węgiel czarnych, z zębów jak śnieg białych. Ubior jego przedstawiał mieszaninę stroju mieszczan mołdawskich i okrycia kosmopolitycznego, nie nader stosownie dobranych pod względem kolorów i użytku: miał, naprzykład, na sobie dwie kamizelki, z których jedna była kaftanikiem mołdawskim w paski cieniutkie, żółte, bronzowe i białe, wyszywanym na piersiach i na rękawach, druga zaś zwykłą kamizelką europejską w kratki zielone i czerwone, zapinaną na guziki kształtu rozmaitego. Nogi miał bose. Na głowie kapelusz cylindrowy z galonem i z kokardą, liberyjną. Filanowicz z giestu posługacza domyślił się, że musi to być tajemniczy ów a groźny Jowa. Jakoż był to on w rzeczy samej; zmierzył Filanowicza okiem z wysokości ganku i kiedy ten stanął przed nim, zapytał go tonem niechętnym:
– Czi poftic?…
Zapytany odpowiedział naprzód po francuzku – cygan na to głową wstrząsnął; odpowiedział następnie po niemiecku – cygan dał znak nierozumienia mowy tej; uciekł się w końcu do języka polskiego:
– Czy pan isprawnik w domu?… Cygan zapytania nie zrozumiał, mimo to usłyszawszy dźwięki mowy polskiej, natychmiast zmienił ton obchodzenia się swego z przybyszem. Z niechętnego stał się grzecznym i uprzedzającym, zdjął kapelusz i rozmawiać począł na migi, uśmiechając się uprzejmie i dodając ustnie wyrazy jakieś, pomiędzy któremi o uszy Filanowicza obijały się często: bojerul i ach, leszi, leszilor. Z całej tej mimicznej i ustnej przemowy Filanowicz domyślił się, że cygan zaprasza go do środka domu.
* * *
– Mało was tu jeszcze!… – było pierwsze słowo, którem Giergiel Filanowicza przywitał, ukazując mu giestem siedzenie obok siebie i rozkazując Jowie przynieść dulczeców, wody, kawy i czubuk.
– Że nas nie mało, i że tu się ściągamy, toć nie my temu winni… – była Filanowicza odpowiedź.
– Hm… to prawda… Zkądże Pan Bóg prowadzi?…
– Z Francji…
– A… Nie z Galicji?…
– Przez Galicję przesunąłem się jeno…
Giergiel spojrzał na Filanowicza okiem badawczem i nie znalazłszy snać w nim nic, co by podejrzenie wzbudzało, odezwał się:
– To i jakże… policja austrjacka odwracała chyba oczy od pana?…
– Jechałem za paszportem, który – tu Filanowicz sięgnął ręką w zanadrze i podał isprawnikowi papier, na czworo złożony – przynoszę z prośbą o zalegalizowanie..
Giergielowi oczy się rozjaśniły.
– O… tak, to lubię… – rzekł. Miej ty sobie paszport jakikolwiek, byle paszport… Ot, tak, to dobrze… Jakże się pan nazywasz?…
– Wedle paszportu?…
– A tak… Dla mnie to wystarcza…
– Alfons Lebrun, handlarz wina.
– Wybornie, panie Lebrun… Pan zatem przybywasz z winami… z jakiemi?… czy z temi, od których w głowach szumi, czy z temi, od których głowy spadają?
– Mam do wyboru… – odrzekł Filanowicz z uśmiechem – dla jednych takie, dla drugich owakie…
– Inne dla swoich a inne dla nieswoich… To dobrze, to wielce rzecz ułatwia… Przychodzisz pan do mnie i ofiarujesz mi wina… jakie?
– Bordeaux, Burgund, Szampan… wino czerwone, wino białe…
– Hm… to znaczy, że nie uważasz mnie za swego… A jednakże ja po trosze wasz. Natem samem miejscu, na którem pan siedzisz, siadywał Teofil… Znasz go pan, słyszałeś o nim?… Jam go znał i kochał (tu głos isprawnika wzruszeniem brzmiał)… kochałem go pomimo, że do mnie przychodzili Polacy, powiadając: "strzeż się go, to… demokrata…" Demokrata? licho wie, co to znaczy… Nie rozumiem tego, pomimo że, jak pan widzisz, isprawnikiem jestem; w każdym razie nie jest to ani złodziej, ani rozbójnik; kochałem Teofila ja, kochali go cygani moi, nie uważając na to, że on demokrata… A pan?… czy i pan także demokrata może?…
Podczas, kiedy isprawnik mówił, Filanowicz wydobył z zanadrza pugilares i otworzył go na stronnicę, zapisaną od góry do dołu notatkami, tyczącemi się sprzedaży win. Notatki pisane były atramentem czarnym. Filanowicz wydobył z kieszonki od kamizelki flaszeczkę, żółtawym płynem napełnioną i mocno koreczkiem zatkniętą; wydobył oraz penzlik malutki; poczem flaszeczkę odetkał, penzlik w płynie umoczył i powiódł nim po notatkach wzdłuż, wiersz po wierszu. Powodzenie to ten sprawiało skutek, że pisanie czarnym atramentem w oczach nikło a z po pod niego wystawało pisanie atramentem błękitnym. Isprawnik mówiąc, patrzał z ukosa na operację tę. Gdy ślady atramentu czarnego znikły zupełnie, wyszedł przy końcu stronnicy podpis: "Teofil". Giergiel zawołał.
– To on!… jego podpis, jego pismo!…
Filanowicz pugilares mu podał.
"Uprasza się dawać okazicielowi niniejszego wiarę taką samą iak mnie"… – odczytał isprawnik.
– Jego podpis, jego pismo… – powtórzył i dłoń do uścisku Filanowiczowi podał.
Pisanie nosiło datę roku 1845.. Data ta uderzyła Griergiela.
– Przewidywał więc, co go spotka… – rzekł:
– Rzecz nietrudna do przewidzenia… Gdzie drwa rąbią…
– Tam trzaski lecą… – dokończył isprawnik. I pan zatem przewidujesz, że pana coś podobnego spotkać może?
– Zostawiłem w Paryżu testament, podobny temu – odparł Filanowicz, oczami na pugilares wskazując. Jest to prosta przezorność…
– O wy!… panowie!… Polacy!… – zawołał Giergiel. Lecicie w ogień niby komary i nazywacie to przezornością… Piękna mi przezorność!… Ha! kto wie jednak, czy racja w końcu nie po waszej pozostanie stronie… Ja nie wiem o niczem, pomimo żem isprawnik… Wiem tylko, ie kiedy wy podobne zostawiacie testamenta, to wam i sam djabeł chyba rady nie da… Hm… No powiedzże mi pan, co myślisz?… jaki Teofila czeka koniec?…
– Taki jak Konarskiego…
– Konarskiego?… a!… tego, co to go Moskale?
– Rozstrzelali…
Isprawnikowi krew z twarzy ustąpiła. Patrzał przez chwilę na Filanowicza w milczeniu, w końcu rzekł:
– Może jednak… może… jakoś… cud… Filanowicz ramionami ścisnął i odparł:
– Pora cudów przeminęła bezpowrotnie… Nie spodziewamy się żadnych; spodziewamy się natomiast tego, na co liczy robotnik każdy: wynagrodzenia za pracę… Pracujem więc, obowiązek nasz pełnimy.
– Poświęcacie się, ofiary dajecie – przerwał Giergiel.
– Dajemy ofiary obowiązkowe, to jest takie, których gdybyśmy nie dawali, nie mielibyśmy prawa wynagrodzenia się spodziewać… Nie są to więc ofiary, ściśle rzecz biorąc… Ofiary!… ofiary!… Nadużywa się wyrazu tego, panie isprawniku…
– Hm… to rzecz wasza… odparł Giergiel. Do mnie to nie należy… Do mnie należy tylko, zawizować panu paszport i….
– I co?
– I patrzeć na pana ot tak…
Dłoń do oczów podniósł i spojrzał na Filanowicza przez rozstawione szeroko palce.
– Pan przecież nie zupełnie tak na Teofila patrzałeś..
– To jest… to… widzisz pan: jest we mnie dwie natury, urzędowa i człowiecza… Jako isprawnik patrzę przez palce, jako człowiek…
Pomyślał przez chwilkę i krzyknął:
– Jowa!…
We drzwiach pojawił się cygan.
– Karuca i konie!… – rzekł tonem rozkazującym.