Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostapek: ustęp z przeszłości emigracyjnej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostapek: ustęp z przeszłości emigracyjnej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ustęp z prze­szło­ści emi­gra­cyj­nej.

We Lwo­wie

Na­kła­dem Księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta plac św. Du­cha 1. 10.

1875

O ! in­a­czej daw­niej by­wa­ło – nie po­wiem le­piej, in­a­czej jed­nak: in­a­czej wy­glą­dał kraj, in­a­czej wy­glą­da­li lu­dzie, in­a­czej za­pa­try­wa­no się na rze­czy, in­sze pa­no­wa­ły po­ję­cia. Weź­my na­przy­kład, po­ję­cie: pa­tr­jo­ty­zmu. Lu­dzie daw­nej daty opa­mię­tać się nie mogą: co to się dziś z tego zro­bi­ło! Pa­tr­jo­tyzm?… Nie­chby kto spró­bo­wał i wy­stą­pił z nim obec­nie, jak wy­stę­po­wa­no lat temu dwa­dzie­ścia pięć. Pa­tr­jo­tyzm?… cha! cha! cha! cha!… W gro­dzie Kra­ku­sa, oskrzy­dlo­nym mo­gi­łą Wan­dy i mo­gi­łą Ko­ściusz­ki, gdzie nie­gdyś kwitł i wo­nią mę­czeń­ską się ota­czał, kła­nia­ją się mu czap­ką z dzwo­necz­ka­mi, mru­ga­ją nań jed­nem okiem i pal­ca­mi go wy­ty­ka­ją.

– Pa­tr­jo­tyzm!

Ła­ska­wi moi pa­no­wie i pa­nie (zwra­cam się do czy­tel­ni­ków i czy­tel­ni­czek), po­słu­chaj­cie jeno, co wam po­wiem pod se­kre­tem wiel­kim. Tyl­ko o tem nie roz­po­wia­daj­cie ni­ko­mu. Czy wie­cie, co się z pa­try­oty­zmem sta­ło? Zwi­nął się w kłę­bek, jak pies na zim­no, po­cho­wał pa­zu­ry, za­ci­snął zęby, za­mknął oczy, spu­ścił uszy i przy­cza­ił się w głę­bi dusz na­szych wła­snych. To od­mien­ne po­ję­cie, ja­kie o nim ma­cie, jest złu­dze­niem. Wam się tak zda­je. Mó­wić wam o nim, od­po­wia­da­cie, pal­cem w gó­rze krę­cąc:

– Fiu… fiu… gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie ba­ba­no­wiec­kie karcz­my!…

Wy­da­je się wam, że się gdzieś za­błą­kał na bez­dro­żach po­mię­dzy Wied­niem, Pe­ters­bur­giem a Ber­li­nem, że w rze­czy sa­mej, szu­ka­jąc dro­gi na Krym i Rzym, zgu­bił się w prze­pa­ściach bez­den­nych, ja­kich tam peł­no, że go gdzieś po­wie­szo­no, albo roz­strze­la­no, albo w zło­tym koł­nie­rzu udu­szo­no, że się otruł, że zgłu­piał, że się za­tra­cił i już go sam dia­beł nie od­szu­ka. Nie! on jest w was-że sa­mych, tyl­ko przy­cza­jo­ny na tak dłu­go, aż się nada­rzy oka­zja pierw­sza, i wów­czas. Tu sęk. Wów­czas nie bę­dzie­cie wie­dzie­li, co z nim zro­bić. On jest w was siłą na­tu­ry rze­czy, jak w sło­wi­ku śpiew, w ga­dzi­nie jad, w wil­ku dra­pież­ność, w li­sie prze­bie­głość, w psie wier­ność, tkwi we krwi, w du­szy, w aspi­ra­cjach, w głę­bi su­mie­nia, ist­nie­je, nie­ste­ty! w sta­nie bez­wied­nym, w oto­cze­niu ba­ła­muctw roz­licz­nych, któ­re, w mo­men­cie gdy się bu­dzi, spra­wia­ją za­męt strasz­li­wy, na­ra­ża­ją­cy go na stra­ty bo­le­sne. Tak by­wa­ło, tak bę­dzie jesz­cze. Pa­tr­jo­tyzm jest wro­dzo­ną w na­ro­dzie każ­dym wła­ści­wo­ścią, sta­no­wią­cą isto­tę one­go mo­ral­ną, dzia­ła­ją­cą usta­wicz­nie, raz sła­biej, znów sil­niej, raz tak, znów inak, raz w tym, znów w owym kie­run­ku, da­ją­cą się czę­sto wpro­wa­dzać na dro­gi błęd­ne, przy­ga­sa­ją­cą nie­kie­dy, lecz nie umie­ra­ją­cą chy­ba wraz z na­ro­dem. Śmierć pa­tr­jo­ty­zmu jest ab­sur­dem. W An­gl­ji wil­cy owiec nie du­szą, dla tego, że ich An­gli­cy wy­tę­pi­li. Więc też, dla­te­go aże­by za­gi­nął pa­tr­jo­tyzm pol­ski, po­trze­ba­by zro­bić z Po­la­ka­mi, co An­gli­cy z wil­ka­mi: wy­tę­pić ich co do nogi i na na­sie­nie nie zo­sta­wić ani jed­ne­go.

Uwa­gi po­wyż­sze słu­żą za in­tro­duk­cję do po­wie­ści, któ­rej ni­cią prze­wod­nią bę­dzie pa­tr­jo­tyzm pol­ski. Pod­nio­są nie­któ­re z ob­ja­wów jego, od­no­szą­ce się do r. p. 1847 – i będę je opi­sy­wał, jak się opi­su­ją symp­to­ma­ta wszel­kie, świad­czą­ce o ży­ciu a od ży­cia nie­od­łącz­ne. Owóż tedy:

W roku pań­skim 1847 roz­po­starł się był nad Pol­ską niby ca­łun ża­łob­ny. Pod wszyst­kie­mi trze­ma za­bo­ra­mi na­peł­nio­no wię­zie­nia ludź­mi, któ­rym do za­rzu­ce­nia pod wzglę­dem żad­nym, sta­no­wią­cym o cno­cie po­wszech­nej i pu­blicz­nej, nie było nic. Prze­ciw­nie. Byli to lu­dzi za­cni, du­sze czy­ste, cha­rak­te­ry nie­ska­la­ne. Winę ich sta­no­wi­ła mi­łość oj­czy­zny. Ko­cha­li Pol­skę, za­miast roz­ko­chać się w im­pe­ra­to­rze mo­skiew­skim, albo w kró­lu pru­skim. Zbrod­nia­rze! Śmie­li prze­kła­dać zra­bo­wa­ną nad uci­ska­ją­cych. Ści­ga­no też zło­czyń­ców tych z całą za­wzię­to­ścią fa­na­ty­zmu po­li­cyj­ne­go i są­do­we­go. We Lwo­wie po­sta­wio­no szu­bie­ni­cę i na ta­ko­wej po­wie­szo­no… świę­te­go.

Prze­moc try­um­fo­wa­ła.

Ci co od­wa­ży­li się po imie­niu ją na­zwać i w słusz­ność spra­wy swo­jej ufni, o spra­wie­dli­wość się upo­mnie­li, po­szli jed­ni na śmierć, dru­dzy do ro­bót cięż­kich, inni do wię­zień na czas dłuż­szy i krót­szy. Try­um­fa­to­ro­wie sro­ży­li się, wy­mie­rza­jąc kary w tym głów­nie celu, aże­by na ogół po­strach rzu­cić i Po­la­ków do mi­ło­wa­nia oj­czy­zny zra­zić. Ks. Met­ter­nich szcze­gól­ną za­wzię­to­ścią, się od­zna­czał i tego do­ka­zał, że po­strach rzu­cił, nie w ta­kiej ato­li mie­rze, aże­by ta­ko­wy mi­łość stłu­mił. Po­strach wy­warł taki sku­tek, jaki wy­wie­ra prze­gra­nie bi­twy, w któ­rej przez nie­przy­ja­cie­la do­się­że­ni broń skła­da­ją, inni zaś uciecz­ką się sal­wu­ją, a wszy­scy o jak naj­ry­chlej­szym od­we­cie my­ślą. Myśl od­we­tu po­wsta­ła w tej­że sa­mej chwi­li, w któ­rej klę­ska spa­dła. Bo­jow­ni­cy ze­szlu­so­wa­li się, dla po­za­ty­ka­nia dziur w sze­re­gach; miej­sca zgi­nio – nych po­zaj­mo­wa­li nowi; sta­no­wi­ska opróź­nio­ne zo­sta­ły wnet za­ję­te. Świę­tym, o po­wie­sze­niu któ­re­go po­wy­żej wspo­mnia­łem, był Teo­fil Wi­śniew­ski. Miej­sce jego za­jął Fau­styn Fi­la­no­wicz.

Przy wy­mie­nie­niu na­zwi­ska tego, na­strę­cza się do za­no­to­wa­nia oso­bli­wość pew­na. Są lu­dzie, któ­rych hi­stor­ja mil­cze­niem po­mi­ja, któ­rzy jed­nak u spół­cze­śni­ków swo­ich, u tych co z nimi w stycz­no­ści byli, po­zo­sta­wi­li wspo­mnie­nie uwiel­bie­nia ni­czem nie za­tar­te. Czło­wie­kiem tego ro­dza­ju wła­śnie był Fi­la­no­wicz. Zna­łem ta­kich, co się o wiel­kich, o hi­sto­rycz­nych ocie­ra­li mę­żów i nie przej­mo­wa­li się dla nich ad­mi­ra­cją, dla tego, że Fi­la­no­wicz słu­żył im za mia­rę po­rów­na­nia. W oczach ich po­stać ta przy­bie­ra­ła roz­mia­ry po­są­go­we i rzu­ca­ła cień, przy­ćmie­wa­jąc wiel­ko­ści uzna­ne. A prze­cie czło­wiek ten nie wy­niósł się. Hi­stor­ja o nim nie wspo­mi­na. Nie za­im­po­no­wał. Po­mi­mo to, ci co go bli­żej zna­li, nie wspo­mi­na­ją o nim bez czci głę­bo­kiej i bez wy­ra­że­nia żalu do lo­sów, któ­re mu nie dały ode­grać roli wy­bit­nej. Wie­lu tego jest prze­ko­na­nia, że spra­wy świa­ta inny by ob­rót wzię­ły, gdy­by nie to, że Fi­la­no­wicz zgi­nął przed­wcze­śnie.

Po­ka­zu­je to, że czło­wiek ten po­sia­dał war­tość rze­czy­wi­stą, kie­dy po­tra­fił spół­cze­snych taką do sie­bie uf­no­ścią na­tchnąć.

Cóż to był za je­den?

Bio­gra­fia Fi­la­no­wi­cza nie jest mi zna­ną. Wiem, że po­cho­dził z Kra­jów Za­bra­nych, z daw­ne­go wo­je­wódz­twa Bra­cław­skie­go, z ro­dzi­ny ubo­giej. Przed ro­kiem 1830 le­śni­czo­wał, czy też funk­cje rządz­cy peł­nił w ma­jąt­ku któ­re­goś z ma­gna­tów ta­mecz­nych, a w 1831 wsiadł na koń, wziął udział w po­wsta­niu pod do­wódz­twem Ko­ły­ski i po­wstań­ców losy po­dzie­lał. Przez Ga­li­cję do­stał się do Fran­cji. We Fran­cji wstą­pił do sze­re­gów To­wa­rzy­stwa de­mo­kra­tycz­ne­go. W 1846, po dniach krwa­wych lu­to­wych, Cen­tra­li­za­cja wy­pra­wi­ła go na Moł­da­wię, po­wie­rza­jąc mu pro­wa­dze­nie da­lej czyn­no­ści, któ­re spra­wo­wał Teo­fil Wi­śniew­ski.

To­wa­rzy­stwo de­mo­kra­tycz­ne! Cen­tra­li­za­cja!… Po­ko­le­nie dzi­siej­sze mało co wie o nich; nie­któ­rzy zaś z po­ko­le­nia daw­niej­sze­go, gdy mia­na po­wyż­sze obi­ja­ją się o uszy ich, wzdry­ga­ją się z na­ło­gu i ci­ska­ją wy­krzyk­ni­ki:

– Awan­tu­ra!… sza­leń­stwo!… głup­stwo!…, zbrod­nia!… de­ma­go­gia!…

Trud­no prze­ko­nać uprze­dzo­nych, po­mi­mo że prze­ko­ny­wa­nie, dziś zwłasz­cza, nie przed­sta­wia trud­no­ści naj­mniej­szych. Akta otwar­te.

Moż­na się w ta­ko­wych każ­de­mu roz­pa­trzeć. Moż­na po­rów­nać za­sa­dy, ja­kie­mi się po­wo­do­wa­ło To­wa­rzy­stwo de­mo­kra­tycz­ne, z za­sa­da­mi, na pod­sta­wie któ­rych wy­two­rzy­ły się usta­wy obo­wią­zu­ją­ce obec­nie, na­przy­kład, w Ga­li­cji. To co tam było ży­cze­niem, dąż­no­ścią, tu sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią. Ga­li­cja, z wy­jąt­kiem tego tyl­ko, że nie wcho­dzi do kom­plek­su Pol­ski nie­pod­le­głej, pły­nie zresz­tą na tych masz­tach, na któ­rych ża­gle po­za­wie­sza­ła Cen­tra­li­za­cja To­wa­rzy­stwa De­mo­kra­tycz­ne­go pol­skie­go. Ze ich nie umie pod wiatr na­sta­wiać, że się z nie­mi fa­tal­nie ob­cho­dzi, że nawa ga­li­cyj­ska za­ta­cza się po­trą­ca­jąc co chwi­la to o brze­gi stro­me, to o rafy pod­wod­ne, to o mie­li­zny, o to Cen­tra­li­za­cji ob­wi­niać nie moż­na. Jak ona prze­wi­dzieć mo­gła, że Ga­li­cji bra­ko­wać bę­dzie na majt­kach i na ster­ni­kach! Nie o to zresz­tą cho­dzi. Rzecz w tem, że de­ma­go­gię To­wa­rzy­stwa De­mo­kra­tycz­ne­go wy­zna­je obec­nie z czy­stem su­mie­niem, w za­sad­ni­czem onej zna­cze­niu, szlach­cic każ­dy i, co wię­cej, nie wy­zna­wać jej nie może. To co ucho­dzi­ło za awan­tur­ni­czość, sza­leń­stwo, głup­stwo, to w czem upa­try­wa­no ce­chy zbrod­ni prze­ciw­ko Du­cho­wi świę­te­mu, jest obec­nie fak­tem do­ko­na­nym, nie obu­rza­ją­cym ani za­dzi­wia­ją­cym ni­ko­go, fak­tem, dla spro­wa­dze­nia któ­re­go Teo­fil Wisz­niew­ski po­szedł na szu­bie­ni­cę i na miej­sce jego Cen­tra­li­za­cja wy­sła­ła Fau­sty­na Fi­la­no­wi­cza.

Fi­la­no­wicz przy­był na Moł­da­wię przy koń­cu 1846, za pasz­por­tem fran­cuz­kim, opie­wa­ją­cym na imie, daj­my na to, Al­fon­sa Le­brun, ko­mi­wo­ja­że­ra, po­dró­żu­ją­ce­go w in­te­re­sach han­dlo­wych. Z ob­li­cza jego po­znać było moż­na, że nie jest ani ko­mi­wo­ja­że­rem ani Fran­cu­zem; ry­so­pis jed­nak zga­dzał się i, dzię­ki tej oko­licz­no­ści, prze­szedł wszyst­kie Scyl­le i Cha­ryb­dy, ja­kie spo­ty­kał na każ­dym nie­mal kro­ku, nie­wyj­mu­jąc gra­ni­cy fran­cuz­kiej, gdzie po­słu­gi­wa­nie się cu­dzym pasz­por­tem na­ra­ża­ło na nie­przy­jem­no­ści wiel­kie. Słu­ży to za do­wód, że sys­tem pasz­por­to­wy nie ma­łem był uła­twie­niem w pro­wa­dze­niu czyn­no­ści, wy­cho­dzą­cych po za gra­ni­ce, pra­wa­mi okre­ślo­ne. Fał­szer­stwo w oczy się rzu­ca­ło. Ga­tu­nek lu­dzi, zwa­nych ko­mi­wo­ja­że­ra­mi, zna­nym jest do­sko­na­le po­li­cjom wszech­świa­ta. Mimo to po­li­cjant ża­den, znaj­du­jąc w pasz­por­cie opis po­sta­ci do­kład­ny, nie mógł Fi­la­no­wi­czo­wi od­mó­wić le­ga­li­za­cji, po­twier­dza­ją­cej we­zwa­nie do władz wszel­kich, udzie­la­nia mu po­mo­cy i pro­tek­cji w ra­zie po­trze­by. Za­kra­wa­ło to na żart, po­mi­mo le­ga­li­za­cji. Czyż mało to jed­nak krą­ży żar­tów le­ga­li­zo­wa­nych?

Fi­la­no­wicz, nie do­znaw­szy prze­szkód ani przy­kro­ści żad­nych, do­stał się do oj­czy­zny Ste­fa­na czel mare , po­grom­cy szlach­ty pol­skiej za kró­la Ol­brach­ta, na Moł­da­wię, w któ­rej pod on czas pa­no­wał Mi­chał Stur­dza.

Za­le­ce­nie pro­tek­cji i po­mo­cy, bę­dą­ce w for­mu­la­rza pasz­por­to­wym czczą for­mal­no­ścią, wzię­tem jed­nak zo­sta­ło na ser­jo u kre­su po­dró­ży wy­słań­ca cen­tra­li­za­cji. Fi­la­no­wicz przy­był do Bo­tu­szan, za­je­chał do hanu i ka­zał so­bie dać po­kój osob­ny. Za­pro­wa­dzo­no go do izby po­dłuż­nej, otwie­ra­ją­cej się wprost na uli­cę, a ume­blo­wa­nej w spo­sób, zna­mio­nu­ją­cy, że wy­obra­że­nie o kom­for­cie za­czy­na już świ­tać w gło­wach obe­rży­stów ru­muń­skich. Znaj­do­wa­ła się tam ka­na­pa, stoł­ków parę, sto­lik, źwier­cia­dło stłu­czo­ne, ob­ra­zów dwa, wy­obra­ża­ją­cych boje Mo­ska­li z Tur­ka­mi, por­tret ja­kie­goś ge­ne­ra­ła au­str­jac­kie­go w ja­sno­błę­kit­nym mun­du­rze, z sze­ro­ką przez pier­si wstę­gą i w wiel­kim na gło­wie ka­pe­lu­szu, i łóż­ko do spa­nia, po­zba­wio­ne ma­te­ra­ca i po­ście­li. Po­słu­gacz wniósł tłu­mo­czek przy­by­sza, któ­ry, ob­rzu­ciw­szy izbę okiem, uśmiech­nął się i za­py­tał:

– Czy nie żyd karcz­mę tę trzy­ma?….

Przy­po­mnia­ły mu się snadź domy za­jezd­ne na Po­do­lu i Ukra­inie.

– Nie… – od­rzekł za­py­ta­ny – to nie karcz­ma a han, trzy­ma go nie żyd a kir-Jor­da­ki…

– Moł­da­wia­nin?

– A' nie… – od­parł po­słu­gacz, na­da­jąc od­po­wie­dzi swo­jej ak­cent lek­kiej wzgar­dy.

Za­mia­na wy­ra­zów po­wyż­szych od­by­ła się w ję­zy­ku, któ­re­go okre­ślić bli­żej nie spo­sób. Fi­la­no­wicz wi­docz­nie nie chciał się zdra­dzać ze zna­jo­mo­ścią ję­zy­ka pol­skie­go; po­słu­gacz zaś usi­ło­wał wy­ra­żać się czy­sto po ru­sku. Je­den ka­le­czył i dru­gi ka­le­czył. Po­słu­gacz, rzu­ciw­szy tłu­mok pod ścia­nę, za­bie­rał się do odej­ścia, gdy Fi­la­no­wicz za­trzy­mał go jesz­cze za­py­ta­niem;

– Na czem się tu sy­pia?…

Za­py­ta­nie to za­dzi­wi­ło po­słu­ga­cza. Spoj­rzał wy­mow­nie na łóż­ko.

– Tak… – rzekł Fi­la­no­wicz. Łóż­ko wi­dzę, wiedz o tem jed­nak, że je­stem Fran­cu­zem…

– Fran­cu­zem? – wy­gło­sił po­słu­gacz, przy­bie­ra­jąc po­sta­wę usza­no­wa­nia peł­ną.

– I przy­zwy­cza­jo­ny je­stem do sy­pia­nia na ma­te­ra­cu, okry­tem prze­ście­ra­dłem i koł­drą, i za­opa­trzo­nym w po­dusz­kę.

– Aaa? – od­parł po­słu­gacz, i otwo­rzyw­szy dla wy­gło­sze­nia prze­cią­głe­go "a" usta, po­zo­sta­wił je w tym sta­nie na chwil kil­ka.

Wi­docz­nie, oświad­cze­nie go­ścia zdu­mia­ło go.

Prze­ście­ra­dło po­win­no być świe­że, po­szew­ka na po­dusz­ce bia­ła, koł­dra czy­sta… – koń­czył Fi­la­no­wicz.

Na to po­słu­gacz nie od­po­wia­dał już nic. Za­bie­rał się do odej­ścia, gość za­trzy­mał go jed­nak jesz­cze.

– Wszak tu pi­ja­ją wino?… – za­py­tał.

Za­py­ta­ny sze­ro­ko oczy otwo­rzył.

– Wino fran­cuz­kie?….

– Nie ro­zu­miem… – od­po­wie­dział.

– Wino… nie?…

– No… wino… Jak­że­by wina nie pi­ja­no!…

– Ale fran­cuz­kie­go… mam bo­wiem na sprze­daż wino fran­cu­skie w ga­tun­kach naj­lep­szych, bor­de­aux, bur­gundz­kie, szam­pań­skie…

– Aa!… – za­wo­łał po­słu­gacz, któ­re­mu snadź wy­raz ostat­ni ob­cym nie był.

– Pi­ja­ją więc?…

– No a jak­że…

– Ku­pu­ją za­tem?…

– Co to, tego nie wiem… – od­parł ra­mio­na­mi ści­ska­jąc i minę, ozna­cza­ją­cą za­głę­bie­nie się w my­śle­niu, przy­bie­ra­jąc.

Fi­la­no­wi­czo­wi ato­li o wino nie cho­dzi­ło. Za­da­wa­ne py­ta­nia były za­cho­dze­niem, zmie­rza­ją­cem do za­cią­gnię­cia in­for­ma­cji, któ­rą w ten spo­sób ma­sko­wał. Po­znaw­szy jed­nak nie na­zbyt wiel­ką by­strość in­tel­li­gen­cyj­ną po­słu­ga­cza, za­gad­nął go wręcz:

– Bo­ja­ro­wie wasi pi­ja­ją szam­pań­skie?…

– O… a… – za­czął ten­że. – Spraw­ni­kiem jest bo­jar?….

– Do­mnia-cui Gica Gier­giel…

– Gier­giel… tak… – po­wtó­rzył Fi­la­no­wicz so­bie, jak­by wy­wo­ła­ne we wspo­mie­niu na­zwi­sko to no­tu­jąc w pa­mię­ci na nowo. Gier­giel… jest spraw­ni­kiem…

– Tak, ispraw­ni­kiem…

– I bo­ja­rem?… pi­ja­ją­cym szam­pań­skie?… – do­dał z pół­u­śmie­chem.

– Asza, do­mnu­le…

– Gdzież on miesz­ka?…

– Miesz­ka?… hm… Gdzie on miesz­ka?… On miesz­ka… oto tak: ztąd na pra­wo, a tam da­lej znów na pra­wo, a po­tem w lewo i jesz­cze raz w pra­wo, w koń­cu drept… drept… drept. .

– Aż za­drep­tam… – za­koń­czył Fi­la­no­wicz. Ro­zu­miem, mój ko­cha­ny, do­sko­na­le… Wy – tłu­ma­czy­łeś mi na­le­ży­cie… Po­zo­sta­je tyl­ko to­bie pójść przo­dem, ja pój­dę za tobą i tak, drep­cąc, za­drep­ta­my do pana i spraw­ni­ka we dwóch…

– Jaż po co?… – za­wo­łał po­słu­gacz, co­fa­jąc się.

– Po to, żeby mnie za­pro­wa­dzić i par dwa­dzie­ścia do­stać…

– O, tak­że i po­wia­daj!… – były sło­wa, za po­mo­cą któ­rych wy­rę­czy­ciel Kir-Du­mi­tra­kie­go oka­zał, że ja­sno w sy­tu­acji przej­rzał. Oznaj­mił tyl­ko, że musi się go­spo­da­rzo­wi opo­wie­dzieć. Wy­szedł i opo­wie­dział się go­spo­da­rzo­wi, odra­por­to­waw­szy mu, że ten co przy­był mu­sa­fir jest to Nia­ment, mia­nu­ją­cy się Chran­cu­zem, i ma­ją­cy wino szam­pań­skie, z któ­rem idzie do ispraw­ni­ka. Po­wró­cił.

– Chodź­my więc… – rzekł Fi­la­no­wicz.

– A wino… gdzie?…

– Chcia­łeś, że­bym je przy­niósł w tłó­mo­ku!…

Po­słu­gacz obej­rzał się po izbie, jak­by dla spraw­dze­nia, aza­li ba­rył­ki z ni­czem nie ma pod sto­łem lub pod łóż­kiem, i prze­ko­naw­szy się, że ta­ko­wa nie znaj­du­je się nig­dzie, wy­szedł wraz z Fi­la­no­wi­czem.

Bo­tu­sza­ny obec­nie, po wznie­sie­niu te­atru i zbu­do­wa­niu kil­ku­na­stu do­mów mu­ro­wa­nych, nie od­zna­cza­ją się ani po­nęt­no­ścią po­zo­ru, ani też czy­sto­ścią nad­zwy­czaj­ną; cóż do­pie­ro w cza­sach owych! Było to mie­ści­sko duże i bar­dzo trud­ne. Uli­ce w zyg­za­ki słu­ży­ły za zbior­ni­ki dla śmie­cia, od­pad­ków i zde­chlin roz­ma­itych; po rynsz­to­kach sto­ją­ca a w gę­stą po­lew­kę zmie­nio­na woda wy­da­wa­ła won, nie ko­niecz­nie miłą; na da­chach, gon­ta­mi kry­tych, po­ra­stał mech, zaś tu i ów­dzie zie­le­ni­ła się tra­wa ni­kła i bla­da; wy­su­nię­te ostrzesz­ki da­wa­ły cień chod­ni­kom, wzdłuż któ­rych cią­gnę­ły się skle­py i na któ­rych znaj­do­wa­ły się otwo­ry do piw­nic, funk­cjo­nu­ją­ce w da­nych ra­zach na­kształt wil­czych do­łów, na­sta­wia­nych na sy­nów czło­wie­czych. W ogól­no­ści po­zór mia­sta przy­po­mi­nał wiel­ce Wschód ze stro­ny one­go chrze­ściań­skiej. Za­my­ka­nie żon nie rzu­ca­ło się w oczy; wi­dać nie­ja­ko było nie­obec­ność pier­wiast­ku mu­zuł­mań­skie­go w lud­no­ści, ale za to wi­dać było obec­ność ta­ko­we­go w po­rząd­kach i gu­stach.

Po­słu­gacz po­pro­wa­dził Fi­la­no­wi­cza na pra­wo, po­tem znów na pra­wo, da­lej na lewo i jesz­cze raz na pra­wo i wpro­wa­dził go na przed­mie­ście, za­peł­nio­ne dwo­ra­mi i dwor­ka­mi mniej lub wię­cej po­kaź­ne­mi. Z tych nie­któ­re zdra­dza­ły na­wet pre­ten­sje pa­ła­co­we a przy każ­dym wi­dzieć się da­wa­ły za­bu­do­wa­nia na po­miesz­cze­nie służ­by, koni, za­przę­gów i skła­dów róż­nych; przy każ­dym roz­sze­rzał się ogród drzew owo­co­wych. Przed­mie­ście to nie po­sia­da­ło cha­rak­ta­ru miej­skie­go; nie było jed­nak wsią, w tem zna­cze­niu, ja­kie do wy­ra­zu tego przy­wią­zu­je­my.

Bo­ja­ro­wie mul­tań­scy w po­li­tycz­nem i spo­łecz­nem na­ro­du swe­go ży­ciu od­gry­wa­li rolę, bar­dzo do roli szlach­ty pol­skiej po­dob­ną, róż­ni­li się jed­nak od tej ostat­niej pod tym wzglę­dem, iż za­miesz­ki­wa­li po mia­stach i mia­stecz­kach. Za­moż­niej­si ci­snę­li się do sto­li­cy, la Jesz, mniej za­moż­ni osia­da­li po sto­li­cach cy­nu­tów, uboż­si bu­do­wa­li so­bie dwor­ki po mie­ści­nach, byle nie miesz­kać na wsi. Do wsi czu­li wstręt nie­prze­zwy­cię­żo­ny. Nie zaj­mo­wa­li się tez go­spo­dar­stwem wca­le. Nie zaj­mo­wa­li się ni­czem zgo­ła. Bo­ja­ra od­zna­cza­ło i ce­cho­wa­ło próż­niac­two ab­so­lut­ne, bez­względ­ne, nie ma­sko­wa­ne po­zo­rem żad­nym. Jeść, spać, faj­kę pa­lić, kawę czar­ną pić, dul­cze­cy po kil­ka­dzie­siąt razy na dzień kosz­to­wać i na dy­wa­nie prze­sia­dy­wać: oto był ide­ał ży­wo­ta, do któ­re­go wzdy­chał Ru­mun każ­dy i któ­ry do prak­ty­ki za­sto­so­wy­wa­li bo­ja­ro­wie. Dla­te­go wieś wstręt­ną im była, jako na­strę­cza­ją­ca za­ję­cie ja­ko­weś, jak na­przy­kład: wy­glą­da­nie przez okno i przy­pa­try­wa­nie się jak ca­ra­nie pra­cu­ją. Bo­jar i od tego ucie­kał. O pra­cy żad­nej wie­dzieć nic nie chciał. Ma­jąt­ka­mi jego za­rzą­dza­li we­ki­ły; ro­bo­cizn do­glą­da­li wa­ta­wy i fi­czo­ry; on zaś od­da­wał się usta­wicz­ne­mu far­nien­te , zwa­ne­mu z tu­rec­ka ra­hat , a za­le­żą­cem na­tem, aże­by usta od­dy­mać, oczy wzno­sić i dło­nią so­bie żo­łą­dek gła­dzić. Ide­al­nem było ży­cie ich. Pę­dzi­li ta­ko­we w ob­ło­kach – w ob­ło­kach dymu ty­to­niu naj­wy­bor­niej­sze­go, któ­ry utrzy­my­wał ich w sta­nie cią­głe­go pół­sen­ne­go ro­je­nia, idą­ce­go w błę­ki­ty, za błę­ki­ty, a tak sub­tel­ne­go, iż tu na zie­mi nie po­zo­sta­wa­ło po nim śla­du tyle, co po prze­cho­dzie ko­ma­ra po wod po­wierzch­ni. Mowa tu o ko­ma­rach, po wo­dzie cho­dzą­cych.

Do­da­wać nie po­trze­ba, że cha­rak­te­ry­sty­ka po­wyż­sza od­no­si się do bo­ja­rów w ogó­le i nie za­prze­cza ist­nie­niu w ło­nie tej kla­sy wy­jąt­ków. Wy­jąt­ko­wo zda­rza­ły się po­mię­dzy nimi wy­pad­ki, wy­zna­ją­ce tę wia­rę, że pan Bóg stwo­rzył czło­wie­ka, wpraw­dzie na ob­raz i po­do­bień­stwo swo­je co do po­sta­ci ze­wnętrz­nej, nie na to jed­nak tyl­ko, aże­by jadł, pił i do góry brzu­chem le­żał. Do wy­rod­ków tego ro­dza­ju na­le­żał Gica Gier­gel, i dla­te­go za­pew­ne ho­spo­dar po­wie­rzył mu za­rząd cy­nu­ta bo­tu­szań­skie­go, zro­bił go ispraw­ni­kiem, to zna­czy, nadał mu urząd, od­po­wia­da­ją­cy urzę­do­wi pre­fek­ta we

Fran­cji, sta­ro­sty z przed roku 1848 w Ga­li­cji i gu­ber­na­to­ra w Ros­sji. W ispraw­ni­ka rę­kach kon­cen­tro­wa­ły się wła­dze: ad­mi­ni­stra­cyj­ne w ca­ło­ści, po­li­cyj­na w ca­ło­ści, fi­skal­na pra­wie w ca­ło­ści i są­do­wa w czę­ści. Był to ho­spo­dar w mi­nia­tu­rze.

Gica Gier­gel za­miesz­ki­wał w Bo­tu­sza­nach. Wstręt do wsi po­dzie­lał i on; róż­nił się jed­nak od bo­ja­rów w ogól­no­ści tem mia­no­wi­cie, że się ru­szał, że się oglą­dał, że w oczach po­sia­dał od­bły­ski ży­cia, że nie był mu­mią, ob­wi­nię­tą w ka­po­tę dłu­gą, ozu­tą w pan­to­fle, ubra­ną na gło­wie w koł­pak w for­mie grusz­ki, grub­szym koń­cem do góry ob­ró­co­nej, i ska­za­ną na to je­dy­nie, aże­by się jej z gęby wiecz­nie dy­mi­ło. Gier­gel cho­dził w ka­po­cie, w pan­to­flach, w koł­pa­ku, dy­mi­ło mu się z gęby jak in­nym, jak inni uda­wał po­waż­ne­go, przy wszyst­kiem tem ato­li miał w so­bie pier­wiast­ki ru­chu, któ­rym się pod­da­wał. Po­cho­dzi­ło to ztąd, że, jak po­wia­da­no, ży­cie dała mu Po­lka, od któ­rej się też i mowy pol­skiej na­uczył. Nie wiem, czy i o ile to praw­da? Po­wta­rzam com sły­szał, nie rę­cząc za praw­dzi­wość. Po­wia­da­no, że Gier­gel nie był­by ta­kim, gdy­by nie na­le­żał do rasy mie­sza­nej: oj­ciec Wę­gier, mat­ka Po­lka, on sam Moł­da­wia­nin, czy­li bo­jar; w owych bo­wiem cza­sach po­ję­cia miej­sco­we na­zwę kra­ju od­no­si­ły ści­śle do grun­tu, na­zwę na­ro­do­wo­ści do chłop­stwa, na­zwę zaś kla­sy wyż­szej spo­łecz­nej po­zo­sta­wia­ły w po­wie­trzu. Kraj zwał się Moł­da­wią; Ru­mun ozna­czał ca­ra­na, chło­pa, i uwa­żał się za wy­raz obe­lży­wy, bo­jar zaś był bo­ja­rem-pa­nem, na uży­tek któ­re­go stwo­rzo­nym zo­stał kraj i wszyst­ko, co na nim jest. Ru­mun­ja, Ru­mun, w zna­cze­niu oj­czy­zny i na­ro­du, są to wy­na­laz­ki póź­niej­sze, re­wo­lu­cyj­ne, przy­nie­sio­ne z za­gra­ni­cy przez mło­dzież, któ­ra za­ra­zą na­się­ka­ła w ob­co­wa­niu z Mi­che­le­ta­mi, Qu­ine­ta­mi, Blan­ca­mi, z emi­gran­ta­mi Po­la­ka­mi i tym po­dob­ny­mi zbrod­nia­rza­mi.

Gier­giel był bo­ja­rem, to jest, wie­dział, że Moł­da­wia jest kra­jem, jak Bo­tu­sza­ny cy­nu­tem; wie­dział, że Ru­mun jest ca­ra­nem, obo­wią­za­nym na bo­ja­ra pra­co­wać; o Ru­mu­nii żad­nej nie wie­dział nic i czuł do Po­la­ków skłon­ność ja­kąś, czy dla tego, że oj­ciec jego był Wę­grem, czy dla tego, że mat­ka jego była Po­lką, czy też… ot, tak so­bie, dla ni­cze­go, przez ka­prys pro­sty, jaki się przy­tra­fia lu­dziom w jego po­ło­że­niu, a na­wet i wy­żej od nie­go po­ło­żo­nym. Zna­ną jest prze­cie skłon­ność do Po­la­ków don­ny Mar­ji, pre­ten­dent­ki do ko­ro­ny por­tu­gal­skiej w roku 1833. Po­wia­da­ją, że hra­bia Cham­bord jest z wiel­ką dla Po­la­ków sym­pa­tją. Być więc bar­dzo może, że i Gier­giel, ispraw­nik bo­tu­szań­ski, ży­wił sym­pa­tję tego ro­dza­ju, a przy­najm­niej, że źró­dła onej od­no­si­ły się do przy­czyn, ma­ją­cych po­do­bień­stwo nie­ja­kie do tych, w któ­rych po­czę­ła się skłon­ność don­ny Mar­ji por­tu­gal­skiej i Hen­ry­ka V. Bądź co bądź jed­nak, fak­tem jest, że sprzy­jał Po­la­kom na­miest­nik Mi­cha­ła­kia­go Stur­dzy, ho­spo­da­ra ów­cze­sne­go, któ­ry by ich, z sa­tys­fak­cją całą, jak szczu­ry po­truł.

Do tego to ispraw­ni­ka zmie­rzał nasz Fi­la­no­wicz, po­prze­dza­ny przez po­słu­ga­cza z hanu.

Ispraw­ni­czi­ja znaj­do­wa­ła się we wła­snym Gier­gie­la domu, w nie­wiel­kiej od środ­ka mia­sta od­le­gło­ści. Bió­ra mie­ści­ły się w of­fi­cy­nie, pod do­zo­rem cy­ga­na, peł­nią­ce­go przy na­czel­ni­ku cy­nu­tu po­dwój­ną funk­cję, lo­ka­ja i po­wier­ni­ka – funk­cję o atry­bu­cjach sze­ro­kich, a tak nie­okre­ślo­nych, że był i wszyst­kiem i ni­czem: raz roz­ka­zy­wał urzęd­ni­kom wy­so­kim, pry­wy­di­to­rów z góry trak­to­wał, znów ta­le­rze po­my­wał i w bra­ku ście­rek, onucz­ka­mi lub czap­ką ta­ko­we ob­cie­rał. Zwał się Jowa. Po­słu­gacz z hanu przy­pro­wa­dził Fi­la­no­wi­cza do wrót ispraw­ni­czji, któ­ra roz­po­znać się da­wa­ła po her­bie pań­stwa, wy­ma­lo­wa­nym na de­sce okrą­głej, przy­bi­tym nad bra­mą wjaz­do­wą.

– Oto ta… – rzekł.

– Chodź­że da­lej… po­ka­żesz mi gdzie spraw­nik prze­by­wa…

– Za nic…

– Roz­py­tasz się… Ja ze służ­bą roz­mó­wić się nie po­tra­fię…

– Za nic… – była po­słu­ga­cza od­po­wiedź po­wtór­na..

– I cze­muż-to?…

– Jowa!…

– Co za Jowa!…

– Jowa i tyle… Idź sam da­lej, a gdy Jowę spo­tkasz, to…

– To co?…

Po­słu­gacz ra­mio­na­mi ści­snął.

– Chodź­że przy­najm­niej, żeby pierw­sze­go lep­sze­go za­py­tać, czy ispraw­nik w domu?…

– Nie, idź ty sam… ja wra­cam…

– Cóż?… bo­isz się?… spraw­ni­ka?….

– Jowa… – od­parł po­słu­gacz i upro­sić ię nie dał. Po­ka­zał jeno pal­cem na czło­wie­ka, któ­ry się na gan­ku po­ja­wił, rzekł o! – i od­da­lił się.

Czło­wiek, co się na gan­ku po­ja­wił, po­wierz­chow­no­ścią swo­ją zdra­dzał po­cho­dze­nie cy­gań­skie. Wi­dać to było z twa­rzy śnia­dej, z wło­sów kru­czych, z oczów jak wę­giel czar­nych, z zę­bów jak śnieg bia­łych. Ubior jego przed­sta­wiał mie­sza­ni­nę stro­ju miesz­czan moł­daw­skich i okry­cia ko­smo­po­li­tycz­ne­go, nie na­der sto­sow­nie do­bra­nych pod wzglę­dem ko­lo­rów i użyt­ku: miał, na­przy­kład, na so­bie dwie ka­mi­zel­ki, z któ­rych jed­na była ka­fta­ni­kiem moł­daw­skim w pa­ski cie­niut­kie, żół­te, bron­zo­we i bia­łe, wy­szy­wa­nym na pier­siach i na rę­ka­wach, dru­ga zaś zwy­kłą ka­mi­zel­ką eu­ro­pej­ską w krat­ki zie­lo­ne i czer­wo­ne, za­pi­na­ną na gu­zi­ki kształ­tu roz­ma­ite­go. Nogi miał bose. Na gło­wie ka­pe­lusz cy­lin­dro­wy z ga­lo­nem i z ko­kar­dą, li­be­ryj­ną. Fi­la­no­wicz z gie­stu po­słu­ga­cza do­my­ślił się, że musi to być ta­jem­ni­czy ów a groź­ny Jowa. Ja­koż był to on w rze­czy sa­mej; zmie­rzył Fi­la­no­wi­cza okiem z wy­so­ko­ści gan­ku i kie­dy ten sta­nął przed nim, za­py­tał go to­nem nie­chęt­nym:

– Czi po­ftic?…

Za­py­ta­ny od­po­wie­dział na­przód po fran­cuz­ku – cy­gan na to gło­wą wstrzą­snął; od­po­wie­dział na­stęp­nie po nie­miec­ku – cy­gan dał znak nie­ro­zu­mie­nia mowy tej; uciekł się w koń­cu do ję­zy­ka pol­skie­go:

– Czy pan ispraw­nik w domu?… Cy­gan za­py­ta­nia nie zro­zu­miał, mimo to usły­szaw­szy dźwię­ki mowy pol­skiej, na­tych­miast zmie­nił ton ob­cho­dze­nia się swe­go z przy­by­szem. Z nie­chęt­ne­go stał się grzecz­nym i uprze­dza­ją­cym, zdjął ka­pe­lusz i roz­ma­wiać po­czął na migi, uśmie­cha­jąc się uprzej­mie i do­da­jąc ust­nie wy­ra­zy ja­kieś, po­mię­dzy któ­re­mi o uszy Fi­la­no­wi­cza obi­ja­ły się czę­sto: bo­je­rul i ach, le­szi, le­szi­lor. Z ca­łej tej mi­micz­nej i ust­nej prze­mo­wy Fi­la­no­wicz do­my­ślił się, że cy­gan za­pra­sza go do środ­ka domu.

* * *

– Mało was tu jesz­cze!… – było pierw­sze sło­wo, któ­rem Gier­giel Fi­la­no­wi­cza przy­wi­tał, uka­zu­jąc mu gie­stem sie­dze­nie obok sie­bie i roz­ka­zu­jąc Jo­wie przy­nieść dul­cze­ców, wody, kawy i czu­buk.

– Że nas nie mało, i że tu się ścią­ga­my, toć nie my temu win­ni… – była Fi­la­no­wi­cza od­po­wiedź.

– Hm… to praw­da… Zką­dże Pan Bóg pro­wa­dzi?…

– Z Fran­cji…

– A… Nie z Ga­li­cji?…

– Przez Ga­li­cję prze­su­ną­łem się jeno…

Gier­giel spoj­rzał na Fi­la­no­wi­cza okiem ba­daw­czem i nie zna­la­zł­szy snać w nim nic, co by po­dej­rze­nie wzbu­dza­ło, ode­zwał się:

– To i jak­że… po­li­cja au­str­jac­ka od­wra­ca­ła chy­ba oczy od pana?…

– Je­cha­łem za pasz­por­tem, któ­ry – tu Fi­la­no­wicz się­gnął ręką w za­na­drze i po­dał ispraw­ni­ko­wi pa­pier, na czwo­ro zło­żo­ny – przy­no­szę z proś­bą o za­le­ga­li­zo­wa­nie..

Gier­gie­lo­wi oczy się roz­ja­śni­ły.

– O… tak, to lu­bię… – rzekł. Miej ty so­bie pasz­port ja­ki­kol­wiek, byle pasz­port… Ot, tak, to do­brze… Jak­że się pan na­zy­wasz?…

– We­dle pasz­por­tu?…

– A tak… Dla mnie to wy­star­cza…

– Al­fons Le­brun, han­dlarz wina.

– Wy­bor­nie, pa­nie Le­brun… Pan za­tem przy­by­wasz z wi­na­mi… z ja­kie­mi?… czy z temi, od któ­rych w gło­wach szu­mi, czy z temi, od któ­rych gło­wy spa­da­ją?

– Mam do wy­bo­ru… – od­rzekł Fi­la­no­wicz z uśmie­chem – dla jed­nych ta­kie, dla dru­gich owa­kie…

– Inne dla swo­ich a inne dla nie­swo­ich… To do­brze, to wiel­ce rzecz uła­twia… Przy­cho­dzisz pan do mnie i ofia­ru­jesz mi wina… ja­kie?

– Bor­de­aux, Bur­gund, Szam­pan… wino czer­wo­ne, wino bia­łe…

– Hm… to zna­czy, że nie uwa­żasz mnie za swe­go… A jed­nak­że ja po tro­sze wasz. Na­tem sa­mem miej­scu, na któ­rem pan sie­dzisz, sia­dy­wał Teo­fil… Znasz go pan, sły­sza­łeś o nim?… Jam go znał i ko­chał (tu głos ispraw­ni­ka wzru­sze­niem brzmiał)… ko­cha­łem go po­mi­mo, że do mnie przy­cho­dzi­li Po­la­cy, po­wia­da­jąc: "strzeż się go, to… de­mo­kra­ta…" De­mo­kra­ta? li­cho wie, co to zna­czy… Nie ro­zu­miem tego, po­mi­mo że, jak pan wi­dzisz, ispraw­ni­kiem je­stem; w każ­dym ra­zie nie jest to ani zło­dziej, ani roz­bój­nik; ko­cha­łem Teo­fi­la ja, ko­cha­li go cy­ga­ni moi, nie uwa­ża­jąc na to, że on de­mo­kra­ta… A pan?… czy i pan tak­że de­mo­kra­ta może?…

Pod­czas, kie­dy ispraw­nik mó­wił, Fi­la­no­wicz wy­do­był z za­na­drza pu­gi­la­res i otwo­rzył go na stron­ni­cę, za­pi­sa­ną od góry do dołu no­tat­ka­mi, ty­czą­ce­mi się sprze­da­ży win. No­tat­ki pi­sa­ne były atra­men­tem czar­nym. Fi­la­no­wicz wy­do­był z kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki fla­szecz­kę, żół­ta­wym pły­nem na­peł­nio­ną i moc­no ko­recz­kiem za­tknię­tą; wy­do­był oraz pen­zlik ma­lut­ki; po­czem fla­szecz­kę ode­tkał, pen­zlik w pły­nie umo­czył i po­wiódł nim po no­tat­kach wzdłuż, wiersz po wier­szu. Po­wo­dze­nie to ten spra­wia­ło sku­tek, że pi­sa­nie czar­nym atra­men­tem w oczach ni­kło a z po pod nie­go wy­sta­wa­ło pi­sa­nie atra­men­tem błę­kit­nym. Ispraw­nik mó­wiąc, pa­trzał z uko­sa na ope­ra­cję tę. Gdy śla­dy atra­men­tu czar­ne­go zni­kły zu­peł­nie, wy­szedł przy koń­cu stron­ni­cy pod­pis: "Teo­fil". Gier­giel za­wo­łał.

– To on!… jego pod­pis, jego pi­smo!…

Fi­la­no­wicz pu­gi­la­res mu po­dał.

"Upra­sza się da­wać oka­zi­cie­lo­wi ni­niej­sze­go wia­rę taką samą iak mnie"… – od­czy­tał ispraw­nik.

– Jego pod­pis, jego pi­smo… – po­wtó­rzył i dłoń do uści­sku Fi­la­no­wi­czo­wi po­dał.

Pi­sa­nie no­si­ło datę roku 1845.. Data ta ude­rzy­ła Grier­gie­la.

– Prze­wi­dy­wał więc, co go spo­tka… – rzekł:

– Rzecz nie­trud­na do prze­wi­dze­nia… Gdzie drwa rą­bią…

– Tam trza­ski lecą… – do­koń­czył ispraw­nik. I pan za­tem prze­wi­du­jesz, że pana coś po­dob­ne­go spo­tkać może?

– Zo­sta­wi­łem w Pa­ry­żu te­sta­ment, po­dob­ny temu – od­parł Fi­la­no­wicz, ocza­mi na pu­gi­la­res wska­zu­jąc. Jest to pro­sta prze­zor­ność…

– O wy!… pa­no­wie!… Po­la­cy!… – za­wo­łał Gier­giel. Le­ci­cie w ogień niby ko­ma­ry i na­zy­wa­cie to prze­zor­no­ścią… Pięk­na mi prze­zor­ność!… Ha! kto wie jed­nak, czy ra­cja w koń­cu nie po wa­szej po­zo­sta­nie stro­nie… Ja nie wiem o ni­czem, po­mi­mo żem ispraw­nik… Wiem tyl­ko, ie kie­dy wy po­dob­ne zo­sta­wia­cie te­sta­men­ta, to wam i sam dja­beł chy­ba rady nie da… Hm… No po­wiedz­że mi pan, co my­ślisz?… jaki Teo­fi­la cze­ka ko­niec?…

– Taki jak Ko­nar­skie­go…

– Ko­nar­skie­go?… a!… tego, co to go Mo­ska­le?

– Roz­strze­la­li…

Ispraw­ni­ko­wi krew z twa­rzy ustą­pi­ła. Pa­trzał przez chwi­lę na Fi­la­no­wi­cza w mil­cze­niu, w koń­cu rzekł:

– Może jed­nak… może… ja­koś… cud… Fi­la­no­wicz ra­mio­na­mi ści­snął i od­parł:

– Pora cu­dów prze­mi­nę­ła bez­pow­rot­nie… Nie spo­dzie­wa­my się żad­nych; spo­dzie­wa­my się na­to­miast tego, na co li­czy ro­bot­nik każ­dy: wy­na­gro­dze­nia za pra­cę… Pra­cu­jem więc, obo­wią­zek nasz peł­ni­my.

– Po­świę­ca­cie się, ofia­ry da­je­cie – prze­rwał Gier­giel.

– Da­je­my ofia­ry obo­wiąz­ko­we, to jest ta­kie, któ­rych gdy­by­śmy nie da­wa­li, nie mie­li­by­śmy pra­wa wy­na­gro­dze­nia się spo­dzie­wać… Nie są to więc ofia­ry, ści­śle rzecz bio­rąc… Ofia­ry!… ofia­ry!… Nad­uży­wa się wy­ra­zu tego, pa­nie ispraw­ni­ku…

– Hm… to rzecz wa­sza… od­parł Gier­giel. Do mnie to nie na­le­ży… Do mnie na­le­ży tyl­ko, za­wi­zo­wać panu pasz­port i….

– I co?

– I pa­trzeć na pana ot tak…

Dłoń do oczów pod­niósł i spoj­rzał na Fi­la­no­wi­cza przez roz­sta­wio­ne sze­ro­ko pal­ce.

– Pan prze­cież nie zu­peł­nie tak na Teo­fi­la pa­trza­łeś..

– To jest… to… wi­dzisz pan: jest we mnie dwie na­tu­ry, urzę­do­wa i czło­wie­cza… Jako ispraw­nik pa­trzę przez pal­ce, jako czło­wiek…

Po­my­ślał przez chwil­kę i krzyk­nął:

– Jowa!…

We drzwiach po­ja­wił się cy­gan.

– Ka­ru­ca i ko­nie!… – rzekł to­nem roz­ka­zu­ją­cym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: