Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ostateczna rozgrywka. Bordertown. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostateczna rozgrywka. Bordertown. Tom II - ebook

Detektyw inspektor Kari Sorjonen wraz z rodziną przeniósł się do Lappeenranty, rodzinnego miasta swojej żony Pauliiny, aby uciec od ciężkiej pracy w policji w metropolii helsińskiej. Sorjonen otrzymał pracę jako detektyw inspektor w Jednostce Specjalnej do spraw Niebezpiecznych Przestępstw i świetnie się rozwijał, choć jego praca nie jest spokojniejsza od wcześniejszej.

Pewnego ranka córka detektywa, Janina budzi się zakrwawiona w żaglówce na środku jeziora Saimaa. Policja przybywa na miejsce, aby zbadać łódź, na której znajdują martwego mężczyznę. Wszystkie znaki – krew pod paznokciami, ślady walki i agresywne zachowanie Janiny w poprzednich dniach – wskazują na jej winę i zostaje aresztowana pod zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci. Sorjonen jako jedyny wierzy w niewinność córki, jednak nie wolno mu prowadzić śledztwa w sprawie zbrodni. Wkrótce Janina zaczyna podejrzewać własną winę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7899-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Prolog

Mam pięć sekund na spełnienie rozkazu. Jeżeli stawię opór, umrę.

Ze wszystkich sił próbuję opanować drżenie ręki, ale na próżno. Trzymam w niej strzykawkę, której zawartości daleko do lekarstwa.

Czas jakby stanął w miejscu. Opuszczam rękę. Ostrze igły wdziera się już pod nieskazitelnie gładką skórę w zgięciu łokcia i dociera do żyły.

Nieoczekiwanie przez głowę przelatują mi obrazki z minionych lat: Janina ubrana w śpiochy w zwierzątka z wyprawki, Janina z nitką spaghetti na czole w krzesełku do karmienia, Janina, ja i podarowany jej na urodziny rower na parkingu przed domem w środku nocy – nie chciała zsiąść z siodełka, póki nie nauczyła się utrzymywać równowagi bez bocznych kółek. Wtedy jej upór działał mi na nerwy, teraz to wspomnienie jest prawdziwą perełką.

Wreszcie ostatnia wiosna: Janina, która prezentuje się jako elegancka panna na balu klasy przedmaturalnej. W programie był także walc z ojcem. Podczas tańca strasznie się denerwowałem – liczyłem kroki, uważałem na przepiękną suknię Janiny, a wysłużony garnitur potwornie mnie cisnął. Dumę poczułem z opóźnieniem, po powrocie na miejsce na widowni w sali gimnastycznej. Myślałem, że wszystko pokręciłem, ale Pauliina od razu mnie objęła i wcisnęła do ręki chusteczkę.

Moja profesja sprawiła naszej rodzinie wiele kłopotów i troski, ale jeszcze nigdy nie doszło do czegoś podobnego. Do tej pory tylko mi grożono, teraz słowa przeszły w czyn.

Czuję szturchnięcie w kark. Czas się kończy.

Praca weszła mi z butami w życie prywatne.

Muszę otruć własne dziecko.ROZDZIAŁ 1

1

– Cudownie! – chichoczę i uśmiecham się szeroko niczym naćpany Kot z Cheshire. Nie mam z tym problemu, ponieważ wypiłem już swoją porcję szampana.

– To od nas wszystkich – wyjaśnia Pauliina.

Siedzę na honorowym miejscu przy stole i omiatając wzrokiem wszystkich zgromadzonych, staram się wyrazić im wdzięczność: Pauliinie, Janinie, Lenie, Katii, Nikowi, Tainie – całej mojej rodzinie i najbliższym kolegom z pracy.

– Stokrotne dzięki, jesteście wspaniali!

Wybuchają śmiechy i okrzyki radości, w powietrzu latają dowcipy z brodą. Z całego serca staram się nie wypaść z roli jubilata, ale powoli opadam z sił. Już bolą mnie kąciki ust, kręci mi się w głowie, nie mogę złapać tchu.

Bycie w centrum zainteresowania przez tyle godzin to dla mnie za dużo. Mimo wypitego szampana sytuacja mnie przytłacza. W popłochu chwytam łyżeczkę i ładuję na nią trochę tortu z talerza. Ciasto natychmiast więźnie mi w tchawicy. Przez chwilę pokasłuję, a z oczu lecą mi łzy. Kiedy odzyskuję głos, rzucam najweselej, jak tylko potrafię:

– A teraz zmiatajcie, nic tu ciekawego nie ma. Stary dziad opycha się tortem.

Pauliina, moja kochana żona i anioł stróż, wyczuwa autentyczną bezradność w moim głosie i zachęca wszystkich, by dolali sobie kawy i koniaku.

Kiedy otaczający mnie tłum wreszcie się przerzedza, biorę do ręki duże pudełko ozdobione logo w kształcie jabłka. Właściwie niepotrzebna mi nowa komórka. Już teraz przeraża mnie myśl o nauce kolejnego systemu.

Jednak mogłoby być gorzej. Pięćdziesięcioletnim jubilatom kupuje się różne zabawne prezenty – laskę, lupę, kilogram wosku do wąsów i bon do studia tatuażu. Wszystkie te zagrożenia szczęśliwie mnie ominęły.

Zdzieram folię, zastanawiając się, jak się otwiera to pudełko. Opakowanie jest wykonane starannie i tak ścisłe, że nie mogę znaleźć żadnej szczeliny. Znów posiałem okulary – najpewniej w samochodzie, piwnicy albo w lodówce – tam właśnie znalazła je ostatnio Pauliina, oczywiście musiałem się nasłuchać na ten temat.

Postanawiam potrząsnąć pudełkiem w nadziei, że puści w szwach.

Janina siada obok mnie.

– Wszystkiego najlepszego, tatuśku – mówi i patrzy na moje próżne wysiłki. Kątem oka dostrzegam, że filmuje mnie komórką. Nie jestem w nastroju do pozowania. Wreszcie pyta: – Co ty wyprawiasz?

– Próbuję otworzyć prezent.

Katia, najlepsza przyjaciółka Janiny, siada obok mnie z drugiej strony. Jako że obie wyssały nowe technologie z mlekiem matki, zaczynają mi tłumaczyć, jak się posługiwać smartfonem. To nie jest zwykła cegła Nokii, którą wyrzuca się na stół z pudełka i po prostu włącza. Otwarcie opakowania to podobno rytuał, obrzęd przejścia do wyznawców Apple’a.

– Na YouTubie są tysiące nagrań z unboxingu – mówi Janina. – Ludzie chwalą się tam opakowaniami.

– Mogą je obejrzeć też ci, których nie stać na takie gadżety – dodaje Katia.

Patrzę na nie ogłupiały.

– Unboxing?

Janina bierze ze stołu swój telefon i pokazuje mi wideo. Jakiś nerd rozpakowuje komórkę. Jego głos aż drży z emocji. Przecina plastik ostrym nożem. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że można to zrobić paznokciem. Powstałe w ten sposób płaszczyzny rozchyla z namaszczeniem na boki, jakby to były płatki kwiatu. Nastrój pozostałej części nagrania jest podobny. Chłopiec powoli otwiera pudełko, wyjmuje instrukcję obsługi i inne akcesoria i po kolei ustawia wszystko na stole, z przejęciem komentując każdą rzecz.

– Dosyć – mówię. Łapię pudełko i macham nim, jakby to była butelka, z której chcę wytrząsnąć resztki keczupu.

– Źle się do tego zabierasz – tłumaczy Janina. – Powinieneś najpierw powąchać to opakowanie, a potem zachwycić się każdym szczegółem. To najdroższy model, trzeba go docenić.

– Otwarcie pudełka jest jak japońska ceremonia picia herbaty – dodaje Katia. – Najpierw trzeba się napawać naczyniem, z którego będzie się piło.

Zaczynam się irytować.

– Czy słyszałyście o konsumpcjonizmie i jego wpływie na naszą planetę?

– Już się tak nie denerwuj – uspokaja mnie Janina. – Wiemy to wszystko, ale pięćdziesiątkę ma się tylko raz w życiu.

– Jesteś na półmetku setki – mówi Katia. – To szacowny wiek. Ciesz się nim.

Nie jestem pewien, czy sobie ze mnie nie drwią. Dzisiejsza młodzież aż za dobrze opanowała sztukę ironii. Odstawiam paczkę na stół przede mną.

– Same to sobie otwierajcie. Napawajcie się, ile możecie.

Dziewczyny zabierają się do tego, wzdychając z zachwytem. Najprawdopodobniej przesadzają tylko po to, żeby mnie jeszcze bardziej rozdrażnić. Nie daję się sprowokować do kazania na temat pułapek hedonistycznej konsumpcji.

– Spójrz na ładowarkę – mówi Katia.

– Opływowa – odpowiada Janina. – A adapter!

– Stylowy. Tutaj się podłącza słuchawki.

– Ach.

– Och.

I tak dalej. W końcu telefon ląduje na stole, a dziewczyny pomagają mi go włączyć. Janina ściąga aplikacje, bez których podobno już nie będę mógł się obejść. Na próbę przesyła mi wideo, na którym w pocie czoła i bez sukcesu próbuję rozerwać opakowanie. Moja skóra składa się jak harmonijka. Z roku na rok coraz bardziej przypominam prajaszczura, a coraz mniej człowieka, na szyi porobiły mi się fałdy jak u indora.

Telefon jest ogromy. Bezskutecznie staram się go wcisnąć do kieszeni dżinsów, najwyraźniej potrzebna mi będzie torebka. Przez większość czasu będę też musiał targać ze sobą małą komórkę służbową.

Muszę stawić czoła technologii.

– Jak się z tego dzwoni? – pytam.

Dziewczyny patrzą na mnie jak na idiotę.

– Nikt już nie dzwoni – oznajmia Janina.

– Tym się wysyła zdjęcia i wideo – wtóruje jej Katia.

Teraz to mnie próbują zrobić w konia. Jestem tego pewien. Równocześnie przyznaję po namyśle, że już dawno nie słyszałem, żeby Janina rozmawiała przez telefon. Wewnętrzna komunikacja w naszej rodzinie niemal niezauważalnie przestawiła się na esemesy.

– Jeżeli to coś pilnego – wyjaśnia Janina – można zostawić wiadomość głosową.

Dziewczyny jeszcze raz składają mi życzenia, a potem wychodzą z kuchni i zostawiają mnie w rozterce. Dawno temu jeden z operatorów wykorzystał w swojej reklamie myśl, że dzięki telefonom komórkowym Finowie będą mogli sobie więcej powiedzieć. Jak mało wtedy wiedziano.

Spoglądam na telefon wielkości deski do krojenia i ogarnia mnie tęsknota za poprzednim milenium. Wiele rzeczy było wtedy jaśniejszych, przynajmniej tak mi się zdawało. Czas nie był tak ograniczony jak teraz, ludzie nie zawsze byli pod telefonem. Godziny pracy zamieniały się w czas wolny z chwilą opuszczenia budynku fińskiego CBŚ. Przynajmniej zazwyczaj.

Kuchnia jest podejrzanie pusta.

Pauliina na pewno szepnęła już gościom, że trzeba mnie na chwilę zostawić samego. To już raczej nie budzi zdumienia w naszych nowych przyjaciołach. Zdążyli się przyzwyczaić do moich aspołecznych zachowań.

Pierwszy rok w Lappeenrancie przeleciał jak z bicza strzelił – jak to zwykle bywa u ludzi w średnim wieku. Odkąd rozpoczęliśmy nowe tysiąclecie, roczniki wydają się zafałszowane – straciły swoje znaczenie, to tylko prędko przebiegające serie cyfr, do których nie ma się kiedy przyzwyczaić, bo zastępują je nowe. Dawniej można było tyle zrobić w ciągu dwunastu miesięcy, nie prześlizgiwały się jak film w przyspieszonym tempie. Stanowiły prawdziwy rok, a nie jakiś tam numerek.

Latem 1994 roku Pauliina i ja zamieszkaliśmy razem, nasza miłość płonęła jak pola naftowe. Na urlop pojechaliśmy ze skromnym budżetem do Norwegii. Pożyczyliśmy od moich rodziców starego dostawczaka i spaliśmy na materacu w bagażniku. Noce były chłodne, ale nam to nie przeszkadzało. Mieściliśmy się do jednego śpiwora. Pamiętam, jak siedziałem na kamieniu gdzieś pod Narvikiem, a Pauliina zbierała kwiaty. Czas się wtedy zatrzymał, nadal widzę uśmiech szczęścia na jej twarzy, kiedy się odwraca, żeby na mnie popatrzeć. Mam ten obraz przed sobą, jakby wyjęty z kadru, mógłbym policzyć zmarszczenia na jej bluzce albo piegi na nosie. Mam nadzieję, że będę to tak dokładnie wspominać także w bujanym fotelu w domu starców. Także jesień tamtego roku doskonale zapadła mi w pamięć. Nasze długie, niespieszne spacery po parku Centralnym. W weekendy pakowaliśmy prowiant i jechaliśmy autobusem do Parku Narodowego Nuuksio pod Helsinkami. Piekliśmy kiełbaski nad ogniskiem i zachwycaliśmy się kolorami liści.

Naturalnie z czasem nic się nie stało. Zegar atomowy tyka jak zawsze.

To ze mną jest problem, z tym nieuchronnym starzeniem się. W tym wieku coraz rzadziej coś może człowieka zaskoczyć – jak taka powalająca z nóg miłość – i sprawić, by czas znów się zatrzymał. Dni przeciekają przez palce, nie zostawiając żadnych śladów. A to, że życie przeniosło się do świata cyfrowego i pędzi coraz szybciej, nie ułatwia sprawy. Boję się, że pokolenie Janiny nigdy nie będzie zdolne do niespiesznej kontemplacji świata, jak to robiliśmy z Pauliiną. Młodzi ludzie powinni mieć poczucie nieograniczonej ilości czasu i nieskończonych możliwości, droga powinna biec aż po horyzont. Choć poczucie nieograniczonych możliwości jest pozorne, stanowi jednak wspaniałe i ważne doświadczenie.

Mimo że żyjemy w straszliwym pędzie, uważam ten rok za udany. Decyzja o przeprowadzce okazała się strzałem w dziesiątkę. W Helsinkach wypaliłbym się w ciągu kilku miesięcy. Cały młyn zaczął się od diagnozy raka u Pauliiny. Wiadomość o narośli na mózgu mojej żony sprawiła, że nasiliły się u mnie ataki paniki – nie mogłem znieść atmosfery przygnębienia w pracy, ponieważ towarzyszyła mi także w domu. Nie mogłem od niej uciec. Poranki sprawiały coraz większą trudność, każdy koszmar z pracy wgryzał się natychmiast pod skórę. W tym stanie nie potrafiłem dać należytego wsparcia żonie i córce. Zaczął się najczarniejszy czas w moim życiu. Odzyskałem równowagę dopiero po operacji Pauliiny, po rozpoczęciu rekonwalescencji i przygotowań do przeprowadzki.

W ostatecznym rachunku zysków i strat z nowego miejsca zamieszkania przeliczyłem się tylko w jednym: z zawodowego punktu widzenia Lappeenranta wcale nie okazała się tak spokojnym miasteczkiem, jak to sobie wyobrażałem. Tutaj też wychodziła na jaw ciemna strona gatunku ludzkiego. Cień, przed którym nie można uciec. Ale teraz potrafię się jej przeciwstawić, ponieważ odzyskałem ochronę przed beznadzieją – spokojne życie rodzinne.

Wciąż co prawda nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu. Odnaleziona równowaga jest zbyt dobra, aby mogła być prawdziwa, tak duży jest kontrast między obecnym a minionym stanem rzeczy. Kiedy mam zły dzień, po nieprzespanej z powodu spraw zawodowych nocy często sprawdzam w sieci symptomy choroby, która dotknęła Pauliinę, i jeszcze raz czytam przysłane pocztą epikryzy. Jakbym na siłę szukał źródła strachu i troski, czegoś, w co można wdepnąć. Jakbym chciał wszystko zniweczyć i wepchnąć siebie z powrotem w otchłań. Czasami troski przeradzają się w obsesję. W takich chwilach zdarzało mi się robić rzeczy, z których nie jestem dumny.

– No, lepiej ci? – woła od progu Pauliina. Przygląda mi się uważnie, a potem pyta, o czym myślę. Najwyraźniej mam poważną minę.

– O życiu – odpowiadam. – Chyba można na to pozwolić jubilatowi z okazji okrągłej rocznicy.

– Ależ oczywiście. Wróć między ludzi, jak już skończysz. Gościom się nie spieszy, otworzyłam butelkę calvadosu.

Pauliina odwraca się i chce wyjść. Widocznie zachowałem się bardzo arogancko, a przecież nie chciałem.

– Nie odchodź – proszę.

Pauliina się zatrzymuje. Wstaję i podchodzę do niej.

– Kocham cię – wyduszam na fali emocji.

W tej samej chwili odczuwam, że brak mi tu jeszcze Janiny.

– Mamy taką wspaniałą córkę – dodaję. – Zawołajmy ją i powiedzmy jej o tym. Zróbmy sobie tutaj w sekrecie rodzinne spotkanie.

– Nie ma mowy. Dziewczyny poszły na miasto.

– Wyślijmy jej wiadomość głosową – proponuję. – Zapunktuję u niej jako hipsterski tata.

Wyciągam komórkę i zaczynam jeździć palcem po wyświetlaczu. Pomimo braku okularów udaje mi się otworzyć właściwą aplikację, ale z rozpoczęciem nagrania nie idzie już tak łatwo. Tekst i ikonki są nieprzyzwoicie małe.

Pauliina staje obok mnie. Trzeba jej uczciwie oddać, że przynajmniej nie śmieje się na głos.

– Mogę pomóc?

– Poradzę sobie.

Ona jednak nie może się powstrzymać.

– Wybierz Janinę jako odbiorcę. Naciśnij tutaj.

Odpycham jej rękę.

– Sio.

Chrząkam, włączam nagrywanie i możliwie beztroskim głosem rutynowego użytkownika mediów społecznościowych mówię:

– Cześć, Janino. Tu tata i mama. Chcieliśmy ci powiedzieć, że bardzo cię kochamy. Jesteś dla nas bardzo ważna.

Pewnym ruchem dotykam wyświetlacza i wysyłam wiadomość.

– No. I co ty na to?

– Świetnie ci poszło.

– Twój mąż to nie matuzalem. Pięćdziesiątka to nowa czterdziestka.

– Wszystko na to wskazuje.

Komórka wibruje i wydaje ciche piknięcie. Płoszę się, ale nie wypuszczam telefonu z dłoni.

Na wyświetlaczu pojawia się rząd płaczących ze śmiechu buziek i tekst „wspaniały filmik, tatusiu”. Mija chwila, zanim dociera do mnie, że gapiąc się na wyświetlacz, nagrałem wbudowaną kamerką w absolutnie niekorzystnym ujęciu od dołu swoją pomarszczoną, porytą zmarszczkami twarz wykrzywioną w grymasie: zmrużone oczy, spomiędzy warg wystaje koniuszek języka – dowód największego skupienia. Makabryczny widok. Janina na pewno nie będzie mogła się oprzeć i wrzuci to do sieci.

Większość gości chyba wkrótce będzie się zbierać do domu, najwyższy czas, żebym wziął na siebie obowiązki gospodarza.

– Gotowy? – pyta Pauliina.

Spoglądam na nią i przyznaję, że najchętniej zostałbym z nią w kuchni.ROZDZIAŁ 2

2

Nieoczekiwanie wyszło słońce. Przez całe popołudnie w ogóle nie było go widać, a teraz postrzępione deszczowe chmury rozwiał porywisty wiatr. Niebo rozpogodziło się, ukazując zachód słońca. Nagła jasność zdawała się zaskakiwać całą przyrodę. Ptaki, które w szarości siedziały cicho, teraz rozćwierkały się w nadbrzeżnej brzezinie.

Ukośne promienie przebijały się przez korony drzew i wpadały przez okna do samotnego domku letniskowego ukrytego w zakolach strumyka. Zdawało się, że szyby falują na wietrze. Minęła chwila, a potem drzwi chatki otworzyły się i na ganek wyszedł posiwiały na skroniach mężczyzna w średnim wieku. Oparł się o balustradę i spojrzał w niebo, które nabrało pomarańczowej barwy. Brzuchy chmur z minuty na minutę nabierały coraz bardziej fioletowego odcienia.

Mężczyzna odetchnął głęboko. Na jego twarzy malowało się zadowolenie i wewnętrzny spokój. Zszedł niespiesznie po schodach i skierował się do sauny na brzegu. Po drodze schylił się, żeby zerwać parę jagód. Wyprostowanie się sprawiło mu nieco kłopotu: złapał się za krzyż i cicho jęknął.

Drzwi do sauny skrzypnęły i wkrótce z komina wznosiły się obłoki dymu. Mężczyzna wyszedł z sauny, trzymając po jednym wiadrze w każdej ręce. Zszedł na brzeg jeziora i ostrożnie, na nieco rozstawionych nogach dotarł na koniec starego, rozklekotanego pomostu. Tam przyklęknął i napełnił wiadra. Kiedy się podnosił, jakiś dźwięk przykuł jego uwagę; zatrzymał się i nasłuchiwał.

– Kruk – powiedział z uśmiechem.

Zaniósł wiadra do sauny. Teraz z komina wyleciał w niebo potężny, ciemnoszary dymny pomnik. Sauna będzie gotowa za godzinę. Mężczyzna zamierzał poczekać na werandzie, oglądając zachód słońca. Uwielbiał spędzać wolne chwile w domku nad jeziorem – przez ostatnie dwadzieścia lat wcale nie znudził się widokiem, jaki się z niego roztaczał, wprost przeciwnie: za każdym razem odkrywał w nim coś nowego. Nie było tu nic, co mogłoby zakłócić spokój. Wszystkie zbytki zostały w mieście, z telewizorem i komórką na czele.

Mężczyzna wysłuchiwał codziennie jedynie prognozy pogody w radio. Raz przypadkiem trafił na audycję o tym, jak uprościć sobie życie. Wygadany redaktor nazywał to downshiftingiem, wycofaniem. Mężczyznę strasznie to rozśmieszyło. Jego zdaniem uczestnicy programu dalecy byli od wycofania. Gdyby mniej się mądrzyli w miejscach publicznych, byliby o wiele bliżej celu.

Mężczyzna szedł do domku. Noszenie ciężkich wiader zrobiło swoje, musiał się zatrzymać na środku ścieżki i wyprostować plecy. W tej samej chwili zauważył coś dziwnego na ganku – szybki refleks świetlny spowodowany jakimś nagłym ruchem. Jednak cienie były zbyt mroczne i nawet mrużąc oczy, nie można było dojrzeć, co kryje się w kącie werandy.

Mężczyzna nieświadomie przyspieszył kroku. Kiedy przyjeżdżał do domku, nigdy nie zamykał drzwi. Nie było się tu czego bać, co najwyżej włamywaczy, jeżeli w ogóle byliby w stanie trafić w to miejsce po wąskich, pogmatwanych leśnych drogach. Także nocna ciemność była tutaj jak stary druh, pomagała wydobyć na niebie tysiące gwiazd i smugę Drogi Mlecznej.

Na werandzie nie było widać nikogo. Wszystko wyglądało jak wcześniej – książka, puszka piwa, popielniczka i fajka z drewna różanego znajdowały się na swoich miejscach. Co prawda przymocowana przez żonę do okapu wisząca doniczka nieco się chwiała, ale to na pewno za sprawą wiatru. Mężczyznę rozbawił własny popłoch, usiadł na swoim stałym miejscu, w wyplatanym fotelu. Słońce mieniło się wśród brzóz, wkrótce miało zatonąć w jeziorze i oblać wodę tą samą czerwienią, która pokryła niebo.

Po chwili mężczyznę naszła myśl, że jednak nie jest sam. Trudno mu było pojąć, skąd wzięło się to narastające, gęstniejące w nim uczucie, które w końcu zamieniło się w pewność. Chodziło wyłącznie o przekonanie, zwierzęcy instynkt.

Wstał i pchnął drzwi do domku.

Na kanapie ktoś siedział.

Intruz był najwyraźniej całkowicie rozluźniony, zarzucił jedną nogę na drugą i sprawiał wrażenie, jakby na coś czekał, rękę położył na oparciu mebla. Kompozycja była tak dziwna, że przez chwilę mężczyzna nie wiedział, czy to aby nie sen.

– Upojny wieczór – powiedział z uśmiechem nieznajomy.

Mężczyzna nie umiał na to odpowiedzieć. W popłochu rozważał różne możliwości. Intruz sprawiał wrażenie porządnego, przyzwoitego człowieka, nie wyglądał na włamywacza. Możliwe, że zaszła pomyłka. Boczne drogi nie miały nazw, zeszłego lata na podwórze zabłądził samochód z całą rodziną – nawigacja źle ich pokierowała.

Mężczyzna odchrząknął i zaczął:

– To najwyraźniej jakieś nieporozumienie. Sąsiad mieszka jakieś dwa kilometry stąd i…

Obcy przyłożył palec wskazujący do ust. Mężczyzna umilkł zmieszany.

– Kukułeczka kuka. Słyszysz?

Mężczyzna obrócił głowę w stronę otwartych drzwi. Nic nie usłyszał. Kiedy znów popatrzył w kierunku intruza, ten stał zdecydowanie zbyt blisko. Mężczyzna poczuł się nieswojo.

– Od razu przestała – powiedział przepraszająco nieznajomy. – Chyba wiesz, co to oznacza.

W tej samej chwili podniósł rękę i zaatakował nią niczym wąż.

Mężczyzna poczuł ukłucie na szyi. Podniósł dłoń i otarł skórę. Na palcach nie było krwi.

W tej samej chwili kontury nieznajomego zaczęły się rozmazywać. Tylna ściana domku zbliżała się do niego w zastraszającym tempie. W jego polu widzenia pojawiły się kolorowe, prędko ciemniejące fale. Wkrótce pozostały z nich tylko fiolet i czerń.

– Nie bój się – dobiegł go z daleka głos nieznajomego. – Ja się tobą zajmę.ROZDZIAŁ 3

3

W młodości na obowiązkowych przyjęciach zapijałem zmieszanie do nieprzytomności. W gruncie rzeczy nie była to świadoma strategia – po prostu w zdenerwowaniu piłem tak długo, aż wreszcie stres spowodowany tłumem i hałasem na chwilę znikał. Tym samym na jakieś czterdzieści pięć minut stawałem się lwem salonowym. Następnego dnia zawsze miałem potwornego kaca i mocno żałowałem tego, co zrobiłem, ale były też dobre strony takich sytuacji: w sylwestra 1993 roku udało mi się we właściwej chwili otworzyć usta i zagaić rozmowę z Pauliiną. Wieczór zakończył się sukcesem – wymieniliśmy się numerami telefonów.

Najwyraźniej do pięćdziesiątki nie przeszło mi to zapijanie stresu.

Noc jeszcze młoda, a ja w popłochu tak się upiłem, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Wątpię, żeby ktokolwiek miał mi to za złe. Poza tym najgorsze już za mną: z gości pozostali tylko Niko i Lena, moi najbliżsi współpracownicy. Nareszcie mogę się wyluzować. Przekręcam lewarek przy fotelu i wysuwam podnóżek. Odchylam się mocno na oparciu. Niemal leżę na plecach niczym w fotelu dentystycznym.

– Czy ja już wam kiedyś mówiłem – wypalam odważnie, spoglądając na czujnik dymu przypominający muchę – że jesteście doskonałym zespołem? Nigdzie nie ma lepszych pracowników.

– W zasadzie powinnam się już zbierać – mówi Lena.

– Ja też. – Niko podrywa się z krzesła.

Prostuję się w fotelu.

– Jeszcze nie! – krzyczę. Pauliina patrzy na mnie zdziwiona. – Nalejcie sobie kawy i calvadosu – zachęcam. – Porozmawiajmy jeszcze.

Nadeszła faza lwa.

Jednym susem wstaję i pędzę do kuchni. Zaczynam nastawiać nasz nowiusieńki ekspres do kawy. W Helsinkach chłeptaliśmy to, co akurat zdołał z siebie wycisnąć nasz dogorywający grat przelewowy. Teraz w przygotowywanie kawy wkładamy więcej czasu i zapału, a automat rozmiarów małej zamrażarki też wcale nie był tani. Janina mówi, że przesadzamy, ale i ona nie pogardzi ozdobionym mleczną pianką latte macchiato ze świeżo zmielonych ziaren.

Zanoszę espresso do salonu i stawiam ostrożnie na stoliku – obchodzę się z nim delikatnie, jakbym miał do czynienia z pisklętami. Potem szczodrze rozlewam calvados do kieliszków. Pauliina gdzieś zniknęła, ale i ją uwzględniam w kolejce.

Łapię się na tym, że mówimy o pracy. Pytam, co sprawiło, że wstąpili do policji. Odpowiedzi są zdawkowe, Niko rzuca stary dowcip o wąskim, ale długim chlebie publicznym. Lena też coś kręci, chociaż normalnie wali prosto z mostu. Ciekawie byłoby z nią szczerze porozmawiać, pracowała przecież dla rosyjskich służb. Wśród fińskiej policji raczej nie ma nikogo z podobnym doświadczeniem.

Uważam, że praca musi mieć sedno twarde jak diament, które przetrwa próbę czasu. Choćby robota wysysała z nas wszystkie soki i niemal przyprawiała o utratę rozumu, można to znieść, jeżeli ma się poczucie misji. Poświęcenie musi mieć jasne znaczenie, w którym nie ma miejsca na kompromisy. Według mojej teorii człowiek nie znosi sytuacji, w której praca jest ciężka, ale bez głębszego znaczenia – a choćby wytrzymał, w domu starców dosięgnie go posępne uczucie, że wszystko to było na próżno. Owoce wieloletniej harówki zniszczył jakiś inwestor bez twarzy, na przykład jakaś podejrzana fundacja zza oceanu. U schyłku życia, kiedy zęby leżą w szklance, nie ma być z czego dumnym. Zlekceważyłeś rodzinę, goniąc za złudzeniem, dzieci i wnuki dorosły, zanim się człowiek obejrzał, a materialne korzyści z całej tej orki trafiły na konto jakiegoś oszusta w Panamie.

Zauważam, że odbiegłem od tematu i mój zespół jest najwyraźniej zdezorientowany.

– Człowiek ma prawo do takiej gadki – tłumaczę się – kiedy dobija pięćdziesiątki. Gdyby moją jedyną motywacją były finanse, siedziałbym teraz w kasynie i grał w blackjacka. W ten sposób spieniężyłbym świetną pamięć, którą zostałem obdarzony. Na koncie miałbym więcej kasy, lecz mimo to czułbym się o coś uboższy.

Lena wierci się niespokojnie.

– To co jest dla ciebie najważniejsze? – pyta.

Dociera do mnie, że plotę trzy po trzy. Zastanawiam się chwilę, po czym mówię:

– Na świecie istnieją niszczące siły, które pragną, by spowijała nas ciemność. My musimy pilnować palącego się światła.

Moja odpowiedź zabrzmiała chyba nieco zbyt pompatycznie, co zrzucam na karb ogarniającego mnie dzisiaj wzruszenia. Lena kiwa jednak poważnie głową.

– Dobrze powiedziane. Masz w sobie coś z poety.

– Codziennie rano przypominam sobie, po co idę do pracy. Działa także w złe dni. Warto spróbować.

Moje gadulstwo chyba przytłacza Nika. Chce rozluźnić nastrój.

– Zrób jeszcze raz tę sztuczkę – prosi i szuka wzrokiem talii kart. – Sprawdzimy, jak alkohol działa na tę twoją świetną pamięć.

Na początku wieczoru na prośbę gości zrobiłem pokaz. Przede mną rozłożono trzy potasowane talie kart. Przejrzałem je raz, a potem wymieniłem wszystkie karty w porządku, który zapamiętałem. Niko trzymał karty i z resztą gości sprawdzał, czy wszystko się zgadza. Nie zrobiłem ani jednego błędu.

– Daj spokój – mówię. – To nie ma znaczenia. Pamięć to tylko narzędzie, porozmawiajmy jeszcze o samej pracy.

Niko sprawia wrażenie przestraszonego. Jest taki młody, ma raptem trzydzieści lat. Ledwie odrósł od ziemi.

Wychylam ostatnią kroplę z kieliszka. Jestem dzisiaj wyjątkowo otwarty. Czuję, że osiągnąłem wiek, w którym nie trzeba się obawiać, że straci się twarz.

A może po prostu potwornie się upiłem.

Tak czy owak podejmuję drażliwy temat: błędy popełnione na służbie. Czyny, których się żałuje.

– Zabiłam syna ministra – wypala bez ogródek Lena. – On co prawda próbował zamordować mnie.

W dodatku zrobiła to bez użycia broni. Znam tę sprawę, również Niko, sądząc po jego minie, słyszy o tym nie pierwszy raz. To z powodu śmierci tego człowieka rok temu Lena uciekła z Rosji do Finlandii. Dostała z FSB cynk, że minister domaga się za to jej głowy. Drugim powodem było zniknięcie z Petersburga jej córki Katii, trop prowadził do Finlandii. Wyjątkowo okrutna sprawa, w której poszkodowanych zostało wiele osób, ale na szczęście wszystko skończyło się wraz z odnalezieniem Katii. Lena w typowy dla siebie sposób pomogła Wydziałowi Zbrodni rozwiązać tę kabałę: była bezpośrednia, działała z zimną krwią i całkowicie oddała się śledztwu.

Od samego początku zachwyciły mnie umiejętności Leny, w pewnym sensie sama w sobie stanowi sprzeczność. Nie analizuje i wcale nie jest przesadnie systematyczna – w gruncie rzeczy komplikuje sobie życie – ale ma niemal nadprzyrodzoną intuicję. Jest raczej artystką niż urzędniczką. Razem z Tainą Henttunen, zwierzchniczką naszej jednostki, udało nam się przekonać kogo trzeba i zatrudnić Lenę na miejsce policjantki, która rażąco naruszyła swoje obowiązki. Przed decydentami powoływaliśmy się na doświadczenie Leny z FSB i jej doskonałą znajomość środowiska przestępczego w Rosji. Okazała się znakomitym uzupełnieniem naszego zespołu i ani przez chwilę nie żałowaliśmy tego wyboru.

A Katia i Janina zostały najlepszymi przyjaciółkami. I właśnie gdy człowiek myśli, że czegoś się od życia nauczył, następuje zwrot, którego nie można było przewidzieć. Cała sprawa ma tylko jedną złą stronę: Lena niepotrzebnie często mi przypomina, że to ja uratowałem jej córkę i że jest mi za to nieskończenie wdzięczna. Nie ma na myśli nic złego, jednak jej wdzięczność obciąża mnie tak, że czasem czuję się przytłoczony. Nigdy jej o tym nie mówiłem.

– To był wypadek – zauważam. – Syn ministra był pod wpływem narkotyków i uderzył głową w chodnik.

– Owszem, ale i tak tego żałuję. Zastanawiam się, jak mogłam tego uniknąć.

Lena jest ode mnie młodsza tylko o parę lat, z niejednego pieca chleb jadła. Nie ma sensu tłumaczyć jej, jak sobie radzić z emocjami. Nie mogę się jednak powstrzymać:

– Nie oskarżaj się, działałaś w samoobronie. Naćpanego nie nauczysz rozumu.

Lena wzrusza tylko ramionami. Ma do siebie żal i tyle, sam zacząłem ten temat.

Spoglądam na Nika. Nie wygląda, żeby miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Przejmuję pałeczkę i wyznaję:

– Nadużycie funkcji publicznej.

Niko i Lena patrzą po sobie. Lena porusza się na kanapie, chce wstać.

– Musimy już iść.

– Najpierw posłuchajcie.

– Jutro opowiesz – mówi Niko. – Jeżeli nadal będziesz uważał, że to dobry pomysł.

Proszę, żeby oboje zaczekali. Sprawa nie daje mi spokoju już od wielu miesięcy, w zasadzie od chwili, gdy to się stało.

– Wepchałem się do kolejki w szpitalu – zdradzam. – Poszedłem porozmawiać z lekarzem, powołując się na obowiązki służbowe.

Mój zespół jest zmieszany.

– Próbowałem dotrzeć do informacji objętych tajemnicą lekarską. To nie miało żadnego związku z pracą.

– Przecież to nic takiego – stwierdza Lena. – Zapomnij o tym. Na pewno miałeś dobry powód.

Nikowi też najwyraźniej ulżyło.

– A już się bałem – wysapuje – że to naprawdę coś potwornego.

Oni chyba nic nie rozumieją. Przecież to straszne, co zrobiłem.

– „Nadużycie funkcji publicznej grozi karą grzywny lub pozbawienia wolności na okres do lat dwóch – cytuję z pamięci przepisy. – Funkcjonariusza można także pozbawić pełnienia stanowiska, jeżeli przestępstwo wykaże istnienie wątpliwości co do zachowania przymiotów niezbędnych do sprawowania funkcji”.

– Ile czasu gadałeś z tym lekarzem? – pyta Lena.

– Może kwadrans. Raczej dziesięć minut.

– Czyli o tyle przesunął się czas oczekiwania na wizytę.

– Chyba tak.

Na chwilę zapada cisza.

– W kolejce czekały też dzieci – dodaję.

Lena zastanawia się chwilę. Potem mówi:

– Ile to już czasu jesteś policjantem? Ponad dwadzieścia lat, prawda? Jeżeli to twój najgorszy występek, możemy być tylko dumni, że dla ciebie pracujemy. Niewielu jest takich jak ty.

Lena podnosi się z kanapy, Niko idzie w jej ślady. Oboje ściskają mi dłoń, jeszcze raz życzą wszystkiego najlepszego z okazji urodzin i kolorowych snów. Razem z Pauliiną odprowadzamy ich do drzwi.

Przebiega mnie dreszcz.

Od jak dawna tu jest? W ferworze wyznań nie zauważyłem, kiedy wróciła do salonu. Gdy drzwi zamykają się za gośćmi, spoglądam na żonę. Po jej minie wnoszę, że słyszała dosyć. To jeszcze nie koniec.

Wycofuję się do łazienki umyć zęby, ale to nic nie pomaga. Kiedy wychodzę na korytarz, wyrasta przede mną Pauliina.

– Co robiłeś u lekarza? – dopytuje.

Skarżę się na zmęczenie i wlokę się w kierunku sypialni. Ona siedzi mi na karku jak rekin.

– Siadaj – rozkazuje, kiedy jesteśmy już przy łóżku.

Donośnie opadam pupą na materac. Pauliina stoi przede mną i świdruje mnie wzrokiem. W ciągu ostatniego roku znów wstąpiła w nią ta sama chłodna bezwzględność, która towarzyszyła jej u szczytu kariery w ministerstwie spraw zagranicznych. Właściwie odkąd pokonała chorobę, w jej spojrzeniu jest jeszcze więcej stali. Jednym słowem, nie chciałbym z nią pracować w ratuszu. Ona nie da sobie wciskać kitu, nawet pan Robert Degerman, burmistrz Lappeenranty, jej tego nie zrobi.

– Niech no zgadnę – mówi dalej. – Poszedłeś się o mnie dowiedzieć.

Jak ona na to wpadła?

– Porozmawiamy o tym jutro – próbuję.

– Nie.

Wzdycham. Przyznaję, że zaniepokoiły mnie jej migreny i problemy ze snem. Miałem wrażenie, że nie powiedziała mi wszystkiego. Wspominam, że boję się nawrotu choroby, co nawet w moich uszach brzmi głupio. Głupio i niedojrzale. Nawet bez moich utyskiwań Pauliina ma dość roboty. Nie powinienem jej dokładać zmartwień, tak dyktuje mi rozum.

– Wszystko jest w porządku – mówi. – Nic nie wyszło na rezonansie. Czemu tak trudno ci w to uwierzyć?

– Bo jestem idiotą – wybucham.

Przyznaję się jej do swojej słabości: obsesyjnie doszukuję się dziury w całym. Nie wiem dlaczego. Może tak przyzwyczaiłem się do stanu wiecznej troski, że już nie umiem bez niej żyć. Gdyby nasze na nowo odnalezione szczęście było szklanym wazonem, wziąłbym lupę i szukał na nim pęknięć. To mnie spala. Rośnie w ciemności i niszczy mnie od środka.

– To jest jak sen – mówię i niezgrabnie macham ręką dokoła, żeby pokazać, że chodzi mi o całe nasze obecne życie. – Boję się, że w każdej chwili mogę się obudzić. Chyba tracę rozum.

W trakcie mojego zeznania Pauliina przestaje się gniewać, a jej spojrzenie mięknie. Siada obok i łapie mnie za rękę. Czuję się niemal jak uczniak pocieszany przez matkę. Nie wstydzę się, że sprawia mi to przyjemność.

– Co powiedział lekarz? – pyta Pauliina.

– Zalecił się uspokoić i cieszyć życiem.

Na twarz Pauliiny wkrada się nieco krzywy, zawadiacki uśmiech.

– No to róbmy, jak każe lekarz – mówi i zaczyna rozpinać bluzkę.ROZDZIAŁ 4

4

Jezioro Saimaa było jak szklana tafla. W nocy chmury zniknęły. Unosiła się jeszcze lekka poranna mgła, ale i ona rozwiewała się w cieple słońca.

Kiedy już całkiem zniknęła, krajobraz stał się pełniejszy: z wody wystawały ciemne skały i wyspy, których istnienia wcześniej nie można się było spodziewać. Wyznaczające szlak morski boje wynurzały się z mgły jedna po drugiej. Na tle krajobrazu rysowały się niczym czerwone i zielone linie na białym papierze. Miało się wrażenie, że dźwięki również stały się donośniejsze. Wrzaski mew zabrzmiały jeszcze wyraźniej, a jednostajny warkot silnika łodzi rybackiej niósł się echem po niczym nieskrępowanej przestrzeni jeziora.

Obok szlaku wodnego, niedaleko brzegu skalistej wysepki z mgły niespodzianie wynurzała się sylwetka samotnej żaglówki. Najpierw pojawił się top masztu, potem jego reszta, aż wreszcie opływowy mahoniowy kadłub. Łódź była otaklowana, lecz z powodu flauty się nie poruszała. Pomimo podniesionej kotwicy tkwiła w miejscu.

Czas mijał. Słońce wspinało się coraz wyżej, aż wreszcie rozwiały się ostatnie opary mgły. Przy jachcie nic się nie zmieniało. Wyglądał na opuszczony: nie dobiegał z niego nawet najcichszy dźwięk, idealny bezruch mógł przyprawić o dreszcze. Jedynie starannie polakierowany drewniany pokład błyszczał w słońcu. Łódź obróciła się nieco, tak że teraz można było zobaczyć jej nazwę. „Wiatr” – głosiły białe zawijasy namalowane na dziobie.

Pobliską wysepkę obsiadły mewy. Krzyczały coraz głośniej, żaglówka najwyraźniej je denerwowała. W końcu najodważniejszy z ptaków rozpostarł skrzydła i wylądował na pokładzie. Początkowo stąpał niepewnie po drewnianej powierzchni, aż wreszcie nabrał odwagi i wydał z siebie zwycięski okrzyk.

W tej samej chwili Janina się ocknęła.

Budziła się powoli, jakby z trudem wydobywała się z głębokiej szczeliny na powierzchnię ziemi. Od otwarcia oczu do pierwszego ostrożnego ruchu upłynęło dobrych kilka minut.

Ktoś wrzeszczał, może ona sama. To było jej ostatnie wspomnienie. Potem następowała długa czerń, cała epoka kończąca się drugim, jakby przeciągłym krzykiem.

Janina ostrożnie podniosła głowę. Zero widoczności, jedynie nieprzenikniona ciemność. Zdążyła się już przestraszyć, że wzrok odmawia jej posłuszeństwa, strach wdarł się pod skórę, bicie serca dzwoniło jej w uszach. Wreszcie w kącie pomieszczenia, gdzie znajdowały się jej nogi, dostrzegła smugę światła, najwyraźniej przebijającego zza zasłony.

Janina podpełzła w tamtą stronę. Przy okazji stwierdziła, że znajduje się na wąskim łóżku, pod nagimi kolanami wyczuła materac. Zatrzymała się i obmacała swoje ciało. Była w samej bieliźnie i podkoszulku. Świadomość, że jest tak skąpo ubrana, nie poprawiła jej humoru.

Wkrótce znalazła się na brzegu łóżka i ostrożnie opuściła się na podłogę. Pokój był niski, niemal musiała się schylać. W dodatku wydawało jej się, że wszystko się kołysze, dziwne wrażenie wywoływało niemal mdłości. Wyciągnęła rękę w stronę zasłony i odsunęła ją. Jej oczom ukazało się małe okrągłe okno, przez które wdarł się do środka jasny dzień. Zdawało się jej, że przez chwilę widziała oślepiająco niebieskie niebo. Potem poczuła, że musi odwrócić głowę.

Szyba nie była w ścianie, lecz stanowiła część małych drzwiczek. Janina popchnęła je dłonią.

Odskoczyły i Janina na trzęsących się jak galareta nogach wygramoliła się z kajuty dziobowej. Wyprostowała się i zatrzymała zdziwiona na pokładzie nieznanego jachtu. Dokoła rozpościerało się jezioro z jedną skalistą wysepką, z której stado mew zerwało się do lotu.

Janina odprowadzała wzrokiem oddalające się ptaki, dopóki te nie znalazły się zbyt blisko słońca. Podniosła dłoń, żeby osłonić oczy, i wtedy zauważyła coś dziwnego. Coś się nie zgadzało.

Całą jej rękę od łokcia do palców pokrywała jakaś ciemna substancja. Podobnie rzecz się miała z drugą ręką. Na bluzce odcinały się zaschnięte plamy: duże kleksy i małe kropki. Rdzawe, niemal brązowe.

Krew. Potwornie dużo krwi.

Janina wydała nieopanowany krzyk i spróbowała zetrzeć brud ze skóry – jakby chodziło o końską muchę, która wylądowała jej na ramieniu – na próżno.

Miała wrażenie, że krew pozostanie na jej skórze już na zawsze. Niczym tatuaż.ROZDZIAŁ 5

5

Właśnie odbyłem najdziwniejszą rozmowę w życiu. Siedzę w kuchni ubrany w szlafrok i ściskam komórkę. Gapię się na ciemny wyświetlacz.

Dzwoniła Taina.

Myślałem, że chce sobie ze mnie pożartować i dowiedzieć się, czy szumi mi jeszcze w głowie od wczorajszego calvadosu. Pomyślałem, że może z okazji półwiecza zaproponuje mi dzień wolnego. W ostatnich tygodniach w pracy nie działo się nic szczególnego.

A jednak chodziło o coś zupełnie innego.

Do kuchni wchodzi Pauliina i zaczyna gmerać przy ekspresie do kawy.

– Też chcesz? – pyta.

– Tak. Nie. To znaczy tak.

Pauliina zamiera w pół ruchu i wbija we mnie wzrok. W ręce trzyma filiżankę. Za nami już tyle wspólnych lat, że wie, że musiało się zdarzyć coś niezwykłego.

– No co jest? – pyta z obawą.

Próbuję pozbierać myśli. Nie jest to takie proste, zważywszy że wczorajsza impreza jeszcze daje o sobie znać we wszystkich neuronach. W głowie mam pustynię, w którą właśnie uderzył piorun z jasnego nieba.

– Janina mówiła, że zanocuje u Katii, prawda? – upewniam się.

– Tak, wieczorem wysłała mi wiadomość. Czemu pytasz?

Chrząkam i zastanawiam się, jak przedstawić jej tę sprawę możliwie ostrożnie i delikatnie. Muszę ułożyć w głowie właściwe słowa.

– Janinę znaleziono w Saimie.

Filiżanka wypada Pauliinie z ręki i roztrzaskuje się o podłogę w drobny mak. Moja żona jest bliska omdlenia, rękami chwyta się za róg blatu.

W dobieraniu właściwych słów jestem kiepski.

Daję susa i łapię ją, zanim się przewróci.

– To znaczy na Saimie – poprawiam się prędko. – Nie w Saimie. Jakiś rybak znalazł ją na dryfującym jachcie.

– Czy wszystko z nią w porządku? – szepcze pobladła Pauliina.

– Tak. Ale jest wytrącona z równowagi. Jadę do niej.

Pauliina prędko otrząsa się z najgorszego szoku i boleśnie uderza mnie w ramię.

– Naucz się używać przyimków – warczy.

Pędzę się ubierać.

– Co Janina robiła na jachcie? – krzyczy za mną Pauliina.

– Nie wiem.

– Z kim tam była?

– Nie wiem.

– Znamy jakichś żeglarzy?

– Nie wiem. Raczej nie.

Jako tako ubrany przemykam w drodze do przedpokoju obok kuchni. Latte poczeka. Pauliina idzie za mną do przedpokoju i wkłada płaszcz. Przyglądam jej się tępo.

– Jadę z tobą – wyjaśnia. – Janina potrzebuje matki.

Muszę storpedować jej zamiary. To sprawa dla policji. Mam jechać na brzeg, obiecali zaczekać.

– Jak to „sprawa dla policji”? – pyta Pauliina.

Widzę, jak jej umysł pracuje.

– Prawie nic jeszcze nie wiadomo.

– Poza tym, że to sprawa dla policji?

– Właśnie.

– Czyli złamano prawo?

– Podobno są powody, by tak przypuszczać.

Pauliina jest spragniona szczegółów, ale ja nie mam nic więcej do powiedzenia. Również Taina przez telefon niewiele mi zdradziła, jej informacje pochodziły z drugiej ręki. Obiecuję Pauliinie, że zadzwonię, gdy tylko dowiem się czegoś nowego, i wychodzę.

Wciskając przycisk zamku centralnego, zauważam, że Pauliina wyszła na schody. Ma ręce skrzyżowane na piersiach i przeszywa mnie lodowatym spojrzeniem.

– Idź do pracy – radzę – i nie myśl o tym za dużo. Wszystko się wkrótce wyjaśni.

– Łatwo ci mówić.

Macham jej ręką na pożegnanie i wyjeżdżam tyłem na ulicę. Siedząc za kierownicą, mam chwilę, by się zastanowić. Taina wydawała się zatroskana – najwyraźniej wie coś, o czym nie chciała mi powiedzieć. Zastanawiam się, co to takiego. Czuję się jak na huśtawce – od optymistycznego „to tylko niewinna pomyłka” do najczarniejszych scenariuszy. Tym samym zaczynam ignorować ograniczenia prędkości. Lepiej nie myśleć za wiele, nie znam przecież żadnych szczegółów.

Mijam port i jadę na północ wedle wskazówek Tainy. Za mostem skręcam w pierwszą szutrową drogę. Jest krótka i prowadzi prosto do brzegu Saimy. Już z daleka widzę samochody, na miejsce przyjechały karetka, radiowóz i jeden nieoznakowany samochód z naszego wydziału.

Parkuję za nimi i truchtem ruszam w stronę kamiennego brzegu. Dystans wynosi jakieś pięćdziesiąt metrów. W biegu robię pierwsze obserwacje, mój wzrok machinalnie zbiera szczegóły.

Łódź rybacka oraz mahoniowa, raczej droga żaglówka stoją zakotwiczone przy cyplu. Na brzeg przeprawiono się wiosłówką, która leży teraz na kamieniach. Jacht nazywa się „Wiatr”, a łódka rybacka „Uparciuch”.

Taina wyjaśnia, że rybak natknął się na jacht, kiedy mgła się rozwiała – zobaczył Janinę stojącą na pokładzie. Machała rękami i wołała o pomoc. Mężczyzna wziął jacht na hol i w drodze do brzegu zadzwonił na policję.

Para mundurowych stoi obok rybaka, a on odpowiada na pytania z papierosem w dłoni. Sprawia wrażenie zdezorientowanego: odpowiedzi nie przychodzą mu łatwo, ręką z petem niepewnie pokazuje w kierunku jeziora.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: