- promocja
Ostatni absolwent - ebook
Ostatni absolwent - ebook
Nowa powieść autorki bestsellerowego cyklu „Temeraire”
Szkoła dla wybrańców obdarzonych magicznymi zdolnościami, gdzie porażka oznacza... śmierć!
Drugi tom cyklu „Scholomance”.
Scholomance, szkoła dla magów, przez dziesiątki lat robiła, co mogła, żeby uśmiercić wszystkich uczniów. Po ostatnich dramatycznych wydarzeniach sytuacja jednak radykalnie się zmienia. Wygląda na to, że szkoła uwzięła się tylko na El, właśnie teraz, kiedy dotrwała ona do ostatniej klasy, a do tego zdobyła wreszcie grupkę sprzymierzeńców. Nawet jeśli El odeprze niekończące się ataki złowrogów nasyłanych na nię przez Scholomance w przerwach między nawałem uciążliwych zajęć, to wciąż nie ma pojęcia, jak wraz z sojuszniczkami zdoła ujść z życiem z auli po zakończeniu roku. Może powinna zaakceptować mroczną przepowiednię i zostać czarownicą siejącą śmierć i zniszczenie?
Mimo licznych problemów El nie zamierza się poddać – ani złowrogom, ani przeznaczeniu, a zwłaszcza Scholomance. Nawet jeśli będzie musiała przy tym zginąć…
O Mrocznej wiedzy, pierwszym tomie cyklu „Scholomance”:
Wygadana adeptka magii, która nie uznaje sztywno ustalonych norm, i szkoła, w której nie poradziłby sobie Harry Potter. Jestem oczarowana! Z niecierpliwością czekam na tom drugi. - Katarzyna Berenika Miszczuk, autorka m.in. cyklu „Kwiat Paproci”
Witajcie w Scholomance, najniebezpieczniejszej szkole w historii magii. Tutaj na nieostrożnych uczniów śmiertelne zagrożenie czyha za każdym rogiem. Mroczna wiedza to wciągająca opowieść o odwadze, poświęceniu oraz poszukiwaniu akceptacji i zrozumienia wśród rówieśników. - Paulina Hendel, autorka m.in. cyklu „Żniwiarz”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-913-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODUSZKI
W ciągu kilku następnych tygodni uświadomiłam to sobie jeszcze wyraźniej. Nie jestem dziewczyną z enklawy. W przeciwieństwie do Oriona nie mam praktycznie nieograniczonych zasobów mocy, żeby dokonywać szlachetnych bohaterskich czynów. Wprost przeciwnie, ponieważ niedawno straciłam prawie połowę zapasu mocy, który zgromadziłam przez trzy lata. Wprawdzie w słusznej sprawie, ponieważ użyłam jej do załatwienia paszczora, i mam nadzieję, że nigdy nie będę rozpamiętywać tego przeżycia, ale moje dobre intencje nie mają znaczenia. Ważne jest tylko to, że miałam starannie zaplanowany harmonogram gromadzenia mocy w trakcie pobytu w Scholomance, który teraz legł w gruzach.
Moje nadzieje na ukończenie szkoły również byłyby płonne, gdybym nie znalazła księgi z zaklęciami. Kontrolujące materię zaklęcie Złotego Kamienia jest tak cenne, że zorganizowana przez Aadhyę dla uczniów ostatniej klasy aukcja przyniosła mi mnóstwo mocy, a na dodatek parę niewiele używanych tenisówek. Zamierzała wkrótce zorganizować następną, dla uczniów naszego rocznika. Przy odrobinie szczęścia zredukuję liczbę pustych kryształów mocy z dziewiętnastu do siedmiu. To nadal poważny deficyt do uzupełnienia, a na zakończenie szkoły potrzebowałam jeszcze co najmniej trzydziestu.
Właśnie na to zamierzałam wykorzystać moje wspaniałe środowe wolne popołudnia. Ha, ha. Mały żmijowór okazał się zaledwie pierwszym z szeregu złowrogów, które ta biblioteczna sala zajęć przyciągała z nieodpartą siłą. Gdy tam wchodziliśmy, zastawaliśmy je gotowe do skoku. Złowrogi kryły się w ciemnych kątach, czekając na moment naszej nieuwagi. Wchodziły przez kratki wentylacyjne znajdujące się na środku sali. Czaiły się w sekretarzyku z żaluzjowym zamknięciem. Czekały za drzwiami, kiedy wychodziliśmy. Bez najmniejszego problemu mogłabym uniknąć nauki chińskiego, po prostu nic nie robiąc. Cała ta banda pierwszaków zostałaby pożarta przed upływem drugiego tygodnia semestru.
Wszystko stało się jasne pod koniec naszej pierwszej środowej sesji, jakby ktoś wypisał to krwią na ścianie – dosłownie. Właśnie rozsmarowałam po całym pomieszczeniu willanirgę, wraz z jej wnętrznościami i zawartością żołądka. Gdy wszyscy, mniej lub bardziej upaprani, ruszyliśmy na obiad, przełknęłam urazę i powiedziałam Sudarat – tej dziewczynie z enklawy – że jeśli chce być nadal ratowana, to musi użyczyć trochę mocy ze swojego zapasu.
Poczerwieniała i zbladła, a potem wykrztusiła:
– Ja nie… nie jestem…
A potem zalała się łzami i uciekła.
– Nie słyszałaś o Bangkoku – powiedział Zheng.
– Czego nie słyszałam o Bangkoku?
– Przepadł – rzekł. – Coś załatwiło enklawę, kilka tygodni przed poborem.
Popatrzyłam na niego ze zdumieniem. Rzecz w tym, że enklaw nie można zniszczyć.
– W jaki sposób? Co?
Rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
– A wy słyszeliście o Bangkoku? – zapytałam przy obiedzie, zastanawiając się, jak mogłam przegapić taką ważną wiadomość, ale nie byłam jedyna. Z siedzących przy stole tylko Liu skinęła głową i powiedziała: – Właśnie usłyszałam o tym na historii.
– O czym? – chciała wiedzieć Aadhya.
– Bangkok przepadł – wyjaśniłam. – Enklawa została zniszczona.
– Co takiego? – zapytała Chloe, która drgnęła tak, że sok pomarańczowy zalał jej całą tacę. Zapytała, czy może z nami jeść posiłki, i zrobiła to grzecznie, nie jakby zaszczycała nas swoją obecnością, więc zgrzytnęłam zębami i się zgodziłam. – To musi być fake news.
Liu przecząco potrząsnęła głową.
– Potwierdziła to dziewczyna z Szanghaju, która chodzi do naszej klasy. Rodzice przekazali tę wiadomość przez jej młodszą siostrę.
Chloe gapiła się na nas, zastygła ze szklanką w pół drogi do ust. Nie można mieć jej za złe, że się tak przeraziła. Enklawy nie znikają tak po prostu i bez powodu, więc jeśli któraś oberwała tak mocno, to oznaczało początek jakiejś wojny enklaw, a nowojorska była idealną kandydatką na jej epicentrum. Kiedy jednak Chloe po raz trzeci w ciągu pięciu minut zapytała o szczegóły, których ani Liu, ani ja nie znałyśmy, powiedziałam:
– Rasmussen, my ich nie znamy. To ty możesz się czegoś dowiedzieć; nowo przybyli z waszej enklawy muszą wiedzieć więcej.
Niewiarygodne, ale naprawdę poprosiła, żebyśmy popilnowały jej tacy, po czym wstała i przeszła przez salę do stołu, przy którym siedzieli pierwszacy z nowojorskiej enklawy. Nie przyniosła wielu informacji: znaczna część nowo przybyłych nawet jeszcze o tym nie słyszała. Dzieciaki z Bangkoku nie fatygowały się rozgłaszaniem tej wiadomości, a Sudarat jako jedyna z tego miasta przeżyła i została pobrana. Wszyscy inni jej rówieśnicy zginęli razem z enklawą. Co jeszcze bardziej przeraziło wszystkich enklawowców. Nawet jeśli jakaś enklawa ucierpi tak mocno, że w końcu padnie, to zwykle osoby postronne mają wystarczająco dużo ostrzeżeń i czasu na ucieczkę.
Pod koniec obiadu stało się jasne, że nikt nie wie, co naprawdę się stało. My tutaj w ogóle nie wiemy, co się dzieje, gdyż wszelkie wieści ze świata docierają do nas raz do roku, za pośrednictwem przerażonych czternastolatków. Jednak upadek enklawy to sensacyjna wiadomość, a tymczasem nawet dzieciaki z Szanghaju nie znały szczegółów. Szanghaj pomógł stworzyć enklawę w Bangkoku – od trzydziestu lat sponsorowali nowe azjatyckie enklawy i nieprzypadkowo coraz głośniej narzekali na nieproporcjonalnie dużą liczbę miejsc przydzielanych w Scholomance dzieciakom ze Stanów Zjednoczonych i Europy. Gdyby atak na Bangkok był zapowiedzią napaści na Szanghaj, pobrani pierwszacy przybyliby z wyraźnym poleceniem zwarcia szeregów z dzieciakami z Bangkoku.
Z drugiej strony, jeśli Bangkok przypadkowo sam się załatwił, co czasem się zdarza, gdy enklawa cichcem realizuje zbyt ambitny program nowych broni magicznych, dzieciakom z Szanghaju kazano by odwrócić się od ich tajskich rówieśników. Zamiast tego jedynie zachowywały ostrożność. Co oznaczało, że ich rodzice wiedzieli niewiele więcej od nas, a jeśli szanghajscy enklawowcy nie mieli żadnych informacji, to nikt nie miał.
No, oprócz tego, kto to zrobił. Co komplikowało sytuację, gdyż jeśli ktoś w ten sposób zamierzał pośrednio zaatakować Szanghaj, to pierwszym podejrzanym był Nowy Jork. Trudno było sobie wyobrazić, by jakaś inna enklawa na świecie mogła to zrobić choćby bez ich cichego wsparcia. Gdyby jednak Nowy Jork w tajemnicy przeprowadził tak poważną operację, jaką jest likwidacja enklawy, to z pewnością nie powiedziano by o tym pobieranym do Scholomance, co oznaczało, że nawet nowojorskie dzieciaki nie wiedziały, czy ich enklawa jest w to zamieszana czy nie, chociaż one – i dzieciaki z Szanghaju – zdawały sobie sprawę, że jeśli jednak nie był to nieszczęśliwy wypadek, to ich rodzice właśnie prowadzą wojnę. A my przez rok w żaden sposób nie mogliśmy się dowiedzieć, jak jest naprawdę.
Nie była to sytuacja sprzyjająca koleżeńskiemu nastawieniu enklawowców. Osobiście wcale nie przejmowałam się tym, że nie wiem, jak jest. Nie zamierzałam dołączyć do żadnej enklawy. Podjęłam tę decyzję w zeszłym roku – obrażona – i gdyby wybuchła wojna, nie wzięłabym w niej udziału. Nawet gdyby jakiś odrażający złowróg zaczął załatwiać enklawy, nie dotyczyłoby to mnie, tylko moich ewentualnych rywali, wedle nieprzyjemnej przepowiedni, która znacznie ułatwiłaby mi życie, gdyby ziściła się szybciej.
Natomiast obchodziło mnie, że Sudarat nie może mi pomóc w tym, co najwyraźniej miało być moim piątym przedmiotem w tym semestrze – ratowaniu pierwszaków. Zasoby mocy tajskiej enklawy i tak były stosunkowo nowe i skromne, a teraz pełną kontrolę nad nimi przejęli najstarsi uczniowie, którzy rozpaczliwie oferowali ją innym enklawowcom, próbując zawiązać sojusze na koniec szkoły. Nie dzielili się nią z uczniami pierwszych i drugich klas. Ci nagle stali się takimi samymi ofiarami losu jak my wszyscy, z trudem znajdującymi sojuszników, zasoby i możliwości przetrwania. Ich jedynym istotnym argumentem przetargowym przy tworzeniu sojuszy była perspektywa przyjęcia do ich szybko rosnącej enklawy, a teraz go stracili i działali w atmosferze nieprzyjemnej niepewności, ponieważ nikt nie wiedział, co się stało. Inni pierwszoklasiści nie unikali Sudarat dlatego, że nie wiedzieli, skąd ona jest; unikali jej, ponieważ wiedzieli, że ona jest z Bangkoku. Nie dostała nawet swojego przydziału rzeczy, które pozostawili absolwenci. Wszystko, co posiadała, było w torbie, którą zabrała ze sobą.
Zapewne powinnam jej współczuć, ale wolałam zachować współczucie dla osoby, która nigdy nie miała szczęścia, niż dla tej, którą ono nagle opuściło. Mama powiedziałaby mi, że mogę współczuć im obu, na co odpowiedziałabym, że ona może to robić, ale ja mam ograniczone zapasy współczucia i muszę je racjonować. W każdym razie chociaż nie współczułam Sudarat, to już w pierwszym tygodniu zajęć dwukrotnie uratowałam jej życie, więc nie miała prawa narzekać.
I ja też nie, ponieważ najwidoczniej postanowiłam nadal to robić.
Aadhya i Liu zamierzały wieczorem razem wziąć prysznic. Kiedy schodziłyśmy po schodach, nieśmiało zapytałam Liu:
– Masz potem trochę czasu? Muszę opanować kilka podstawowych chińskich zwrotów.
Pewnie się spodziewacie, że chodzi o takie zwroty jak „gdzie jest ubikacja?” lub „dzień dobry”, ale tutaj pierwsze, czego uczymy się w dowolnym języku, to „padnij”, „za tobą” i „uciekaj”. Musiałam powstrzymać pierwszaków od wchodzenia mi w drogę, kiedy ich ratuję. Na własny koszt.
Liu pochyliła głowę i powiedziała cicho:
– Też zamierzałam cię prosić o pomoc.
Sięgnęła do swojej szkolnej teczki i wyjęła etui z przezroczystego plastiku z nożyczkami w środku. Były dla leworęcznych, ze strzępami okleiny z zielonego winylu wciąż oblepiającymi otwory na palce, z jednym ostrzem wyszczerbionym, a drugim zardzewiałym. Obiecujące: były tak sfatygowane, że niemal na pewno nie przeklęte i nie zaczarowane. Już od paru tygodni szukała kogoś, kto pożyczyłby jej nożyczki.
Włosy Liu sięgały jej poniżej pasa, błyszczące i czarne jak noc, tylko przy głowie odrobinę jaśniejsze w porównaniu do niesamowicie ciemnego odcienia reszty. Zapuszczała je kilka lat, z tego trzy lata tutaj, więc musiała negocjować czas i warunki każdego prysznica, który brała. Jednak nie spytałam jej, czy na pewno chce je skrócić. Wiedziałam, że tak, nawet choćby z czysto praktycznych względów. Aadhya zamierzała spleść z nich struny lutni z syrenopająka, którą szykowała dla nas na dzień ukończenia szkoły, a ponadto Liu zdołała tak długo chodzić z długimi włosami tylko dlatego, że używała czarów.
Potem jednak przeszła nieoczekiwaną i bardzo dogłębną przemianę duchową i postanowiła nie wracać na obsydianowo czarną drogę. Tak więc teraz musiała zapłacić za trzy lata paradowania z niewiarygodnie ładną fryzurą. Co wieczór na zmianę pomagałyśmy jej rozczesać naprawdę okropne kołtuny, które powstawały każdego dnia, obojętnie, jak starannie splatała warkocze.
Kiedy wzięłyśmy prysznic, wszystkie trzy wróciłyśmy do pokoju Aadhyi. Naostrzyła nożyczki swoimi narzędziami, a potem wzięła przygotowane pudełko na włosy. Zaczęłam je ostrożnie obcinać, na początek zaledwie centymetr bardzo cienkiego kosmyka, który trzymałam jak najdalej od głowy Liu – nigdy nie należy się spieszyć, używając nieznanych nożyczek. Nic strasznego się nie wydarzyło, więc powoli dotarłam do połowy kosmyka, a potem zrobiłam głęboki wdech i szybko odcięłam resztę, po wyraźnej linii demarkacyjnej między starymi a nowymi włosami, i podałam to długie pasmo Aadhyi.
– W porządku? – zapytałam Liu.
Byłam pewna, że nożyczki są dobre, ale chciałam dać jej moment wytchnienia; spodziewałam się, że to dla niej trudne, nawet jeśli nie zaczęła się mazać czy coś.
– Tak, nic mi nie jest – powiedziała, ale zamrugała i zanim obcięłam jej połowę włosów, rzeczywiście zaczęła się mazać; łzy stanęły jej w oczach, a jedna wielka spłynęła po jej policzku i rozprysnęła się na kolanie.
Aadhya spojrzała na mnie z niepokojem, a potem powiedziała:
– Na pewno tyle mi wystarczy, jeśli chcesz na tym poprzestać.
Liu nawet nie wyglądałaby źle; miała tak gęste włosy, że tymi małymi nożyczkami i tak musiałam je obcinać warstwami, więc zaczęłam od spodu. Nigdy nie wiadomo, kiedy narzędzie nagle się zepsuje, a gdyby została z krótko ściętymi włosami na czubku głowy i upiornie długimi kosmykami na potylicy, każdy, od kogo chciałaby pożyczyć inne nożyczki, zażądałby za to krocie.
– Nie – powiedziała Liu lekko drżącym głosem, ale zdecydowanie.
Zazwyczaj była najspokojniejszą z nas trzech. Aad potrafiła złościć się naprawdę koncertowo, a gdyby ataki wściekłości były dyscypliną olimpijską, to ja byłabym pewną kandydatką do złotego medalu. Lecz Liu zawsze była opanowana, spokojna i rozsądna, więc to niemal gniewne warknięcie było zaskoczeniem.
Nawet dla niej samej; zamilkła i przełknęła ślinę, ale cokolwiek czuła, nie była w stanie tego ukryć.
– Chcę je obciąć – rzuciła ostrym tonem.
– Dobrze – powiedziałam i zaczęłam szybciej obcinać jej włosy, jak najbliżej głowy. Błyszczące pasma próbowały oplątywać mi palce nawet wtedy, gdy je odcięłam i podawałam Aadhyi.
Wreszcie skończyłam, a Liu uniosła ręce i lekko drżąc, dotknęła swojej głowy. Niewiele na niej pozostało poza nierównym puszkiem. Zamknęła oczy i przesunęła po niej rękami tam i z powrotem, jakby upewniając się, że włosów nie ma. Po kilku głębokich i nierównych oddechach powiedziała:
– Nie ścinałam ich, od kiedy tu przybyłam. Mama kazała mi tego nie robić.
– Dlaczego? – zapytała Aadhya.
– Bo… – Głos uwiązł jej w gardle. – Powiedziała, że tutaj ich widok powie ludziom, że jestem kimś, na kogo trzeba uważać.
I tak też było, ponieważ w Scholomance możesz mieć długie włosy, tylko jeśli jesteś naprawdę bogatym i zuchwałym dzieciakiem z enklawy albo uprawiasz czarną magię.
Aadhya bez słowa podeszła do swojego biurka i ze strzeżonej zaklęciem szkatułki wyjęła pozostałą połowę owsianego batonika. Liu chciała odmówić, ale Aad warknęła:
– O mój Boże, zjedz ten cholerny batonik!
Wtedy Liu rozkleiła się, wstała i wyciągnęła do nas ręce. Wprawdzie zareagowałam chwilę później niż Aadhya – trzy lata niemal zupełnego ostracyzmu społecznego raczej kiepsko przygotowuje na takie sytuacje – ale obie trzymały wyciągnięte ręce, dopóki do nich nie dołączyłam. Objęłyśmy się ramionami i znów zdarzył się ten cud, w który nadal nie mogłam do końca uwierzyć: nie byłam już sama. Ratowały mnie, a ja zamierzałam uratować je. Wydawało się to czarem nad czarami. Jakby mogło naprawić wszystko. Jakby cały świat nagle stał się innym miejscem.
Jednak nie. Nadal byłam w Scholomance, a tu wszystkie cuda mają swoją cenę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki