- nowość
Ostatni akt łaski - ebook
Ostatni akt łaski - ebook
Adelheid Duvanel jest mistrzynią krótkiej formy. Radykalna, poetycka siła jej języka czyni ją jednym z najważniejszych głosów europejskiej literatury XX wieku. Jej opowiadania są ponure, sarkastyczne, a jednocześnie melancholijne; to portrety ludzi zranionych i wykluczonych, naznaczonych jakąś skazą, cierpieniem, lękiem, którzy jednak zawsze zachowują godność, obstając przy swoim szaleństwie. Duvanel pisze lakonicznym, zwięzłym stylem, językiem precyzyjnym, esencjonalnym, zabarwionym dyskretnym komizmem, który przeobraża się czasem w surrealistyczną groteskę. Krytyka stara się znaleźć podobieństwa z twórczością Franza Kafki czy Roberta Walsera, jednak proza Duvanel jest wyjątkowa, odrębna, inna.
Duvanel zmarła w 1996 roku, w lipcu, w podobnych okolicznościach co Walser. Jej ciało odnalazł jeździec w lasach położonych na południe od Bazylei. Był to przerażająco chłodny lipiec, a przyczyną śmierci była hipotermia. Duvanel przedawkowała leki nasenne, nie jest jednak jasne, czy chciała popełnić samobójstwo.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-66-8 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna, który przechodzi przez ulicę, ma skarpety w kolorze lila. Dziwnie wymachuje rękami. Znika w bramie domu, na który kładzie się cieniem mój dom. Wczoraj po południu obudził mnie pocałunkiem; spałam przy otwartych drzwiach i ocknęłam się z nie swoim językiem w ustach. Podniosłam powieki, a nade mną twarz niewyraźna jak we śnie. Roześmiałam się zażenowana i podałam mężczyźnie oficjalnie rękę, nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, potem on wyszedł. Właśnie postanowiłam wyjechać. Należę do grupy samopomocowej osób dłubiących w nosie, ale na dobrą sprawę wcale nie chcę pozbyć się tej mojej przywary – nie ma nic przyjemniejszego, niż wydłubać z nosa gluta i rozetrzeć go między kciukiem a palcem wskazującym. W środę mamy kolejne spotkanie, ale wyjeżdżam wcześniej. Śniło mi się, że stoję razem z innymi pasażerami przy ścianie w okrągłym obiekcie latającym; pilot jest wśród nas i tłumaczy, że samolot nie może lądować ani lecieć dalej, że musimy cały czas krążyć nad lotniskiem.
Jadę samochodem dwanaście godzin, już na miejscu wynajmuję apartament z widokiem na morze. Księżyc rozkłada srebrzysty chodnik na czarnej tafli wody; siedzę za osłoną otwartych drzwi na balkon i słyszę wrzawę ludzkich głosów, wyczuwam podniecenie – ludzie próbują zawładnąć nocą. Następnego dnia od rana wieje silny wiatr; mewa szybuje nad wodą niby mały samolocik, a białe obłoki przypominają nastroszone kury. Całymi dniami przesiaduję w świetle otwartych drzwi balkonowych, w obramowaniu długich, powiewających zasłon; wychodzę tylko po najpotrzebniejsze zakupy. Nagle świta mi w głowie myśl, że tkwię tu, przed tymi drzwiami, jak przed ekranem telewizora: widzę żółte wyplatane krzesło, drewnianą balustradę, morze syczące jak kłębowisko węży w odcieniach niebieskim, zielonym i fioletowym, a także niebo, które zajmuje największą część obrazu. Odważam się podejść bliżej, siadam na żółtym wiklinowym krześle, wystawiając się na wiatr, a pod nagimi stopami czuję chłód kamiennej posadzki.
Nie mogę zapomnieć o nie swoim języku, który ssałam w takim zapamiętaniu. Napada mnie ochota, żeby kupić sprzęt do nurkowania, rzucić harpunem w ośmiornicę i tłuc nią o skałę, aż rozmięknie. Uzmysławiam sobie, że potrzebuję mężczyzny, opuszczam więc balkon, mieszkanie, dom i śpieszę do wioski, aby się sprzedać.SAMOCHÓD
Kilka tygodni temu Kurt po raz pierwszy pocałował swoją przyrodnią siostrę w oba policzki – z bliska jej tkliwe spojrzenie ulegało przemianie, stawało się złośliwe, jaszczurcze. W dzieciństwie spędził dwa lata w sierocińcu; w tym czasie nie urósł nawet o centymetr ani nie przybrał na wadze choćby o gram. Rodzeństwo latami się nie widziało. Spotkali się dopiero później, w podmiejskiej kolejce nazywanej ciuchcią, którą codziennie rano o tej samej porze oboje jeździli do pracy. Za każdym razem, gdy Kurt całował przyrodnią siostrę, przymykał powieki z obawy, że zobaczy jej złośliwy wzrok.
Kurt nie cierpi papieru; nie ma dla niego nic gorszego niż konieczność przechowywania korespondencji. Nie wyrzuca jednak gazet z własnymi tekstami – przy każdej sposobności pisze listy do redakcji, a dzienniki zawsze je drukują; tylko dzięki tym listom nabrał pewności siebie. Mieszka razem z dwoma kolegami; we trzech mają do zajmowanego lokum tylko jeden klucz, nie ma go jak dorobić, ponieważ w drzwiach założony jest zamek bezpieczeństwa. Obaj koledzy zgubili swoje klucze; Kurt chowa dla nich swój pod papierową torbą z pustymi butelkami, która zawsze stoi przed drzwiami mieszkania. Boi się, że człowiek mieszkający na tym samym poddaszu wciągnie kiedyś klucz odkurzaczem, gdy będzie sprzątał klatkę schodową. Właściciel domu mógłby zezwolić na dorobienie kluczy zapasowych, ale nikt nie wie, kto nim jest. Kluczyka do skrzynki pocztowej brakuje również.
Kurt kupił samochód, który potrafi mówić. Teraz więc jeździ nim do pracy.
– Ładna dziś pogoda – mówi pojazd.
Albo:
– Szkoda, że pada deszcz.
Kurt uwielbia swoje auto; podczas jazdy zapomina o przyrodniej siostrze i jej złośliwym spojrzeniu, nie myśli o zgubionych kluczach ani o wycinkach z prasy czy listach zostawionych w mieszkaniu. Im dłużej zna swój samochód, tym więcej on mówi.
– Kup sobie rękawiczki – prosi na przykład – masz zimne ręce.
Albo:
– Podoba mi się dziś twoja twarz.
Kurt codziennie oczekuje wyznań miłości.ERNESTO
Ernesto nosił stale brudne okulary; widział świat zamazany, co mu bardzo odpowiadało. Ale już z daleka rozpoznawał gościa, który witał go zawsze słowami:
– Dzień dobry, Ernście.
Nigdy z tym człowiekiem nie zamienił nawet słowa, nie miał pojęcia, skąd ten znał jego imię, które na domiar złego przekręcał – dość, że mężczyzna ciągle przyprawiał Ernesta o chwilową udrękę. Na słowa powitania nie odpowiadał nigdy. Tolerował bliźnich, ale trzymał się od nich na odległość. Nieznajomy, który witał go we wspomniany sposób, budził w nim nienawiść.
Spotkania z ludźmi przebiegały często przedziwnie. Niedawno Ernesto siedział z dwiema pannami przy jednym stoliku w restauracji; dziewczyny gawędziły po angielsku, aby ni stąd, ni zowąd kontynuować konwersację w nienagannej francuszczyźnie – ot, z marszu. Z kolei jakiś człowiek w głębi rozmawiał ze słupem. Ale nawet czytając gazetę, Ernesto nie mógł ustrzec się podobnych niespodzianek. Odczytał nagłówek: „Koncert głodowy Sierotki Woskowej”; chwilę później zauważył, że było tam napisane: „Koncert galowy Orkiestry Wojskowej”.
Wprawdzie Ernesto kulał lekko, ale nikt nie odnosił wrażenia, że był inwalidą; uważano raczej, że to właściwy mu sposób chodzenia, który harmonizuje z jego twarzą i posturą żurawia. Sprzedawał w kiosku papierosy, gazety, czasopisma i czekolady. Miał zbyt mało „cieczy wodnistej oka”, jak stwierdził lekarz, dlatego nie mógł nosić szkieł kontaktowych, nad czym ubolewał, ponieważ był próżny. Postanowił, że odtąd popłacze sobie od czasu do czasu – daremnie; nie płakał już od dziecka. Codziennie pił dwa litry „lury”, jak nazywał mieszaninę coli i rumu, którą w dwóch butelkach zabierał do pracy.
Pewnego wietrznego kwietniowego dnia, śpiesząc do kiosku, Ernesto zauważył owego znajomego nieznajomego, który przechodząc przez ulicę, spojrzał na niego przenikliwie i rzekł:
– Dzień dobry, Ernście.
Następnym razem strzelę ci w łeb z procy i zabiję – pomyślał Ernesto.ZMALTRETOWANE KWIATY
Jakub nazywa zupę, którą gotuje sobie każdego dnia, zupą dziwaka. Ma wątłą szyję i wątłe uszy. Jego żona jest artystką: wkładając coraz to nowe ubrania, potrafi się przeobrazić, stworzyć z siebie codziennie inną kobietę; dom zaniedbuje całkiem. Jakub kocha ją bardzo. Niedawno śniło mu się, że przylatuje do niego kanarek, opatrzony na grzbiecie stempelkiem z informacją, ile ton pokarmu zjadł i ile przeleciał kilometrów. We śnie wcale nie dziwiła Jakuba siła ptaszęcia, które mogło pochłonąć tak duże ilości jedzenia i przebyć tak wielkie odległości. W duchu Jakub nieustannie się usprawiedliwia; wyobraża sobie kłopotliwe sytuacje: raz przychodzi do niego dozorca, zauważa cieknący kran i wytyka mu niedbalstwo, a on przeprasza i wyjaśnia, że majster wprawdzie usunął usterkę, ale kran kapie nadal, i że jemu, Jakubowi, jest z tego powodu niezmiernie przykro. W świecie jego wyobraźni ktoś go wciąż atakuje, a on musi się bronić. Budzi się w środku nocy i odpowiada w duchu policjantowi, który zapytał go z wyrzutem, dlaczego nie zamknął na klucz drzwi do mieszkania, gdy schodził do skrzynki po listy; niech się nie dziwi, że ktoś mu wtedy podwędził portfel z całą miesięczną wypłatą. Jakub tłumaczy się przed funkcjonariuszem, że ufa ludziom; policjant oświadcza, że to duży błąd. Jakub obiecuje poprawę.
O godzinie piątej wieczorem jest już ciemno. Chłód szlifuje naroża domów i zaostrza dachy. W kilku oknach widać wyschnięte choinki. Jakub wraca z biura do domu. W kwiaciarni na parterze bloku, w którym mieszka, pali się światło. Przez wystawową szybę widzi właścicielkę, której nigdy nie mówi „dzień dobry”, bo uważa, że kobieta ta maltretuje kwiaty; bukiety dla żony z zasady kupuje w innej kwiaciarni. Dwa razy w tygodniu Jakub chodzi do psychiatry; kładzie się na kozetce i natychmiast zasypia. Z tej przyczyny nie zdążył dotąd zwierzyć się lekarzowi ze swojego lęku o maltretowane kwiaty. Czuje, że jakiś pan staje obok niego, słyszy chrząknięcie, a potem cichy, ochrypły głos:
– Dlaczego pan jeszcze nie złożył doniesienia na florystkę? Jest pan niemym świadkiem przestępstwa, maltretowania kwiatów, jak panu nie wstyd!
Inaczej niż w swoich marzeniach na jawie, Jakub nie wie, co ma odpowiedzieć.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._