- W empik go
Ostatni Batory. Tom 1 - ebook
Ostatni Batory. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szybki wzrost literatury węgierskiej od r. 1825 przejawił się zrazu prawie wyłącznie w utworach poetyckich, zarówno opisowych, jak i lirycznych; proza była w zupełnem zaniedbaniu. Wówczas, gdy na zachodzie Europy literatura powieściowa dosięgła swego rozkwitu, Węgrzy stawiali natem polu dopiero pierwsze kroki, bardzo jeszcze słabe i nieudolne. Przyczyną tego objawu było przedewszystkiem zepchnięcie języka węgierskiego w szkołach na plan ostatni, a potem namiętne upodobanie sfer inteligentnych w romansach i powieściach niemieckich, francuskich i angielskich. Poezya zagraniczną nie miała tego uroku, Węgier owej doby przekładał własną nad obcą, ale zato powieść cudzoziemska wszechwładnie królowała w całym kraju. Dopiero, gdy język ojczysty zapanował w szkole i zyskał prawo obywatelstwa śród warstw inteligentnych, belletrystyczne piśmiennictwo węgierskie, zdobywając coraz świeże zastępy czytelników, rozwinęło się bujniej.
Jakoż na niwie powieściopisarstwa oj czystego występują kolejno czterej pisarze z talentem niepospolitym, którzy, rozbudziwszy w społeczeństwie swojem zapał do literatury narodowej, wykorzenili manię chorobliwą lubowania się wyłącznego w płodach literatury zagranicznej. Rzecz szczególna, że trzej z tych pisarzów: Jósika, Eötvös i Kemeny, jako baronowie, należeli do klasy magnatów, która dotychczas przodowała w krzewieniu cudzoziemczyzny, a tylko czwarty Jokai wyszedł z klas średnich.
Pierwszy z tej czwórki, baron Mikołaj Jósika, zwany "Walter Scottem" węgierskim, jest właściwym twórcą węgierskiego romansu historycznego. Pisarz ten urodził się w Torda, w Siedmiogrodzie, r. 1794. Jako potomek rodziny magnackiej, spędził młodość śród tych kół, które nierównie więcej w języku, obyczajach i stosunkch towarzyskich zachowały wspomnień dawnego bytu narodowego, aniżeli właściwa arystokracya węgierska, w zupełności do nowych warunków dopasowana. Po ukończeniu studyów prawnych, Jósika wstąpił do wojska w r. 1811 i najprzód jako oficer kawaleryi odbył kampanię włoską, a następnie, jako pułkownik piechoty, walczył z Francyą roku 1815. W trzy lata później, porzuciwszy służbę wojskową, której zawdzięczał poznanie wielu krajów i ludzi, ożenił się z Elżbietą Kallay, dziedziczką bardzo bogatą. Małżeństwo to, wkrótce rozwiązane, było dla Jósiki źródłem wielu zgryzot i udręczeń, które nie pozostały bez wpływu na późniejszą jego twórczość literacką. Osiadłszy w majątku swoim na wsi, Jósika oddał się całą duszą studyom historycznym, a obok tego brał coraz żywszy udział w życiu politycznem swego kraju.
W r. 1836 ukazał się pierwszy jego romans historyczny p… t. "Abaft, " którym rozbudził zachwyt nie – bywały śród Węgrów i zniewolił krytyków do wyrzeczenia, że "natem polu jest to utwór pierwszy i najlepszy od czasu, jak rozbrzmiewa język węgierski. " Treść do tego romansu zaczerpnął autor z czasów burzliwych Zygmunta Batorego, t… j… z epoki, gdy Turcy, Austryacy i Węgrzy intrygowali i walczyli o posiadanie Siedmiogrodu. Batory, z całą swoją potężną indywidualnością, wojownicy tureccy, baszowie i lud – oto tło osobiste dla bohatera powieści Olivera Abafi, który od rozpusty i bezprawia wznosi się do wyżyn poświęcenia.
W r. 1840 Jósika, pełen już sławy, wyjechał na stały pobyt do Pesztu, gdzie, oddając się coraz gorliwiej polityce, przez lat kilka walczył w opozycyi, a w r. 1848/9 skończył na kierunku radykalnym. Po klęsce pod Villagos (1849) Jósika, skazany na śmierć za udział w rewolucyi, śród przygód awanturniczych, zdołał przedostać się za granicę i tam, częścią w Brukselli, częścią w Dreznie, pisał bez wytchnienia romanse historyczne. Jeszcze w r. 1847 ożenił się Jósika powtórnie z wielkiej miłości z baronówną Julią Podmanitzką i w tym związku znalazł szczęście zupełne. "Dopiero od chwili tego ożenienia – pisał Jósika – liczę swój żywot. Czem ona jest dla mnie – tego opisać nie zdołam; Bóg mnie obiema rękami pobłogosławił. " Julia, obdarzona również zdolnościami literackiemi i wykształceniem niepospolitem, tłómaczyła powieści męża na język niemiecki, pisała artykuły do gazet, drobne nowelki, szkice z podróży, a także jeden dwutomowy romans p… t. "Ewa. " W pierwszych dniach niedoli ciężkiej na wygnaniu, chcąc mężowi swemu przyjść z pomocą, założyła w Brukselli sklepik z koronkami, który z czasem znaczne przynosił dochody. Jósika, pisząc do ostatniej chwili swego życia, umarł w Dreznie, r. 1864.
Był to pisarz nadzwyczaj płodny, prawie wszystkie jednak romanse jego z czasów wygnania noszą na sobie widoczne piętno pośpiechu, a zarazem i wpływu sensacyjnej literatury francuskiej.
Do najlepszych romansów Jósiki z przed rewolucyi należą: "Zólyomi, " "Ostatni Batory, " za który to romans otrzymał autor od Akademii Węgierskiej 200 dukatów i puhar srebrny; "Czesi na Węgrzech, " "Poeta Zrinyi, " "Stefan Jósika, i inne. Pierwszy zbiór utworów tego pisarza, obejmujący 35 tomów zawiera także i kilka prac dramatycznych,
Na wygnaniu pisał Jósika i po niemiecku, ale wnet powrócił do języka ojczystego. Oto wybitniejsze jego utwory z tej epoki: "Ester, " "Sędzia Hermansztadzki, " "Czarownice z Szegiedynu, " "Franciszek Rakoczy II" i inne. Wydanie niemieckie dzieł Jósiki, napisanych w r. 1849, wyszło w r. 1859 w 18 tomach. Zostawił także Jósika "Pamiętniki, " wydane w Peszcie w 4-ch tomach r. 1865.
Pisarz ten zasłużył niewątpliwie na miam "Walter Scota, " gdyż on to pierwszym był twórcą romansu historycznego w swoim kraju. Jak pisarz angielski odtworzył życie szkockich zamków i dworów, tak Jósika odzwierciedlił to życie w zamkach i dworach siedmiogrodzkich, ze wszystkiemi jego tajemnicami i wspomnieniami. Słusznie jednak Emil Reich ("Hungaria Literature", London, 1898, str. 144) zaznaczył kardynalną różnicę w twórczości tych dwu pisarzów. Scot, pisząc swoje utwory, nie miał żadnych celów politycznych na widoku, Anglia bowiem w owej epoce stała na wyżynach swojej karyery tryumfalnej. Utwory jego były romantic pure and simple. Tymczasem Węgry, w czasach Jósiki, jęczały pod ciężkim obuchem germanizmu; utwory więc tego pisarza musiały uledz zabarwieniu politycznemu, którego śladu w romansach Scota nie spotykamy. Pragnąc przez odtworzenie świetnych obrazów przeszłości Węgier podnieść i ożywić obumarłą ich teraźniejszość, Jósika nie troszczył się; bardzo o psychologię swoich charakterów historycznych. Posiadając inwencyę i fantazyę niepospolitą, przykuwa! do siebie czytelnika więcej może bajką i umiejętnem powikłaniem wypadków, niż ich przedstawieniem artystycznem. Bohaterki stoją u niego nierównie wyżej od bohaterów, "rodzaj silny jest jego słabością" a raczej słaby – siłą. "
Dodatnie postacie kobiece przeważają u Jósiki nad ujemnemi, a opromieniane są zwykle wyjątkowym czarem i urokiem. Romanse historyczne tego pisarza potężną falą patryotyzmu orzeźwiły naród… węgierski, który w bogatych wspomnieniach świetnej przeszłości czerpał otuchę do walki o byt narodowy.
J A. Święcicki.SŁOWO WSTĘPNE OD AUTORA.
Czasy Gabryela Batorego stanowią w rocznikach węgierskich epokę pełną wrzawy wojennej. Duch awanturniczy znajduje wśród ciągłych przewrotów politycznych szerokie pola działania. Miłość przybiera cechy gwałtownych namiętności, ambicya zdobywa potęgę. W gruncie rzeczy działo się tam może to samo, co i dziś się dzieje, ale charakter epoki kolorował to wszystko pełnemi romantyzmu barwami. Bieg wypadków nie był to cichy, po równinie z łagodnym szumem płynący strumień; warunki owoczesnego bytu pchały jego fale ku szczytom wyniosłych gór, tam on pasował się z przeszkodami, tam szalał, tam się stroił w perły i złota odblaski. Czy kto jest szlachetny, czy nikczemny, podniosły, czy nędzny – wszystko z głębi jego piersi wypływa. Szatan wstępuje w serce zazdrosne, gnuśność gnieździ się w obojętnem; śmiałość – jeżeli pozbawiona stanowczości, tworzy szydercę, boska potęga i siła poświęcenia żyje w sercu szlachetnem. Ten to świat wewnętrzny uczuć – cierpień i miłości odzwierciedla się w powieści niniejszej, nie przez ułudne obrazy wymyślonych położeń, ale w niekłamanej prawdzie zdarzeń życiowych, tak jak się rozwijały w rzeczywistości, i ukazuje, jak to człowiek szlachetny, mimo klęsk i rozczarowań, szlachetnym pozostaje, jak mimo ponęty wdzięków, mimo otaczających go ze wszech stron ułud i pokus, zwycięża pod tarczą swego anioła i ideał swój osiąga.
Powieść ta dalej dowodzi, jak najszlachetniejsze, najwybitniejsze zdolności marnieją pod wpływem złego kierunku, jak drugostronnie miłość ziemi swojej i cnota, z siłą ducha złączona, może dokonać cudów, jak wreszcie prawdziwie cnotliwy mąż góruje nad wypadkami i próbami losu, nie zniżając się nigdy przed dziką i nieszlachetną naturą człowieka, który tylko materyalną, cielesną moc ma za sobą.
Czy powieść niniejsza okazała to wszystko, czy wierną pozostała charakterowi opisywanej epoki, czy ściśle historycznie przedstawiła działające postacie, o ile to w powieści jest możebnem – o tem autorowi sądzić nie wolno. To tylko wolno mu powiedzieć, że nie zbywało mu ani na dobrych chęciach, ani na dobrych celach.
* * *
Część pierwsza.ROZDZIAŁ I. TOGA I SZNUR.
Byłem dziki, dzikszy niźli potok górski
I wolny – lecz niestety tylko pożądliwy!
Vörösmarty (1).
W końcu czerwca 1609 r. mąż szanownej postaci wstępował zwolna po wązkich schodach, wiodą- – (1) Vörösmarty. D é l sziget (Wyspa południowa).
(Przyp. Aut).
cych wgłąb ciemnego korytarza gmachu szkolnego w Koloswarze (Klausenburgu). Postać ta, zawróciwszy na lewo, mechanicznie kieruje się ku zamazanym drzwiom, które widnieją w słabem oświetleniu, jakiego udziela niewielkie okno w końcu korytarza. Mąż, który ku nim dąży, okryty jest w długi, do kostek dochodzący płaszcz, brodę ma rzadką, a na głowie jakąś szczególną mieszaninę czapki i kapelusza bez ronda; to wszystko przykrywa szeroka kapa. Jakkolwiek postać ta dziwną nam się wydaje, lecz w epoce naszego opowiadania każdy obywatel Kolosvaru, każdy mieszczanin i wszyscy żacy zdalekaby poznali czcigodnego pana Demetera Kapornai, lub, jak się sam zazwyczaj ówczesną modą podpisywał: Dewmewtewra Kapornai.
Kiedy ten pracowity i punktualny nauczyciel szkoły koloswarskiej o godzinie drugiej po południu wstępował na schody, wiodące do sali szkolnej, dziwny hałas doszedł jego uszu. Słyszał dzikie świsty i głośny śmiech, krzyk i gwar, jak na jarmarku, wśród którego nie można było zrozumieć ani słowa.
Pan profesor stanął, głowę pochylił i twarz jego to żółkła, to czerwieniała naprzemian.
– Tak! tak! – mruczał do siebie – to głos Dimona.
Gdy dalej parę kroków postąpił, ucichł nagle gwar, i słyszeć się dało, jakgdyby ktoś wygłaszał lekcye, to głos podnosząc, to go zniżając.
Wtedy to p. Kapornai nagłem poruszeniem klamki drzwi otworzył, wołając:
– O, male feriati, pueri! – spłoszył całą gromadę chłopców, otaczających katedrę.
W oka mgnieniu tłum małoletnich synów Muz zasiadł na drewnianych ławach, uciekłszy od katedry, tylko ten, którego Kapornai nazwał Dimonem, inicyator wszelkich nieporządków w szkole, stał natem szanownem miejscu, z którego zazwyczaj Kapornai wykładał humaniora.
Należy wiedzieć, że imci pan Kapornai obok innych chwalebnych przymiotów, posiadał ten jeszcze, że był bardzo dobrym gospodarzem i bardzo oszczędnym człowiekiem. Pozostawił więc w szkole starą swą długą opończę, czyli togę, poplamioną i połataną, którą zazwyczaj kładł przed lekcyą na siebie i w tem odzieniu ukazywał się przed zebraną klasą.
Tę to czcigodną suknię włożył na siebie nie szanujący nic świętego Dimon, i w tej, o łokieć za długiej dla siebie szacie, miał przemowę do otaczających go towarzyszów.
– Ruszaj ztąd, niedobry chłopaku! – były to pierwsze słowa, które w gniewnem oburzeniu mógł wyrzec czcigodny Kapornai.
Chłopcy, przestraszeni tym wspaniałym głosem, stali się naraz rzeszą tak cichą, jak żaby w stawie ukryte pod kamieniem; czy się nie wykrzywiali za plecami pana profesora, to już było wiadomem im i Bogu. Tylko nieszczęsny Dimon, znajdujący się wprost groźnego wzroku szanownego p. Kapornai, został za karę odesłany na trzecią, albo, inaczej mówiąc, oślą ławkę.
Teraz p… profesor zdawał się nad czemś namyślać. Wreszcie, surowo spoglądając na uczniów, zajął miejsce na katedrze i rzekł głosem pełnym godności:
– O male feriatae coripheae! Dimonie, nie ujmę ja z twego powodu poświęconego nauce czasu, ale wiedz o tem, że po ukończeniu lekcyi pójdziesz do karceresu!
– Nie dam sobie nic złego uczynić – odparł Dimon wyniośle.
Dimon był sierotą i najlepszym uczniem w całej klasje, ale zarazem najniesforniejszym, najśmielszym i najobrotniejszym. Nikt tak chytrze, jak on, nie potrafił się z rozmaitych przygód wykręcać. Był to chłopak zawadyaka, zuchwałymi ryzykowny, i mimo, że się uczył bardzo dobrze, uważać go było mo – zna za prawdziwą zarazę szkoły. Miał już lat 17, co w owym czasie w wyższych klasach nie stanowiło, rzadkości.
Pochodzenie jego było nieznane. Kapornai wiedział tylko, że kilka lat temu przybyła do Koloswaru jego matka, piękna, lecz schorowana kobieta, i oddała mu syna do szkoły. Po kilku tygodniach umarła, Kapornai przyjął chłopca do siebie na wikt i mieszkanie i zaopatrywał jego potrzeby, czerpiąc z małej schedy, jaka Dimonowi po matce została. Należy nadto pamiętać, że był on właśnie w tym wieku, kiedy wszystkie zdolności najsilniej się przejawiają, najsilniej wybijają się na wierzch. Między innemi jego zaletami mieściło się i to, że prześlicznie pisał, ozdabiając ówczesną modą pismo swoje kolorowemi rysunkami i złoconemi floresami. Drugą jego umiejętnością była… zdolność naśladowania ruchów, głosu i fizyognomii znanych mu osób, czem umiał pobudzać ludzi do śmiechu, lecz ośmieszonych drażniło to niepomiernie, gdy się ujrzeli przedstawionymi w karykaturze. W piersi jego młodej biło przytem wiele niedobrych uczuć, był zuchwały, lubił szkodzić innym i zemstę krył w sercu głęboko, maskując ją szyderstwem.
W tej chwili obraził on wielce opiekuna i nauczyciela swego.
– Taceas asine! – odrzekł Kapornai na zuchwałą odpowiedź Dimona i spojrzawszy na listę uczniów zawołał gromko:
– Łukasz Pap!
Na to wezwanie wstał z ostatniej już ławki wysoki, blady Wołoch, w czarnem ubraniu i otworzywszy książkę, położył ją przed sobą, aby chwytać od czasu do czasu jaki ustęp, i czekał na pytanie.
– Co wiesz o Andrzeju Batorym? – zapytał pan Kapornai.
– Andrzej Batory – szybko zaczai mówić Łukasz Pap – potomek sławnego Oposa Batorego, który już w XI wieku za króla Salomona i Gezy szczęśliwie wojował z królem czeskim, Wratysławem, byłsynem…
– Czyim synem? – przerwał nauczyciel.
– Synem Andrzeja Batorego, bratem znakomitego króla polskiego, Stefana – recytował chłopak, lecz profesor przerwał mu nagle i wskazując na obok siedzącego malca, rzekł:
– Dalej…
W ten sposób chłopcy wyrecytowali przed nauczycielem swoim całą historyę prześwietnego rodu książąt siedmiogrodzkich, historyę Batorych, przyczem w miarę, jak udawało się młodemu mówcy wydawać tę lekcye historyi ojczystej bez jąkań i przestanków, lub gdy patrzył na profesora przelęknionemi oczyma, bąkając coś pod nosem, Kapornai odzywał się z powagą:
– Bene! praestanter. – lub gromił przelękłego historyka od osłów i hebesów.
Gniew jego wzrastał wtedy szczególniej, gdy Dimon, podnosząc się nagle ze swej oślej ławki, stawał wyprostowany i dźwięcznym, śmiałym głosem, bez zająknięcia i błędu wypowiadał jakąś część lekcyi, której kolega jego wykrztusić nie mógł.
Kapornai wydał mu nieraz surowy rozkaz, aby siedział cicho, ale Dimon nie lubił biernej roli, na jaką został skazany, i jeżeli nie mówił głośno, to cicho podpowiadał kolegom, lub nagle z piekielną ironią w spojrzeniu zwracał się do szanownego Kapornai z zapytaniem, kryjącem w głębi taką zuchwałą krytykę jakiegoś historycznego faktu, lub dostojnej osoby, – że nauczyciel, o czem on naprzód wiedział, nie mógł mu jak się należy odpowiedzieć. Zdawało się, że czuł osobliwą przyjemność w drażnieniu swego starego opiekuna, który nieraz aż pąsowiał z gniewu i nakoniec stracił cały zapas posiadanej cierpliwości,
– Zbyt wiele pozwalasz sobie, zuchwalcze! – krzyknął na niespokojnego chłopca. – Będziesz też zato ukarany tak, jak jeszcze nigdy.
Dimon nie poprosił o przebaczenie i tak szyderczym wzrokiem spoglądał na gromiącego go nauczyciela, że inni chłopcy, wszyscy młodsi od niego, drżeli nad losem, jaki go spotkać musiał i zarazem podziwiali męztwo i odwagę Dimona, który wyrastał im w oczach na bohatera. Kapornai czuł, że tak jest, i wściekły gniew burzył mu się w sercu.
– Poczekaj ty nicponiu… – mówił w duszy, przyrzekając sobie, że słabym nie będzie i po końcu lekcyi ukarze zuchwalca, w czem też nie zmienił zdania, gdy bijąca godzina czwarta zapowiedziała koniec lekcyi.
– No… – rzekł, zstępując z katedry – teraz nadeszła chwila wymiaru sprawiedliwości…
Czy w piersiach Dimona nie uderzyło silniej serce? To przecież nie ulegało wątpliwości, że wszyscy jego towarzysze zadrżeli, ogarnięci niepokojem.
– Wstawaj z miejsca, niedobry, niekarny chłopcze – mówił dalej Kapornai, zwracając się do Dimona. – Darowałbym ci może obrazę własną, ale psujesz towarzyszy swoich, zatruwasz młode ich dusze jadem swego zuchwalstwa.
Dimon patrzył trochę niespokojnie ku drzwiom i oknu, jak gdyby szukał sobie drogi, którą mógłby salwować osobę swoją. Ale z oślej ławki nie było blizko ani tu, ani tam, a wezwany przez Kapornai profos, czyli kat szkolny, stał już wyprostowany, jako przepowiednia ciężkiego końca wesołej komedyi, którą młody zuchwalec odgrywał przed towarzyszami, bladymi teraz z przerażenia.
– Wstawaj! – powtórzył Karponai i Dimon usłuchał go teraz. Wstał, ale nie po to, aby się wydostać na otwartą przestrzeń szkolnej sali. Wskoczył na ławkę, szukając sobie oparcia dla pleców, to jest muru ściany. Blady był, ale oczy mu się świeciły.
– Słuchaj – rzekł Kapornai. – Zuchwalstwo twoje nic ci nie pomoże, bo siła nie jest po twojej stronie, Żywy, czy umarły dostaniesz się do karceresu, z którego nie zaraz wyjrzysz na świat Boży, jeżeli upór zwiększy twoją poprzednią winę. Wzywam cię po raz ostatni chodź mi tu zaraz…
Dimon ani drgnął, ale był coraz bledszy i Kapornai trząsł się z gniewu.
– Wszystka moja cierpliwość już się wyczerpała – zawołał i obracając się w stronę profosa, krzyknął: – Bierz go, Kanya, i wiąż!…
– Mnie wiązać, mnie… – zawołał dziko milczący dotąd chłopak – mnie brać!… Towarzysze, czyż pozwolicie na to?
Młoda rzesza uczuła się zelektryzowaną. Dimon był zawsze dobrym kolegą, czyż go mieli opuścić w nieszczęściu? Dzieciaki, bo po większej części były to dzieciaki, uczuły coś poruszającego się w ich piersi i uderzającego w sercach. Spoglądali po sobie, trzeba przyznać, że nieśmiało, ale to jeden, to drugi posunął się krokiem dalej i wkrótce cała gromadka znalazła się przed ławką Dimona, tworząc jak gdyby wał obronny. Chcąc go brać, trzeba było pierwej ich odtrącić, a teraz niejeden już podniósł głowę i patrzył śmiało; choć kilku było zmieszanych i przestraszonych, inni widocznie postanowili bronić towarzysza i było coś heroicznego w tem postanowieniu malców, a Kapornai, który to czuł, rozgorzał tem większym gniewem na twórcę tej rewolucyi.
– Bierz go, Kanya! – krzyknął. – Bierz i wiąż… Masz łyko…
Dimon zaśmiał się, chłopcom serca biły; Kanya, vulgo kociak, jak go zwali chłopcy, posunął się naprzód, a plan bitwy jaki sobie ułożył, był prawdziwie koci. Podsunął się jakoś bokiem ku zgromadzonym obrońcom Dimona, i wiedząc, gdzie może być słabe miejsce tej żywej fortecy, przemknął się między dwoma młodszymi, tchórzliwie wyglądającymi chłopcami, a Wołoch Pap, lizus i donosiciel, któremu koledzy przyznali zaszczyt długich uszów, czyli szpiega, sam mu miejsce zrobił, przyciskając się niby ze strachu do innych i wykonawca sprawiedliwości wyciągnął swe długie, chude ręce. Można się było domyśleć, że postanowił Dimona porwać za nogi i w ten sposób przewrócić, ale koncept był źle obrachowany, bo zmiarkował to winowajca i jednym potężnym susem z ławki zeskoczył.
Dimon był barczysty i silnie zbudowany, czarny wąsik już mu się sypał nad górną wargą ust, które, trzeba dodać, były wcale niebrzydkie i jakby prawdziwie koralowe. Rysy jego nie były regularne, ani delikatne, lecz niepozbawione szlachetności, oczy miał duże i błyszczące, nos może za wielki, lecz greckiego kształtu, przytem był na swój wiek wysoki i jakaś bystra śmiałość patrzyła mu z oczu, z których wyglądał też spryt nielada i pojętność. Zrozumiał on podstęp przeciwnika i odrazu ułożył sobie, jak się z nim rozprawi; ponieważ wierzył w przysłowie, że śmiały wygrywa, nie czekał na atak, ale go uprzedził. Jak ryś z wysokiego drzewa skacze nagle na grzbiet niedomyślającej się tego sarny, tak Dimon równemi nogami skoczył na nieszczęsnego Kanya, który przewrócił się na ziemię, padając jak długi, i scena stała się naraz komiczną. Wszystkie chłopaki wybuchnęły też głośnym i wesołym śmiechem i rozsuwając się na boki, zrobili miejsce zwycięzcy, który postawił nogę na piersiach powalonego.
– Zostawiłbym ci piękną pamiątkę po sobie – zawołał ustami drżącemi od namiętnego gniewu – zdeptałbym cię jak robaka, złamał ci piersi, ale nie chcę tego…
Zanim Kapornai mógł oprzytomnieć i przyjść do siebie w tem niespodziewanie wytworzonem położeniu, zuchwały chłopiec szybciej od błyskawicy ku oknu skoczył i roztworzywszy je, stanął na gzymsie, trzymając się lewą ręką jednego ze skrzydeł okna. Z oczu jego patrzyła dzikość i stanowczość, a w ręku zabłysnął długi nóż, który z zanadrza wyjął.
– Per amorem Dei et patriae! – wykrzyknął Kapornai, przerażony niebezpieczeńswem Dimona. Okno szkoły mieściło się wysoko, znajdowało się na wiele sążni ponad ziemią, a na dole był bruk kamienny. Życie Dimona wisiało na włosku.
– Zejdź ztamtąd, czarcie! – wołał przerażonym i gniewnym głosem nauczyciel.
– Nie zejdę – odpowiedział Dinon, wysadzając jedną nogę w powietrze – dopóki nie otrzymam przebaczenia, domine humanissime! Na karcer, głód, pragnienie, na co się panu spodoba, zgodzę się, ale tylko jedno sobie zastrzegam – bić się nie pozwolę… i znów zuchwale jedną tylko nogą trzymał się jeszcze stałego gruntu gzymsu, a połowa ciała była już w powietrzu i Kapornai czuł, że włosy na głowie mu powstały.
– Stój, szatańskie dziecko! – krzyczał – Kanya! trzymaj go!… nie puszczaj…
Wezwany poruszył się nieśmiało, leniwie, ale cała gromada zaczęła krzyczeć:
– Nie chodź tam! nie tykaj go… zeskoczy zaraz! Nie da się tknąć…
– Pierwszy, co się do mnie zbliży – rzekł Dimon wyniośle – zginie od mego noża, jak mi Dimon na imię i jak od trzech lat jestem primus eminens! Towarzysze, bracia, krwi moja rodna! czyż pozwolicie, aby wasz primus eminens był tak znieważony? To też wam przysięgam, że śmierć jest mi milszą od wstydu, a wiem, coby mnie czekało, gdybym się zdał na łaskę. Związanoby mnie, shańbiono!
Kapornai miał szum w uszach i krwawe błyski przed oczyma. Ten szaleniec – myślał z rozpaczą – gotów coś strasznego uczynić: albo nożem kogo pchnie, albo z okna zeskoczy i zabije się na kamieniach.
Zadrżał na tę myśl ostatnią, która przedstawiła mu straszny obraz roztrzaskanej głowy Dimona. Ach! nie może on przecież stać tak długo na gzymsie, wyniesionym o trzy sążnie ponad ziemią. Choćby nie skoczył, a zdolnym jest to uczynić, to mur może się oberwać. A przytem jedno poruszenie… Straszny obraz skrwawionego ciała na bruku znów mu stanął przed oczyma.
– Dobrze! – jęknął raczej, niż wypowiedział, jakkolwiek silił się na powagę – ostatni raz ci przebaczam. Schowaj nóż i schodź z okna. Ale przyrzecz uroczyście, że nie będziesz czynił więcej nieporządków w klasie.
– Nie robiłem ich dotąd – rzekł Dimon wyniośle. – Czasem lubiłem się zabawić, gdy było nudno w szkole.
– Nie zaprzeczaj słowom moim, zły chłopcze… Przyrzecz, czego wymagam od ciebie i co jest uczciwem z mej strony żądaniem. Psujesz innych, dzieci młodsze od siebie…
– Nie, nie psuję… Nie daję im tylko być zmokłemi kurami…
– Trzymaj się framugi! – zawołał Kapornai z nagłym przestrachem, bo znów Dimon zaczął próbować gimnastyki wiszenia w powietrzu. – Trzymaj się framugi!!
– Przebaczenie zupełne, domine humanissime, albo skoczę.
– Stój! – zawołał biedny profesor takim głosem, jak gdyby zuchwały chłopak już się ciskał z góry na dół – Dobrze, na ten ostatni i jedyny raz ci przebaczam – dodał, wysilając się na sztuczną powagę – schodź ztamtąd zaraz.
– Czy przebaczasz naprawdę, domine clarissime?…
– Naprawdę… Schodź prędzej!
– A jak zejdę, to co?
– Ach! lichy chłopcze, czyż ci nie dość słów moich! – wykrzyknął Kapornai.
– Skoczę, jeśli nie odpowiesz mi wyraźnie, domine humanissime – rzekł Dimon chłodno. Czuł się już teraz panem położenia i puścił znów framugę okna.
– Przyrzekam ci, że nie tknie cię ręka niczyja – rzekł Kapornai pełen żalu, bo chłopak wydał mu się w tej chwili złym naprawdę. Czuł, że rachuje na położenie, które sobie zuchwale wytworzył.
– Dziękuję, domine clarissime! Teraz wierzę. Ale naprzód wyjdźcie ze szkoły wy wszyscy – ty Kanya pierwszy.
Kapornai postanowił należeć do tych "wszystkich; " pewno Dimon chciał mu podziękować, gdy będą sami, otóż pragnął tego uniknąć. Powiedział sobie, że to powinno być karą krnąbrnego chłopca.
– Wie on dobrze, w jakiem położeniu mnie postawił i jeżeli ma sumienie, niech go to dręczy – rzekł sobie i wyszedł na czele gromady żaków, która na pożegnanie całowała mu ręce. I oni czuli, że biedny Kapornai został pokrzywdzonym.
Wtedy dopiero Dimon zeszedł z gzymsu okna, gdy w sali nie było już nikogo, gdy ucichły nawet w korytarzu odgłosy kroków. Chwilę jeszcze kręcił się po klasie wesoło, można było powiedzieć, że oddychał i wypoczywał po przebytej walce, ale potem stanął na środku sali chmurny i zamyślony.
– Psie życie… – mruknął – czego ja się tu nauczę?…
Skierował się ku drzwiom, ale przed ujęciem klamki zatrzymał się i znów do okna powrócił. Patrzył na niebo i szeroki przestwór widnokręgu, który mu się przed oczyma otwierał i wyglądał w tej chwili to bardzo posępnie, to bardzo wesoło. W końcu to ostatnie uczucie widocznie w nim przeważyło, bo przegarnął sobie włosy z pewną fantazyą, a za chwilę błysnęło mu w oczach coś, jak gdyby zamierzał jakiś nowy figiel wypłatać. Obrócił się ku drzwiom, gdzie obok wisiała na gwoździu owa szara opończa Kapornai, która stała się dziś mimowolną przyczyną awantury.
Dimon spojrzał na nią z uśmiechem szyderczym, ale nie bardzo złym, i bardziej drwiącym.
– Domine clarissime! – szepnął i ukłonił się starej sukni swego opiekuna – powiesz sobie pewno, że mnie porwał mój kamrat, dyabeł! Tamta zgraja głuptasów dopiero będzie otwierać żółte dzióbki… – dodał i wreszcie po niejakim rozmyśle, stanowczym ruchem skoczył znów na okno; poczem spuścił się powoli na dół, trzymając się tylko kamiennego gzymsu. Okno wychodziło na bezludne podwórze i nikt nie był świadkiem tego śmiałego czynu. Dosięgnął w ten sposób nogami ziemi, trzymając się wciąż gzymsu, a musimy dodać, że Dimon, obmyślając ten swój śmiały plan, nie zastanowiał się szczegółowo nad przedsięwzięciem swojem i jego następnemi skutkami. Rzucił się w przepaść zuchwale. Gdy był już blizki gruntu, z zadziwiającą odwagą skoczył na podwórze. Skok był prędki i krępe ciało chłopca stwierdziło prawo ciążenia Newtona. Ale Dimon ani na chwilę nie stracił przytomności umysłu.
* * *
Nazajutrz opowiadano sobie w Kolosvarze dziwną historyę, a mianowicie, że przeszłej nocy w sypialni p. Kapornaja zjawił się nagle jakiś człowiek pokryty skórą zwierzęcą i zamaskowany, który stanowczym, jakby podziemnym głosem, zażądał od niego pewnej sumy pieniędzy, grożąc mu, że zabije jego i siebie, jeżeli żądaniu jego nie stanie się zadość.
Mnóstwo ludzi utrzymywało, że to był zły duch, gdyż miał na sobie skórę wilczą, ale sam Kapornai niechętnie o tym wypadku wspominał, choć nie mógł się wstrzymać, aby komuś z przyjaciół nie zwierzyć się, i w ten to sposób tajemnica, zapewne zmieniona co do akcesoryów, dostała się do wiadomości publicznej, jak wszystkie tajemnice, o których wie więcej, niż jedna osoba.
Dlaczego oszczędny ten człowiek przystał tak łatwo na rabunek i nie stawiał oporu – dlaczego nie krzyczał i nie oddał złodzieja w ręce pachołków miejskich? – rozmaicie objaśniano to w Kolosvarze. Jedni mówili, że to wszystko bajka lub halucynacya; inni sądzili, że Kapornai stchórzył, a przez wzgląd na swoją powagę nauczyciela nie chciał się do tego przyznać; my przecież możemy zapewnić, że zupełnie inną była przyczyna, dla której Kapornai w cichości sprawę tę utrzymał, gdyż nocnym gościem nauczyciela był Dimon, który w szalony i zuchwały jak zawsze sposób przyszedł odebrać z rąk swego opiekuna spadek, jaki mu został po matce. Prócz trochy pieniędzy, znajdowała się u niego szkatułka z pismem zapieczętowanem w środku, które według woli matki powinno się było dostać synowi, gdy dwudziestego roku dobiegnie. To tajemnicze pismo skłoniło głównie Dimona do nocnej wyprawy. Bał się okazać opiekunowi w inny sposób, aby ten według rozporządzenia matki nie chciał zatrzymać go w szkołach do lat dwudziestu. Że nocnym gościem profesora Kapornai był Dimon, o tem mieszkańcy Kolosvaru dowiedzieli się przecież nierychło, gdyż po śmiałym swym czynie znikł on z miasta. Możnaby sądzić, że wprost ze szkół porwały go jakie duchy, gdyby nie gospodarz pewnego zajazdu, gdzie Dimon jadł wieczerzę i miał spać w najętej na ten cel izdebce. Przecież było to wątpliwą rzeczą, skoro przypuścić trzeba, że odwiedziny u starego opiekuna musiały mu zabrać coś czasu, a wstać musiał o świcie szarym, prędzej niż otworzono bramę gospody. Wyniósł się też z niej przez okno, z którego podróż napowietrzna łatwiejszą była jednak, niż poprzednia, gdyż zajmowana przez niego izba mieściła się na dole. Tą drogą też zapewne wyszedł na swą wyprawę nocną i tą drogą do gospody wrócił. Dodać należy, że zapłata za nocleg i strawę znajdowała się na stole.ROZDZIAŁ II. UCZONY I AWANTURNIK.
Imię, które na chrzcie mi dano, jest fałszywem.
Szekspir.
W kilka dni po opisanych wypadkach młody wędrowiec dążył przez Barczasag do poblizkiego Köhalom (Kamienne wzgórze). Miało się ku wieczorowi. Słońce zachodziło, czerwieniąc się ostatniemi promieniami. Na stokach gór dęby usypiały, sącząc krople rosy z liści. Cichy dźwięk dzwonu wiejskiego kościoła słychać było w oddali. Wędrowiec nasz był odziany w płaszcz podróżny, na plecach miał dość duży tłomoczek, ale stąpał wesoło. Młody był i dobrze zbudowany, więc mógł dźwigać ciężar większy nawet bez zmęczenia się i szkody na zdrowiu.
A znajdował się on w tej chwili pod cieniem lipy; położywszy tłomoczek na ziemi, odpoczywał. Patrząc na góry, otoczone różową mgłą zachodu, uśmiechał się do siebie, jakby roił, a twarz jego wyrażała stanowczość i zadowolenie.
– Uszedłem szczęśliwie – rzekł sam do siebie. – Zobaczmy, jakie są moje zasoby pieniężne i prowizye – dodał, wyjmując małą torebkę z kieszeni i zaczął ją przeglądać. – Kawałek czarnego chleba to nie wiele! – mówił, śmiejąc się – a do tego 3 dukaty, otrzymane od szanownego Nadany.
Nagle twarz jego stała się ponurą.
– Tu jest węzeł tajemnicy! – zawołał – wszystko, co pozostało mi po matce! Ach! w mózgu mi wre! Pocom się na świat ten rodził? Wiem teraz, czemu krew mi uderzała do głowy, ilekroć wymawiano przy mnie imię mego ojca i brata! Boże! niema na świecie takiego króla, któregobym synem chciał zostać…
Twarz wędrowca przybrała wyraz goryczy, a oczy dziko i bezmyślnie spoglądały na siatkę, wśród której stary pająk siedział w krzaku agrestowym.
– Po co dostał się tu między liście ten potwór? – zawołał namiętnie. – Zniszczę go i wyzwolę krzew z jego obrzydliwej tkaniny!
Wyjął z zanadrza nóż i pochylił się ku gałęziom dzikiego agrestu, gdzie między liśćmi pająk rozpiął okrągłą, symetryczną, szarą siatkę, wyglądającą jak plama śród jasnozielonych gałązek. Nagle wstał, twarz jego nabrała szatańskiego wyrazu i cofnął nóż.
– Mnie – mówił głosem bezdźwięcznym – grzech wydał na świat! Szatan więc dał mi życie, a Bóg mu na to pozwolił! I ja, ja mam zabijać pająka truciciela? Nie, nie powinienem cię prześladować, bo i ty także jesteś dziełem szatana. A nie czyni on nic napróżno. Dlaczegoż liście te nie mają zostać pokryte czarną, brzydką pajęczyną, czyż one jedne pod słońcem będą skalane i oszpecone? Ach! dlaczego coś nie zamazało listu, który mnie matka zostawiła? Nie bez przyczyny przecież taki los mi został zgotowany. Tak! tak! ty nędzna, zżółkła kartko, zapisana wyrazami, które łzy moczyły, będziesz ty służyć mi jak żórawie Ibikusa – odkryjesz, gdzie i jak mam się mścić mego wstydu? Może niejeden byłby rad temu, co mnie gryzącą wściekłość w pierś wlewa. Tego, co wiem, już zapomnieć nie mogę nigdy i duszę moją napełnia razem duma i gniew. Ale się zemszczę! O! dlaczegożem nie umarł pierwej, nim poznałem imię mego ojca!…
Wędrowiec zamilkł, twarz jego pobladła, pierś podnosiła się wzburzona.
– Nie będę tu bawił dłużej – rzekł sobie po długiem milczeniu – wrócę do obozu myśliwców. Mam jeszcze coś do powiedzenia Nadany'emu.
Ruszył w drogę. Po kwadransie usłyszał za sobą tętent konia; obrócił się i ujrzał jeźdzca, który znajdował się w pewnej odległości od niego, i wędrowiec patrząc, jak się przybliżał, uśmiechnął się mimowoli.
– Dalibóg! tej pary koni nie oddałbym za żadnego rumaka na ziemi – rzekł, uderzając się po nogach. – Jeżdżę na nich szybciej niż ten, co się tam wlecze.
Kiedy ów pieszy śmiał się, jeździec zdziwił się szybkim krokom pieszego, którego nie każdy koń mógł dognać.
Początkowo wędrowiec zdawał się jeźdzcowi mało godnym uwagi. Później jednak przypatrzył mu się bliżej, i pod jego nędzną odzieżą, ujrzał twarz inteligentną i niepozbawioną szlachetności.
Spiąwszy konia ostrogami, popędził szybko i w mgnieniu oka podróżni zrównali się z sobą.
Wtedy wędrowiec przystanął i śmiałym wzrokiem obejrzał się, mierząc jeźdzca i konia od stóp do głów. Potem, wzruszywszy ramionami, poszedł dalej.
– Stój, chłopcze! – zawołał jeździec. – Kto jesteś?
Ton był rozkazujący i było w nim coś, co zmusza do posłuszeństwa.
Wędrowiec stanął i położył tłomoczek na ziemi. Nie mówiąc nic, pogłaskał konia, lecz jeździec pochwą miecza jego rękę odepchnął, dając mu do poznania, że jest między nimi przedział. Mimo to wędrowiec miał w swojej twarzy coś wyniosłego i niezwyczajnego, co skłoniło jeźdzca, że długo patrzył na niego.
A i on był godnym tego, aby oczy ludzkie spoczęły na nim i przyjrzały się prawdziwie męzkiej postawie i rosłej, kształtnej kibici, pięknej twarzy. Była ona młodą i imponującą; oko patrzyło przenikliwie i mądrze: broda była czarna, bujna, włos krótko przycięty, wijący się zlekka, kruczej także barwy, Na ramionach miał rycerz płaszcz ciemnopurpurowy, futrem wydrzem okładany. Piękność i regularność rysów, które zdawały się być mieszaniną greckiego typu z rzymskim, uderzyły wędrowca.
Twarz rycerza dyszała też jakąś królewskością; była w niej pewność siebie i dobroć; była w niej wesołość młodych lat, pełnych siły i niezmąconych żadnemi troskami. Postać jego, o ile sądzić można było z tego, jak na koniu siedział, była postacią atlety, a każdy ruch jej był pełen wdzięku i godności. Nie mniej pięknem było ubranie rycerza; wyglądający z pod płaszcza, aż do kolan sięgający dolman jedwabny, tkany w złociste kwiaty, łosiowe krótkie spodnie, wpuszczone w wysokie palone buty, odznaczały dokładnie piękne linie ciała; nad dolmanem spływający ów płaszcz purpurowy z wylotami, spadał mu z bark okazale, a na głowie czapka bogata lśniła drogiemi kamieniami. Koń jego, ciemno-kasztanowaty, z wypukłemi, wesołemi oczami, rosły i silny, był tureckiego pochodzenia. Głowa jego sucha, nie tak cienka, jak u koni arabskich, była kształtną i piękną, jak do malowania. Nogi miał tęgie i mocne; ogon długi, grzywę bujną, czarną, która, gdy jeździec puścił się kłusem, jak gaza przezroczysta unosiła się w powietrzu.
U boku jeźdzca wisiał długi, w bogatej, zdobnej pochwie miecz, a w olstrach mieściły się dwa pistolety, których rękojeść była z kości słoniowej, nabijanej perłami.