- promocja
Ostatni dom na zapomnianej ulicy - ebook
Ostatni dom na zapomnianej ulicy - ebook
Oto historia seryjnego mordercy, ale nie tylko. To także opowieść o porwanym dziecku, zemście i śmierci. Oraz o pewnym zwyczajnym domu na końcu zupełnie przeciętnej ulicy.
Wszystkie te historie są prawdziwe, a jednocześnie w każdej z nich kryje się kłamstwo…
Jedno jest pewne – pod ciemnym lasem na końcu zapomnianej ulicy czają się z dawna pogrzebane tajemnice.
Być może uznaliście już, że dobrze wiecie, co mieści się w ostatnim domu na tamtej zwyczajnej ulicy. Myślicie, że znacie już tę historię.
I tu się mylicie.
Ta książka rzuciła mnie na kolana. Nie czytałem nic podobnie ekscytującego od czasu „Zaginionej dziewczyny”.
STEPHEN KING
Niesamowita… Nie przypominam sobie, aby w ostatnich latach ukazała się druga tak odważna i udana książka.
A.J. FINN
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-85-4 |
Rozmiar pliku: | 972 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś jest rocznica Dziewczynki z Lodem na Patyku. To się zdarzyło nad jeziorem, jedenaście lat temu – była tam, a zaraz potem jej nie było. Więc tak czy inaczej mam zły dzień, kiedy odkrywam, że jest wśród nas Morderca.
Z samego rana Olivia ląduje mi ciężko na brzuchu, niezawodnie jak co dzień wydając wysokie dźwięki. Jeśli istnieje coś lepszego niż kot w łóżku, to nie wiem, co by to miało być. Poświęcam jej dużo uwagi, bo wiem, że zniknie, kiedy przyjdzie Lauren. Moja córka i moja kotka nigdy nie przebywają w jednym pomieszczeniu.
– Wstałem! – mówię. – Dzisiaj ty robisz śniadanie.
Spogląda tymi swoimi żółtozielonymi oczami i oddala się, stąpając cicho. Znajduje okrągłą plamkę słońca, osuwa się na podłogę i patrzy na mnie, mrugając. Koty nie łapią żartów.
Zabieram gazetę spod drzwi. Lubię lokalne wydanie, bo donoszą tam o rzadkich gatunkach ptaków w okolicy – można napisać, jeśli zauważy się coś niezwykłego, jak dzięcioł różowoszyi albo płochacz syberyjski. Mimo bardzo wczesnej pory i półmroku powietrze jest ciepłe jak zupa. Ulica wydaje się jeszcze spokojniejsza niż zwykle. Wyciszona, jakby wspominała.
Spoglądam na pierwszą stronę i żołądek zwija mi się w supeł. Jest. Zapomniałem, że to dzisiaj. Kiepsko mi idzie liczenie czasu.
Zawsze dają to samo zdjęcie. Duże oczy ocienione rondem kapelusza, palce zaciśnięte na patyczku, jakby się bała, że ktoś go jej odbierze. Mokre, lśniące włosy przyklejone do głowy, krótkie jak u chłopaka. Przed chwilą pływała, ale nikt jej nie otulił puszystym ręcznikiem, nikt nie próbuje jej wytrzeć. Nie podoba mi się to. Jeszcze się przeziębi. Nie drukują już obok mojego zdjęcia. Wpadli przez to w kłopoty. Osobiście uważam, że niewystarczające.
Miała sześć lat. Wszyscy byli wstrząśnięci. To tutaj rzeczywiście problem, zwłaszcza nad jeziorem, w związku z czym wydarzenia potoczyły się szybko. W całym hrabstwie policja przeszukała domy osób, które mogłyby skrzywdzić dziecko.
Nie pozwolili mi poczekać w środku, więc wyszedłem na próg. Było lato, jasne i gorące jak powierzchnia gwiazdy. Popołudnie mijało, słońce przypiekało coraz mocniej. Słyszałem, jak odsuwają brzydki niebieski dywan w salonie, zdzierają klepki i rozwalają tylną ścianę szafy, bo im się zdawało, że głucho brzmi. Psy chodziły po podwórku, po mojej sypialni, wszędzie. Wiedziałem, co to za psy. Miały w oczach białe drzewa śmierci. Potem przyszedł chudy mężczyzna z aparatem i robił zdjęcia, a ja stałem bezczynnie. Nie wpadłem na to, żeby go powstrzymać.
– Nie ma zdjęcia, nie ma tematu – powiedział, wychodząc. Nie wiedziałem, co ma na myśli, ale pomachał mi wesoło, więc odmachałem.
– Co się stało, panie Bannerman? – Policjantka była podobna do oposa. Wyglądała na bardzo zmęczoną.
– Nic. – Trząsłem się. „Cicho teraz, Mały Teddy”. Zęby podzwaniały mi lekko, jakbym marzł, chociaż było strasznie gorąco.
– Krzyczał pan moje nazwisko. I chyba coś o kolorze zielonym.
– Chyba myślałem o czymś, co przyszło mi do głowy, kiedy byłem mały, o zaginionych chłopcach, którzy zmienili się w zielone nad jeziorem.
Spojrzała na mnie. Znałem to spojrzenie. Ciągle ktoś tak na mnie patrzy. Ściskałem mocno pień niskiego dębu przed domem. Drzewo oddało mi swoją siłę. Było coś do opowiedzenia? Jeśli tak, unosiło się gdzieś na obrzeżach myśli.
– Czy to pański jedyny adres, panie Bannerman? Nie ma pan żadnych innych nieruchomości w okolicy? Domku myśliwskiego albo czegoś w tym stylu? – Otarła pot z górnej wargi. Troska ją przytłaczała, jakby dźwigała na plecach kowadło.
– Nie – powiedziałem. – Nie, nie, nie. – Nie zrozumiałaby, gdybym jej opowiedział o weekendowym azylu.
Policjanci w końcu sobie poszli. Musieli, bo całe popołudnie byłem w 7-Eleven, wszyscy to potwierdzili. W tym nagrania z kamery. Zazwyczaj było tak: siadałem na chodniku obok drzwi automatycznych. Kiedy się rozsuwały ze świstem i w strumieniu zimnego powietrza wypuszczały ze środka ludzi, prosiłem o słodycze. Czasem, jak ktoś miał, to mi dawał, a czasem nawet specjalnie kupował. Mamusia wstydziłaby się, gdyby wiedziała, ale ja tak bardzo kochałem słodycze. Nawet się nie zbliżyłem do jeziora ani do Dziewczynki z Lodem na Patyku.
Kiedy wreszcie skończyli i wpuścili mnie do domu, wszędzie czułem ich zapach. Ślad wody kolońskiej, potu, skrzypiącej gumy i chemikaliów. Źle mi było z tym, że widzieli moje skarby, na przykład zdjęcie mamusi i tatusia. Już wtedy zaczęło płowieć, ich rysy bledły. Odchodzili ode mnie coraz dalej, zanikali w bieli. Na gzymsie kominka stała zepsuta pozytywka – mamusia przywiozła ją ze swojego odległego domu. Nie działała. Zepsułem ją w dniu, kiedy rozbiłem matrioszki, w dniu, gdy wydarzyło się to z myszą. Maleńka baletnica odłamała się od podstawki, spadła i roztrzaskała się na śmierć. To chyba było najgorsze. (Nazywam ją Eloise. Nie wiem czemu; po prostu wygląda mi na Eloise). W uszach dźwięczał mi piękny głos mamusi: „Odbierasz mi wszystko po kolei, Theodore. Ciągle tylko bierzesz i bierzesz”.
Tamci ludzie patrzyli na moje rzeczy, obracali je w myślach, aż zaczęło mi się wydawać, że dom nie należy już do mnie.
Zamknąłem oczy i odetchnąłem głęboko, żeby się uspokoić. Kiedy je otworzyłem, matrioszka uśmiechała się szeroko. Obok stała pozytywka. I Eloise, dumna i wyprostowana, w eleganckiej pozie z ramionami nad głową. Mamusia i tatuś uśmiechali się z fotografii. Czułem pod stopami piękny pomarańczowy dywanik, jak miękkie pigułki.
Od razu poczułem się lepiej. Wszystko w porządku. Byłem w domu.
Olivia tryknęła łebkiem moją dłoń. Roześmiałem się i wziąłem ją na ręce. Dzięki temu zrobiło mi się jeszcze lepiej. Ale na górze, na strychu, zieloni chłopcy poruszali się niespokojnie.
Następnego dnia wylądowałem w gazecie. W nagłówku pisało, że przeszukano dom podejrzanego. No i było moje zdjęcie, stałem na progu. Przeszukano też inne domy, ale po nagłówku można by pomyśleć, że tylko mój, pewnie ci inni byli na tyle sprytni, żeby zasłonić twarze. „Nie ma zdjęcia, nie ma tematu”. Wstawili moją fotografię tuż obok Dziewczynki z Lodem na Patyku, co samo w sobie stanowiło temat.
Na zdjęciu nie było widać nazwy ulicy, ale najwyraźniej wszyscy i tak się domyślili. Przez okno zaczęły wpadać kamienie i cegły. Dużo tego było. Kiedy tylko wymieniałem szybę, wpadała kolejna cegła. Czułem, że wariuję. Wreszcie się poddałem i zabiłem okna sklejką. To ich spowolniło. Co za frajda rzucać cegłami, kiedy nie ma czego rozbić? Przestałem wychodzić w ciągu dnia. To nie były dobre czasy.
Wkładam Dziewczynkę z Lodem na Patyku – to znaczy gazetę z jej zdjęciem – do schowka pod schodami. Schylam się i wsuwam ją pod spód sterty rzeczy. To wtedy go zauważam, leży na półce, na wpół zasłonięty stosem gazet – dyktafon.
Od razu go rozpoznaję. Należał do mamusi. Zdejmuję urządzenie z półki. Dziwnie się czuję, dotykając go, jakby gdzieś obok ktoś szeptał, ale tak, że nie da się nic usłyszeć.
Wewnątrz tkwi kaseta – nagranie zajmuje pół pierwszej strony. Stara naklejka w żółto-czarne paski. I wyblakłe oficjalne pismo mamusi: „Uwagi”.
Nie odsłuchuję kasety. Wiem, co na niej jest. Zawsze wypowiadała uwagi na głos. Lekko zacinała się na spółgłoskach – nie umiała się tego pozbyć. W jej głosie było słychać morze. Mamusia urodziła się daleko stąd, pod mroczną gwiazdą.
Myślę: „Zostawię to tutaj, zapomnę, że widziałem”.
Zjadłem ogórka konserwowego i czuję się dużo lepiej. W końcu to wszystko było dawno temu. Światła jest coraz więcej, szykuje się piękny dzień. Niedługo zaczną się zlatywać ptaki. Co rano wyfruwają z lasu i lądują na podwórku za domem. Cytrynki czarnogarlice, mysikróliki, trznadle, krzyżodzioby świerkowe, wróble, kacyki, miejskie gołębie. Roi się od nich i jest pięknie. Uwielbiam na nie patrzeć. Zrobiłem dziurkę w sklejce, odpowiedniej wielkości i w odpowiednim miejscu – widzę przez nią całe podwórze. Pilnuję, żeby karmniki zawsze były pełne i żeby nie zabrakło wody. Ptaki cierpią w tym upale.
Właśnie mam wyjrzeć, jak co dzień, kiedy nagle przewraca mi się żołądek. Czasem moje wnętrzności wiedzą coś wcześniej niż głowa. Coś jest nie tak. Za cichy ten poranek. Nie wygłupiaj się, powtarzam sobie, biorę głęboki wdech i przysuwam oko do dziurki.
Najpierw zauważam sójkę. Leży na samym środku trawnika. Kolorowe, potargane piórka błyszczą jak kałuża ropy. Drgają. Pojedyncze długie skrzydło wyciąga się do góry, desperacko pragnąc wzbić się do lotu. One, ptaki, dziwnie wyglądają na ziemi. Nie powinny tam za długo przebywać.
Trzęsą mi się ręce, kiedy przekręcam klucze w trzech masywnych zamkach w tylnych drzwiach. Szczęk, szczęk, szczęk. Nawet teraz pamiętam, żeby zamknąć je za sobą. Ptaki leżą rozrzucone na wysuszonym trawniku. Drgają bezsilnie, przyklejone do czegoś, co wygląda jak brązowa tektura. Wiele, może ze dwadzieścia, nie żyje. Kilka jeszcze nie umarło. Naliczyłem siedem bijących serc. Gwałtownie łapią powietrze, wąskie czarne języki są sztywne z bólu.
Moje myśli rozbiegają się jak mrówki na wszystkie strony. Trzy oddechy zabiera mi zrozumienie tego, co widzę. Ktoś w nocy rozłożył pułapki klejowe we wszystkich karmnikach. Owinął nimi te druciane i przyczepił do zwisających na sznurku kul. Gdy o świcie ptaki przyleciały jeść, łapki i dzioby przykleiły im się do taśmy.
W głowie mam tylko jedno: morderstwo, morderstwo, morderstwo… Jak można zrobić coś takiego ptakom? Potem myślę: „Trzeba posprzątać. Lauren nie może tego zobaczyć”.
Pręgowana kotka przybłęda czai się w bluszczu przy siatce i śledzi ptaki uważnym spojrzeniem bursztynowych oczu.
– Idź stąd! – wołam. Rzucam w nią tym, co mam pod ręką, czyli pustą puszką po piwie. Puszka leci szerokim łukiem i uderza w słupek ogrodzenia z głośnym brzrzrzunkk. Kotka odchodzi powoli, utykając na pozbawionych pazurów łapach, jakby chciała pokazać, że wcale się nie boi.
Zbieram żywe ptaki. Sklejają mi się w dłoniach w drgającą masę. Wyglądają jak potwór z moich koszmarów, wszędzie łapki i oczy, i dzioby spijające powietrze. Gdy próbuję je rozdzielić, pióra odchodzą od ciał. Ptaki nie wydają dźwięku. To jest chyba najgorsze. Mają inaczej niż ludzie. Przeżywają ból w milczeniu.
Zanoszę je do domu i próbuję wszystkiego, co tylko wpadnie mi do głowy, żeby pozbyć się kleju. Ale wystarczy kilka prób z rozpuszczalnikiem i już wiem, że pogarszam sytuację. Ptaki wdychają opary, dysząc ciężko z zamkniętymi oczami. Utknęły na zawsze. Nie czeka ich życie, ale jeszcze nie są martwe. Zastanawiam się, czy ich nie utopić albo nie użyć młotka. Z każdym nowym pomysłem czuję się bardziej nieswojo. Myślę nad otwarciem szafki z laptopem. Może internet coś podpowie. Tylko nie wiem, gdzie odłożyć ptaki. Przyklejają się do wszystkiego, czego dotkną.
Nagle przypominam sobie coś, co widziałem kiedyś w telewizji. Warto spróbować, tym bardziej że mamy w domu ocet. Posługując się jedną ręką, odcinam kawałek węża ogrodowego. Biorę duże plastikowe pudełko do przechowywania żywności, sodę oczyszczoną i ocet kuchenny z szafki pod zlewem. Ostrożnie umieszczam ptaki w pudełku, zamykam i wciskam końcówkę węża w wycięty w pokrywce otwór. W foliowej torebce mieszam sodę z octem i mocuję to gumką do rury. Teraz mam komorę gazową. Powietrze w pudełku zaczyna się zmieniać, pierzaste drganie powoli zamiera. Nie odwracam wzroku, bo śmierć zasługuje na świadka. To się należy nawet ptakom. Cała rzecz nie trwa długo. Już i tak prawie zaprzestały walki, z gorąca i ze strachu. Ostatni umiera gołąb: pulchna klatka piersiowa unosi się i opada coraz słabiej, wreszcie nieruchomieje.
Morderca i ze mnie zrobił mordercę.
Składam zwłoki do kubła na śmieci za domem. Są bezwładne, nadal ciepłe, miękkie w dotyku. W powietrzu roznosi się zapach skoszonej trawy. Ludzie zaczynają się budzić.
– Wszystko w porządku, Ted? – To mężczyzna z włosami koloru soku pomarańczowego. Codziennie wychodzi ze swoim dużym psem do lasu.
– Jasne, wszystko dobrze – odpowiadam.
Mężczyzna patrzy na moje stopy. Dociera do mnie, że jestem bez butów i skarpetek. Mam białą, porośniętą włosami skórę. Przykrywam jedną stopę drugą, ale wcale nie czuję się lepiej. Pies uśmiecha się do mnie, dysząc. Zwierzęta są generalnie lepsze od swoich właścicieli. Współczuję tym wszystkim psom, kotom, królikom i myszom. Muszą żyć z ludźmi i co gorsza, muszą ich kochać. Żeby nie było, Olivia nie jest po prostu domowym zwierzęciem. Jest czymś o wiele więcej (podejrzewam, że wszyscy myślą tak o swoich kotach).
Kiedy wyobrażam sobie, jak Morderca skrada się w chłodnej ciemności, zakłada pułapki na podwórku – może nawet zagląda do środka, obserwuje mnie, Lauren i Olivię – serce zaczyna bić mi mocniej, w urywanym tempie.
Wracam. Pani Chihuahua stoi blisko. Czuję jej dłoń na ramieniu. Dziwne. Ludzie z zasady nie lubią mnie dotykać. Piesek, którego trzyma pod pachą, drży, rozglądając się dookoła wyłupiastymi oczami.
Stoję przed domem Pani Chihuahua, żółtym z zielonymi wykończeniami. Mam wrażenie, że właśnie o czymś zapomniałem albo właśnie mam sobie przypomnieć. „Otrzeźwiej” – mówię do siebie. „Nie zachowuj się jak dziwak”. Ludzie to zauważają. I zapamiętują.
– …twoja biedna stopa – mówi Pani Chihuahua. – Gdzie podziałeś buty?
Znam ten ton. Drobne kobiety lubią się troszczyć o potężnych mężczyzn. Dlaczego – to tajemnica.
– Musisz o siebie dbać, Ted. Twoja matka by się zamartwiała.
Coś cieknie mi ze stopy – ciemnoczerwona strużka na betonie. Pewnie na coś nastąpiłem.
– Próbuję złapać tamtą bezdomną kocicę – mówię. – To znaczy, próbowałem. Nie chcę, żeby polowała na ptaki na podwórku. – (Często mieszają mi się czasy. Zawsze mam wrażenie, że rzeczy dzieją się teraz, bywa, że zapominam, że już się wydarzyły).
– Same problemy z tym kotem – mówi kobieta. W jej oczach pojawia się błysk zainteresowania. Podrzuciłem jej nowy temat. – Utrapienie po prostu. Miasto powinno traktować bezdomne koty tak samo jak inne szkodniki.
– O tak, zgadzam się – odpowiadam. – Bez wątpienia.
(Imiona i nazwiska uciekają mi z głowy, ale mam swoje sposoby na zapamiętywanie i ocenianie ludzi. Po pierwsze: czy byliby mili dla mojej kotki? Nie pozwoliłbym tej kobiecie zbliżyć się do Olivii).
– W każdym razie dzięki – mówię. – Już się czuję lepiej.
– Pewnie – odpowiada. – Wpadnij jutro na mrożoną herbatę. Upiekę ciasteczka.
– Jutro nie mogę.
– To innego dnia. Jesteśmy sąsiadami. Powinniśmy się o siebie troszczyć.
– Zawsze to powtarzam – przytakuję uprzejmie.
– Wiesz, że masz ładny uśmiech, Ted? Powinieneś częściej robić z niego użytek.
Macham jej więc z szerokim uśmiechem i odchodzę, utykając, udając, że boli i że oszczędzam krwawiącą stopę. Robię to, póki nie mam pewności, że sąsiadka zniknęła za rogiem.
Pani Chihuahua nie zauważyła, że byłem gdzie indziej. To dobrze. Zgubiłem trochę czasu, ale chyba nie za dużo. Chodnik wciąż jeszcze jest ciepły, nie gorący. W głębi ulicy nadal warczy kosiarka, a zapach ściętej trawy unosi się w powietrzu, lepki i zielony. Może to trwało tylko parę minut. Ale nie powinno się zdarzyć na ulicy. I trzeba było włożyć buty, zanim wyszedłem z domu. Źle się stało.
Odkażam skaleczenie środkiem dezynfekującym z zielonej plastikowej butelki. Płyn chyba służy do przecierania podłóg i blatów, nie ran. Teraz stopa wygląda dużo gorzej: skóra jest mocno zaczerwieniona. Pewnie by bolała, gdybym coś czuł. Ale przynajmniej skaleczenie jest czyste. Owijam stopę gazą. Mamy tu pełno gazy i bandaży. W naszym domu wypadki to norma.
Dłonie ciągle mi się lepią, coś do nich przywarło, coś jak guma albo śmierć. Przypominam sobie, jak gdzieś czytałem, że ptaki miewają wszy. A może chodziło o ryby? Czyszczę ręce tym czymś do podłogi. Jestem roztrzęsiony. Łykam tabletkę, którą powinienem był wziąć kilka godzin temu.
Przed jedenastu laty zniknęła Dziewczynka z Lodem na Patyku. Tego ranka ktoś zabił moje ptaki. Możliwe, że jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Świat jest pełen rzeczy, które nie mają sensu. Ale może istnieje jakieś powiązanie. Skąd Morderca wiedział, że o świcie tyle ptaków przylatuje jeść na moje podwórko? Czy zna okolicę? To nie są przyjemne myśli.
Robię listę. U góry piszę: „Morderca”. Lista nie jest długa.
Mężczyzna z włosami jak sok pomarańczowy
Pani Chihuahua
Ktoś nieznajomy
Ssę koniec ołówka. Kłopot w tym, że nie za dobrze znam sąsiadów. Mamusia ich znała. Ludzie byli nią oczarowani, na tym polegał jej talent. Na mój widok zaczynają iść w przeciwnym kierunku. Widziałem kilka razy, jak się odwracają i pospiesznie odchodzą. Więc Morderca może być niedaleko, parę domów dalej; możliwe, że je teraz pizzę czy coś i się ze mnie śmieje. Dodaję kolejne punkty:
Człowiek Wydra albo jego żona, albo dzieci
Mężczyźni, którzy mieszkają razem w niebieskim domu
Pani, która pachnie donutami
To już prawie wszyscy mieszkańcy ulicy.
Tak naprawdę nie sądzę, żeby był wśród nich Morderca. Niektórzy, na przykład rodzina Wydr, są teraz na wakacjach.
Nasza ulica dziwnie się nazywa. Czasem ludzie zatrzymują się specjalnie, żeby zrobić zdjęcie powgniatanego szyldu. Potem zawracają, bo dalej nie ma już nic, tylko las.
Powoli dopisuję do listy jeszcze jedno nazwisko. „Ted Bannerman”. Nigdy nic nie wiadomo.
Otwieram szafę z przyborami plastycznymi i ostrożnie wsuwam kartkę pod stare pudełko z kredami, których Lauren nigdy nie używa.
Oceniam ludzi na dwa sposoby – pod kątem tego, jak traktują zwierzęta i co lubią jeść. Jeśli czyimś ulubionym daniem jest sałatka, wiadomo, że to zły człowiek. A jeśli coś z serem, raczej jest w porządku.
Nie ma jeszcze dziesiątej – poznaję to po tym, jak słońce świeci przez otwory w sklejce, rzucając na podłogę krążki światła – a dzień już się fatalnie układa. Postanawiam więc przyrządzić sobie wczesny lunch. Mój ulubiony, najlepszy na świecie. Okej, teraz się przyda ten dynks do nagrywania.
Bo tak sobie pomyślałem – dlaczego nie nagrywać przepisów na dyktafon? (Wiem, że mamusi by się to nie podobało. Czuję gorąco w karku, a to znaczy, że zamierzam zrobić coś, o czym powiedziałaby: „zawracanie głowy”).
Odpakowuję nowe kasety. Ładnie pachną. Wkładam jedną do dyktafonu. Kiedy byłem mały, zawsze chciałem się nim pobawić. Ma czerwony guzik, duży jak klawisz fortepianu; kiedy go przyciskam, słychać głośne pstryk. Tylko teraz nie wiem, co zrobić ze starą kasetą mamusi. To mnie wytrąca z równowagi. Nie mogę jej wyrzucić ani zniszczyć – wykluczone – ale nie chcę jej trzymać z tymi ładnymi, nowiutkimi. Więc wkładam ją z powrotem do schowka pod schodami, wsuwam pod stos gazet, pod Dziewczynkę z Lodem na Patyku. Dobra, jestem gotów!
Przepis na kanapkę z serem i miodem autorstwa Teda Bannermana. Rozgrzej olej na patelni, aż zacznie dymić. Dwie kromki chleba posmaruj masłem z obu stron. Weź cheddar, ja najbardziej lubię krojony, ale ty użyj, jakiego chcesz. To twój lunch. Obie kromki posmaruj z jednej strony miodem. Na miodzie połóż plastry cheddara. Na tym plasterki banana. Złóż kanapkę i smaż, aż się zarumieni z obu stron. Na koniec posyp całość solą, pieprzem i polej sosem chili. Przekrój na pół. Patrz, jak roztopiony ser z miodem wylewa się ze środka kanapki. Prawie szkoda ją zjeść. Ha, ha – prawie.
Mam okropny głos! Jak jakieś dziwne dziecko, które połknęło żabę. Trudno, będę nagrywać przepisy, ale nie będę ich odsłuchiwać, jeśli nie będę musiał.
Nagrywanie to pomysł Człowieka Żuka. Kazał mi prowadzić „dziennik uczuć”. Niepokoją mnie te słowa. W jego ustach brzmiały tak prosto. „Mów o tym, co się dzieje i jak to na ciebie wpływa”. No nie, to wykluczone. Ale przepisy warto nagrywać, na wypadek gdybym kiedyś zniknął i nie zostałby nikt, kto by je pamiętał. Jutro nagram kanapkę z octem i truskawkami.
Mamusia miała własne zdanie na temat jedzenia, ale ja kocham jeść. Kiedyś myślałem, że mógłbym zostać kucharzem, prowadzić może jakieś bistro. U Teda – wyobraźcie sobie! Albo pisać książki kucharskie. Nie mogę robić żadnej z tych rzeczy ze względu na Lauren i Olivię. Nie wolno mi zostawić ich samych.
Dobrze byłoby móc z kimś o tym wszystkim porozmawiać. (Nie z Człowiekiem Żukiem, wiadomo. Muszę bardzo pilnować, żeby nie pokazać mu, kim jestem). Chętnie podzieliłbym się przepisami z przyjacielem, ale nie mam przyjaciół.
Jem na kanapie, oglądając monster trucki. Uwielbiam je. Są głośne, rozjeżdżają różne rzeczy albo przejeżdżają przez nie. Nic ich nie powstrzyma. Ser i monster trucki. Powinienem być zadowolony. Ale myśli mam pełne piór i dziobów. A jeśli wpadnę w pułapkę klejową? A jeśli po prostu zniknę? Nie ma nikogo, kogo mógłbym mieć na świadka.
Czuję z boku delikatny dotyk. Olivia bodzie mnie łebkiem w dłoń, a potem ciężko staje mi aksamitnymi łapkami na kolanach. Okręca się kilka razy i wreszcie układa. Zawsze wie, kiedy jestem niespokojny. Jej mruczenie trzęsie kanapą.
– No, kiciu – mówię do niej. – Pora iść do skrzynki. Zaraz przyjdzie Lauren.
Oczy jej się zamykają, a ciało wiotczeje z błogości. Prawie przelewa mi się przez ręce, kiedy niosę ją, mruczącą, do kuchni. Unoszę wieko starej, zepsutej zamrażarki. Powinienem był się jej pozbyć wiele lat temu, ale Olivia, Bóg jeden wie czemu, ją uwielbia. Jak zwykle upewniam się, że jest odłączona od prądu, choć i tak od lat nie działa. W zeszłym tygodniu zrobiłem w wieku kilka dodatkowych dziurek – martwię się, że nie starczy im powietrza. Pewnie, zabijanie jest trudne, ale dużo trudniej jest je chronić i utrzymywać przy życiu. Rany, no ja coś o tym wiem.
Gramy z Lauren w naszą ulubioną grę. Ma masę reguł i polega na jeżdżeniu po domu z wściekłą prędkością na różowym rowerku i wykrzykiwaniu nazw stolic. Lauren dzwoni dwa razy na poprawną odpowiedź i cztery razy na błędną. Zabawa jest głośna, ale w sumie ma wartość edukacyjną, więc się przyłączam. Gdy rozlega się pukanie do drzwi, przykrywam ręką dzwonek.
– Uspokój się na chwilę, muszę otworzyć – mówię. – To znaczy bądź cicho. Ani słówka.
Lauren kiwa głową.
To Pani Chihuahua. Głowa psa wystaje nerwowo z torby. Błyszczące oczy popatrują dziko.
– Ktoś tu się bawi na całego – mówi kobieta. – Dzieci powinny móc się wyszaleć, takie jest moje zdanie.
– Córka mnie odwiedziła – tłumaczę. – To nie najlepszy moment.
– Rzeczywiście, kilka lat temu ktoś mi mówił, że masz córkę – ciągnie Pani Chihuahua. – Kto to był? Nie, tego nie pamiętam. Ale słyszałam, że masz córkę. Bardzo chciałabym ją poznać. Sąsiedzi powinni okazywać sobie przyjaźń. Przyniosłam winogrona. Są zdrowe, ale słodkie, więc wszyscy je lubią. Nawet dzieci. To naturalne cukierki.
– Dziękuję – mówię. – Ale muszę już iść. Rzadko mamy okazję spędzić ze sobą trochę czasu. Poza tym, wie pani, straszny tu bałagan.
– Jak się masz, Ted? – pyta. – Tak naprawdę?
– Dobrze.
– A twoja matka? Szkoda, że nie pisze.
– Też dobrze.
– W porządku – mówi po jakiejś minucie. – W takim razie pewnie do zobaczenia niedługo.
– Hej, tato! – woła Lauren, kiedy już drzwi zamknęły się bezpiecznie za Panią Chihuahua. – Chile!
– Santiago! – odkrzykuję.
Odjeżdża z wrzaskiem, kręcąc gwałtowne kółka wokół mebli. Pedałując, śpiewa na całe gardło wymyśloną przez siebie piosenkę o stonogach i gdybym nie był rodzicem, nigdy bym nie uwierzył, że piosenka o stonodze może komuś sprawić tyle radości. Ale na tym polega miłość, sięga do samego środka.
Nagle Lauren hamuje z piskiem opon.
– Przestań za mną łazić, Ted.
– Ale przecież się bawimy. – Serce mi zamiera. Zaczyna się.
– Już się nie chcę bawić. Idź sobie, denerwujesz mnie.
– Wybacz, kiciu, ale nie mogę. A nuż będę ci potrzebny.
– Nie jesteś mi potrzebny. Poza tym chcę jeździć sama. – Mówi coraz głośniej. – Chcę mieszkać sama we własnym domu, jeść sama, sama oglądać telewizję i już nigdy z nikim się nie widzieć. Chcę wyjechać do Santiago w Chile.
– Wiem. Ale dzieci nie mogą robić takich rzeczy same. Potrzebują opieki dorosłych.
– Ja kiedyś będę mogła – odpowiada.
– No, kiciu – przemawiam najłagodniej, jak potrafię. – Wiesz, że to niemożliwe. – Bardzo się staram być z nią szczery.
– Nienawidzę cię, Ted. – Na te słowa zawsze czuję to samo, nieważne, który raz je powtarza. Jakby ktoś z impetem uderzył mnie w tył głowy.
– Nie „Ted”, tylko „tato” – mówię. – Zresztą wcale tak nie myślisz.
– A właśnie że myślę – odpowiada cicho i jadowicie. – Nienawidzę cię.
– Zjemy lody? – W moim głosie dźwięczy poczucie winy, słyszę to.
– Żałuję, że się urodziłam – rzuca Lauren i rusza przed siebie, pedałując zawzięcie i podzwaniając dzwonkiem. Przejeżdża po własnym rysunku, na którym jest czarny kot z zielonymi oczami. Olivia.
Nie kłamałem: rzeczywiście mamy tu bałagan. Lauren wyrzuciła w kuchni galaretkę ze słoika, a potem po niej przejechała, więc teraz po podłodze w całym domu ciągną się lepkie smugi. Na kanapie leżą połamane kredki, a wszędzie dookoła zalegają brudne naczynia. Lauren uwielbia dla zabawy wyciągać je z szafki i lizać każde po kolei. Krzyczy potem: „Tato, nie ma czystych talerzy!”. Teraz zsuwa się z roweru na podłogę i pełza po niej, warcząc i udając traktor.
– Najważniejsze, żeby była szczęśliwa – mruczę do siebie. Uroki rodzicielstwa.
Właśnie popijam tabletkę, kiedy Lauren wpada na mnie z impetem. Woda wylewa się ze szklanki na niebieski dywanik, a tabletka wypada mi z ręki. Żółty punkcik przecina powietrze, odbija się od dywanu i znika. Klękam i zaglądam pod kanapę, ale nigdzie jej nie widzę. A to była jedna z ostatnich.
– Cholera – wyrywa mi się. – Cholera jasna.
Lauren zaczyna krzyczeć. Jej głos jest jak syrena alarmowa, stopniowo przybiera na sile, aż czuję, że zaraz pęknie mi głowa.
– Przeklinasz! – wyrzuca z płaczem. – Ty paskudny, wielki spaślaku, przestań kląć!
A ja nie wytrzymuję. Nie chcę tego, ale coś we mnie pęka. Chciałbym móc powiedzieć, że nie chodzi o słowa „wielki spaślaku”, ale cóż.
– Dosyć tego! – krzyczę. – Koniec zabawy, natychmiast.
– Nie! – Drapie mnie po twarzy, ostrymi paznokciami próbuje dosięgnąć oczu.
– Nie będzie zabawy, skoro nie umiesz się zachować. – Udaje mi się ją złapać i po jakimś czasie przestaje się wyrywać. – Powinnaś się przespać, kiciu – mówię. Puszczam ją i nastawiam płytę. Szmer gramofonu koi emocje. Z nagrania sączy się przyjemny kobiecy głos. Jest zimowy wieczór, nikt nie ma wolnego łóżka, nie ma słodyczy… Nie mogę sobie teraz przypomnieć nazwiska wokalistki. Jej oczy są pełne współczucia. Jest jak matka, ale taka, której nie trzeba się bać.
Zbieram kredki i flamastry, liczę je. Są wszystkie – dobrze.
Przy tej muzyce nauczyłem Lauren zasypiania. Była marudnym dzieckiem, a teraz wyrasta na trudną nastolatkę. Jak to się mówi? Już nie maluch, jeszcze nie młodzież. Czasem, na przykład dzisiaj, sprawia wrażenie bardzo młodej i chce tylko jeździć na swoim różowym rowerku. Martwi mnie to, co się dziś wydarzyło. Dużo mam powodów do zmartwień.
Po pierwsze i najważniejsze: coraz częściej mnie nie ma. To ze stresu. Ale co, jeśli pewnego dnia nie wrócę? Lauren i Olivia zostaną same. Potrzebne mi silniejsze tabletki. Pogadam o tym z Człowiekiem Żukiem. Puszka z piwem jest zimna w dotyku, syczy jak wąż, kiedy odciągam zawleczkę. Wyjmuję ze słoika trzy ogórki konserwowe, kroję w plasterki i smaruję masłem orzechowym. Chrupią. Najlepsza przekąska, świetnie pasuje do piwa, ale teraz jakoś nie cieszy.
Drugie zmartwienie: hałas. Nasz dom znajduje się na końcu ślepego zaułka – dalej jest już tylko las. A dom z lewej strony od zawsze stoi pusty: przyklejone od środka do szyb gazety zżółkły i pofałdowały się. Więc z biegiem lat przestałem się tak bardzo pilnować. Pozwalam Lauren krzyczeć i śpiewać na głos. Trzeba to będzie jednak przemyśleć. Jeszcze ją ktoś usłyszy, tak jak dziś Pani Chihuahua.
Pod stołem kuchennym leżą czarne bobki. Mysz wróciła. Lauren jeszcze płacze, ale coraz ciszej, to dobrze. Muzyka zadziałała. Możliwe, że pośpi jakiś czas, obudzę ją na kolację. Zrobię to, co najbardziej lubi, hot dogi i spaghetti.
Trzecie zmartwienie: jak długo jeszcze będzie lubiła hot dogi i spaghetti? Jak długo dam radę ją chronić? Trzeba jej ciągle pilnować. Dzieci są jak łańcuch wokół serca albo szyi, ciągną człowieka to w jedną, to w drugą stronę. Lauren za szybko dorasta – wiem, że każdy rodzic mówi to samo, ale to prawda.
„Uspokój się” – powtarzam sobie w duchu. Przecież Olivia koniec końców nauczyła się być szczęśliwa. Jako kociak leciała do drzwi, ilekroć je otwierałem. Nie przeżyłaby na zewnątrz, a jednak biegła. Teraz już wie. Rzeczy, których pragniemy, nie zawsze są dla nas najlepsze. Jeśli kot to pojął, to Lauren też się uda. Mam nadzieję.
Dzień zbliża się ku końcowi i po kolacji muszę się pożegnać z Lauren.
– Cześć, kiciu – mówię.
– Cześć, tato.
– Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.
– Aha. – Bawi się paskiem plecaka. Nie jest specjalnie przejęta, za to ja nienawidzę tej chwili. Dawno postanowiłem, że nie będę dawał po sobie poznać, jak mi przykro. Znów nastawiam płytę. Kobiecy głos płynie w upalnym zmierzchu.
Kiedy mam zły dzień, „teraz” i „kiedyś” mieszają się ze sobą. W różnych kątach domu słyszę głosy mamusi i tatusia. Czasem kłócą się o to, kto ma iść do sklepu. Czasem dochodzi mnie brzęknięcie widełek i terkot przesuwanej tarczy starego telefonu w przedpokoju, a potem mamusia rozmawia ze szkołą i tłumaczy, że znów jestem chory. Czasem budzi mnie, wołając na śniadanie. Jej głos jest wyraźny jak dzwon. A potem zapada cisza i przypominam sobie, że odeszli. Tylko bogowie wiedzą dokąd.
Bogowie są bliżej, niżby się mogło wydawać. Żyją wśród drzew, pod warstwą skóry tak cienkiej, że dałoby się ją rozdrapać paznokciem.Olivia
Byłam zajęta lizaniem swędzącego miejsca na nodze, kiedy Ted mnie zawołał. Pomyślałam: Do licha, to nie jest dobry moment. Ale usłyszałam w jego głosie tę nutę, więc przerwałam lizanie i poszłam go szukać. Wystarczyło iść za przewodem, który świeci dziś intensywnie i złociście.
Ted stał w salonie. Ale jego oczy były gdzie indziej. „Kiciu” – powtarzał w kółko. Wspomnienia ruszały się w nim jak robaki pod skórą. W powietrzu wisiał grzmot. Było źle.
Przylgnęłam do niego bokiem. Podniósł mnie drżącymi rękami. Wydmuchiwał oddechem ścieżki w moim futerku, a ja mruczałam mu w policzek. Powietrze zaczęło się uspokajać, elektryczne napięcie zelżało. Ted oddychał wolniej. Otarłam się pyszczkiem o jego twarz. Jego uczucia wlały się we mnie potężną falą. Bolało, ale potrafiłam znieść ten ból. Koty nie rozpamiętują.
– Dzięki, kiciu – szepnął.
Widzicie? Kiedy mnie zawołał, byłam zajęta, a jednak poszłam do niego. Mam misję, którą wyznaczył mi PAN, i spełniam ją z radością. Relacje to bardzo delikatna sprawa. Codziennie trzeba nad nimi pracować.
Tedka śpiewa swoją smutną pieśń. Znam je wszystkie na pamięć, znam każde zawahanie w jej głosie, ledwo wyczuwalną fałszywą nutę w piosence o preriach. Kiedy nie ma Lauren, Ted odtwarza je w kółko, dniem i nocą. Chyba potrzebuje ich towarzystwa. Pewnie uważa, że kot się nie liczy. Mogłabym się obrazić, gdybym była obrażalska. Tylko że wszyscy tedowie potrzebują uwagi, więc nie ma co brać takich rzeczy do siebie. Mówię ogólnie, bo nie znam żadnych innych tedów oprócz Teda. No niech będzie, jeszcze Lauren.
Opowiem od początku. O tym, jak mnie znalazł podczas burzy w dniu, w którym złączył nas przewód.
Pamiętam narodziny. Nie było mnie, a zaraz potem byłam, tak po prostu. Wypchnięta z ciepła na zimno, słabe wierzgające łapki zaplątane w pasma lepkiej błony. Pierwszy raz poczułam dotyk powietrza na futerku, pierwszy raz otworzyłam pyszczek do krzyku. Pochyliła się nade mną, ogromna jak niebo. Ciepły język, ciepłe wargi na karku. „Chodź, kociaku, tutaj nie jesteśmy bezpieczne”. Mama Kotka. Reszta została w błocie. Nie przeżyły momentu przejścia. Miękkie kształty, z którymi przez te wszystkie miesiące dzieliłam ciemność, leżały teraz nieruchome, smagane deszczem. „Chodź”. Bała się. Czułam to już wtedy, choć byłam taka maleńka.
Burza musiała trwać wiele dni. Nie wiem, ile dokładnie. Przenosiłyśmy się z miejsca na miejsce, szukając ciepła, schronienia. Oczy miałam jeszcze zamknięte, więc pamiętam zapachy i dotyk. Ciepłe, ziemiste miejsce, w którym spałyśmy, kwaśną woń szczura. Dotyk jej futerka na nosie, kiedy zwijała się w kłębek wokół mnie, śliski zapach liści ostrokrzewu.
Kiedy zaczęłam otwierać oczy, widziałam wszystko jak przez mgłę. Strugi deszczu lśniły niczym noże. Świat huczał i trząsł się w posadach. Nie znałam nic innego, sądziłam więc, że zawsze była burza.
Nauczyłam się wstawać, potem trochę chodzić. Zaczęłam rozumieć, że z Mamą Kotką, z jej ciałem, dzieje się coś złego. Coraz wolniej się ruszała. Płynęło mniej mleka.
Pewnej nocy schroniłyśmy się w rowie. Krzak jeżyn w górze trząsł się i uginał, targany wichurą. Ogrzała mnie i nakarmiła. Mruczała. Mruczenie cichło, a ciepło odpływało. Potem znieruchomiała. Czułam, jak zaczyna przenikać mnie chłód.
Potem był ryk i oślepiająca jasność, żółty krąg, inny niż zygzaki światła, które z drżeniem rozrywały niebo. I pajęczy kształt zrobiony z ciała, lśniący od deszczu. Nie znałam wtedy słowa „dłoń”. Otoczył mnie, podniósł, oddzielił od matki.
– A co to? – Bił od niego zapach mokrej ziemi. Mankiety miał śliskie od błota. Niedaleko warkotała bestia. Włożył mnie do środka. Krople deszczu bębniły o metalowy dach niczym grad kamyków. Zawinął mnie w ciepło. Koc był żółty z wzorkiem w niebieskie motyle. Pachniał kimś, kogo znałam albo bardzo chciałam poznać. Jak to możliwe? Wtedy jeszcze nie znałam nikogo.
– Biedna mała kicia – powiedział. – Ja też jestem sam.
Polizałam go w kciuk.
Wtedy to się zdarzyło. W jego piersi wezbrał miękki blask, w miejscu, gdzie musiało być serce. Blask się wydłużał, skręcał w przewód, zbliżał do mnie. Rauczałam i szarpałam się, ale coś trzymało mnie mocno. Poczułam, jak światło oplata mi szyję, łączy się z jego sercem. Nie bolało. To światło związało nas ze sobą. Nie wiem, czy też to poczuł – lubię myśleć, że tak.
Potem przywiózł mnie do miłego, ciepłego domu, gdzie mogę spać cały dzień i gdzie jestem głaskana. Nie muszę nawet patrzeć na świat na zewnątrz, jeśli nie chcę! Wszystkie okna są zabite deskami. Ted zrobił ze mnie kota niewychodzącego i od tamtego czasu o nic nie muszę się martwić. To nasz dom, który jest tylko dla nas, i nikomu innemu nie wolno tu wchodzić. Oczywiście oprócz Nocnego i zielonych chłopców, no i Lauren. Jeśli mam być szczera, część z nich mogłaby zniknąć i niespecjalnie by mi to przeszkadzało.
Może teraz nas opiszę. Tak się robi, kiedy opowiada się historię. To trudne. Nie potrafię rozróżniać tedów z telewizora. Nie wiem, na które szczegóły zwracać uwagę. Powiedzmy, że mój Ted jest koloru piaskowego, jakoś tak. I ma na twarzy kępki rudego futerka, i gęstsze futerko na głowie, trochę ciemniejsze, jak lakierowane drewno.
Jeśli zaś o mnie chodzi, Ted mówi do mnie „ty” albo „kiciu”. Ale mam na imię Olivia. Na piersi mam białą krawatkę, kontrastującą z czarną resztą. Mój ogon jest długi i smukły jak różdżka. Uszy duże, szerokie u nasady, o delikatnych czubkach. Bardzo wrażliwe. Oczy mają kształt migdałów i są zielone jak oliwki koktajlowe. Mogę chyba powiedzieć, że jestem piękna.
Czasem stanowimy zgraną drużynę, czasem się kłócimy. Tak to już jest. W telewizji mówią, że wszystkich, czy to tedów, czy koty, należy akceptować takimi, jacy są. Ale jednocześnie należy stawiać granice. Granice są ważne.
Na razie starczy. Uczucia to męcząca rzecz.
Dalekie podzwanianie, a może czyjś wysoki głos, gwałtownie wyrywa mnie z drzemki.
Potrząsam głową, wytrzepując resztki snu. Ale dźwięk nie ustaje. Może to śpiew? Nie podoba mi się. IiiiiiIIIIiiiii.
Pomarańczowy dywanik pod łapami jest cudowny, miękki jak pigułki. Ma kolor zachodu słońca nad morzem. Przez otwory w sklejce wpada światło, tworząc plamki na ścianach. Ściany tutaj mają spokojny, głęboki odcień czerwieni. Oboje z Tedem uważamy, że to piękny kolor. Widzicie, czasem się zgadzamy! Stoi tu jego fotel z wyświeconą na oparciu i poręczach skórzaną tapicerką. Miejsce, w które wbił kiedyś nóż podczas wyścigów motocrossowych, jest zaklejone srebrną taśmą. Lubię w tym pokoju wszystko oprócz dwóch rzeczy ustawionych na gzymsie obok pozytywki.
Pierwsza nazywa się matrioszka. Ma w sobie mniejszą wersję siebie, w tej mniejszej jeszcze mniejszą i tak dalej. Coś okropnego. Jakby tkwiły w więzieniu. Wyobrażam sobie, jak krzyczą w ciemności, niezdolne się poruszyć ani wypowiedzieć słowa. Twarz lalki jest szeroka, bezmyślnie uśmiechnięta. Wygląda na bardzo szczęśliwą, że trzyma swoje dzieci w niewoli.
Drugą rzeczą, której nie cierpię, jest zdjęcie nad kominkiem. Rodzice patrzą nieruchomo zza szklanej szybki. Wszystko w nim jest okropne. Duża srebrna ramka ze wzorem winogron, kwiatów i wiewiórek. Obrzydliwość. Wiewiórcze pyszczki wyglądają jak nadtopione, spalone do czerni. Jakby ktoś oblał żywe istoty roztopionym srebrem i poczekał, aż zastygnie. Ale najgorsza jest sama fotografia. Czarne, szkliste jezioro w tle. Na piaszczystej plaży stoi dwoje ludzi. Ich twarze to dziury prowadzące donikąd. Rodzice nie byli mili dla Teda. Ilekroć zbliżam się do zdjęcia, czuję, jak ich dusze ciągną mnie w nicość.
Za to lubię pozytywkę. Kobieca figurka wyciąga się wysoko w górę, jakby chciała dotknąć nieba.
IiiiIIiii. Ten wysoki, dzwoniący odgłos nie pochodzi od Rodziców. Odwracam się do nich tyłem, zadzieram ogon i pokazuję im dziurkę w zadku.
Różowy rower leży na środku salonu, boczne kółka obracają się prawie niedostrzegalnie. Lauren. Mała tedka Teda. A może należy do kogoś innego, a ten mój tylko się nią opiekuje? Nie mogę sobie przypomnieć. Czuję ślad jej zapachu na dywanie i poręczy fotela, ale jest spokojny. To znaczy, że już poszła. Dobrze. Skaranie boskie z tym rowerem, nigdy nie odkłada go na miejsce. Ojej. Powinnam bardziej się starać, aby mówić na przykład „do diaska” zamiast… wiadomo czego. Nie lubię wzywać Jego imienia nadaremno.
Zawsze gdy przychodzi Lauren, idę do skrzynki. Mam tam przestrzeń na myślenie. W skrzynce jest ciemno i miło. PANU z pewnością nie podobałoby się to, co zaraz powiem, ale – małe tedki są okropne. Nigdy nie wiadomo, co zrobią. A Lauren ma problemy psychologiczne; nie znam szczegółów, ale objawia się to tym, że jest wulgarna i głośna. Koty są wrażliwe na hałas. Widzimy go uszami i nosami. No i oczami, to chyba jasne.
Moja skrzynka stoi pod ścianą w kuchni. Przysuwam ucho do chłodnej ścianki i nasłuchuję, ale to dziwne zawodzenie raczej nie dobiega stamtąd. Ted znów położył ciężary na wieku i nie mogę wejść do środka. To denerwujące. Lauren zabazgrała białą tablicę obok lodówki niezgrabnymi kulfonami. „Blablabla. Ted jest Tedem. Olivia jest kotem”. Cóż za błyskotliwe spostrzeżenia. Widać, że daleko zajdzie. Lodówka głośno szumi, z kranu kapie woda. Ale przeciągłe, ciche podzwanianie nie pasuje do żadnego z tych dźwięków.
W tym wibrującym, rozszemranym pomieszczeniu wszystko jest tak, jak być powinno. Szafki są zabezpieczone. Za zamkniętymi drzwiczkami mruczą sprzęty. Telefon, laptop, drukarka. Brzmią jak żywe istoty i zawsze mam wrażenie, że zaraz do mnie przemówią, ale to się nigdy nie dzieje.
To podzwanianie albo czyjś wysoki głos nadal dźwięczy mi w uchu. To nie tutejsze sprzęty je wydają.
Wchodzę na górę. Lubię wchodzić na górę. Zawsze mi się wydaje, że tam jest jakoś lepiej. Lubię też spać na stopniu dokładnie w połowie schodów. Mam wtedy wrażenie, jakbym unosiła się w powietrzu. Dobrze się kamufluję na czarnej wykładzinie. Ted czasem się o mnie potyka. Za dużo pije.
Gdy poruszam się po domu, dźwięk ani nie przybiera na sile, ani nie słabnie. Dziwne. Omijam szerokim łukiem drzwi na strych. To złe miejsce. Staję na tylnych łapach i pociągam za klamkę drzwi do sypialni. Otwierają się szeroko z głośnym pstryk. (Kocham drzwi. Po prostu je uwielbiam). Na łóżku Teda leży pięć czy sześć rolek taśmy. Kupuje ją na metry, tak jak wszystko inne. Nie mam bladego pojęcia, do czego jej używa. Liżę taśmę. W smaku jest lepka i mocna. To iiiooooiii wciąż dzwoni mi cicho w uszach. Rauczę zniecierpliwiona. Czy mi się wydaje, czy dźwięk jest lekko metaliczny, głuchy, jakby dochodził z rury?
W łazience wskakuję na umywalkę, żeby sprawdzić krany. Nie wydobywa się z nich żaden odgłos poza echem powietrza. Liżę metal i wącham osad na brzegach umywalki. Mój Ted nie jest specjalnie porządnym tedem. Jego łazienka nie przypomina tych w telewizorze.
Drzwi szafki są otwarte. Na półkach w długich rzędach tkwią brązowe fiolki. Muskam je końcem ogona, a potem lekko trącam. Wypadają z grzechotem, a ze środka wysypują się tabletki. Różowe, białe, niebieskie. Ted nigdy porządnie nie zamyka fiolek, bo mają zabezpieczenia i potem nie może ich otworzyć, kiedy jest pijany. Tabletki mieszają się na brudnych płytkach. Kilka wylądowało w kałuży pozostałej po jego porannym prysznicu. Teraz krwawią na różowo. Popycham łapą po podłodze zielono-białą kapsułkę.
IIIIIoooiiii. Ta przenikliwa piosenka. To wiadomość, jestem tego pewna, i mam wrażenie, że jest przeznaczona specjalnie dla mnie. Ale nie mam czasu o tym myśleć, bo teraz pora na nią.
Jestem przywiązana do Teda przewodem i mam go pod opieką, gdyż tak nakazał PAN. Ale, uwaga, mam też swoje życie. Swoje własne zainteresowania. No dobrze, tylko jedno. Właśnie przyszedł jej czas i jestem bardzo podekscytowana.
Zbiegam na dół, do okna, trasą za kanapą, omijając różowy rower. Zostawiam ślady łap na warstwie kurzu. Boję się, że się spóźniłam, chociaż wiem, że nie. Krążki światła padają na ścianę pod odpowiednim kątem. Wskakuję na mały stolik z zieloną makramą. Jeśli stanę na tylnych łapach i lekko się wyciągnę, mogę dosięgnąć otworu, w którym przez plątaninę gałęzi niskiego dębu widać ulicę. Przewód srebrzy się za mną w powietrzu.
Pozostałe otwory są na tedowej wysokości, dla mnie niedostępnej. Tylko tędy mogę wyjrzeć na zewnątrz. Otwór jest mały, mniej więcej jak dwudziestopięciocentówka. Niewiele widzę: powykręcany kawałek pnia dębu, bezlistne zimowe gałęzie, a za nimi parę metrów chodnika. Kiedy tak patrzę, z szarego nieba zaczyna cicho prószyć śnieg. Chodnik powoli znika w bieli, a na każdej z gałęzi tworzy się wąski kopczyk.
Ten mały krążek świata to wszystko, co znam. Czy mi to przeszkadza? Czy tęsknię za wychodzeniem? Ani trochę. Na zewnątrz jest niebezpiecznie. To, co mam, mi wystarczy, pod warunkiem, że mogę ją widywać.
Mam nadzieję, że Ted nie przesunie stolika z makramą. Choć jak go znam, pewnie właśnie tak zrobi. Będę się wtedy musiała okropnie zezłościć, a tego nie znoszę.
Jeśli ona nie przyjdzie, poczekam. Na tym właśnie polega miłość. Na cierpliwości i wytrzymałości. Tego nauczył mnie PAN.
Najpierw czuję jej zapach, sączy się w powietrzu jak kapiący na grzankę miód. A potem już cała ona pełnym gracji krokiem wyłania się zza rogu. Jak ją opisać? Pręgowane futerko upodabnia ją do małego przykurzonego tygrysa. Żółte oczy mają odcień dojrzałej złocistej skórki jabłka albo moczu. Są piękne, to chcę powiedzieć. Cała jest piękna. Staje i przeciąga się, raz w jedną stronę, raz w drugą, wyciąga długie czarne pazury. Mruga, kiedy płatki śniegu osiadają jej na nosie. Z pyszczka wystaje jej coś srebrnego, chyba ogon. Małej rybki, sardynki albo sardeli. Zawsze się zastanawiałam, jak smakuje prawdziwa ryba. Dostaję do jedzenia tortille z serem albo resztki nuggetsów z kurczaka, albo starą karkówkę z promocji w 7-Eleven. A kiedy jestem naprawdę głodna, proszę Nocnego, żeby dla mnie zapolował. (Brzydzę się wszelką przemocą, ale to nie ja układałam świat i czasami po prostu nie mam wyjścia).
Mam nadzieję, że twoja ryba jest pyszna, mówię po cichu do pręgowanej kotki. Głaszczę łapą sklejkę. Kocham cię. Wiatr się nasila, jęczy, powietrze jest gęste od wirujących płatków śniegu, a ona znika w błysku czerni i złota. Przedstawienie skończone. PAN daje i PAN odbiera.
Zazwyczaj po spotkaniu z nią siadam, żeby pomyśleć. Ale ciche zawodzenie wróciło i teraz brzmi głośniej. Trę ucho łapą, aż zaczyna boleśnie pulsować. Nie pomaga. Skąd ten hałas, do diaska? OOoooiiiiooooii, i tak w kółko. Jak mam cokolwiek załatwić z czymś takim w uchu? Dzwoni jak mały zegar. Gorzej, bo prawie mam wrażenie, że dobiega ze mnie i nie zamierza ustać. Ta myśl wywołuje niepokój. Po co ten zegar dzwoni? Czyja nadeszła godzina? Potrzebuję wskazówek.
Sięgam do mojej Biblii. To znaczy teraz jest moja. Kiedyś należała chyba do matki Teda. Ale matka Teda odeszła i póki nie wróci, korzystam z Biblii bez wyrzutów sumienia. Kartki są cienkie i szeleszczą jak suche płatki kwiatów. Kiedy spojrzeć na okładkę kątem oka, można złapać złote błyski, jakby kryła jakąś tajemnicę. Ted trzyma Biblię na wysokim stoliku w salonie. Szczerze mówiąc, uważam, że marnuje się u niego, nigdy do niej nie zagląda. Jest już lekko poobijana, ale cóż, muszę przecież jakoś odprawiać swoje obrzędy.
Wskakuję na stolik. To podniecający moment, bo zawsze mam wrażenie, że zaraz spadnę. Przez chwilę chwieję się na krawędzi. Potem popycham księgę łapą, przesuwam na sam brzeg blatu.
Biblia z hukiem uderza o podłogę i otwiera się grzbietem do dołu. Czekam, bo to jeszcze nie wszystko – kilka sekund później głęboki pomruk spod ziemi wstrząsa całym domem. Za pierwszym razem z wrzaskiem schowałam się pod kanapą. Ale z czasem zrozumiałam, że to znak od Niego i że postępuję właściwie.
Zeskakuję na podłogę, lądując elegancko na czterech łapach, a PAN kieruje mój wzrok na odpowiedni werset.
Umiłowani, miłujmy się wzajemnie, ponieważ miłość jest z Boga, a każdy, kto miłuje, narodził się z Boga i zna Boga.
Prawda zawarta w tych słowach przenika mnie dreszczem. Kocham swojego Teda, swoją pręgowaną kotkę, swój dom, swoje życie. Jestem szczęściarą.
Gdy jakiś werset mi się spodoba – tak jak ten – staram się go zapamiętać. Ale czasem trudno utrzymać w głowie całe zdania. To jakby przewrócić na twardej podłodze kubek ze szklanymi kulkami. Turlają się we wszystkie strony i znikają w ciemności.
Księga jest tak naprawdę po prostu przewodnikiem. Sądzę, że wobec kotów PAN postępuje inaczej. Woli przemawiać do nas wprost. Nie postrzegamy spraw w ten sam sposób co tedowie.
Układam się na kanapie w okrągłej plamce słońca. Specjalnie odwracam się tyłem do leżącej na podłodze Biblii, żeby pokazać Tedowi, że nie miałam z tym upadkiem nic wspólnego. Zawodzenie nieco przycichło.
Tylko dlaczego wciąż mam złe przeczucia? Co jest nie tak? Werset z Biblii okazał się najradośniejszym z możliwych. Tak czy inaczej moja dobra rada brzmi: jeśli nie podoba ci się to, co się dzieje, idź spać, a prawdopodobnie wszystko samo wróci do normy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
1 J 4, 7; Biblia Tysiąclecia.