Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni dzień skazańca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni dzień skazańca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 217 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ska­za­ny na śmierć!

Od sze­ściu ty­go­dni żyję z tą my­ślą, cią­gle sam na sam z nią, cią­gle zmro­żo­ny jej obec­no­ścią, cią­gle zgię­ty pod jej cię­ża­rem!

Daw­niej – wy­da­je mi się ra­czej, że przed laty, nie przed ty­go­dnia­mi – by­łem czło­wie­kiem ta­kim sa­mym jak inni lu­dzie. Każ­dy dzień, każ­da go­dzi­na, każ­da mi­nu­ta mia­ła ja­kiś sens. Umysł mój, mło­dy i buj­ny, był pe­łen fan­ta­stycz­nych wąt­ków. Ba­wił się roz­wi­ja­niem ich przede mną bez ładu i skła­du, ha­ftu­jąc mnó­stwem ara­be­sek tę szorst­ką i cien­ką tka­ni­nę ży­cia. Były to mło­de dziew­czy­ny, wspa­nia­łe sza­ty bi­sku­pa, wy­gra­ne bi­twy, te­atry peł­ne ha­ła­su i świa­tła, i znów dziew­czy­ny i mrocz­ne spa­ce­ry nocą pod sze­ro­ki­mi ra­mio­na­mi kasz­ta­now­ców. W mo­jej wy­obraź­ni za­wsze było świę­to. Mo­głem my­śleć o czym chcia­łem, by­łem wol­ny.

Te­raz je­stem więź­niem. Moje cia­ło w oko­wach lo­chu, mój umysł uwię­zio­ny w jed­nej my­śli, my­śli strasz­nej, krwa­wej, nie­od­stęp­nej!

Mam tyl­ko jed­ną myśl, jed­no prze­ko­na­nie, jed­ną pew­ność: ska­za­ny na śmierć!

Co­kol­wiek ro­bię, za­wsze jest przy mnie ta myśl pie­kiel­na; ni­czym oło­wia­ne wid­mo u mego boku, sa­mot­na i za­zdro­sna, od­su­wa­ją­ca wszyst­kie inne, twa­rzą w twarz ze mną nie­szczę­snym, po­trzą­sa­ją­ca swy­mi lo­do­wa­ty­mi rę­ka­mi, kie­dy chcę od­wró­cić gło­wę albo za­mknąć oczy. Wśli­zgu­je się pod wszyst­kie kształ­ty, w któ­re chciał­by jej umknąć mój umysł, włą­cza się jak strasz­li­wy re­fren we wszyst­kie sło­wa kie­ro­wa­ne do mnie, lepi się ze mną do ohyd­nych krat mego lo­chu, prze­śla­du­je mnie obu­dzo­ne­go, czy­ha na mój kon­wul­syj­ny sen i po­ja­wia się w mo­ich ro­je­niach w po­sta­ci noża.

Bu­dzę się rap­tem ści­ga­ny przez nią i mó­wię so­bie: "Ach, to tyl­ko sen!" Otóż za­nim na­wet moje ocię­ża­łe oczy zdą­żą się otwo­rzyć wy­star­cza­ją­co, by mo­gły zo­ba­czyć tę nie­szczę­sną myśl wy­pi­sa­ną na okrop­nej ota­cza­ją­cej mnie rze­czy­wi­sto­ści, na mo­krej po­cą­cej się pły­cie celi, w bla­dym świe­tle lamp­ki noc­nej, w gru­bej ma­te­rii – mego ubra­nia, na po­nu­rej twa­rzy straż­ni­ka, któ­re­go la­tar­ka lśni zza kra­ty lo­chu – już mi się zda­je, że ja­kiś głos mi szep­nął do ucha: "Ska­za­ny na śmierć".

2

Był pięk­ny sierp­nio­wy po­ra­nek.

Od trzech dni to­czy­ła się moja roz­pra­wa; od trzech dni moje na­zwi­sko i moja zbrod­nia gro­ma­dzi­ły co rano mro­wie wi­dzów, opa­da­ją­cych na ław­ki sali roz­praw jak sta­do kru­ków na tru­pa; od trzech dni cała ta fan­ta­sma­go­ria sę­dziów, świad­ków, ad­wo­ka­tów, pro­ku­ra­to­rów kró­lew­skich prze­su­wa­ła się przede mną, to gro­te­sko­wa, to krwa­wa, ale za­wsze zło­wiesz­cza i nie­uchron­na. Przez dwie pierw­sze noce nie mo­głem za­snąć z nie­po­ko­ju i zgro­zy, trze­ciej nocy spa­łem z nudy i zmę­cze­nia. O pół­no­cy sę­dzio­wie się na­ra­dza­li, a mnie za­pro­wa­dzo­no do mego lo­chu i za­pa­dłem od razu w głę­bo­ki sen, sen za­po­mnie­nia. Były to pierw­sze go­dzi­ny od­po­czyn­ku po wie­lu dniach.

Tkwi­łem jesz­cze w sa­mej głę­bi tego snu, kie­dy przy­szli mnie zbu­dzić. Tym ra­zem nie wy­star­czył cięż­ki krok i pod­ku­te gwoź­dzia­mi buty straż­ni­ka, szczęk pęku klu­czy, ostry zgrzyt zam­ka: z le­tar­gu obu­dził mnie do­pie­ro szorst­ki głos tuż nad moim uchem i szorst­ka ręka na moim ra­mie­niu.

– Wstań­że pan!

Otwo­rzy­łem oczy, usia­dłem oszo­ło­mio­ny na wy­rku. W tej chwi­li przez wy­so­kie wą­skie okien­ko celi uj­rza­łem na su­fi­cie ko­ry­ta­rza – je­dy­ne­go nie­ba, ja­kie było mi dane oglą­dać – ten żół­ty blask, w któ­rym oczy na­wy­kłe do ciem­no­ści wię­zie­nia po­tra­fią roz­po­znać słoń­ce. Ko­cham słoń­ce.

– Po­go­da – ode­zwa­łem się do straż­ni­ka.

Dłuż­szą chwi­lę nie od­po­wia­dał, jak­by się na­my­śla­jąc, czy war­to tra­cić choć sło­wo na próż­no, po­tem z pew­nym wy­sił­kiem mruk­nął:

– Moż­li­we.

Trwa­łem w bez­ru­chu, z umy­słem jesz­cze na pół uśpio­nym, z uśmie­chem na ustach, ze wzro­kiem utkwio­nym w ten ła­god­ny blask mu­ska­ją­cy su­fit.

– Pięk­ny dzień – po­wtó­rzy­łem.

– Tak – od­po­wie­dział straż­nik. – Cze­ka­ją na pana.

Tych parę słów, ni­czym drut prze­ci­na­ją­cy lot owa­da, przy­wró­ci­ło mnie gwał­tem do rze­czy­wi­sto­ści. Na­gle uj­rza­łem ciem­ną salę roz­praw, pod­ko­wę dla sę­dziów po­kry­tą krwa­wy­mi szma­ta­mi, trzy rzę­dy świad­ków o tę­pych twa­rzach, dwóch żan­dar­mów na dwóch koń­cach mo­jej ław­ki i po­ru­sza­ją­ce się czar­ne suk­nie, i gło­wy tłu­mu mro­wią­ce się w głę­bi w cie­niu, i za­trzy­mu­ją­ce się na mnie uważ­ne spoj­rze­nia tych dwu­na­stu przy­się­głych, któ­rzy czu­wa­li, kie­dy ja spa­łem!

Pod­nio­słem się; zęby mi szczę­ka­ły, ręce drża­ły i nie umia­ły zna­leźć ubra­nia, nogi się chwia­ły pode mną. Przy pierw­szym kro­ku za­to­czy­łem się jak prze­cią­żo­ny tra­garz. Mimo to po­sze­dłem za straż­ni­kiem.

Dwóch żan­dar­mów cze­ka­ło na mnie na pro­gu celi. Wło­żo­no z po­wro­tem kaj­dan­ki – mia­ły skom­pli­ko­wa­ny za­me­czek; oni go sta­ran­nie za­mknę­li. Nie opie­ra­łem się tej ma­szy­nie wło­żo­nej na ma­szy­nę.

Prze­cię­li­śmy we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec. Ostre ran­ne po­wie­trze ocu­ci­ło mnie. Pod­nio­słem gło­wę. Nie­bo było błę­kit­ne, go­rą­ce pro­mie­nie sło­necz­ne, prze­cię­te dłu­gi­mi ko­mi­na­mi, ry­so­wa­ły wiel­kie kąty świa­tła na szczy­tach wy­so­kich ciem­nych mu­rów wię­zie­nia. Był istot­nie pięk­ny dzień.

We­szli­śmy po krę­co­nych scho­dach, prze­szli­śmy przez je­den ko­ry­tarz, po­tem dru­gi, trze­ci, po­tem otwo­rzy­ły się ni­skie drzwi. Go­rą­cy po­wiew pe­łen ha­ła­su ude­rzył mnie w twarz: tchnie­nie tłu­mu na sali roz­praw. Wsze­dłem.

Moje wej­ście po­wi­tał szczęk bro­ni i wrza­wa. Ław­ki się prze­su­nę­ły z ha­ła­sem, za­trzesz­cza­ły prze­gro­dy. Prze­ci­na­jąc dłu­gą salę mię­dzy dwo­ma sze­re­ga­mi lu­dzi w ob­ra­mo­wa­niu żoł­nie­rzy mia­łem wra­że­nie, że je­stem ośrod­kiem, z któ­rym łą­czą się nici wpra­wia­ją­ce w ruch te wszyst­kie roz­dzia­wio­ne i po­chy­lo­ne twa­rze.

W tej chwi­li spo­strze­głem, że nie mam kaj­dan­ków, ale nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, gdzie i kie­dy mi je zdję­to.

Za­pa­dła kom­plet­na ci­sza. Do­sze­dłem do swe­go miej­sca. W chwi­li gdy ustał tu­mult na sali, ustał tak­że w moim umy­śle. Na­gle ja­sno zro­zu­mia­łem to, co do­tych­czas tyl­ko nie­wy­raź­nie prze­wi­dy­wa­łem: na­de­szła de­cy­du­ją­ca chwi­la i za­raz usły­szę wy­rok.

Nie­ła­two to wy­tłu­ma­czyć, ale myśl ta nie prze­ra­zi­ła mnie wów­czas. Okna były otwar­te, po­wie­trze i ha­łas mia­sta wpa­da­ły swo­bod­nie z ze­wnątrz, sala była ja­sna, jak­by miał się tu od­być ślub, we­so­łe pro­mie­nie sło­necz­ne prze­ci­na­ły tu i ów­dzie świe­tli­sty za­rys okien, to wy­dłu­żo­ny na pod­ło­dze, to roz­wi­nię­ty na sto­łach, to za­ła­ma­ny na ro­gach ścian, a każ­dy pro­mień z tych rom­bów roz­bły­sku­ją­cych na oknach wy­ci­nał w po­wie­trzu wiel­ki pry­zmat zło­ci­ste­go pyłu.

Sę­dzio­wie w głę­bi sali mie­li za­do­wo­lo­ne miny, za­pew­ne z ra­do­ści, że nie­dłu­go bę­dzie po wszyst­kim.

Twarz prze­wod­ni­czą­ce­go, ła­god­nie oświe­tlo­na od­bla­skiem szy­by, była do­syć spo­koj­na i do­bro­tli­wa, a ja­kiś mło­dy ase­sor mnąc w ręku fon­taź, roz­ma­wiał nie­mal we­so­ło z ład­ną mło­dą ko­bie­tą w ró­żo­wym ka­pe­lu­szu, sie­dzą­cą pro­tek­cjo­nal­nie tuż za nim.

Tyl­ko przy­się­gli wy­da­wa­li się bla­dzi i przy­bi­ci, ale było to chy­ba wy­ni­kiem ca­ło­noc­ne­go czu­wa­nia. Nie­któ­rzy zie­wa­li. Nic w ich za­cho­wa­niu nie świad­czy­ło, że do­pie­ro co wy­da­li wy­rok śmier­ci; na twa­rzach tych po­czci­wych miesz­czan wi­dzia­łem tyl­ko ogrom­ną chęć spa­nia.

Jed­no z okien na­prze­ciw mnie było sze­ro­ko otwar­te. Sły­sza­łem na bul­wa­rze śmiech kwia­cia­rek, a na brze­gu okna, w szpa­rze muru, ład­na żół­ta ro­ślin­ka, cała prze­świe­tlo­na sło­necz­nym pro­mie­niem, igra­ła z wia­trem.

Jak mo­gła się zro­dzić zło­wro­ga myśl wśród tych wszyst­kich mi­łych, wdzięcz­nych wra­żeń? Owia­ny po­wie­trzem i słoń­cem, nie po­tra­fi­łem my­śleć o ni­czym poza wol­no­ścią. Na­dzie­ja pro­mie­nia­ła we mnie jak dzień wo­kół mnie i uf­nie cze­ka­łem na wy­rok, jak się cze­ka na wy­zwo­le­nie i ży­cie.

Tym­cza­sem nad­szedł mój obroń­ca. Cze­ka­no na nie­go. Za­pew­ne skoń­czył wła­śnie ob­fi­te śnia­da­nie. Do­szedł­szy do swe­go miej­sca po­chy­lił się ku mnie z uśmie­chem.

– Je­stem do­brej my­śli – po­wie­dział.

– Praw­da? – od­par­łem, też lek­ki i uśmiech­nię­ty.

– Tak – pod­jął – nic jesz­cze nie wiem o ich de­cy­zji, ale za­pew­ne od­rzu­ci­li pre­me­dy­ta­cję, a wów­czas będą tyl­ko do­ży­wot­nie przy­mu­so­we ro­bo­ty.

– Co też pan mówi, pa­nie? – od­par­łem obu­rzo­ny. – Sto razy wolę już śmierć!

Tak, śmierć! A zresz­tą, po­wta­rzał mi ja­kiś we­wnętrz­ny głos, co ja ry­zy­ku­ję mó­wiąc to? Czy ogło­szo­no kie­dyś wy­rok śmier­ci in­a­czej niż o pół­no­cy, przy po­chod­niach, w ciem­nej sali, zim­ną desz­czo­wą nocą? Ale w sierp­niu, o ósmej rano, w tak pięk­ny dzień, i ci po­czci­wi przy­się­gli – nie, to nie­moż­li­we! Moje oczy wra­ca­ły do żół­te­go kwia­tusz­ka w słoń­cu.

Wtem prze­wod­ni­czą­cy, któ­ry cze­kał tyl­ko na ad­wo­ka­ta, za­chę­cił mnie do po­wsta­nia. Woj­sko wzię­ło broń na ra­mię. Jak pod wpły­wem prą­du elek­trycz­ne­go, całe zgro­ma­dze­nie po­wsta­ło w tej sa­mej chwi­li. Ja­kiś nie­po­zor­ny osob­nik, umiesz­czo­ny przy sto­le pod try­bu­na­łem, chy­ba pi­sarz są­do­wy, za­brał głos i od­czy­tał wy­rok, wy­da­ny przez przy­się­głych tej nocy. Zim­ny pot okrył mi cia­ło, opar­łem się o ścia­nę, aby nie upaść.

– Czy obroń­ca ma coś do po­wie­dze­nia na te­mat wy­ro­ku? – za­py­tał prze­wod­ni­czą­cy.

Ja bym miał wie­le do po­wie­dze­nia, ale głos uwiązł mi w gar­dle.

Obroń­ca wstał.

Zro­zu­mia­łem, że pró­bu­je zła­go­dzić po­sta­no­wie­nie sę­dziów i pod­su­nąć za­miast bę­dą­cej jego na­stęp­stwem kary – inną karę, któ­rej na­dzie­ja wy­ra­żo­na przez nie­go tak mnie zra­ni­ła nie­daw­no.

Obu­rze­nie mu­sia­ło być wiel­kie, sko­ro przedar­ło się przez mnó­stwo emo­cji kłę­bią­cych się we mnie. Chcia­łem po­wtó­rzyć na głos to, co mu już po­wie­dzia­łem: Sto razy wolę śmierć! Ale bra­kło mi tchu i zdo­ła­łem tyl­ko po­wstrzy­mać go za ra­mię krzy­cząc kon­wul­syj­nie: "Nie!"

Pro­ku­ra­tor za­opo­no­wał obroń­cy, a jago słu­cha­łem z idio­tycz­nym za­do­wo­le­niem. Po­tem sę­dzio­wie wy­szli, po­tem wró­ci­li i prze­wod­ni­czą­cy od­czy­tał wy­rok.

"Ska­za­ny na śmierć!" – prze­bie­gło przez tłum, a gdy mnie za­bie­ra­no z sali roz­praw, cały ten tłum ru­nął za mną z ło­sko­tem wa­lą­ce­go się bu­dyn­ku. Sze­dłem pi­ja­ny i osłu­pia­ły. Za­szła we mnie zu­peł­na prze­mia­na. Aż do wy­ro­ku śmier­ci czu­łem, że od­dy­cham, żyję w tym sa­mym śro­do­wi­sku co inni lu­dzie – te­raz wy­raź­nie czu­łem coś jak­by prze­gro­dę mię­dzy sobą a świa­tem. Nic nie wy­glą­da­ło tak jak przed­tem. Te wiel­kie świe­tli­ste okna, to pięk­ne słoń­ce, to czy­ste nie­bo, ten ślicz­ny kwia­tek – wszyst­ko było bia­łe i bla­de jak ca­łun. Ci męż­czyź­ni, te ko­bie­ty, te dzie­ci tło­czą­cy się za mną wy­glą­da­li ni­czym zja­wy.

Na dole, przed scho­da­mi, cze­kał na mnie czar­ny, brud­ny, okra­to­wa­ny wóz. Kie­dy mia­łem wsiąść do nie­go, spoj­rza­łem przy­pad­kiem na plac. "Ska­za­ny na śmierć!" – krzy­cze­li prze­chod­nie bie­gnąc w stro­nę wozu. Po­przez mgłę, któ­ra od­dzie­li­ła mnie od resz­ty świa­ta, uj­rza­łem dwie mło­de dziew­czy­ny, ści­ga­ją­ce mnie chci­wym wzro­kiem. "Do­bra – po­wie­dzia­ła młod­sza z nich klasz­cząc w dło­nie – to bę­dzie za sześć ty­go­dni!"

3

Ska­za­ny mi śmierć!

A wła­ści­wie dla­cze­góż by nie? Wszy­scy lu­dzie – pa­mię­tam, że to gdzieś czy­ta­łem, w ja­kiejś książ­ce, w któ­rej nie było nic god­ne­go uwa­gi prócz tego – wszy­scy lu­dzie są ska­za­ni na śmierć z nie­okre­ślo­nym za­wie­sze­niem. A więc co się zmie­ni­ło w mo­jej sy­tu­acji?

Od chwi­li od­czy­ta­nia mo­je­go wy­ro­ku zmar­ło już tylu lu­dzi, któ­rzy pla­no­wa­li dłu­gie ży­cie! Tylu mnie wy­prze­dzi­ło lu­dzi mło­dych i zdro­wych, i wol­nych, na pew­no li­czą­cych na to, że zo­ba­czą, jak moja gło­wa spa­da na pla­cu de Grève! A iluż jesz­cze z tych, co cho­dzą te­raz i od­dy­cha­ją wol­nym po­wie­trzem, wy­prze­dzi mnie w dro­dze na tam­ten świat!

A poza tym, cze­go znów mam tak bar­dzo ża­ło­wać w ży­ciu? Ten po­nu­ry dzień i czar­ny chleb wię­zien­ny, por­cja chu­dej zup­ki z ko­tła ga­ler­ni­ków, bru­tal­ny sto­su­nek straż­ni­ków do mnie, któ­ry otrzy­ma­łem sta­ran­ne wy­cho­wa­nie, brak ja­kich­kol­wiek roz­mów – bo nikt nie uwa­ża mnie za god­ne­go choć­by sło­wa – bez­u­stan­ne drże­nie przed tym, co uczy­ni­łem i co mnie uczy­nią – oto co może mi ode­brać kat.

Ach, mimo wszyst­ko to okrop­ne.

4

Czar­ny wóz za­wiózł mnie tu­taj, do tej ohyd­nej Bi­cę­tre. Gmach wi­dzia­ny z da­le­ka wy­glą­da dość ma­je­sta­tycz­nie. Wzno­si się na wid­no­krę­gu, przed pa­gór­kiem, i z da­le­ka wi­dać, że za­cho­wał coś ze swe­go daw­ne­go splen­do­ru – przy­po­mi­na za­mek kró­lew­ski. Ale w mia­rę zbli­ża­nia się pa­łac sta­je się ru­de­rą. Wy­kru­szo­ne blan­ki ra­nią oczy. Coś hań­bią­ce­go, nędz­ne­go okry­wa tę kró­lew­ską fa­sa­dę, rzekł­byś, mury do­tknął trąd. Nie­ma szyb w oknach, za­miast nich, cięż­kie kra­ty, za któ­ry­mi prze­su­wa się od cza­su do cza­su wy­nędz­nia­ła twarz więź­nia lub sza­leń­ca.

Oto ży­cie wi­dzia­ne z bli­ska.

5

Od razu po wej­ściu po­chwy­ci­ły mnie że­la­zne ręce.

Mnó­stwo środ­ków ostroż­no­ści: ani noża, ani wi­del­ca do po­sił­ku, ka­ftan bez­pie­czeń­stwa: coś w ro­dza­ju wor­ka z płót­na ża­glo­we­go uwię­zi­ło mi ra­mio­na; cóż, oni od­po­wia­da­ją za moje ży­cie. Ta kosz­tow­na spra­wa może trwać do sze­ściu lub sied­miu ty­go­dni, a trze­ba za­cho­wać mnie ca­łym i zdro­wym dla pla­cu Grève.

Przez pierw­sze dni trak­to­wa­no mnie z ohyd­ną ła­god­no­ścią. Wzglę­dy straż­ni­ka pach­ną sza­fo­tem. Na szczę­ście po kil­ku dniach przy­zwy­cza­je­nie wzię­ło górę – za­czę­to mnie trak­to­wać jak in­nych więź­niów, ze zwy­kłą bru­tal­no­ścią, nie było już tych nie­po­wsze­dnich od­ru­chów grzecz­no­ści, sta­wia­ją­cych mi bez­u­stan­nie przed oczy­ma kata. Było le­piej tak­że pod in­ny­mi wzglę­da­mi. Moja mło­dość i po­tul­ność, wzglę­dy wię­zien­ne­go ka­pe­la­na dla mnie, a zwłasz­cza kil­ka słów po ła­ci­nie wy­po­wie­dzia­nych do szwaj­ca­ra, któ­ry ich nie zro­zu­miał, spra­wi­ły, że po­zwo­lo­no mi raz w ty­go­dniu na spa­cer ra­zem z in­ny­mi więź­nia­mi i że zdję­to ka­ftan bez­pie­czeń­stwa, któ­ry krę­po­wał mi ru­chy. Po wie­lu wa­ha­niach dano mi tak­że pa­pier, pió­ra, atra­ment i lamp­kę noc­ną.

Co nie­dzie­la po mszy pusz­cza­ją mnie na po­dwór­ko. Tam roz­ma­wiam z więź­nia­mi, in­a­czej się nie da. Po­czci­we lu­dzi­ska z tych nie­szczę­śni­ków. Opo­wia­da­ją mi o swych wy­czy­nach: to na­pa­wa gro­zą, ale ja wiem, że się prze­chwa­la­ją. Uczą mnie zło­dziej­skie­go żar­go­nu. Jest to cały ję­zyk za­szcze­pio­ny na nor­mal­nym ję­zy­ku jak ja­kaś ohyd­na na­rośl, bro­daw­ka, Cza­sem nie­zwy­kła ener­gia, prze­ra­ża­ją­ca ma­low­ni­czość. Jest "smo­ła na płót­nie" (krew na dro­dze), "oże­nić się z wdo­wą" (być po­wie­szo­nym), jak gdy­by pę­tla strycz­ka była wdo­wą po wszyst­kich wi­siel­cach. Gło­wa zło­dzie­ja ma dwie na­zwy: "sor­bo­na", kie­dy się za­sta­na­wia, ro­zu­mu­je i do­ra­dza zbrod­nię, "ka­pu­sta", kie­dy ści­na ją kat. Cza­sa­mi gro­te­sko­we po­my­sły: "kasz­mir wi­kli­no­wy" (wó­zek łach­ma­nia­rza), "kłam­czuch" (ję­zyk), poza tym wszę­dzie co chwi­la sło­wa dziw­ne, ta­jem­ni­cze, brzyd­kie, plu­ga­we; nie wia­do­mo skąd wzię­te: "bela" (kat), "cza­pa" (śmierć), "sza­fa" (plu­ton eg­ze­ku­cyj­ny). Sło­wa – ro­pu­chy, sło­wa – pa­ją­ki. Kie­dy się sły­szy ten ję­zyk, ma się od­czu­cie cze­goś brud­ne­go, za­ku­rzo­ne­go, jak­by ktoś po­trzą­sał przed nami kupą łach­ma­nów.

Ci lu­dzie przy­najm­niej li­tu­ją się nade mną, tyl­ko oni, nikt wię­cej. Straż­ni­cy, kla­wi­sze i inni – nie mam im tego za złe – roz­ma­wia­ją i śmie­ją się, i mó­wią o mnie w mo­jej obec­no­ści jak o rze­czy.

6

Po­wie­dzia­łem so­bie:

Po­nie­waż mogę pi­sać, cze­muż bym nie miał tego ro­bić? Ale co pi­sać, gdy się tkwi wśród czte­rech ścian, z go­łych zim­nych ka­mie­ni, bez swo­bo­dy ru­chów, bez wi­do­ku dla oczu, ma­jąc za je­dy­ną roz­ryw­kę po­wol­ne prze­su­wa­nie się bia­ła­we­go kwa­dra­tu, któ­ry ju­dasz w mo­ich drzwiach ry­su­je na­prze­ciw­ko na ciem­nej ścia­nie – a w do­dat­ku, jak już mó­wi­łem przed chwi­lą, sam na sam z je­dy­ną my­ślą – my­ślą o zbrod­ni i ka­rze, o mor­der­stwie i śmier­ci! Czy mogę mieć coś do po­wie­dze­nia – ja, któ­ry nie mam już nic do zro­bie­nia na tym świe­cie? I cóż znaj­dę w tym mó­zgu zwię­dłym i pu­stym, co war­te by­ło­by za­pi­sa­nia?

Ale wła­ści­wie cze­mu nie? Wpraw­dzie wszyst­ko wo­kół mnie jest mo­no­ton­ne i bez­barw­ne, we mnie jest prze­cież bu­rza, wal­ka, tra­ge­dia! Czyż w mia­rę zbli­ża­nia się ter­mi­nu ta moja na­tręt­na myśl nie sta­je przede mną w każ­dej go­dzi­nie, w każ­dej chwi­li, w co­raz to no­wej for­mie, co­raz ohyd­niej­szej i bar­dziej krwa­wej? Cze­mu nie spró­bo­wać po­wie­dzieć so­bie sa­me­mu o wszyst­kich gwał­tow­nych i no­wych wra­że­niach, do­zna­wa­nych w mej sy­tu­acji? To z pew­no­ścią ob­fi­ty ma­te­riał, i choć tak nie­wie­le mi po­zo­sta­ło ży­cia – trwo­ga, gro­za, mę­czar­nie, któ­re je wy­peł­nia od tej chwi­li aż do ostat­niej, są wy­star­cza­ją­cym two­rzy­wem, by wy­pi­sać to pió­ro i cały atra­ment. Zresz­tą ob­ser­wo­wa­nie tych lę­ków po­zwo­li mniej cier­pieć i da mi tro­chę roz­ryw­ki.

Poza tym wszyst­ko to, co na­pi­szę, bę­dzie może na coś przy­dat­ne. Czy ten dzien­nik mych cier­pień go­dzi­na po go­dzi­nie, mi­nu­ta po mi­nu­cie, tor­tu­ra po tor­tu­rze – je­śli wy­star­czy mi sił, by go do­pro­wa­dzić do mo­men­tu, kie­dy nie bę­dzie fi­zycz­nej moż­li­wo­ści jego do­koń­cze­nia.

Czy te dzie­je mo­ich do­znań, siłą rze­czy nie­do­koń­czo­ne, ale mimo to ra­czej peł­ne, nie będą wiel­ce po­ucza­ją­ce? Czy w tym pro­to­ko­le my­śli w ago­nii, w tym przy­ro­ście mę­czar­ni, w tej umy­sło­wej au­top­sji ska­zań­ca nie ma na­uki dla tych, co ska­zu­ją? Może ta lek­tu­ra po­wstrzy­ma ich rękę, kie­dy trze­ba bę­dzie in­nym ra­zem rzu­cić gło­wę, gło­wę czło­wie­ka, na to, co oni na­zy­wa­ją sza­lą spra­wie­dli­wo­ści? Może ci nędz­ni­cy nig­dy nie po­my­śle­li o tym po­wol­nym na­stęp­stwie mę­czar­ni, za­war­tym w for­mu­le wy­ro­ku śmier­ci? Czy się kie­dy­kol­wiek za­sta­na­wia­li nad tym, że w czło­wie­ku, któ­re­go ści­na­ją, jest in­te­li­gen­cja – in­te­li­gen­cja, któ­ra li­czy­ła na ży­cie, du­sza, któ­ra nie była przy­go­to­wa­na na śmierć? Nie. Oni wi­dzą w tym wszyst­kim tyl­ko pio­no­wy ruch trój­kąt­ne­go noża i my­ślą za­pew­ne, że dla ska­zań­ca nie ma nic przed­tem i nic po­tem.

Te kart­ki otwo­rzą im oczy. Może ktoś je kie­dyś wy­dru­ku­je, a one skie­ru­ją ich umysł na cier­pie­nia umy­słu, bo tych za­pew­ne nie po­dej­rze­wa­ją. Cheł­pią się tym, że mogą za­bi­jać pra­wie nie na­ra­ża­jąc cia­ła na cier­pie­nie. Jak gdy­by o to cho­dzi­ło! Czym­że jest ból fi­zycz­ny przy bólu mo­ral­nym? Li­tość i zgro­za ogar­nia, gdy się my­śli o ta­kich pra­wach. Na­dej­dzie czas, kie­dy to się zmie­ni, i może mój dzien­nik, ostat­ni po­wier­nik nie­szczę­śni­ka, przy­czy­ni się do tego.

Chy­ba że po mo­jej śmier­ci wiatr unie­sie w prze­strzeń te kart­ki po­pla­mio­ne bło­tem, a kart­ki te zgni­ją na desz­czu, przy­le­pio­ne gwieź­dzi­ście do stłu­czo­nej szy­by straż­ni­ka.

7

Cóż mi z tego, że to, co tu na­pi­szę, bę­dzie mo­gło kie­dyś przy­dać się in­nym, że po­wstrzy­ma de­cy­zję, sę­dzie­go, że oca­li nie­szczę­snych, win­nych lub nie­win­nych, od męki, na któ­rą ja je­stem ska­za­ny. Czyż mi na tym za­le­ży? Kie­dy moja gło­wa zo­sta­nie ścię­ta, co mnie ob­cho­dzi, że spad­ną też inne? Czy mo­głem na­praw­dę po­my­śleć o tych bzdu­rach? Znieść sza­fot, kie­dy bę­dzie już po mnie! – Co ja na tym zy­skam?

Kie­dy słoń­ce, wio­sna, pola ukwie­co­ne, bu­dzą­ce się rano pta­ki, ob­ło­ki, drze­wa, przy­ro­da, wol­ność, ży­cie – kie­dy to wszyst­ko już bę­dzie nie dla mnie?

Ach, to mnie na­le­ża­ło­by ura­to­wać! Czy na­praw­dę to nie jest moż­li­we i trze­ba bę­dzie umrzeć ju­tro, może dziś?

O Boże! Strasz­na myśl, tyl­ko gło­wę roz­wa­lić o mur lo­chu!

8

Po­myśl­my, co mam jesz­cze przed sobą.

Trzy­dnio­wy ter­min od wy­da­nia wy­ro­ku do za­ło­że­nia re­wi­zji. Osiem dni prze­rwy, po czym akta zo­sta­ją prze­sła­ne do mi­ni­stra. Pięt­na­ście dni ocze­ki­wa­nia u mi­ni­stra, któ­ry nie ma na­wet po­ję­cia o ich ist­nie­niu, a mimo to po­wi­nien je prze­ka­zać po prze­ba­da­niu do sądu ape­la­cyj­ne­go.

Tam kla­sy­fi­ka­cja, nu­me­ro­wa­nie, re­je­stro­wa­nie, bo gi­lo­ty­na jest ob­lę­żo­na i trze­ba cze­kać na swo­ją ko­lej. Pięt­na­ście dni pil­no­wa­nia, żeby pe­ni­tent nie był po­szko­do­wa­ny na rzecz ko­goś in­ne­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: