Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 266 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTAT­NI.

Te­goż sa­me­go au­to­ra wy­szły na­stę­pu­ją­ce dzie­ła:

… Rs kop.

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa… 1 tom 1 80

Jesz­cze mał­żeń­stwa… 1 tom 1 80

Wil­ma… 1 tom 1 80

Hra­bia-Sta­ro­sta… 2 tom3 60

Ję­drzek… 1 tom 1 20

Li­no­skocz­ka… 1 tom2 40

Wczo­raj­si, Se­rya I…. 1 tom 1 50

Wczo­raj­si, Se­rya II… 1 tom 1 50

Nok­turn Szo­pe­na… 1 tom 1 20

Ta­jem­ni­ca… 1 tom 1 20

Z róż­nych puł­ków. 2 tom 2 40

Nera Pol­lac­ca, 1895… 1 tom 2 –

Swat, 1895… 1 tom 1 80

Hra­bi­na, 1895… 1 tom 2 –

Ak­tor­ka, 1895… 1 tom 2 –

High-life-Dok­tor, 1896… 1 tom 2 –

Przy na­szych dwo­rach, 1895… 1 tom 2 –

Eezy­den­ci… 1 tom 2 –

Pod pra­są:

Wczo­raj­si, Se­rya III.

To i owo.

Cza­ra­da.

Skład głów­ny u G. Cent­nersz­we­ra,

War­sza­wa, Mar­szał­kow­ska 143.

Win­cen­ty hr. Łoś.I.

Po­kój wy­glą­da, jak­by na­le­żał do apar­ta­men­tu bo­ga­te­go prze­my­słow­ca lub ban­kie­ra. Naj­przód rzu­ca się w oczy duże dę­bo­we biu­ro z bron­za­mi. Przy­kry­te ono jest pa­pie­ra­mi, de­pe­sza­mi, li­sta­mi i ga­ze­ta­mi – a wszyst­ko roz­rzu­co­ne w nie­po­rząd­ku, go­rącz­ko­wą ręką. Na wierz­chu w sto­sy uło­żo­nych pa­pie­rów, lśni się cien­ka bia­ła bi­bu­ła, za­peł­nio­na de­li­kat­nie wy­dru­ko­wa­ne­mi cy­fra­mi. Nosi ona na­pis gru­by, czy­tel­ny: "Bör­sen-An­ze­iger".

Do­ko­ła tego biu­ra sto­ją roz­sta­wio­ne wy­god­ne fo­te­le, obi­te czar­ną skó­rą. W po­ko­ju miesz­czą się sza­fy z książ­ka­mi za szkłem; ty­tu­ły ich pra­wią o eko­no­mii, o rol­nic­twie, o prze­my­śle, o sto­pach pro­cen­to­wych. Na ścia­nach wisi kil­ka ob­ra­zów przed­nie­go pędz­la. Rażą one nie­co w tem wnę­trzu wy­god­nem, po­waż­nem, lecz tchną­cem cy­frą, i ra­chun­kiem.

Duża bron­zo­wa lam­pa wisi w po­środ­ku i oświe­ca do­sko­na­le sto­ją­cy pod nią stół, na któ­re­go błysz­czą­cym bla­cie miesz­czą, się wy­god­nie po­piel­nicz­ki, pu­deł­ka z ha­wań­skie­mi cy­ga­ra­mi, za­pał­ki, ja­kaś książ­ka o nie­roz­cię­tych kart­kach i wy­rzeź­bio­ny z bron­zu lich­tarz z za­pa­lo­ną świe­cą.

A nad­to para dwu­ra­mien­nych, w sty­lu Hen­ry­ka IV-go lich­ta­rzy, oświe­ca biu­ro.

W jed­nym ką­cie kom­na­ty u ścia­ny, wisi przy­mo­co­wa­ny apa­rat te­le­fo­nicz­ny z rurą i tubą.

To nie­za­wod­nie ga­bi­net bo­ga­te­go prze­my­słow­ca, lub ban­kie­ra.

Na fo­te­lu przy biu­rze, ale od te­goż ty­łem od­wró­co­ny, sie­dzi męż­czy­zna lat pięć­dzie­się­ciu. Twarz jego wy­go­lo­na, z si­we­mi fa­wo­ry­ta­mi tyl­ko, nos dłu­gi i nie­miec­ki, usta de­li­kat­ne a sze­ro­kie, gór­na war­ga nie­pro­por­cy­onal­nie dłu­ga, zdra­dza­ją teu­toń­skie po­cho­dze­nie. Wy­raz tej twa­rzy jest by­stry, in­te­li­gent­ny i zim­ny. Głos twar­dy, jak­by tyl­ko pra­co­wi­cie wy­gła­szał cy­fry i za­sa­dy eko­no­micz­ne.

Sie­dzi wy­god­nie roz­par­ty: jed­nę rękę opie­ra na mięk­kiej po­rę­czy, dru­gą trzy­ma na' kra­wę­dzi biur­ka, stu­ka­jąc nią mia­ro­wo i od nie­chce­nia.

Roz­ma­wia z dru­gim męż­czy­zną, sie­dzą­cym na ta­kim­że fo­te­lu przy sto­le i pa­lą­cym z roz­ko­szą do­bre wi­docz­nie cy­ga­ro.

Inny to zu­peł­nie typ.

To Po­lak wy­cho­wa­ny za gra­ni­ca, bo źle mówi po pol­sku i mię­sza fran­cu­skie wy­ra­zy, a za­pę­dzo­ny w pol­skiej roz­mo­wie, w ob­cym ją koń­czy ję­zy­ku.

Twarz jego, choć już nie pierw­szej mło­do­ści, jest prze­pięk­ną. Re­gu­lar­ne rysy o ostrych li­niach, o pięk­nym no­sie, i ślicz­nych ustach, o wy­pu­kłem i otwar­tem czo­le, zdra­dza­ją pana.

Do­po­ma­ga im w tem pięk­na ręka z pier­ścion­kiem, na któ­re­go bia­łym ka­mie­niu szli­fierz wy­rył de­li­kat­nem do­tknię­ciem sta­ry herb pol­ski.

Męż­czy­zna ten nosi czar­ną jak he­ban bro­dę i na dół opusz­czo­ny wąs.

Choć sie­dzi, wi­docz­nym jest jego duży wzrost i ele­ganc­ka fi­gu­ra.

Wy­glą­da znu­dzo­ny przed­mio­tem, o któ­rym roz­ma­wia i do któ­re­go przy­wią­zu­je wagę, bo choć oczy jego gdzieś błą­dzą po świa­tach wy­obraź­ni, prze­cią­ga nie­raz rękę po czo­le, i da­lej na­ma­wia… tłó­ma­czy.

– Pa­nie ba­ro­nie! – mówi on do sie­dzą­ce­go przy biu­rze męż­czy­zny – jest to je­dy­ny dla pana in­te­res. Go­tów je­stem go dziś skoń­czyć. Tak! go­tów je­stem dziś pod­pi­sać kon­trakt sprze­da­ży Za­bu­ża, tak mnie już znu­dzi­ły te wa­sze nie­moż­li­we sto­sun­ki: te dro­gi… te bło­ta… ta dzi­kość… wszyst­ko!

Ba­ron puka ręką po biu­rze, przy­pa­tru­je się swe­mu to­wa­rzy­szo­wi, za­my­śla się, głasz­cze fa­wo­ry­ty, ocza­mi wo­dzi po su­fi­cie i po do­brej chwi­li od­po­wia­da:

– "Wie­rzę księ­ciu! czło­wiek miesz­ka­ją­cy od tylu lat za gra­ni­cą… w Pa­ry­żu, nie przy­wyk­nie do kra­ju. Tu są inne sto­sun­ki od a do z. Gdy­bym ku­pił Za­bu­że, to­bym je na­był dla re­zy­den­cyi, dla zbio­rów, dla par­ku! Cóż są war­te te lasy, te prze­strze­nie, te włó­ki, o pięt­na­ście mil od ko­lei?…

– Ależ ko­lej… – chce prze­rwać ksią­żę, lecz ba­ron ma­cha ręką i pod­chwy­tu­je:

– Ko­lej jest pro­jek­tem, a u nas pro­jek­ta… wie ksią­żę… są za­wsze pro­jek­ta­mi… Za te nie­użyt­ki więc, iak­że mogę ofia­ro­wać cenę któ­rej ksią­żę żą­dasz?

– Nie chcesz ba­ron mi wie­rzyć – od­po­wia­da znie­chę­co­nym to­nem ksią­żę, po­cią­ga­jąc ręką po czo­le i wło­sach, jak gdy­by czuł się już tą kwe­styą nad wy­raz znu­dzo­nym – nie­chcesz wie­rzyć, że pa­łac sam… za­mek… ze swe­mi zbio­ra­mi, dzie­ła­mi sztu­ki… ob­ra­za­mi, ce­nią tyle, ile żą­da­ni za klucz cały.

– Wie­rzę… wie­rzę!…… – prze­ry­wa ba­ron – to są bar­dzo cen­ne dla księ­cia pa­miąt­ki ro­dzin­ne, lecz dla mnie, w obec no­wych po­stę­pów w sztu­ce, cóż mają za war­tość por­tre­ty wo­je­wo­dów i kasz­te­la­nów, jego przod­ków. Ob­ra­zy bi­tew i uro­czy­sto­ści ro­dzin­nych?

– Ależ są tam ory­gi­na­ły… są tam…

– Wiem, że są – prze­ry­wa znów ba­ron – ale też ja daję po­kaź­ną sumę czte­ry­kroć stu ty­się­cy ru­bli… to jest mi­lio­na fran­ków.

– Za tyle, nig­dy! – wy­krzy­ku­je ksią­żę i da­lej mówi, pusz­cza­jąc kłę­by dymu z cy­ga­ra. – Po­świę­cam dużo, bar­dzo dużo, dla tego tyl­ko, aby unik­nąć drob­nej par­ce­la­cyi, tar­gów i wy­ci­nań la­sów, ale za dar­mo nie od­dam!

Ba­ron spo­glą­da na księ­cia, w jego oczach wi­dzi pew­ną sta­now­czość, zer­ka więc kil­ka­kroć na nie­go ukrad­kiem. Wresz­cie ce­dząc wy­ra­zy, jak­by do nich żad­nej nie przy­wią­zy­wał wagi, od­po­wia­da:

– Po­zwo­li… ksią­żę… że po­ślę syna mego obej­rzeć Za­bu­że, je­śli rze­czy­wi­ście do­bra te mu się spodo­ba­ją… to… może po­stą­pię.

Ksią­żę nie umie ukryć pew­ne­go za­do­wol­nie­nia; nogą za­ło­żo­ną jed­na na dru­giej, go­rącz­ko­wo po­ru­sza i prze­ry­wa po­wol­ny bieg wy­ra­zów ba­ro­na.

– Tak… ale kie­dy? Bo ja, je­śli w tych dniach nie skoń­czę in­te­re­su, to cze­kać nie będę. W Pa­ry­żu mam ter­mi­na… wy­ja­dę! Rzecz się znów od­ro­czy, do przy­szłej mo­jej w Pol­sce byt­no­ści.

– Dzi­siaj syn mój wy­je­dzie… noc­nym po­cią­giem – prze­ry­wa ba­ron,

Ksią­żę spo­glą­da na ze­ga­rek.

– Ma sześć go­dzin cza­su… te­raz szó­sta… – do­da­je. Wsta­je, że­gna się z ba­ro­nem, któ­ry wy­glą­da bar­dzo za­ję­ty we­wnętrz­ną umy­sło­wą pra­cą i pyta: –

Ale ksią­żę cze­kać bę­dziesz w War­sza­wie po­wro­tu mego syna?

– Będę – od­po­wia­da pan i wy­cho­dzi. Ba­ron od­pro­wa­dza go do przed­po­ko­ju i wra­ca.

Inny to czło­wiek, lek­ki, ener­gicz­ny. Kro­kiem pew­nym zbli­ża się do apa­ra­tu te­le­fo­nicz­ne­go, tubę do ust przy­bli­ża i pyta:

– Pan ba­ron mło­dy w kan­to­rze? Przy­kła­da do ucha tubę i słu­cha od­po­wie­dzi, któ­rą so­bie każe dwa razy po­wta­rzać, po­czem roz­ka­zu­je.

– Po­je­dziesz dzi­siej­szym noc­nym po­cią­giem do Za­bu­ża…

Chce da­lej coś mó­wić, ale drzwi, któ­re­mi do­pie­ro co wy­szedł ksią­żę, otwie­ra­ją się i sta­je w nich ten­że zno­wu.

– Jesz­cze słów­ko! – mówi.

Ba­ron pod­cho­dzi do nie­go, a ksią­żę pręd­ko go ob­ja­śnia.

– W Za­bu­żu pil­nu­je za­ni­ku Ośm­dzie­się­cio­let­ni bur­gra­bia, o któ­rym za­po­mnia­łem był panu wspo­mnieć. Czło­wiek ten zdzie­cin­nia­ły, bur­gra­bia za­bu­ski dzie­dzicz­ny, bo pra­dziad jego tę sama peł­nił funk­cyę, dziw­nie jest przy­wią­za­nym do rodu, zam­ku, do mnie! Boję się, aby…

Ksią­żę ury­wa, chwi­lę mil­czy i my­śli, wresz­cie koń­czy.

– Naj­le­piej dla bie­gu in­te­re­su bę­dzie, je­śli syn pań­ski przy­je­dzie tam w cha­rak­te­rze… kup­ca le­śne­go… czy… Mój ple­ni­po­tent, któ­re­mu się tam bar­dzo do­brze dzie­je, tak­że nie­chęt­nem okiem pa­trzał­by na sprze­daż Za­bu­ża. Syn pań­ski niech sta­nie u nie­go… za go­dzi­nę na­de­ślę list po­le­ca­ją­cy, aby go przy­ję­to! Na­pi­szę i do bur­gra­bie­go. In­a­czej nie ze­chce zam­ku po­ka­zać… dzi­wak! Bar­dzo pana o to pro­szę. Sta­ro­wi­na by zmarł, gdy­by nie­spo­dzia­nie na nie­go spa­dła wia­do­mość o chę­ci mo­jej sprze­da­nia Za­bu­ża.

To po­wie­dziaw­szy, ksią­żę że­gna się osta­tecz­nie i wy­cho­dzi.

Idąc, my­śli. W oczach mu sta­ją mi­nio­ne dzie­cię­ce lata, spę­dzo­ne w kom­na­tach zam­ku za­bu­skie­go. Przy­po­mi­na so­bie naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły urzą­dze­nia po­ko­jów, i wi­dzi… tak, wi­dzi por­tret het­ma­na za­ku­te­go w zbro­ję, któ­re­go dziec­kiem bał się za­wsze, tak ten wy­glą­dał strasz­ny i su­ro­wy…

My­śli jego bie­ga­ją w nie­ła­dzie, z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy prze­no­szą go na bul­wa­ry pa­ry­skie, gdzie stoi jego wil­la wy­mu­ska­na i ślicz­na, a w niej małe, peł­ne gu­stu, ogrza­ne ka­lo­ry­fe­ra­mi sa­lo­ny i sa­lo­ni­ki… Jak­że on Pa­ryż lubi – swój klub, w któ­rym mó­wią o po­li­ty­ce Or­le­anów i Bur­bo­nów. wiel­ką ope­rę… i skład dzieł sztu­ki Gou­pi­la, w któ­rym nie­daw­no ku­pił ob­ra­zek ma­lut­ki… niby pędz­la Te­nier­sa, za czter­dzie­ści ty­się­cy fran­ków. Jak­że on nie zno­si Za­bu­ża!

Wy­obraź­nia prze­rzu­ca go na­po­wrot w ro­dzin­ne miej­sca.

I wi­dzi się dziec­kiem, ob­no­szo­nem po zam­ku przez bur­gra­bie­go. Ten mu po­ka­zu­je ob­ra­zy ko­lo­sal­ne, od­twa­rza­ją­ce uro­czy­sto­ści ro­dzin­ne. Sta­je mu w oczach płót­no, przed­sta­wia­ją­ce ob­chód we­sel­ny ja­kiejś Ra­dzi­wił­łów­ny, wy­cho­dzą­cej za wo­je­wo­dę, na Za­bu­żu pana… Dziw­nie pięk­na to po­stać w swej bia­łej suk­ni, ze spusz­czo­ne­mi ocza­mi, z książ­ką do mo­dli­twy w ręku. A bur­gra­bia mu szep­cze na ucho, że do tego wo­je­wo­dy w zło­ci­stym kon­tu­szu, on po­dob­ny jak dwie kro­ple wody… Bur­gra­bia nie­sie go da­lej na rę­kach, po­ka­zu­je mu ob­raz wi­szą­cy nad łóż­kiem je­ne­ra­ła, ojca jego i mówi, że kasz­te­lan za­pła­cił za nie­go we Wło­szech dzie­sięć ty­się­cy du­ka­tów.

Ksią­żę przy­śpie­sza kro­ku, nie chce my­śleć o tem, prze­rzu­ca się do Pa­ry­ża, do bu­du­aru pan­ny De­nor­ne, pierw­szej ak­tor­ki… ale bur­gra­bia jak ja­kie wid­mo go prze­śla­du­je. Strasz­na sce­na od­twa­rza się jego zmy­słom. Na łożu leży jego oj­ciec, ko­na­ją­cy od ran od­no­wio­nych… W za­ni­ku ni­ko­go nie­ma… mat­ka jego lada chwi­la ma nad­je­chać z War­sza­wy… żona za gra­ni­cą. On sam ma lat sześć i stoi, nie ro­zu­mie­jąc dra­ma­tu, przy łożu… Bur­gra­bia klę­czy u nóg jego ojca i szlo­cha. Je­ne­rał obej­mu­je rę­ka­mi głów­kę dzie­cię­cia i mówi, ob­ra­ca­jąc się do bur­gra­bie­go. "Jego i za­mek, co mam naj­droż­sze­go, po­le­cam to­bie, wier­ny słu­go"…

Ksią­żę bie­gnie, te wspo­mnie­nia go prze­ra­ża­ją.

Ale przed nim cią­gle, stoi jak zmo­ra bur­gra­bia, ostat­ni z bur­gra­biów Za­bu­ża, jak on jest ostat­nim z jego dzie­dzi­ców.

Stoi, kiwa gło­wą bia­łą, na cien­kiej szyi, na ko­lo­sal­nym, zgar­bio­nym ka­dłu­bie, po­trzą­sa­nia, brzą­ka pę­kiem że­la­znych klu­czy, przy­pa­tru­je mu się jak­by dziec­ku, a w oczach jego sta­ją łzy, łzy sta­ro­ści!

Ksią­żę bez­przy­tom­ny, opę­dzić się nie może ma­rom.II.

Księ­życ, jak mo­carz jaki, prze­cho­dzi po sza­ra­wym fir­ma­men­cie, a gwiaz­dy mi­liar­da­mi mi­go­ta­ją do koła nie­go.

Wiatr gru­dnio­wy, zim­ny, szu­mi w gó­rze i pę­dzi przed sobą bia­łe chmur­ki, któ­re wza­jem­nie się i bez­u­stan­nie go­nią po ho­ry­zon­cie.

Ja­sno na świe­cie, ja­sno od świa­tła z góry, ja­sno od śnie­gu, któ­ry spadł nie­daw­no, bo dziw­nie jesz­cze bia­ły i lśnią­cy.

Po­krył on gru­bym ca­łu­nem zie­mię, przy­pru­szył stu­let­nie świer­ki i mo­drze­wie za­bu­skie­go par­ku, po­zgi­nał ich po­tęż­ne ga­łę­zie i ko­na­ry.

W tem zi­mo­wem oto­cze­niu, po­waż­nem swą bia­ło­ścią, prze­pysz­nem bry­lan­to­we­mi bły­ska­mi, jak­że ma­je­sta­tycz­nie i cza­ro­dziej­sko wy­glą­da­ją sza­re mury zam­ku w Za­bu­żu.

Jest to ogrom­na i po­ła­ma­na bu­dow­la, wznie­sio­na w gu­ście śre­dnio­wiecz­nym, dziw­nie ze­bra­na, cięż­ka i spo­koj­na, a po­etycz­na uro­kiem wie­ków, któ­re jej nie tknę­ły.

Mo­nu­men­tal­ne szkar­py pod­trzy­mu­ją gru­be mury zam­ko­we, na któ­rych spo­czy­wa wy­so­ki, czer­wo­ną da­chów­ką kry­ty dach.

Gmach ten pię­tro­wy, o wy­so­kich oknach, zdo­bią nie­tyn­ko­wa­ne basz­ty i wie­że, i na­da­ją mu ja­kąś ry­cer­ską ce­chę.

Styl ścian jest róż­ny: znać przy­bu­dów­ki, zdra­dza­ją się róż­ne wy­so­ko­ści we­wnętrz­nych kom­nat. Li­nie okien prze­ry­wa­ją ko­lum­na­dy, za któ­re­mi bie­gną skle­pio­ne i otwar­te kruż­gan­ki. A ar­chi­tek­tu­rę roz­we­se­la­ją wy­stę­py szkarp i baszt, za­ła­ma­nia mu­rów i przy­sta­wek.

Ca­łość jest smut­ną, lecz wspa­nia­łą, pań­ską, pol­ską!

Ol­brzy­mie okna pierw­sze­go pię­tra, ciem­ne, czar­ne, któ­rych szy­by mi­go­ta­ją do księ­ży­ca bry­lan­to­we­mi krysz­ta­ła­mi śnie­gu i lodu, zdra­dza­ją że w kom­na­tach zim­no i pu­sto.

Na da­chu wid­nie­ją czar­ne pla­my.

Cóż­by to było?

To wro­ny przy­sia­dły, na­je­ży­ły pie­rze i spo­czę­ły po ca­ło­dzien­nem kra­ka­niu i szu­ka­niu żeru po bia­łych po­lach.

Cza­sem z basz­ty wy­le­ci pu­hacz, i sią­dzie na naj­bliż­szej li­pie, a oba­ła­mu­co­ny ja­sno­ścią nocy, roz­glą­da się trwoż­nie.

Sowa cza­sem za­krzy­czy swym prze­raź­li­wym gło­sem pust­ko­wi i do­no­si miesz­kań­com da­chu, że pora ich pa­no­wa­nia się za­czy­na.

Okno w jed­nej z okrą­głych baszt zam­ko­wych, ma­ją­cej niz­kie ka­mien­ne odrzwia na dole, za­bły­sło świa­tłem.

Tam ktoś miesz­ka.

To świa­teł­ko zdra­dza, że w tych smut­nych mu­rach, do­ko­ła któ­rych szu­mią i wyją wia­try, la­ta­ją sowy i pu­ha­cze – żyje duch ja­kiś.

To okno nie za­szło mro­zem, i prze­ra­ża swem bla­dem, ta­jem­ni­czem świa­tłem.

W tem oknie, w niem je­dy­nem, za­wsze od nie­pa­mięt­nych cza­sów, z nad­cho­dzą­cą nocą bły­ska świa­teł­ko, jak ro­ba­czek świę­to­jań­ski mdłe i małe.

Na­le­ży ono do sali, któ­ra za­wsze była miesz­ka­niem bur­gra­biów Za­bu­ża.

Ta sala jest dużą, wy­so­ką, ze skle­pie­niem bie­gną­cem kil­ko­ma li­nia­mi do swe­go kul­mi­na­cyj­ne­go punk­tu. U skle­pie­nia, na że­la­znym za­rdze­wia­łym haku wisi gru­by łań­cuch z la­tar­nią, w któ­rej wiecz­nie do­go­ry­wa ło­jów­ką.

W sali tej przy ścia­nach sto­ją, róż­ne skrom­ne i pro­ste me­ble. Nad łóż­kiem dę­bo­wem wisi sta­ra i wy­tar­ta ma­ka­ta, na tej ob­raz Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, z dwie­ma za tknię­te­mi pal­mo­we­mi ga­łąz­ka­mi. Po­ni­żej wisi pi­sto­let jak świat sta­ry, jak kru­ci­ca duży.

Przy łóż­ku stoi drew­nia­ny, dę­bo­wy wy­so­ki sto­łek, lśnią­cy od uży­cia, ciem­ny od sta­ro­ści.

Na środ­ku sali, stół przy­kry­ty sta­rym tu­rec­kim dy­wa­nem. Obok nie­go dwa fo­te­le: je­den po­rę­czo­wy obi­ty wy­tar­tym do szczę­tu go­be­li­nem; dru­gi pre­ten­sjo­nal­ny swe­mi for­ma­mi, rzeź­bio­ny, zło­co­ny, ak­sa­mi­tem czer­wo­nym kry­ty, dziw­ne w tej sali robi wra­że­nie.

Ko­mo­dy i sza­fy zaj­mu­ją dwie ścia­ny.

Trze­cią całą zaj­mu­je ko­min, ol­brzy­mi swo­ją sze­ro­ko­ścią i głę­bo­ko­ścią.

Na że­la­znych pod­staw­kach palą się w nim całe kło­dy sta­ro­drze­wia i we­so­łym pło­mie­niem oświe­ca­ją kom­na­tę.

Na­prze­ciw tego ko­mi­na, na wy­so­kiem krze­śle, sie­dzi wspa­nia­łej bu­do­wy męż­czy­zna.

Ko­ści­ste i chu­de ręce trzy­ma na po­rę­czach; oko­ło jed­nej z nich okrę­co­ny jest ró­ża­niec.

Nogi w wy­so­kich bu­tach wy­cią­ga, jak dłu­gie, sam wpa­trzo­ny w bu­cha­ją­cy na ko­mi­nie ogień, któ­ry oświe­ca czer­wo­nym bla­skiem jego ośm­dzie­się­cio­let­nią twarz.

Ob­li­cze to, jest ty­po­we­ni ob­li­czem bur­gra­bie­go. Gło­wa kształ­tu po­dłuż­ne­go, o wy­so­kiem i wy­pu­kłem czo­le, po­kry­ta jest rzad­kim i de­li­kat­nym wło­sem bia­łym.

Twarz ru­mia­na, po­ora­na głę­bo­kie­mi bruz­da­mi, wśród któ­rych krwią, na­pły­wa­ją gru­be, wzdę­te żyły.

Skó­ra ob­wi­sła miej­sca­mi na wy­chu­dzo­nem jego ob­li­czu.

Z pod du­że­go or­le­go nosa, spa­da­ją na dół po­żół­kłe bia­łe, dłu­gie wąsy.

A sta­re za­pad­nię­te siwe oczy, mają ja­kiś sro­gi wy­raz od bia­łych i ster­czą­cych brwi.

Ubra­nie jego sta­no­wi żu­pan bez­barw­ny ze sta­ro­ści, za­pię­ty na srebr­ne guzy, opa­sa­ny prze­tar­tym na zgię­ciach, li­tym pa­sem.

Wpa­tru­je się w ogień, sie­dząc nie­ru­cho­my, za­sę­pio­ny czar­ne­mi my­śla­mi, czy smut­ne­mi wspo­mnie­nia­mi.

Jego czer­stwe, czer­wo­ne war­gi drga­ją cza­sem… gru­be żyły na twa­rzy na­bie­ga­ją krwią, pul­sa biją, oczy za­cho­dzą łzą i jak opa­le błysz­czą.

Wtem z kąta sali daje się sły­szeć dziw­ny ter­kot jak­by po­su­wa­ne­go o łań­cuch, łań­cu­cha, po­czem za­raz szaf­ko­wy ze­gar ude­rza swą wie­ko­wą, lecz sil­ną sprę­ży­ną, sześć razy w dźwięcz­ny choć roz­bi­ty dzwo­nek.

Sta­rzec się zry­wa z krze­sła, po­pra­wia ogień na ko­mi­nie, zdej­mu­je ze ścia­ny pęk klu­czy ze­bra­nych na rze­mie­niu i prze­wie­sza przez rękę.

Kro­kiem cięż­kim, lecz czer­stwym, zbli­ża się do sto­łu, bie­rze srebr­ny lich­tarz ze świe­cą, chcąc ją za­pa­lić… lecz od­kła­da, szep­ta­jąc sam do sie­bie:

– Na po­ko­jach bę­dzie ja­sno, jak w dzień… księ­życ świe­ci…

Wy­cho­dzi, otwie­ra­jąc skrzy­pią­ce i cięż­kie drzwi. Jak wid­mo ja­kie, po­su­wa się ko­ry­ta­rzem, prze­bie­ra­jąc pa­cior­ka­mi ró­żań­ca w rę­kach, szep­cząc mo­dli­twy i wzdy­cha­jąc co parę se­kund.

Na ka­mien­nych po­sadz­kach sły­chać jego kro­ki, któ­rych od­głos od­bi­ja się o skle­pie­nia, gi­nie i za­mie­ra w prze­strze­ni.

Sta­rzec otwie­ra po­dwo­je znaj­du­ją­ce się na dru­gim koń­cu ko­ry­ta­rza.

Wcho­dzi do ogrom­nej sali, oświe­co­nej ta­jem­ni­czem księ­ży­ca świa­tłem, wpły­wa­ją­cem do kom­nat sze­ro­kie­mi z okien po­to­ka­mi.

Rzu­ca okiem przed sie­bie i mie­rzy nie­skoń­czo­ną am­fi­la­dę po­koi, któ­rych drzwi na oścież po­otwie­ra­ne.

Po­sadz­ka skrzy­pi pod każ­dem jego stąp­nię­ciem, pry­ska ustę­pu­jąc i po­wra­ca­jąc na swo­je miej­sce, a sze­le­stu swe­go udzie­la są­sied­nim ta­flom.

Star­ca nie stra­szą te ta­jem­ni­cze od­gło­sy.

Prze­cha­dza się po sali.

Kom­na­ta jest dłu­gą, cho­dzi więc swo­bod­nie do­ko­ła ogrom­ne­go sto­łu, któ­ry zni­ka wo­bec jej roz­mia­rów.

Cza­sem przy­sta­je, prze­ry­wa pa­cie­rze, nad­sta­wia ucha. Zda­je mu się, że mysz gry­zie w sali por­tre­to­wej płót­no ob­ra­zów. To mu się wi­dzi, że w kom­na­cie kasz­te­la­no­wej, ten nisz­czy­ciel opu­sto­sza­łych miesz­kań dra­pie po ada­masz­ko­wej, roz­wie­szo­nej nad ło­żem ko­ta­rze.

Ci­sza! tyl­ko wiatr ude­rza o szy­by, tyl­ko wy­schła ze sta­ro­ści po­sadz­ka, to tu, to tam po­nu­ro trzesz­czy, tyl­ko bio­rą­cy na noc mróz stu­ka da­chów­ka­mi.

A każ­dy sze­lest, każ­de ude­rze­nie, zdwa­ja się, troi w ci­szy nocy i prze­strze­ni gma­chu.

Sta­rzec da­lej cho­dzi, pa­cie­rze szep­cze, gło­śniej po­brzę­ku­je klu­cza­mi…

W tem sta­je na­prze­ciw na­tu­ral­nej wiel­ko­ści por­tre­tu, przy­pa­tru­je mu się.

Księ­życ od­sło­nię­ty przez chmu­rę, rzu­ca stru­mień świa­tła na nie­go i na ob­raz. Oświe­ca ry­ce­rza za­ku­te­go w zbroi, o wy­ra­zi­stej i strasz­nej fi­zy­ogno­mii, z bu­ła­wa w ręku, któ­ry zda­je się z ram wy­cho­dzić.

On mu się bacz­nie przy­glą­da. Ta po­stać, choć na­ma­lo­wa­na tyl­ko, zy­sku­je na pla­stycz­no­ści i wy­ra­zi­sto­ści, przy tem elek­trycz­nem i mi­go­ta­ją­cem oświe­tle­niu.

– Het­man strasz­ny… – po­mru­ku­je sta­rzec i cofa się o kil­ka kro­ków, bacz­nie sie­dzi tę wie­ko­wą twarz i do­da­je: – coś no­we­go bę­dzie w Za­bu­żu… może pan przy­je­dzie… może pan cho­ry… może…

Nie koń­czy, tyl­ko oglą­da się po sali i po­wra­ca wzro­kiem do por­tre­tu. Spo­kój opusz­cza jego rysy, war­gi prze­sta­ją szep­tać pa­cie­rze, ręka z ró­żań­cem opa­da.

Bur­gra­bia prze­cho­dzi do dru­giej kom­ta­ty, rzu­ca po niej ocza­mi, aby spraw­dzić czy wszyst­ko w po­rząd­ku,

Księ­życ świe­ci jak w dzień, od­bi­ja się o zło­to ram, sre­bro przed­mio­tów, po­łysk sta­re­go dębu i in­a­ho – niów, ta­jem­ni­cze­mi cie­nia­mi po­su­wa się po lśnią­cej po­sadz­ce.

Bur­gra­bia idzie da­lej. Mija po­ko­je więk­sze i mniej­sze. Jego wy­so­ka i po­chy­lo­na po­stać, jak stra­szy­dło ja­kie, od­bi­ja się w lu­strach tu i owdzie sto­ją­cych, rzu­ca ol­brzy­mie cie­nie na ścia­ny po­kry­te ma­ka­ta­mi, ob­ra­za­mi i in­ne­mi dzie­ła­mi sztu­ki.

Cza­sem jak­by sam prze­stra­szo­ny, sta­je jak wry­ty przed po­są­giem, na­gle ob­la­nym świa­tłem księ­ży­ca za­glą­da­ją­ce­go przez okno.

Cza­sem się oglą­da za sobą, bo mu szum wi­chru i trzesz­cze­nie po­sadz­ki ro­bią wra­że­nie, jak­by ktoś za nim krok w krok po­stę­po­wał.

Idzie da­lej…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: