- W empik go
Ostatni - ebook
Ostatni - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tegoż samego autora wyszły następujące dzieła:
… Rs kop.
Dzisiejsze małżeństwa… 1 tom 1 80
Jeszcze małżeństwa… 1 tom 1 80
Wilma… 1 tom 1 80
Hrabia-Starosta… 2 tom3 60
Jędrzek… 1 tom 1 20
Linoskoczka… 1 tom2 40
Wczorajsi, Serya I…. 1 tom 1 50
Wczorajsi, Serya II… 1 tom 1 50
Nokturn Szopena… 1 tom 1 20
Tajemnica… 1 tom 1 20
Z różnych pułków. 2 tom 2 40
Nera Pollacca, 1895… 1 tom 2 –
Swat, 1895… 1 tom 1 80
Hrabina, 1895… 1 tom 2 –
Aktorka, 1895… 1 tom 2 –
High-life-Doktor, 1896… 1 tom 2 –
Przy naszych dworach, 1895… 1 tom 2 –
Eezydenci… 1 tom 2 –
Pod prasą:
Wczorajsi, Serya III.
To i owo.
Czarada.
Skład główny u G. Centnerszwera,
Warszawa, Marszałkowska 143.
Wincenty hr. Łoś.I.
Pokój wygląda, jakby należał do apartamentu bogatego przemysłowca lub bankiera. Najprzód rzuca się w oczy duże dębowe biuro z bronzami. Przykryte ono jest papierami, depeszami, listami i gazetami – a wszystko rozrzucone w nieporządku, gorączkową ręką. Na wierzchu w stosy ułożonych papierów, lśni się cienka biała bibuła, zapełniona delikatnie wydrukowanemi cyframi. Nosi ona napis gruby, czytelny: "Börsen-Anzeiger".
Dokoła tego biura stoją rozstawione wygodne fotele, obite czarną skórą. W pokoju mieszczą się szafy z książkami za szkłem; tytuły ich prawią o ekonomii, o rolnictwie, o przemyśle, o stopach procentowych. Na ścianach wisi kilka obrazów przedniego pędzla. Rażą one nieco w tem wnętrzu wygodnem, poważnem, lecz tchnącem cyfrą, i rachunkiem.
Duża bronzowa lampa wisi w pośrodku i oświeca doskonale stojący pod nią stół, na którego błyszczącym blacie mieszczą, się wygodnie popielniczki, pudełka z hawańskiemi cygarami, zapałki, jakaś książka o nierozciętych kartkach i wyrzeźbiony z bronzu lichtarz z zapaloną świecą.
A nadto para dwuramiennych, w stylu Henryka IV-go lichtarzy, oświeca biuro.
W jednym kącie komnaty u ściany, wisi przymocowany aparat telefoniczny z rurą i tubą.
To niezawodnie gabinet bogatego przemysłowca, lub bankiera.
Na fotelu przy biurze, ale od tegoż tyłem odwrócony, siedzi mężczyzna lat pięćdziesięciu. Twarz jego wygolona, z siwemi faworytami tylko, nos długi i niemiecki, usta delikatne a szerokie, górna warga nieproporcyonalnie długa, zdradzają teutońskie pochodzenie. Wyraz tej twarzy jest bystry, inteligentny i zimny. Głos twardy, jakby tylko pracowicie wygłaszał cyfry i zasady ekonomiczne.
Siedzi wygodnie rozparty: jednę rękę opiera na miękkiej poręczy, drugą trzyma na' krawędzi biurka, stukając nią miarowo i od niechcenia.
Rozmawia z drugim mężczyzną, siedzącym na takimże fotelu przy stole i palącym z rozkoszą dobre widocznie cygaro.
Inny to zupełnie typ.
To Polak wychowany za granica, bo źle mówi po polsku i mięsza francuskie wyrazy, a zapędzony w polskiej rozmowie, w obcym ją kończy języku.
Twarz jego, choć już nie pierwszej młodości, jest przepiękną. Regularne rysy o ostrych liniach, o pięknym nosie, i ślicznych ustach, o wypukłem i otwartem czole, zdradzają pana.
Dopomaga im w tem piękna ręka z pierścionkiem, na którego białym kamieniu szlifierz wyrył delikatnem dotknięciem stary herb polski.
Mężczyzna ten nosi czarną jak heban brodę i na dół opuszczony wąs.
Choć siedzi, widocznym jest jego duży wzrost i elegancka figura.
Wygląda znudzony przedmiotem, o którym rozmawia i do którego przywiązuje wagę, bo choć oczy jego gdzieś błądzą po światach wyobraźni, przeciąga nieraz rękę po czole, i dalej namawia… tłómaczy.
– Panie baronie! – mówi on do siedzącego przy biurze mężczyzny – jest to jedyny dla pana interes. Gotów jestem go dziś skończyć. Tak! gotów jestem dziś podpisać kontrakt sprzedaży Zabuża, tak mnie już znudziły te wasze niemożliwe stosunki: te drogi… te błota… ta dzikość… wszystko!
Baron puka ręką po biurze, przypatruje się swemu towarzyszowi, zamyśla się, głaszcze faworyty, oczami wodzi po suficie i po dobrej chwili odpowiada:
– "Wierzę księciu! człowiek mieszkający od tylu lat za granicą… w Paryżu, nie przywyknie do kraju. Tu są inne stosunki od a do z. Gdybym kupił Zabuże, tobym je nabył dla rezydencyi, dla zbiorów, dla parku! Cóż są warte te lasy, te przestrzenie, te włóki, o piętnaście mil od kolei?…
– Ależ kolej… – chce przerwać książę, lecz baron macha ręką i podchwytuje:
– Kolej jest projektem, a u nas projekta… wie książę… są zawsze projektami… Za te nieużytki więc, iakże mogę ofiarować cenę której książę żądasz?
– Nie chcesz baron mi wierzyć – odpowiada zniechęconym tonem książę, pociągając ręką po czole i włosach, jak gdyby czuł się już tą kwestyą nad wyraz znudzonym – niechcesz wierzyć, że pałac sam… zamek… ze swemi zbiorami, dziełami sztuki… obrazami, cenią tyle, ile żądani za klucz cały.
– Wierzę… wierzę!…… – przerywa baron – to są bardzo cenne dla księcia pamiątki rodzinne, lecz dla mnie, w obec nowych postępów w sztuce, cóż mają za wartość portrety wojewodów i kasztelanów, jego przodków. Obrazy bitew i uroczystości rodzinnych?
– Ależ są tam oryginały… są tam…
– Wiem, że są – przerywa znów baron – ale też ja daję pokaźną sumę czterykroć stu tysięcy rubli… to jest miliona franków.
– Za tyle, nigdy! – wykrzykuje książę i dalej mówi, puszczając kłęby dymu z cygara. – Poświęcam dużo, bardzo dużo, dla tego tylko, aby uniknąć drobnej parcelacyi, targów i wycinań lasów, ale za darmo nie oddam!
Baron spogląda na księcia, w jego oczach widzi pewną stanowczość, zerka więc kilkakroć na niego ukradkiem. Wreszcie cedząc wyrazy, jakby do nich żadnej nie przywiązywał wagi, odpowiada:
– Pozwoli… książę… że poślę syna mego obejrzeć Zabuże, jeśli rzeczywiście dobra te mu się spodobają… to… może postąpię.
Książę nie umie ukryć pewnego zadowolnienia; nogą założoną jedna na drugiej, gorączkowo porusza i przerywa powolny bieg wyrazów barona.
– Tak… ale kiedy? Bo ja, jeśli w tych dniach nie skończę interesu, to czekać nie będę. W Paryżu mam termina… wyjadę! Rzecz się znów odroczy, do przyszłej mojej w Polsce bytności.
– Dzisiaj syn mój wyjedzie… nocnym pociągiem – przerywa baron,
Książę spogląda na zegarek.
– Ma sześć godzin czasu… teraz szósta… – dodaje. Wstaje, żegna się z baronem, który wygląda bardzo zajęty wewnętrzną umysłową pracą i pyta: –
Ale książę czekać będziesz w Warszawie powrotu mego syna?
– Będę – odpowiada pan i wychodzi. Baron odprowadza go do przedpokoju i wraca.
Inny to człowiek, lekki, energiczny. Krokiem pewnym zbliża się do aparatu telefonicznego, tubę do ust przybliża i pyta:
– Pan baron młody w kantorze? Przykłada do ucha tubę i słucha odpowiedzi, którą sobie każe dwa razy powtarzać, poczem rozkazuje.
– Pojedziesz dzisiejszym nocnym pociągiem do Zabuża…
Chce dalej coś mówić, ale drzwi, któremi dopiero co wyszedł książę, otwierają się i staje w nich tenże znowu.
– Jeszcze słówko! – mówi.
Baron podchodzi do niego, a książę prędko go objaśnia.
– W Zabużu pilnuje zaniku Ośmdziesięcioletni burgrabia, o którym zapomniałem był panu wspomnieć. Człowiek ten zdziecinniały, burgrabia zabuski dziedziczny, bo pradziad jego tę sama pełnił funkcyę, dziwnie jest przywiązanym do rodu, zamku, do mnie! Boję się, aby…
Książę urywa, chwilę milczy i myśli, wreszcie kończy.
– Najlepiej dla biegu interesu będzie, jeśli syn pański przyjedzie tam w charakterze… kupca leśnego… czy… Mój plenipotent, któremu się tam bardzo dobrze dzieje, także niechętnem okiem patrzałby na sprzedaż Zabuża. Syn pański niech stanie u niego… za godzinę nadeślę list polecający, aby go przyjęto! Napiszę i do burgrabiego. Inaczej nie zechce zamku pokazać… dziwak! Bardzo pana o to proszę. Starowina by zmarł, gdyby niespodzianie na niego spadła wiadomość o chęci mojej sprzedania Zabuża.
To powiedziawszy, książę żegna się ostatecznie i wychodzi.
Idąc, myśli. W oczach mu stają minione dziecięce lata, spędzone w komnatach zamku zabuskiego. Przypomina sobie najdrobniejsze szczegóły urządzenia pokojów, i widzi… tak, widzi portret hetmana zakutego w zbroję, którego dzieckiem bał się zawsze, tak ten wyglądał straszny i surowy…
Myśli jego biegają w nieładzie, z szybkością błyskawicy przenoszą go na bulwary paryskie, gdzie stoi jego willa wymuskana i śliczna, a w niej małe, pełne gustu, ogrzane kaloryferami salony i saloniki… Jakże on Paryż lubi – swój klub, w którym mówią o polityce Orleanów i Burbonów. wielką operę… i skład dzieł sztuki Goupila, w którym niedawno kupił obrazek malutki… niby pędzla Teniersa, za czterdzieści tysięcy franków. Jakże on nie znosi Zabuża!
Wyobraźnia przerzuca go napowrot w rodzinne miejsca.
I widzi się dzieckiem, obnoszonem po zamku przez burgrabiego. Ten mu pokazuje obrazy kolosalne, odtwarzające uroczystości rodzinne. Staje mu w oczach płótno, przedstawiające obchód weselny jakiejś Radziwiłłówny, wychodzącej za wojewodę, na Zabużu pana… Dziwnie piękna to postać w swej białej sukni, ze spuszczonemi oczami, z książką do modlitwy w ręku. A burgrabia mu szepcze na ucho, że do tego wojewody w złocistym kontuszu, on podobny jak dwie krople wody… Burgrabia niesie go dalej na rękach, pokazuje mu obraz wiszący nad łóżkiem jenerała, ojca jego i mówi, że kasztelan zapłacił za niego we Włoszech dziesięć tysięcy dukatów.
Książę przyśpiesza kroku, nie chce myśleć o tem, przerzuca się do Paryża, do buduaru panny Denorne, pierwszej aktorki… ale burgrabia jak jakie widmo go prześladuje. Straszna scena odtwarza się jego zmysłom. Na łożu leży jego ojciec, konający od ran odnowionych… W zaniku nikogo niema… matka jego lada chwila ma nadjechać z Warszawy… żona za granicą. On sam ma lat sześć i stoi, nie rozumiejąc dramatu, przy łożu… Burgrabia klęczy u nóg jego ojca i szlocha. Jenerał obejmuje rękami główkę dziecięcia i mówi, obracając się do burgrabiego. "Jego i zamek, co mam najdroższego, polecam tobie, wierny sługo"…
Książę biegnie, te wspomnienia go przerażają.
Ale przed nim ciągle, stoi jak zmora burgrabia, ostatni z burgrabiów Zabuża, jak on jest ostatnim z jego dziedziców.
Stoi, kiwa głową białą, na cienkiej szyi, na kolosalnym, zgarbionym kadłubie, potrząsania, brząka pękiem żelaznych kluczy, przypatruje mu się jakby dziecku, a w oczach jego stają łzy, łzy starości!
Książę bezprzytomny, opędzić się nie może marom.II.
Księżyc, jak mocarz jaki, przechodzi po szarawym firmamencie, a gwiazdy miliardami migotają do koła niego.
Wiatr grudniowy, zimny, szumi w górze i pędzi przed sobą białe chmurki, które wzajemnie się i bezustannie gonią po horyzoncie.
Jasno na świecie, jasno od światła z góry, jasno od śniegu, który spadł niedawno, bo dziwnie jeszcze biały i lśniący.
Pokrył on grubym całunem ziemię, przypruszył stuletnie świerki i modrzewie zabuskiego parku, pozginał ich potężne gałęzie i konary.
W tem zimowem otoczeniu, poważnem swą białością, przepysznem brylantowemi błyskami, jakże majestatycznie i czarodziejsko wyglądają szare mury zamku w Zabużu.
Jest to ogromna i połamana budowla, wzniesiona w guście średniowiecznym, dziwnie zebrana, ciężka i spokojna, a poetyczna urokiem wieków, które jej nie tknęły.
Monumentalne szkarpy podtrzymują grube mury zamkowe, na których spoczywa wysoki, czerwoną dachówką kryty dach.
Gmach ten piętrowy, o wysokich oknach, zdobią nietynkowane baszty i wieże, i nadają mu jakąś rycerską cechę.
Styl ścian jest różny: znać przybudówki, zdradzają się różne wysokości wewnętrznych komnat. Linie okien przerywają kolumnady, za któremi biegną sklepione i otwarte krużganki. A architekturę rozweselają występy szkarp i baszt, załamania murów i przystawek.
Całość jest smutną, lecz wspaniałą, pańską, polską!
Olbrzymie okna pierwszego piętra, ciemne, czarne, których szyby migotają do księżyca brylantowemi kryształami śniegu i lodu, zdradzają że w komnatach zimno i pusto.
Na dachu widnieją czarne plamy.
Cóżby to było?
To wrony przysiadły, najeżyły pierze i spoczęły po całodziennem krakaniu i szukaniu żeru po białych polach.
Czasem z baszty wyleci puhacz, i siądzie na najbliższej lipie, a obałamucony jasnością nocy, rozgląda się trwożnie.
Sowa czasem zakrzyczy swym przeraźliwym głosem pustkowi i donosi mieszkańcom dachu, że pora ich panowania się zaczyna.
Okno w jednej z okrągłych baszt zamkowych, mającej nizkie kamienne odrzwia na dole, zabłysło światłem.
Tam ktoś mieszka.
To światełko zdradza, że w tych smutnych murach, dokoła których szumią i wyją wiatry, latają sowy i puhacze – żyje duch jakiś.
To okno nie zaszło mrozem, i przeraża swem bladem, tajemniczem światłem.
W tem oknie, w niem jedynem, zawsze od niepamiętnych czasów, z nadchodzącą nocą błyska światełko, jak robaczek świętojański mdłe i małe.
Należy ono do sali, która zawsze była mieszkaniem burgrabiów Zabuża.
Ta sala jest dużą, wysoką, ze sklepieniem biegnącem kilkoma liniami do swego kulminacyjnego punktu. U sklepienia, na żelaznym zardzewiałym haku wisi gruby łańcuch z latarnią, w której wiecznie dogorywa łojówką.
W sali tej przy ścianach stoją, różne skromne i proste meble. Nad łóżkiem dębowem wisi stara i wytarta makata, na tej obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, z dwiema za tkniętemi palmowemi gałązkami. Poniżej wisi pistolet jak świat stary, jak krucica duży.
Przy łóżku stoi drewniany, dębowy wysoki stołek, lśniący od użycia, ciemny od starości.
Na środku sali, stół przykryty starym tureckim dywanem. Obok niego dwa fotele: jeden poręczowy obity wytartym do szczętu gobelinem; drugi pretensjonalny swemi formami, rzeźbiony, złocony, aksamitem czerwonym kryty, dziwne w tej sali robi wrażenie.
Komody i szafy zajmują dwie ściany.
Trzecią całą zajmuje komin, olbrzymi swoją szerokością i głębokością.
Na żelaznych podstawkach palą się w nim całe kłody starodrzewia i wesołym płomieniem oświecają komnatę.
Naprzeciw tego komina, na wysokiem krześle, siedzi wspaniałej budowy mężczyzna.
Kościste i chude ręce trzyma na poręczach; około jednej z nich okręcony jest różaniec.
Nogi w wysokich butach wyciąga, jak długie, sam wpatrzony w buchający na kominie ogień, który oświeca czerwonym blaskiem jego ośmdziesięcioletnią twarz.
Oblicze to, jest typoweni obliczem burgrabiego. Głowa kształtu podłużnego, o wysokiem i wypukłem czole, pokryta jest rzadkim i delikatnym włosem białym.
Twarz rumiana, poorana głębokiemi bruzdami, wśród których krwią, napływają grube, wzdęte żyły.
Skóra obwisła miejscami na wychudzonem jego obliczu.
Z pod dużego orlego nosa, spadają na dół pożółkłe białe, długie wąsy.
A stare zapadnięte siwe oczy, mają jakiś srogi wyraz od białych i sterczących brwi.
Ubranie jego stanowi żupan bezbarwny ze starości, zapięty na srebrne guzy, opasany przetartym na zgięciach, litym pasem.
Wpatruje się w ogień, siedząc nieruchomy, zasępiony czarnemi myślami, czy smutnemi wspomnieniami.
Jego czerstwe, czerwone wargi drgają czasem… grube żyły na twarzy nabiegają krwią, pulsa biją, oczy zachodzą łzą i jak opale błyszczą.
Wtem z kąta sali daje się słyszeć dziwny terkot jakby posuwanego o łańcuch, łańcucha, poczem zaraz szafkowy zegar uderza swą wiekową, lecz silną sprężyną, sześć razy w dźwięczny choć rozbity dzwonek.
Starzec się zrywa z krzesła, poprawia ogień na kominie, zdejmuje ze ściany pęk kluczy zebranych na rzemieniu i przewiesza przez rękę.
Krokiem ciężkim, lecz czerstwym, zbliża się do stołu, bierze srebrny lichtarz ze świecą, chcąc ją zapalić… lecz odkłada, szeptając sam do siebie:
– Na pokojach będzie jasno, jak w dzień… księżyc świeci…
Wychodzi, otwierając skrzypiące i ciężkie drzwi. Jak widmo jakie, posuwa się korytarzem, przebierając paciorkami różańca w rękach, szepcząc modlitwy i wzdychając co parę sekund.
Na kamiennych posadzkach słychać jego kroki, których odgłos odbija się o sklepienia, ginie i zamiera w przestrzeni.
Starzec otwiera podwoje znajdujące się na drugim końcu korytarza.
Wchodzi do ogromnej sali, oświeconej tajemniczem księżyca światłem, wpływającem do komnat szerokiemi z okien potokami.
Rzuca okiem przed siebie i mierzy nieskończoną amfiladę pokoi, których drzwi na oścież pootwierane.
Posadzka skrzypi pod każdem jego stąpnięciem, pryska ustępując i powracając na swoje miejsce, a szelestu swego udziela sąsiednim taflom.
Starca nie straszą te tajemnicze odgłosy.
Przechadza się po sali.
Komnata jest długą, chodzi więc swobodnie dokoła ogromnego stołu, który znika wobec jej rozmiarów.
Czasem przystaje, przerywa pacierze, nadstawia ucha. Zdaje mu się, że mysz gryzie w sali portretowej płótno obrazów. To mu się widzi, że w komnacie kasztelanowej, ten niszczyciel opustoszałych mieszkań drapie po adamaszkowej, rozwieszonej nad łożem kotarze.
Cisza! tylko wiatr uderza o szyby, tylko wyschła ze starości posadzka, to tu, to tam ponuro trzeszczy, tylko biorący na noc mróz stuka dachówkami.
A każdy szelest, każde uderzenie, zdwaja się, troi w ciszy nocy i przestrzeni gmachu.
Starzec dalej chodzi, pacierze szepcze, głośniej pobrzękuje kluczami…
W tem staje naprzeciw naturalnej wielkości portretu, przypatruje mu się.
Księżyc odsłonięty przez chmurę, rzuca strumień światła na niego i na obraz. Oświeca rycerza zakutego w zbroi, o wyrazistej i strasznej fizyognomii, z buława w ręku, który zdaje się z ram wychodzić.
On mu się bacznie przygląda. Ta postać, choć namalowana tylko, zyskuje na plastyczności i wyrazistości, przy tem elektrycznem i migotającem oświetleniu.
– Hetman straszny… – pomrukuje starzec i cofa się o kilka kroków, bacznie siedzi tę wiekową twarz i dodaje: – coś nowego będzie w Zabużu… może pan przyjedzie… może pan chory… może…
Nie kończy, tylko ogląda się po sali i powraca wzrokiem do portretu. Spokój opuszcza jego rysy, wargi przestają szeptać pacierze, ręka z różańcem opada.
Burgrabia przechodzi do drugiej komtaty, rzuca po niej oczami, aby sprawdzić czy wszystko w porządku,
Księżyc świeci jak w dzień, odbija się o złoto ram, srebro przedmiotów, połysk starego dębu i inaho – niów, tajemniczemi cieniami posuwa się po lśniącej posadzce.
Burgrabia idzie dalej. Mija pokoje większe i mniejsze. Jego wysoka i pochylona postać, jak straszydło jakie, odbija się w lustrach tu i owdzie stojących, rzuca olbrzymie cienie na ściany pokryte makatami, obrazami i innemi dziełami sztuki.
Czasem jakby sam przestraszony, staje jak wryty przed posągiem, nagle oblanym światłem księżyca zaglądającego przez okno.
Czasem się ogląda za sobą, bo mu szum wichru i trzeszczenie posadzki robią wrażenie, jakby ktoś za nim krok w krok postępował.
Idzie dalej…