Ostatni - ebook
Ostatni - ebook
Największa zagadka w historii polskiej kryminalistyki.
Jedyny seryjny zabójca, który nie został osądzony.
Kryminalne śledztwo, które prowadzi do domu mordercy.
Tylko ślady biologiczne pozwoliłyby udowodnić, że mieszkający dziś w Katowicach Roman Pawluk to „Zabójca z Pikiety”, który w latach 1988-1993 bestialsko zamordował siedmiu homoseksualnych mężczyzn z Łodzi. Takich śladów dziś nie ma. Ale czy to oznacza, że mężczyzna, do którego prowadzą wszystkie tropy, jest niewinny? Reporterzy Zuzanna Bukłaha i Kacper Sulowski podjęli się zadania, którego do tej pory nikt nie wykonał: zebrali wszystkie materiały dotyczące sprawy seryjnego zabójcy homoseksualistów z Łodzi, dotarli do nieoficjalnych policyjnych notatek i zdjęć z miejsc zbrodni, do świadków zdarzeń i osób zaangażowanych w poszukiwania mordercy. Rozmawiali z policjantami z Archiwum X, którzy przez cztery lata, po znalezieniu nowego tropu, zajmowali się sprawą, i z prokuratorką, która przesłuchiwała Romana Pawluka. Poznali niepublikowane do dziś wyniki badania wariografem, które jednoznacznie wskazują, że Pawluk brał udział w zabójstwach sprzed trzydziestu lat. Rozmawiali z jego przyjaciółmi, bliskimi i osadzonymi, z którymi dzielił celę. Zjedli sernik z potencjalnym mordercą.
Ostatni to wstrząsający reportaż, który obnaża niemoc prawa i wymiaru sprawiedliwości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4261-0 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy i najgłośniejszy był „Wampir z Zagłębia”. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na Śląsku przypisywano mu zamordowanie czternastu kobiet. Choć prasa zdawkowo informowała o kolejnych ofiarach, mieszkańcy Śląska przez kilka lat żyli w strachu. Na podwórkach odrapanych kamienic krążyły podsycane niewiedzą i strachem plotki, że „Wampir” chce zabić tysiąc kobiet na tysiąclecie Polski.
Przełom w śledztwie przyniosło zabójstwo osiemnastoletniej Jolanty Gierek, bratanicy ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR. W Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Katowicach powołano wówczas specjalną grupę, która miała ustalić, kto stoi za morderstwami. Milicja wyznaczyła milion złotych nagrody za pomoc w ustaleniu sprawcy. Głównego podejrzanego zatrzymano dopiero dwa lata po ostatnim zabójstwie. Był nim Zdzisław Marchwicki. Pod presją przełożonych i władz partyjnych postawiono mu zarzuty. Efektem śledztwa, mimo nieprzekonujących dowodów, było oskarżenie Marchwickiego o zabójstwo czternastu kobiet i usiłowanie morderstwa sześciu kolejnych. Oskarżony nigdy nie przyznał się do winy, ale po trwającym dwa lata poszlakowym procesie sąd uznał go za „Wampira z Zagłębia” i skazał na śmierć.
Z biegiem lat na światło dzienne wychodziły kolejne fakty, które przeczyły ustaleniom służb. W cyklu dokumentalnym Paragraf 148 – kara śmierci Telewizja Polska ujawniła relacje ówczesnych oficerów milicji, którzy m.in. podważali rzetelność śledczych przy gromadzeniu dowodów. Tezę o tym, że Marchwicki był niewinny, postawił też w swoich filmach Maciej Pieprzyca – w 1998 roku w dokumencie Jestem mordercą i w filmie fabularnym o tym samym tytule z 2016 roku.
O tym, że „Wampirem z Zagłębia” mógł być ktoś inny, milicjanci wiedzieli dwa lata przed zatrzymaniem Marchwickiego. Do popełnienia wszystkich zbrodni przyznał się Piotr Olszowy, malarz pokojowy z Sosnowca. Jednak jego zeznania były niespójne, leczył się psychiatrycznie, a milicjanci stwierdzili, że nie było wystarczających dowodów, by postawić mu zarzuty. Mężczyzna został zwolniony z aresztu.
Po ostatnim zabójstwie, w marcu 1970 roku, milicja dostała anonimowy list: „To było już ostatnie morderstwo, więcej już nie będzie i nigdy mnie nie złapiecie”.
Trzy dni później Olszowy zamordował żonę i dzieci, a potem popełnił samobójstwo. Wcześniej podpalił mieszkanie, więc nie zachowały się żadne dowody. Nie można było pobrać odcisków, bo ciało było doszczętnie spalone.
Kiedy mały Zdzisiek Marchwicki w śmierdzącym papierosami mieszkaniu dopiero uczył się chodzić, trzysta kilometrów dalej, w okolicach Włocławka, dwudziestojednoletni Tadeusz Ensztajn przekonał dwie dużo młodsze koleżanki do ucieczki z domu. Po całodziennej tułaczce we troje nocowali w opuszczonej stodole w Aleksandrowie Kujawskim. Ensztajn zmuszał tam jedną z dziewczyn do współżycia. Kiedy dwunastolatka próbowała się opierać, groził, że zrobi z nią to samo, co z poprzednimi. Z kieszeni wyjął grubą sprężynę z ołowianą kulką na końcu i zaznaczył, że to jego narzędzie zbrodni. Powiedział, że zabił już wiele kobiet. Przerażone dziewczyny uciekły mu dopiero dwa dni później. Najpierw schroniły się w przypadkowym domu, potem jedna z nich zawiadomiła policję.
Okazało się, że mundurowi poszukiwali Ensztajna od siedmiu miesięcy. Był on jednym z pierwszych seryjnych zabójców w polskiej historii. W 1933 roku w Łowiczu zabił siedem kobiet, kolejne trzy zgwałcił. Gdy w trakcie śledztwa przewieziono go na wizję lokalną do Łowicza, na stacji kolejowej tłum próbował go zlinczować. Jego proces toczył się w Sądzie Okręgowym we Włocławku. Choć podejrzany podczas przesłuchania przyznał się do zbrodni, w trakcie procesu wszystkiego się wyparł. W sierpniu 1934 roku sąd skazał go na piętnaście lat więzienia i dziesięć lat utraty praw obywatelskich. Za okoliczność łagodzącą uznano „moralne zaniedbanie oskarżonego”.
W pracy mówili, że jest sympatyczny i pracowity. Sąsiedzi też go lubili. Bogdan Arnold był elektrykiem, mieszkał w Katowicach. Pierwszą ofiarę poznał w barze w 1966 roku. Miał wtedy trzydzieści trzy lata. Po paru kieliszkach zaprosił ją do mieszkania. Dopiero na miejscu, kiedy kobieta za wspólną noc zażądała zapłaty, zorientował się, że jest prostytutką. Wpadł w szał, sięgnął po młotek i uderzał, aż roztrzaskał jej czaszkę. Potem rozczłonkował jej ciało, wrzucił do wanny i zalał substancją, która miała je rozpuścić. To, co zostało, próbował spalić, pozostałe fragmenty ciała zostawił w wannie.
Pół roku później popełnił kolejne zabójstwo. Do dziś nie zidentyfikowano, kim była zamordowana kobieta. Śledczy wysnuli hipotezę, że też była prostytutką, którą mężczyzna zwabił do mieszkania.
W ciągu kolejnych trzech miesięcy zgwałcił i zabił jeszcze dwie kobiety. Po czwartym zabójstwie wyprowadził się z kawalerki w Katowicach, bywał tam tylko po kryjomu, by przewietrzyć mieszkanie, bo sąsiedzi narzekali na smród. W końcu jeden z nich zauważył rój much w oknie Arnolda. Spod drzwi jego mieszkania wychodziły robaki. To dlatego prasa ochrzciła go „Władcą Much”. Sąsiedzi byli pewni, że Bogdan Arnold zmarł w swoim mieszkaniu, i zawiadomili milicję. Funkcjonariusze wyważyli drzwi. W łazience znaleźli rozczłonkowane fragmenty kilku ciał.
Arnold przyznał się do wszystkich zbrodni. Podczas procesu nie okazał skruchy. Psychiatrzy nie dostrzegli w jego zachowaniu niczego, co wskazywałoby na zaburzenia emocjonalne. Po krótkim procesie w 1968 roku Bogdana Arnolda skazano na czterokrotną karę śmierci. Ciało mężczyzny pochowano na cmentarzu w Katowicach-Panewnikach, tuż obok Zdzisława Marchwickiego. Oba groby podpisano „N.N.”.
Wszyscy polscy zabójcy, których określa się mianem „seryjnych”, zostali zatrzymani i osądzeni.
Oprócz jednego.
W latach 1988-1993 w Łodzi nieznany sprawca zamordował siedmiu mężczyzn. Wśród nich byli m.in. pacjent poradni zdrowia psychicznego, przewodnik PTTK i aktor łódzkiego teatru. Mieli od trzydziestu pięciu do sześćdziesięciu dwóch lat. Zginęli od uderzeń twardym narzędziem, ciosów nożem lub przez uduszenie. Niemal wszystkich, z wyjątkiem jednego mężczyzny, którego ciało leżało w lesie, znaleziono martwych w ich mieszkaniach. W większości przypadków ciała były związane i roznegliżowane, ze śladami tortur. Wszystkich łączyło jedno: byli homoseksualistami.
Choć zabójca mordował systematycznie, co kilka miesięcy przez pięć lat, służbom nie udało się ustalić sprawcy. Działał głównie w nocy. Przesłuchiwani potem sąsiedzi zeznawali, że nic nie słyszeli, a znajomi homoseksualiści niechętnie rozmawiali z mundurowymi.
Dopiero po ostatnim zabójstwie sporządzono portret pamięciowy typowanego. Jego twarz pokazano w telewizji, ogólnopolskiej i regionalnej prasie, a na ulicach Łodzi rozklejano plakaty z jego wizerunkiem. Policjanci wiedzieli, że zabójcą gejów z Łodzi jest mężczyzna o imieniu Roman. Przystojny ciemny blondyn, mniej więcej trzydziestoletni, z kilkoma znakami szczególnymi. Funkcjonariusze brali pod uwagę wiele hipotez. Jedną z nich był motyw rabunkowy, bo z mieszkań często ginęły cenne przedmioty. Brano pod uwagę, że mężczyzna nienawidzi gejów, chociaż, jak dowiedzieli się po ostatniej zbrodni, sam był homoseksualistą.
Jednak żadna z tych informacji nie doprowadziła ich do ustalenia sprawcy.
W 1993 roku seria zabójstw się skończyła. Policja podejrzewała, że sprawca mógł umrzeć na AIDS lub odsiaduje wyrok za inne przestępstwa.
„Zabójca z Pikiety”, bo tak okrzyknęła go prasa na początku lat dziewięćdziesiątych, jest uznawany za jedynego w Polsce seryjnego zabójcę, który nie został zatrzymany i osądzony, a seria zabójstw gejów z Łodzi do dziś jest największą niewyjaśnioną zagadką kryminalną w historii polskiej kryminalistyki.
PROLOG
Miejsce: Katowice
Czas: 21 sierpnia 2021
Od progu czuć starym papierosowym dymem. Szacuję, że w środku nie palił trzy dni, a nie wietrzył przynajmniej od wczoraj. W mieszkaniu jest czysto. Tylko w łazience nie ma światła, bo żarówkę szlag trafił. – I, widzi pan, jakoś nie było czasu.
Zaprasza do kuchni, pyta, jak podróż, i jedną ręką stawia na kuchence ciężki, żeliwny czajnik. Z szafki wyjmuje dwie filiżanki z malutkimi uszkami i pudełko herbaty ekspresowej.
W rogu, za kredensem pamiętającym masakrę w pobliskiej kopalni Wujek, zmieściły się jeszcze lodówka i drewniany stolik. Ściany pomalowane na adriatycki lazur dodają skromnej kuchni bajkowego kolorytu.
– Zapraszam – wskazuje kolejne drzwi.
Wchodzimy do pokoju z kanapą i płaskim telewizorem. Na jednej ścianie wisi brązowy dywan z frędzlami. Z drugiej na wnętrze pokoju z troską spogląda Matka Boska Częstochowska.
Siadam w wypolerowanym na błysk skórzanym fotelu. Przede mną ława przykryta świątecznym obrusem, na środku samotny talerz z sernikiem. Ciasto pokrojone na równiutkie kawałki.
– Sam upiekłem – uśmiecha się nerwowo, odsłaniając braki w uzębieniu. Ma pięćdziesiąt sześć lat, ale zmarszczki i szara cera dodają mu co najmniej piętnaście. Po tatuażach nie ma śladu.
Nosi wytarte dżinsy i flanelową koszulę w czarno-białą kratę z rękawami naciągniętymi równo do nadgarstków. Kiedy szybko mówi, w kącikach ust zbiera mu się ślina, którą odruchowo wyciera zewnętrzną stroną dłoni.
Dwa tygodnie wcześniej rozmawiamy przez telefon.
Mówię, że piszę reportaż o byłych więźniach i sprawdzam, jak sobie radzą na wolności. Co robią, by nie wrócić na dawną drogę.
– No wie pan, łatwo nie jest. Raczej pod górkę i pod wiatr. Ale proszę przyjechać, chętnie opowiem więcej – proponuje od razu. – Ale zaraz... – wtrąca po chwili. – Skąd pan ma mój numer?
– Dotarłem do dokumentów...
– Pewnie z zakładu karnego?
– Tak – kłamię.
– Ja nie mam nic do ukrycia. Proszę przyjechać.
Po rozmowie wysyła jeszcze SMS: „Dziękuję, że się pan odezwał i zainteresował moim życiem. Mam nadzieję, że będzie to z pożytkiem dla nas obu, a na pewno dla opinii publicznej”.
Z porcelanowych filiżanek pijemy po dwie ekspresowe minutki. Siedzi wyprostowany, ze splecionymi na kolanach dłońmi, co pomaga mu ukryć zdenerwowanie.
Podczas rozmowy co chwilę zerkam w kierunku jego lewej ręki. Wyraźnie próbuje ją ukryć. Kiedy prawą dłonią sięga po filiżankę, lewą zawsze trzyma za stołem. Sernika nie je, nie gestykuluje.
W końcu mówię, że to już wszystko, miło się rozmawiało i do zobaczenia. Wtedy niespodziewanie proponuje, że pokaże zdjęcia z młodości. I traci czujność. Podchodzi do komody, otwiera szufladę. Znów patrzę na jego lewą rękę i widzę, że wskazujący palec jest lekko skrzywiony. Wstaję, przerzucam plecak przez ramię i kieruję się do wyjścia.
– A czy pan mógłby kogoś zabić? – pytam już na stojąco, w kuchni, oceniając, ile kroków muszę zrobić, by znaleźć się na klatce.
– Zabić? No wie pan... W życiu zrobiłem wiele złych rzeczy. Ale zabić? Zabić to nie.ROZDZIAŁ I
„Zabójca z Pikiety”
Miejsce: Łódź
Czas: 2016
Śledczy: Władysław Petrycki, komenda wojewódzka policji, Archiwum X
22 sierpnia 2016
Winda w dziesięciopiętrowym wieżowcu przy ulicy Lutomierskiej jest ciasna i jedzie powoli. Zmieści się w niej cztery, może pięć osób. Bez przerwy kursuje między piętrami odnowionej niedawno siedziby Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi.
Władek przeciera wysokie czoło rękawem białego polo i kciukiem wciska szóstkę, piętro, które zajmuje wydział kryminalny. Nie wygląda na swoje sześćdziesiąt lat. Dekady biegania za łódzkimi bandziorami utrzymały go w formie. Barczysty mężczyzna z zakolami zajmuje większą część wolnej przestrzeni w ciasnej kabinie. Jedzie sam, jak zwykle. Zawdzięcza to głównie bokserskiemu spojrzeniu i niespecjalnie przyjaznemu usposobieniu.
Policjant patrzy w górę, jedną ręką odchyla kołnierzyk koszulki, drugą wachluje powietrze, by choć na chwilę zatrzymać skraplający się na klatce piersiowej pot. Winda też wydaje się zmęczona upałem. Ostatkiem sił wspina się na szóste piętro i natychmiast otwiera drzwi, jakby chciała głęboko zaczerpnąć powietrza. Władek, czując przyjemny powiew chłodu klimatyzowanego korytarza, skręca w lewo i zmierza do pokoju, który od lat jest jego drugim domem.
– Dobrze, że pan przyszedł wcześniej – zaczepia go pracownik sekretariatu. – Telefon do pana. Ktoś chce rozmawiać z Archiwum X.
– Przełącz na biurko – poleca aspirant sztabowy. Wchodzi do pokoju i włącza radio. W serwisach eksperci podsumowują igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro, z których Polacy przywieźli jedenaście medali. Tego dnia gazety piszą o pięćdziesięciu ofiarach zamachu bombowego w Turcji, w pobliżu granicy z Syrią, i o tajfunie, który właśnie dociera nad Tokio. Polscy publicyści spierają się o rolę, jaką ma odegrać rosnący w siłę Komitet Obrony Demokracji, a zagraniczni sondują szanse Donalda Trumpa na przeprowadzkę do Białego Domu.
– Dzwonię w sprawie serii zabójstw homoseksualistów sprzed dwudziestu lat. Pan wie, o czym mówię? W internecie przeczytałem artykuł – mówi mężczyzna. Po głosie Władek daje mu około sześćdziesięciu lat. – Widziałem portret pamięciowy i skojarzyłem fakty. Chyba wiem, kim jest morderca.
Policjant proponuje spotkanie w komendzie. Umawia się z informatorem za trzy dni. Włącza komputer i w wyszukiwarce wpisuje: „zabójca homoseksualistów z Łodzi”. Kilka dni wcześniej artykuł na ten temat opublikowano w jednym z ogólnopolskich serwisów, ale legenda o Romanie jak ciasna winda krąży po wieżowcu przy Lutomierskiej od lat. Nie ma tu policjanta, który nie słyszał o największej kryminalnej zagadce w historii Łodzi. Kiedy ponad dwadzieścia lat temu seryjny morderca zabijał kolejne ofiary i stawiał na nogi całą łódzką policję, Władek jeździł na interwencje w sprawie łamania ciszy nocnej i wlepiał mandaty za pijackie awantury. Szybko awansował do wydziału kryminalnego, a dziś jest najważniejszym ogniwem wydziału ds. niewykrytych w KWP, który media nazywają „Archiwum X”.
Tylko w ostatnich miesiącach wydział wyjaśnił kilka bulwersujących opinię publiczną spraw sprzed lat. Jak tę z 1993 roku. W nocy z 21 na 22 sierpnia piętnastoletnia Ewa z Chmielna na Dolnym Śląsku wracała z dyskoteki. Na drugi dzień rodzice zgłosili jej zaginięcie. Oprócz policjantów i strażaków ochotników nastolatki szukała rodzina, sąsiedzi, znajomi. Jej ciało znaleziono następnego dnia obok leśnej ścieżki. Mimo przesłuchania kilkuset świadków, wykonania wielu ekspertyz i nagłośnienia sprawy w ogólnopolskich mediach nie udało się ustalić sprawcy. Do zabójstwa wrócili policjanci z Archiwum X. Wykorzystując nowoczesne techniki, w tym analizy genetyczne, doprowadzili do zatrzymania i oskarżenia mężczyzny z sąsiedniej wsi. Nie znał ofiary. Tamtej nocy wracał samochodem do domu, na dziewczynę natknął się przypadkiem, po drodze.
26 listopada 2006 roku w zaroślach przy cmentarzu w krakowskich Batowicach znaleziono ciało mężczyzny. Nie miał żadnych obrażeń. Podczas oględzin zwłok nie ujawniono śladów działania innych osób. Wszystko wskazywało na to, że czterdziestosześciolatek zmarł z przyczyn naturalnych. Postępowanie zostało umorzone, ale dziesięć lat później policjanci wrócili do sprawy i jeszcze raz przesłuchali najbliższych zmarłego. Dowiedzieli się, że w rodzinie od lat trwał konflikt, również na tle majątkowym. Dotarli do informacji, że krakowianin niedługo przed śmiercią został spadkobiercą dużej nieruchomości pod miastem. Śledczy postanowili ekshumować ciało. Badania toksykologiczne potwierdziły hipotezę, że mężczyzna został otruty. W ciele stwierdzono nienaturalnie wysokie stężenie jednego ze środków leczniczych, do którego zmarły nie miał dostępu. O zabójstwo oskarżono żonę mężczyzny i jej kochanka.
Ale sprawa seryjnego zabójcy homoseksualistów z Łodzi wciąż pozostaje niewyjaśniona. Co kilka lat temat przewija się w ogólnopolskich mediach. Tego dnia Władek mógłby znaleźć w internecie co najmniej sześć artykułów i dwa reportaże o morderstwach dokonanych w Łodzi w latach 1988-1993. Serwis Nasygnale.pl pisze o serii zabójstw, które wstrząsnęły Polską, sprawcę nazywa „Homo-killerem”.
Onet.pl donosi, że motywacją „Zabójcy z Pikiety” mógł być rabunek, wyrafinowana zemsta lub nienawiść do mężczyzn o odmiennych preferencjach seksualnych.
Reportaż o tajemniczej serii zabójstw w 2010 roku opublikował łódzki oddział „Gazety Wyborczej”. Dziennikarze rozmawiali ze starszymi kolegami Władka: Krzysztofem Mecwaldowskim i Andrzejem Szczepańskim, którzy wówczas pracowali w łódzkim Archiwum X. Dziś są na emeryturze.
– Ta czarna seria nie miała precedensu. Owszem, w kraju zdarzały się morderstwa, w których ginęły osoby o homoseksualnej orientacji. Pojedyncze zabójstwa zdarzały się na przykład w Warszawie lub Olsztynie, ale zatrzymywano sprawców – mówił „Wyborczej” Mecwaldowski. – Za każdym razem dokładnie sprawdzaliśmy, czy tamci zabójcy mieli coś wspólnego z łódzkimi morderstwami. I wychodziło na to, że nie, bo albo posiadali żelazne alibi, albo w chwili, gdy ginęli łodzianie, siedzieli w więzieniach.
– Dlaczego zabijał? – pytali dziennikarze.
– Niewykluczone, że była to osoba, na którą bardzo źle działał alkohol – wyjaśniał Mecwaldowski. – Pozostałości po alkoholowych libacjach znajdowaliśmy po każdym morderstwie. Może zabójca robił się agresywny, gdy wypił za dużo? A może nienawidził homoseksualistów? W niektórych przypadkach do zabójstwa dochodziło tuż po stosunku – dodał.
– A może po prostu nie akceptował swojej orientacji? – zastanawiał się Andrzej Szczepański.
Roman ma też swoją zakładkę w Wikipedii. W kategorii „Niezidentyfikowani seryjni zabójcy” jest jedynym Polakiem. Pojawia się obok brytyjskiego „Kuby Rozpruwacza”, „Dusiciela z Honolulu”, „Rzeźnika z Mons” czy „Zodiaka”, który przyznał się do popełnienia trzydziestu siedmiu zabójstw w Kalifornii.
„To największa niewyjaśniona seria morderstw w historii polskiej kryminalistyki” – podaje internetowa encyklopedia. I dalej: „Śledztwo w sprawie morderstw było trudne, gdyż środowisko łódzkich homoseksualistów było hermetyczne. Kryminolodzy podejrzewali, iż sprawca nienawidzi swojej orientacji seksualnej lub został skrzywdzony przez homoseksualistę. Morderca był kilkukrotnie widziany, gdy opuszczał mieszkania ofiar. Powstały portrety pamięciowe. Pomimo uzyskania powyższych danych policja nie odnalazła mordercy. Śledczy podejrzewają, że nie żyje. Wynika to z faktu, iż świadek, który miał kontakt z tajemniczym Romanem, zmarł na AIDS kilka miesięcy później. Możliwe, że morderca też był zarażony i zmarł niedługo później, co mogłoby tłumaczyć nagłe ustanie serii morderstw”.
Władek nie wierzy, że Roman nie żyje. Akta wszystkich zabójstw odnajduje w czterech prokuraturach w Łodzi i w jednostce w Zgierzu.
– Młody, pozwól na chwilę – mówi do słuchawki. Zanim zdąży ją odłożyć, drzwi w jego pokoju otwiera trzydziestolatek w koszulce, która dobrze podkreśla mięśnie nabite godzinami ćwiczeń i litrami wypitych odżywek białkowych. W wydziale kryminalnym Młody jest od trzech lat, pomagał już Władkowi przy poprzednich sprawach.
– Tu są sygnatury. Ściągniesz mi te akta.
Po dwóch tygodniach na biurku Władka leży siedem pożółkłych teczek. Na okładce pierwszej czarnym flamastrem napisano: „Zabójstwo Stefana Wawrosa, rok 1988”.ROZDZIAŁ II
Stefan Wawros
Miejsce: Łódź
Czas: 1988-1989
Śledczy: Andrzej Siwiuk, Komenda Rejonowa Milicji Obywatelskiej Łódź-Górna
1.
Piątek, 23 września 1988
Pukanie do drzwi milicyjnej dyżurki odrywa Andrzeja Siwiuka od poobiedniej kawy.
– Wejść – mówi niskim głosem, mieszając łyżeczką czarne fusy, które wciąż nie chcą opaść na dno.
– Poruczniku, jest tu...
– Solecka Iwona – przedstawia się starsza kobieta, która wpada do pokoju na komendzie. Nie czekając na pozwolenie, siada przed biurkiem naprzeciwko milicjanta, a tekstylną torbę z zakupami kładzie obok krzesła. Zamaszystym ruchem ręki prostuje gładką bluzkę w grochy, poprawia kwiecistą spódnicę i bierze głęboki wdech.
– Ja przepraszam – zaczyna dość śmiało – ale smród na klatce jest nie do wytrzymania.
– Jaki smród? – dziwi się Siwiuk i odkłada brudną łyżeczkę na blat biurka.
– No u nas, przy Grabowej, z mieszkania 22 – ścisza głos kobieta. – I sąsiada dawno nie było widać.
*
Kamienica numer 16 przy Grabowej na łódzkim Górniaku się wyróżnia. Towarzyszą jej niższe zabudowania, bardziej nieśmiałe i bez historii wypisanej na sypiącym się tynku. Nie ta liga co szesnastka. Budynek jest potężny, a jego elewację zdobią przedwojenne ornamenty. Gdyby tylko ktoś o niego zadbał, z pewnością zachwyciłby niejednego miłośnika zabytków.
Od frontu kamienicy wystaje kilka balkonów, a z nich wychylają się gapie. Z papierosami w ustach, niektórzy wciąż w podomkach, wyczekują Soleckiej. Wspólnie uradzili, że to właśnie ona pójdzie na milicję i poinformuje o zgniłym zapachu na klatce. Bo odważna, wygadana. No i z władzą żyje dobrze.
– Jadą! – przerywa ciszę przytłumiony głos z ostatniego piętra. W tej samej chwili słychać trzask zamykanych drzwi balkonowych, a na chodnik leci salwa petów. Wszyscy wiedzą, że najlepszy widok na akcję będzie od podwórka.
Z czerwonego żuka, który podjeżdża pod kamienicę z wyjącą syreną, wysiada czterech strażaków. Gęsiego wchodzą przez bramę frontową i od razu kierują się do klatki po lewej. Stare, skrzypiące schody, odzierające sąsiedzkie życie z dyskrecji, słychać już przy pierwszych krokach. To one informują, kto, z kim i o której wychodzi lub wraca do domu.
Drzwi do mieszkania numer 22 na drugim piętrze są zamknięte.
– Wyważamy? – pyta jeden ze strażaków. – Chodźcie na dół. Może okno otwarte?
– Tylko lufcik – zauważa z zadartą głową Tomasz Wąsik, gdy wszyscy są już na zewnątrz. Wąsik jest najszczuplejszy. Koledzy patrzą to na niego, to na okno. – Nie da rady – obstawiają w myślach.
Ale Wąsik zdejmuje czapkę i ruchem głowy wskazuje chłopakom drabinę.
– Kto jak nie ja? – pyta, zacierając ręce.
Dwóch kolegów przystawia drabinę do ściany, trzeci odpala papierosa i opiera się o maskę żuka. – Na bank nie da rady – mówi pod nosem.
Wejście na balkon zajmuje Wąsikowi nie więcej jak pół minuty. Strażak zagląda przez lufcik do środka i przymierza głowę. Zdaje się, że wejdzie. Gorzej z biodrami.
Po chwili obok trzymających drabinę kolegów ląduje jego strażacka kurtka, sweter i skórzany pasek.
Z dołu wygląda, jakby skakał na główkę do wody. Przekłada przez lufcik wyprostowane ręce, ciało wygina w literę „c” i po chwili ku uciesze gapiów na zewnątrz zostaje tylko połowa Wąsika. Ręce, głowa i barki strażaka są już w środku. Smród, który wwierca mu się w nozdrza, przyspiesza kolejne ruchy. Zręcznie przeciska resztę ciała i ląduje na podłodze w kuchni.
Oprócz fetoru rozkładających się zwłok Wąsik czuje coś jeszcze. Kuchenka. Wszystkie kurki odkręcone. Jedną ręką szybko zakręca gaz, drugą otwiera na oścież kuchenne okno, wystawia głowę i głęboko nabiera powietrza. Po chwili podbiega do wejściowych drzwi i otwiera je od środka. Strażacy wchodzą do mieszkania.
– No, Wąsik, udało ci się – śmieją się z niego koledzy, poklepując go po plecach. Ale już po chwili zatykają nos i usta. Zaglądają do pokoju.
– Sprawa dla kryminalnych. Nic tu po nas – mówi Wąsik, spoglądając na martwe ciało lekko otyłego mężczyzny.
*
Porucznik Siwiuk od rana przeczuwał, że to nie będzie dobry dzień. Żona nie odzywa się do niego po wczorajszym spotkaniu z kolegami, gdy półprzytomny wrócił nad ranem do domu. Do tego robota: choć nie raz robiono mu nadzieje, wciąż nie może doczekać się awansu i podwyżki. Zawsze znajdzie się ktoś lepszy, czyli bliżej naczelnika. I władzy. A teraz jeszcze ta kobieta z Grabowej.
– Jedziemy – rzuca zrezygnowany do młodego szeregowego. Nawet nie próbuje ukryć, jak bardzo pęka mu głowa.
Kamil, który właśnie zaczął służbę w milicji, z werwą otwiera przed Siwiukiem drzwi do niebieskiego poloneza. Na tylnym siedzeniu siedzi już Solecka.
Po kilku minutach parkują przy Grabowej. Siwiuk pewnym krokiem rusza w stronę klatki po lewej. Solecka spogląda ukradkiem na znajomych, dając im znać, że finał historii właśnie przed nimi.
Siwiuk wita się ze strażakami. Do mieszkania wchodzi przed przyjazdem prokuratora. Solecka zostaje na klatce schodowej, ale ciekawość wygrywa. Kątem oka zagląda przez uchylone drzwi do domu sąsiada.
– To on! – krzyczy do milicjanta i prędko zbiega po schodach. Po chwili wpada w tłum sąsiadów. – Nie żyje! Wawros nie żyje! – krzyczy.
Porucznik rozgląda się po mieszkaniu. Jeden pokój, kuchnia i łazienka. W kuchni tapeta w geometryczne wzory i szafki z drzwiczkami, które się nie domykają. W łazience porządek, w przeciwieństwie do pokoju. – Nieźle musieli się poszarpać – myśli porucznik, potykając się o książki i dokumenty wyrzucone z szafy. Pod nogami leży też mnóstwo papierów i foliowych toreb.
Ale to, co najważniejsze, znajduje się tuż przy butach milicjanta. Na dywanie, ze skarpetką w ustach i związanymi rękami, leży półnagie ciało mężczyzny.
– Jak długo? – porucznik pyta Kamila, nachylając się nad zwłokami.
– Czy ja wiem... – Młody milicjant ogląda zwłoki, przekrzywiając głowę to w lewo, to w prawo.
– Skoro śmierdzi, to więcej niż czterdzieści osiem godzin. Patrz i się ucz – porucznik zatyka nos rękawem koszuli i pochyla się nad półnagim ciałem. – Nogi prowizorycznie związane sznurkiem, do tego cztery przecięcia na koszuli. Trzeba szukać noża, zabezpieczyć ślady i zastanowić się, czy napastnik był jeden.
Kamil przytakuje, próbując wszystko zapamiętać. Siwiuk podnosi się, by nabrać powietrza. Zza pazuchy wyciąga małpkę z czystą wódką i pociąga z gwinta. Wygląda przez balkon. Podwórko porośnięte jest krzakami dzikich malin. Pod oknami sterta śmieci i stara kanapa, na której, co widać po pustych butelkach, sąsiedzi urządzają towarzyskie spotkania przy tanim winie. Wrzawa mieszkańców nie cichnie. Strażacy zbierają się do odjazdu.
Do mieszkania wchodzi młody prokurator rejonowy. Już po chwili wbiega na balkon, próbując ukryć odruch wymiotny.
– Coś już wiadomo? – pyta porucznika.
– Właśnie idziemy rozpytać – melduje Siwiuk, podając mu dłoń.
Już po chwili, w towarzystwie Kamila, otoczony przez rozemocjonowaną grupę mieszkańców, staje na podwórku. – No, obywatele, to jak to z tym sąsiadem było? Wrogów miał? – rzuca do lokatorów.
Kobieta spod jedenastki wyrywa się pierwsza. – Panie władzo, do niego często przychodzili młodzi mężczyźni. Na oko mieli tak po dwadzieścia, trzydzieści lat.
– Mężczyźni? – dziwi się Siwiuk.
– Albo i jeszcze młodsi! – rzuca sąsiad z parteru.
– Ostatnio też byli? Czego tu szukali? – marszczy czoło milicjant.
– No praktycznie co wieczór pukali do jego drzwi – wraca do głosu lokatorka spod jedenastki. – Odwiedzali go, bo miał magnetowid.
– Czyli bogaty? – Siwiuk notuje, lekko łapiąc się za głowę. Kac nie odpuszcza.
Ten z parteru wzrusza ramionami. – Magnetowid i telewizor miał, nie każdy ma. Ale czy od razu bogaty?
– Często tu dochodziło do libacji, panie milicjancie. Spać nie dawali. To znaczy sam sąsiad to nie, ale ci młodzi przychodzili co chwilę. A raz to nawet dziesięciu ich było. Pili wódkę i oglądali kasety. No ale sam Stefan to problemów raczej nie robił...
– Ale do pracy ostatnio nie chodził! – odzywa się kolejny.
– A dlaczego nie chodził? – dopytuje porucznik.
Sąsiedzi wzruszają ramionami.
Siwiuk spogląda na Kamila.
– Dowiedz się, gdzie pracował, i dobrze o niego wypytaj. Tylko niczego nie pomiń – rozkazuje. – I weź ze sobą Andrzeja. Niech się też wykaże.