Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Ostatni król. Część 1. Wojownicy Dwóch Mieczy. Część 2. Ku królestwu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni król. Część 1. Wojownicy Dwóch Mieczy. Część 2. Ku królestwu - ebook

Nadszedł czas odkupienia win.

Nad królestwo Nerlend nadciąga widmo zagłady. W obliczu nieuchronnego upadku król Dendrihten wyjawia swoim poddanym wstrząsający sekret: potomek prawowitego władcy, który miał zginąć przed laty, wciąż żyje. I tylko on może ocalić krainę od całkowitego zniszczenia.

Na poszukiwania rzekomego dziedzica zostają wysłani członkowie Wojowników Dwóch Mieczy – zakonu upadłego i okrytego złą sławą. W trakcie wyprawy odkrywają, że zdrady, potwory i mroczne siły pustoszące królestwo to jedynie preludium do znacznie większego koszmaru.

Los całego Nerlend spoczywa w rękach Wojowników. Ale czy skłóceni bohaterowie, nawet z pomocą magii i powracającego Ostatniego Króla, zdołają zjednoczyć podzieloną krainę, zanim będzie za późno? Nadciąga czas próby, gdzie każdy błąd może oznaczać koniec nie tylko dla nich, ale i dla całego świata.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-400-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dendrihten, czwarty z dynastii królów Niepełnych rządzących królestwem Nerlend, przechadzał się po wspaniałych korytarzach swojego zamku. Jego szare oczy na nowo zachwycały się pięknem dobrze znanych mu ścian. Kryło się w nich coś niezwykłego. Wszystko, nawet najciemniejsze, zakurzone kąty, skąpane było w złotych promieniach słońca, które wpadały przez ogromne okna. Nie sądził, że w jego podeszłym wieku, gdy przemierzył wzdłuż i wszerz cały kraj oraz mógł zobaczyć dalekie zakątki innych ziem, dane mu będzie się jeszcze nacieszyć najprostszym pięknem, a serce napełni się równie najprostszą radością. I to wszystko w miejscu, w którym od lat sprawuje władzę; w miejscu, w którym się wychował i które nazywał domem. Może właśnie dlatego dopiero wtedy odnalazł tę zwykłą, najprostszą radość, której nie dane było mu wcześniej doznać, a przecież jest ona w każdym człowieku. Musiał otworzyć oczy, aby zamknąć wzrok na to, co daleko.

Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się dziecięcy uśmiech. Niemalże w podskokach wszedł do swojej komnaty, która również skąpana była w złotych promieniach słońca. Nucąc melodię z dzieciństwa, której przecież nie pamiętał, ale która po tylu latach nagle wróciła do jego głowy, stanął na balkonie, oparł się leniwie o kamienną balustradę, wziął głęboki wdech rześkiego powietrza i podziwiał rozciągające się nisko pod zamkiem miasto. Elaros, dumna stolica państwa, wyglądało jak ze starych pieśni i równie starych historii, które wspominały odległe złote czasy królestwa. Piękny był to widok, od którego łzy napływały potokiem do oczu, ale z jakiegoś powodu nie chciało się ich kryć.

I stałby tak król Dendrihten godzinami, dniami, a może i latami. Tak samo mocno zachwycałby się ten cały czas wspaniałym widokiem, gdyby nie głos zza jego pleców, który jak cięcie brzytwy przerwał sielankę.

– Wybujała wyobraźnia – powiedział tajemniczy mężczyzna stojący w drzwiach.

Wystraszony Dendrihten odskoczył na bok. Nie słyszał żadnych kroków czy skrzypienia drzwi. Nie przybył posłaniec czy inny przedstawiciel z informacją o wizycie nieznanego mu człowieka. Mimo podeszłego wieku pamięć nadal miał świetną i niemożliwe było, aby zapomniał o udzieleniu komukolwiek audiencji w prywatnej komnacie, ale nie to jeżyło Dendrihtenowi włosy na głowie. Oto na kilka kroków przed nim stał obcy jegomość, którego jednak nie mógł zobaczyć, a który wpatrywał się w niego. Dziwne i przerażające było to spotkanie. Pewne było, że przed nim stoi, że może go złapać za płaszcz, którego nie widzi. Król wiedział, że patrzy w jego twarz i oczy, ale ich również nie dostrzegał. Jednocześnie widział tego człowieka, lecz nie potrafił powiedzieć, jak wygląda.

Spokojny, bajkowy nastrój odszedł, a zastąpiły go strach, przerażenie i obłęd.

– Kim jesteś? I jak tutaj wszedłeś?! Nie przypominam sobie, abym był umówiony z kimś, tym bardziej w moim pokoju! Straże! Straże!

Dendrihtenowi odpowiedziała głucha cisza. Wtedy uświadomił sobie, że w zamku, w którym roi się od urzędników, sług i strażników, nie ma nikogo. Był sam, dopóki nie zjawił się nieznajomy, który z każdą kolejną chwilą wywoływał w nim większy strach.

– Nie męczcie głosu, królu, bo na nic wasze wołania. Wybaczcie mi to najście w waszym najbardziej prywatnym miejscu, ale wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych działań.

– Kim jesteście?!

– Może wytworem waszego umysłu, wszakże jesteśmy w waszym śnie. A może przybywam do was w prawdziwym świecie jako najprawdziwsza osoba, z najprawdziwszymi radami i ostrzeżeniami? Odpowiedzcie sobie sami, bo niewarte mego czasu są tłumaczenia.

– Tyś… tyś jest czart! To jakieś czarne, diabelskie sztuczki! Zjawiacie się tutaj znikąd, w momencie gdy zamek mój tajemniczo wyludniał, a ja was widzę, słyszę, wiem, że stoicie przede mną, wiem, żeście mężczyzną, ale nie potrafię powiedzieć, jak wyglądacie! Bogowie są ze mną, diable, i ochronią przed wami!

Zagadkowy gość skwitował słowa Dendrihtena nonszalancką miną. Może i chętnie opowiedziałby władcy, czego teraz doświadcza, ale nie warto było tracić na to czasu. Spokojnie wszedł do środka komnaty, usiadł w miękkim zielonym fotelu i przeszedł do tematu, który go sprowadzał:

– Nie będę marnował ni chwili na wasze podejrzenia, wierzenia i inne bzdety! Jestem tu, aby pomóc tobie i całemu Nerlend! Wpatrujecie się teraz w te majestatyczne obrazy, ale czy taka jest prawda? Dendrihtenie, sam przed chwilą, stojąc w czerwonym blasku zachodzącego słońca, rozpaczałeś nad losem kraju!

Król usiadł niepewnie naprzeciwko nieznajomego. W jego głowie toczyła się walka między myślami. Obraz skąpanych w złocie miasta i zamku przecierał się z ponurą wizją wywołującą smutek i rozpacz. Skąd te upiorne myśli? Czy w tym majestatycznym, przepełnionym szczęściem pałacu jest miejsce dla najdrobniejszego, niewinnego zła? I niejeden mędrzec odrzuciłby te głupie rozważania, oddając się chwili. Dendrihten był kimś więcej niż mądrym władcą. Przenikliwym wzrokiem przyjrzał się ścianom, meblom i sylwetce, którą widział i której jednocześnie nie dostrzegał, co nadal było szalone i niedorzeczne.

– Jesteśmy w moim śnie – przemówił, latając dalej wzrokiem po pokoju. – Tak, miewam go często. Widzę w nim niespełnione marzenia nie tylko moje, ale i moich przodków. Spokój, szczęście i piękne, ciepłe promienie dobrej przyszłości. I zawsze czuję rzeczywisty odór bólu i rozpaczy. Ty, nieznajomy, jesteś tu pierwszy raz i tego jestem pewien. Tak samo pewien jestem, że nie jesteś zwykłym wytworem wyobraźni.

– Czy można być czegokolwiek pewnym we śnie? Jeszcze przed momentem byłeś przekonany, że otaczający cię świat jest realny. Pojęcie pewności w snach jest absurdem.

– Ta sama pewność mówi nam, że we śnie nie jesteśmy, gdy co rano się budzimy. Absurdem zaś jest wtedy walczyć z tą pewnością.

Mężczyzna pokiwał głową, a jego mina mówiła wyraźnie, że chętnie zająłby się problemem snu, absurdu i pewności. I ze szczerą niechęcią musiał odmówić tej pokusie.

– Nie czas na takie rozmowy, choć temat iście ciekawy. Jak mówiłem, przybyłem, aby wspomóc cię radą i przestrogą.

– Słucham zatem. Co też, niewidoczny mym myślom panie, masz mi do przekazania?

– Ujawnij sekrety Niepełnych!

Dendrihten szeroko się uśmiechnął i poprawił siwe włosy. Czuł żal i smutek, bo natychmiast rozwiały się wszystkie jego wątpliwości.

– Szkoda, że jesteś tylko snem, bo liczyłem na wspaniałe doznanie w realnym życiu. Czemuż sam sobie rzucam takie słowa? Czy miałem ostatnio jakiś kontakt z przeszłością?

– Przeszłość tworzy teraźniejszość i kształtuje przyszłość. Skrywany przez ciebie i twoich przodków sekret od lat niszczy kraj i jeżeli tak pozostanie, Nerlend upadnie, nie zostawiając po sobie nic, a konsekwencje tego straszne będą nie tylko dla was, ale i tych, którzy o tym jeszcze nie wiedzą.

– Straszę sam siebie? Nigdy nie miałem tego w zwyczaju. – Uśmiechnął się i popatrzył w stronę złotych łun światła wpadających przez balkon.

– Nie ode mnie zależy, jak postąpisz, ale daję ci szansę. Uwolnij Nerlend od zapoczątkowanego lata temu piętna, które ciągnie was ku upadkowi. Nie zważaj na konsekwencje, których się bałeś i nadal się obawiasz. Miej odwagę, siłę i rozum, których nie mieli twoi poprzednicy. Uratuj swoje królestwo, uratuj świat. Sprowadź jego!

– Jak? Świat jest wielki, a ja mam odnaleźć w nim malutką osobę?

– Malutką? On jest wielki! Masz trochę racji, dlatego jestem tu, by ci dopomóc. Szukaj go wśród przyjaciół przed latami zapomnianych. Do miasta ze złota podążaj z nadzieją, a ziem niezdobytych nie obawiaj się głupio.

– Ten sen robi się coraz dziwniejszy.

Król zaśmiał się donośnie i zaczął szczypać dłoń, aby się obudzić.

– Dendrihtenie! – uniósł się nieznajomy. – Nie popełniaj głupich błędów swoich przodków! Sam wiesz, co się dzieje. Zmieniają się siły, zmieniają się układy.

– Daliśmy radę sto lat temu, damy i teraz.

– Sto lat temu Nerlend nie trawiły choroby, nędza i głód. Ty wiesz, że się nie spełniłeś, że zawiodłeś. Chciałeś naprawić błędy ojca, dziada i pradziada, ale wpadłeś w tę samą pułapkę co oni! Daję ci szansę, abyś to naprawił, zanim będzie za późno.

– Muszę przestać pić wino przed snem.

Nonszalancki ton króla zirytował tajemniczego gościa, który wyraźnie nie lubił, gdy odnoszono się do niego z brakiem szacunku i powagi, zwłaszcza gdy mówił o rzeczach ważnych. Nie miał więc oporów przed ukaraniem niedoceniającego jego słów rozmówcy, a przy tym z rzuceniem w jego kierunku ostatniej liny na pomoc.

– Chcesz zobaczyć, co czeka Nerlend?

Skąpany w złocistych barwach pokój zapadł w ciemności. Powiało lodowatym i przeszywającym chłodem, który niósł za sobą obrzydliwy odór zgnilizny i ludzkiej krwi. Dendrihten niepewnie stanął na balkonie zrujnowanego zamku. Promieniujące szczęściem miasto stało w gruzach i płomieniach. Słyszał wołających o pomoc mieszkańców, którzy konali w męczarniach. Widział zalane w czerwonej krwi ulice, a przed zrównanymi z ziemią murami stosy ludzkich ciał, między którymi ucztowały wielkie szare bestie. Wyżerały wnętrzności zmarłych, ale i tych, którzy jeszcze dychali, tak że ostatnie ich chwile dokonywały się z wyprutymi wnętrznościami. Starzy i dzieci, mężczyźni i kobiety – każdy skończył jako karma dla bezlitosnych potworów.

– Dość! – Król cofnął się do środka, zamykając oczy. Dopiero gdy ustały wszystkie krzyki, nieśmiało uchylił powieki.

Straszne obrazy zniknęły. Nie było już niczego prócz ich dwóch i wszechobecnej białej pustki.

– Możesz temu zapobiec, bo nadzieją dla Nerlend jest tylko wasze odejście. Twoja wola, jak postąpisz. Pan umarłych czeka na kolejnego Niepełnego – powiedziała ponurym głosem tajemnicza postać. Nagle biała pustka pod nogami Dendrihtena zamieniła się w bezbrzeżną nicość, w którą król zaczął spadać. – Skończysz na dnie klepsydry czasu i nawet kres tego świata nie przerwie twoich udręk, które nie spłacą twoich ani twych przodków, ani potomków grzechów, którymi zniszczycie dobro.

Król z impetem uderzył o dno ogromnej szklanej klepsydry, której przyglądała się jeszcze większa maszkara. Przerażający szkielet odziany w poszarpane czarne szaty swoimi pustymi oczami przyglądał się władcy z szyderczym uśmiechem na strasznej twarzy. Krótkie spojrzenie na tę kreaturę zatrzymywało bicie serca. Strach był tak silny, że paraliżował nogi – ale cóż po nich? – nawet jeśliby odnaleźć w sobie siłę do ucieczki, uwięzionym się było w szklanym więzieniu. Król czuł się jak malusieńka mrówka zamknięta pod kielichem. Rozglądał się i biegał w poszukiwaniu wyjścia, bił w szklane ściany, ale na próżno. Z góry zaczął spadać dziwny, drobny i czarny jak smoła piach, ale od smoły gorętszy był o stokroć. Z niewyobrażalnym bólem rozpuszczał ciało nieszczęśnika, a parzący smród to samo czynił z wnętrznościami, jakby jego opary rozrywały wszystko w środku. Dendrihten krzyczał przeraźliwie, płakał i błagał o litość.

– A męki twoje ustąpią dopiero, gdy przeminie to, co trwać nigdy nie przestanie – dokończył głos tajemniczego mężczyzny, którego nigdzie nie było.

Dendrihten się poderwał. Rozbieganym wzrokiem rozglądał się dookoła po ciemnym pomieszczeniu, które oświetlała blada łuna dogasającego żaru w kominku. Mokry od potu i z sercem, które jakby chciało się wyrwać z piersi, siedział na swoim łożu. Próbował uspokoić oddech po dziwnym, strasznym koszmarze. Boleśnie zaciskał zęby, a całe ciało drgało ze strachu. Kilka niepewnych oddechów pozwoliło mu się nieco uspokoić.Rozdział 1

Zjazd w Ordis

Ordis było jednym z największych miast w Nerlend. Położone w samym centrum państwa, nad brzegiem wielkiej rzeki Maada, z ogromnym pałacem w centrum i słynnym rynkiem, gdzie dwa razy do roku odbywały się wspaniałe jarmarki królewskie, na które przybywali kupcy z całego kontynentu, a i widok dalekich wyspiarzy z Erenfirsu od kilku lat nikogo już nie dziwił. Handlom – a spotkać wtedy na targach można było wszystko, co człowiek stworzył i wyhodował – towarzyszyły liczne zabawy, śpiewy, tańce i turnieje, w których tłumy ochotników prezentowały swoje umiejętności atletyczne, strzeleckie, jeździeckie i szermiercze. Zwyciężenie czy dobre zaprezentowanie się podczas tych zawodów owocowało niemałymi nagrodami, sławą i powodzeniem u niewiast, dla których to śmiałkowie dumnie stawali w szranki z innymi, aby udowodnić swą miłość. Właśnie z powodu tych walk adoratorów turnieje w Ordis przekształciły się w wielkie wydarzenie, a ich znaczenie było równe innym, o wiele bardziej bogatym w historię zawodom. Wspaniałe jarmarki – zwane hertestami od imienia jednego z wielkich bogów, opiekuna jarmarku – stały się nieodłącznym elementem miasta, które zawdzięczało im rozkwit.

Wczesną wiosną nie czas był jeszcze, aby myśleć o jarmarkach i zmaganiach atletów, a mimo to w mieście od kilku dni panował gwar i popłoch. Król Dendrihten zwołał nadzwyczajny zjazd elit królestwa właśnie w Ordis. Kasztelan od razu nakazał sprzątać ulice, myć ściany, kolumny, bruk, a nawet i mury, choć ich kolosalny rozmiar nie został przyćmiony przez zalegające na nich pajęczyny i kurz. Straże dzień i noc pilnowały porządku, przepędzając nędzarzy z głównych ulic, aby nie rzucali się w oczy dostojnym panom. Doniosłość wydarzenia udzieliła się i mieszczanom, którzy z własnej woli zabrali się za gruntowne porządki i ozdabianie domostw. Dzieci w tym czasie, zamiast uczyć się pisma i czytania, wpajały, jak mają krzyczeć i witać władcę i przybyłych szlachciców, którzy nie skąpią monetami za wspaniałe przyjęcie swoich osób.

I do tego pięknego, lśniącego czystością miasta przybyli na kilka dni przed uroczystym rozpoczęciem narad pierwsi dostojnicy ze swoimi równie dostojnymi orszakami. Bogaci, z niezliczonymi połaciami ziemi w rękach. Pochodzili ze wspaniałych rodów, których tradycje, według nich, sięgały nawet początków Nerlend, choć większość nie mogła okazać na to innego dowodu niż dumna szlachecka prawda przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Zgodnie ze zwyczajem przybywali oni przed władcą, który mógłby przyćmić ich swoją osobą. Mogli również, jako opozycja wobec monarchy, uzgodnić wspólne działania, przygotować postulaty czy podjąć wszelakie inne działania w celu sprawności obrad. Przede wszystkim dostojni panowie poświęcali ten czas na huczne zabawy. We krwi mieli słabość do dobrego wina, piwa i jadła. Posiadłości, które dzierżyli albo najmowali na czas pobytu w mieście, nie zasypiały. Wesoła muzyka grała głośno, a pijani bogacze krzyczeli i tańcowali z urokliwymi dziewczętami. Niekoniecznie były to żony czy córki, bo rzadko który szlachcic zabierał ze sobą rodzinę, by ta nie przeszkadzała mu w dyskusjach nad losami ojczyzny. Koniec swawoli wyznaczał dzień przybycia monarchy.

Nim jednak wszystkim ukazał się orszak królewski, na dzień przed rozpoczęciem obrad do miasta zawitał młody pułkownik Emirth ze swoim kilkuosobowym odziałem. Nie mógł poszczycić się znakomitym rodem oraz okazać wielkiego majątku. Był prostym żołnierzem, który zyskał w oczach władcy swoją sumienną pracą, która szybko zaprowadziła go bardzo wysoko. Od kilku lat był kapitanem straży króla i zawsze osobiście nadzorował bezpieczeństwo monarchy. Po szczegółowym zapoznaniu się z raportami dotyczącymi dokładnych opisów każdego przybyłego i jego świty oraz sprawdzeniu wszystkich komnat i służbistów pracujących w pałacu ze spokojem mógł posłać gońca z pozytywną opinią.

W czasie oczekiwania na pojawienie się Dendrihtena pod bramami miasta Emirth mógł się nacieszyć chwilą wolnego oraz ciepłą pogodą, do której było mu tęskno w czasie mroźnej zimy. Udał się na zwiedzanie miasta, o którym tylko czytał i słuchał historii.

Słońce już chyliło się coraz niżej i zalewało miasto zachodzącymi promieniami. Szedł brukową ulicą między rzędami wysokich kolorowych budynków. Wszystkie tej samej wielkości, jeden przy drugim, ze szpiczastymi dachami krytymi rudą dachówką. Dokoła panowała wrzawa. Tłum ludzi maszerował w jedną i drugą stronę. Panie przyglądały się pięknym ozdobom i tkaninom, które żywo polecali kupcy. Panowie w tym czasie dyskutowali o nadchodzącym zjeździe czy innych gorących sprawach polityki, w których to, w swoim mniemaniu, byli świetnie poinformowani, a przynajmniej na takiego wypadało wyglądać jako przykładny mieszczanin. A niezainteresowane sprawami wielkiego świata dzieci wesoło i beztrosko ganiały się od jednego budynku do drugiego, przeciskając się między nogami dorosłych. Inne, woląc pozostać z boku, bawiły się z psami i kotami, które równie wesoło brały udział w dziecięcych pomysłach.

Emirth szedł, nie zwracając na to uwagi, jakby nikogo i niczego nie było poza nim i ulicą. Nie interesowały go towary kupców, nawet te rzadkie z dalekiego świata. Podziwiał piękno miasta, które mimo upływu setek lat swoim majestatem nadal zapierało dech w piersiach. Z ulicy wchodziło się na wielki kwadratowy rynek. Pierwszym, co rzucało się w oczy, była ceglana świątynia o dwóch wysokich wieżach, na szczytach których wisiały ogromne dzwony, których bicie roznosiło się po mieście i jeszcze daleko za jego murami. Biły tylko dwa razy w ciągu dnia – w południe i na koniec wieczornych modlitw. Wyjątkiem były wesołe nowiny, jak wygrana wojna czy wybór nowego władcy, oraz mniej przyjemne brzmienie w razie niebezpieczeństwa. Gdy wróg zbliżał się do bram, dzwony biły jakby bez ładu, cały czas, póki najeźdźca nie został odparty lub broniący się nie polegli.

Naprzeciw wejścia do świątyni dziesiątkami małych strumieni tryskała wielka, również kwadratowa, fontanna. W jej centrum stała piękna figura królowej Felestry, założycielki i patronki miasta. Jej wizerunek widniał też na posągu ulokowanym nieco dalej, naprzeciw wejścia do gmachu starego ratusza, choć na nim piękna królowa była postacią poboczną. Najważniejszy był wspaniały Ortisentir, pan światła i cienia, wszystkiego, co żywe, oraz bóg nad wszystkie inne bóstwa, których w Nerlend niemało. Jemu królowa Felestra wręczała klucze na znak oddania miasta we władanie.

Co się zaś tyczy starego ratusza, to gdy wybudowano nad rzeką pałac, nie był już potrzebny. Szkoda było wyburzać piękny budynek, więc po drobnych renowacjach i zmianach przekształcono go w dom targowy z całym zachowaniem jego pierwotnego wyglądu, co czyni go nader wyjątkowym w porównaniu do innych tego typu miejsc.

Zamek stał na uboczu. Górował nad miastem na wysokiej skarpie. Masywne mury, wysokie wieże ze zdobionymi dachami i pałac, który – w odróżnieniu od ceglanych murów i wież – był wykonany ze śnieżnobiałego kamienia. Z daleka zapierał wdech w piersiach, a gdy się pod nim stanęło, obejmowała trwoga i respekt wobec jego potęgi. Duma i klejnot miasta. Po przetrwaniu najcięższych trudów, ilekroć poważnie uszkadzany, tylekroć odbudowywany. Temu nadano mu przydomek Nieśmiertelnego Pałacu.

Emirth okrążył mury i udał się nad rzekę. Słońce już zaszło i jego miejsce zajął księżyc, którego blask migotał w spokojnie płynącej rzece. Co jakiś czas z nurtem leniwie snuła się barka z piachem i spuszczone kłody, na które czekają na drugim końcu kraju. Prości żeglarze dobijali do brzegu, cumowali łodzie i zabierali dorobek z dnia. Jedni przyzwoity, inni ubogi, a niektórzy wracali z niczym.

Nazajutrz, wczesnym rankiem do miasta przybył – w pełni majestatu – wyczekiwany król Dendrihten. Ludzie tłumnie okupywali główną ulicę od bramy do rynku. Na głównym placu wszyscy handlowcy i ich towary musiały ustąpić miejsca władcy, który, wychyliwszy się na chwilę ze swojej karocy, posyłał szerokie uśmiechy i dziękował za ciepłe powitanie. Gdy udał się w kierunku zamku, jadący na końcu jego świty rycerze rzucali z worków złotymi monetami, o które ludzie gotowi byli się zabić dla uciechy możnowładców.

Przed pałacem czekali już przybyli wcześniej możni. Na czele powitalnej grupy stali najzamożniejsi i najtrzeźwiejsi, po których nie było widać i, co ważniejsze, nie było czuć skutków ostatnich burzliwych dyskusji nad losem państwa. Z szerokimi i pięknymi uśmiechami oraz najmilszymi pozdrowieniami przekroczyli więc mury zamku. Po południu, po posileniu się sytym obiadem, wszyscy zebrali się w Wielkiej Sali, w której rozpoczęły się narady.

Wysokie ławy, które ledwo mieściły ponad trzystu ludzi, ustawiono w okrąg. W nich zasiadała szlachta oraz wysokiej rangi wojskowi, choć od przeszło stu lat stanowiska te otrzymywali lub kupowali wyłącznie szlachcice o odpowiednim urodzeniu i majątku. Dendrihten zajmował specjalne miejsce pośrodku sali, aby każdy dobrze go widział i słyszał. Przy pięknym drewnianym tronie stało czterech strażników, którzy mieli przez czas obrad chronić króla, bo nieraz już bywało w historii, że rozjuszeni możni wszczynali burdy, a nawet i gotowi byli targnąć się na życie władcy, który twardo stawał przeciwko ich postulatom.

Niepisaną tradycją było, że środek ław zajmowali najbardziej wygadani, nieoficjalni liderzy cieszący się posłuchem i poparciem wśród innych. Rzecz jasna, byli to najbogatsi z najbogatszych i zarazem najbardziej wpływowi arystokraci, którzy na równi z królewskimi, a i często wyżej stawiali swoje racje. W bocznych sektorach zasiadywała reszta, która rzadko ośmielała się zabrać głos i wtrącić do dyskusji. W tym gronie znajdował się Emirth. Przybył jako jeden z pierwszych, aby uniknąć niezręcznego szukania miejsca i przeciskania się między innymi, którzy przeszywali go wzrokiem pełnym jadu za czelność zakłócania ich spokoju. Z każdym otwarciem się masywnych drzwi starszy, ale ze wciąż czarną i bujną czupryną, służbista odziany w kolorowy kontusz głośno i uroczyście donosił o przybyciu kolejnego członka rady. Jak tradycja nakazywała, każdy klękał przed obliczem władcy, który odpowiadał delikatnym ugięciem głowy, co zezwalało przybyłemu powstać i zająć miejsce. Po zapełnieniu ławy przez trzystu dziewięciu możnych następowało uroczyste otwarcie zjazdu.

Na środek wystąpił tęgi łysol z gęstym czarnym wąsem pod krzywym nosem – Velor, doradca Dendrihtena. Zgodnie z tradycją odczytał spisaną przed wiekami uroczystą formułę:

– Mężowie Nerlend! Przybyliście na rozkaz ojca mego i waszego oraz całego królestwa! Najznakomitsi panowie, w których rękach i słowach leży los królestwa naszego, na bogów sprawiedliwości i pana nad wszystkich panów, Ortisentira, zobowiązuję was tajemnic tu zasłyszanych do śmierci dochować, radzić i głosować uczciwie ku chwale domu naszego, i gardzić nieludzkim zachowaniem, kłamstwem i obłudą! Wspaniali mężowie i królu! Nadanymi mi prawami i przywilejami otwieram narady, trzecie tego roku, pierwsze tej wiosny!

Velor zniknął i zrazu poderwały się ławy.

– Raptem z końcem zimy my obradowali, a już nas wzywasz w pośpiechu, królu – przemówił jeden. – Cóż tak wielkiego się przydarzyć musiało?

– Jeśli znów o biedzie i pladze mówić mamy, szkoda mego czasu! – Poderwał się kolejny.

– Jęczycie jak zwykle, Jardvenie, ale już my oswojeni z waszym głupim płaczem.

– Ważcie na słowa, mości panie, bo nie ręczę za siebie, gdy dobre imię moje czy rodu obrażacie!

– Uspokójcie się, panowie! Mości Jardvenie i mości Kirthenie, swoje zatargi gdzie indziej rozwiązujcie, bo nie pora i miejsce.

Po sali przeszły ciche pomruki chwalące rozjemcę.

– Mówcie, Dendrihtenie – kontynuował rosły szlachcic o długim zawijanym wąsie – czemuż nas sprowadzacie?

Dendrihten rozejrzał się po ławach. Wszyscy skupili wzrok na jego osobie. Nieraz już przemawiał przed nimi i nieraz wygłaszał smutne czy tragiczne wieści, ale nigdy nie czuł takiego strachu i niepewności jak teraz. Serce biło mocno w piersi, a język zamienił się w kamień, który zabraniał wypowiedzenia czegokolwiek. Od kilku dni układał wszystko w myślach, każde słowo. Jeszcze przed chwilą, gdy Velor otwierał narady, był pewien, że nic nie przeszkodzi mu wyjawić sekretów, które jego przodkowie tak skrupulatnie chronili. Niespodziewanie, znikąd złapały go podłe rozterki, bo czy dobrze czyni? Czy jest gotów splamić i wystawić swój ród na bezlitosne potępienie?

– Dostojni panowie – zaczął niepewnym, drżącym głosem, który wydawał się, że za chwilę przejdzie w rozpaczliwy płacz. – Wiemy, jak jest. Głód, choroby i nędza od przeszło stu lat jak po swoim po naszej ziemi chadzają. Ludzi jak jabłka w sadzie zbierają, a ci, nie dziwota, w żal i rozpacz wpadają. Zrozpaczeni nie ufają już władzy, a i od bogów odchodzą. Czy wolno nam się burzyć, skorośmy sami za to winni? Nieudolne wasze działania, ale nie mnie was sądzić, bo i moje rządy, takie jak mych poprzedników, słabe, nędzne i beznadziejne. Nerlend od środka zżera choroba, na którą nie mamy i nie umiemy znaleźć leku. Świat przygląda się naszemu rozkładowi i bogowie jedyni wiedzą, co przyszłość przyniesie.

– Znów się powtarzacie, panie! – przerwał ktoś ze środkowych ław. – Toż to trzecie zebranie, gdy te same słowa z waszych ust wychodzą.

– Bo prawda o pomstę woła! – uniósł się Dendrihten. Głos władcy zmienił się nagle i nie rozpaczliwy, a potężny i doniosły ton odbijał się od białych ścian i rozbrzmiewał w uszach zebranych. Jakaś siła wstąpiła w starca w koronie i przegnała strachy. – Nerlend ku upadkowi dąży. I nasza w tym wina, ale bezsilni jesteśmy, gdy z gniewem boskim wojować mamy. Mości panowie, nie czas obradować, a działać, póki możemy. Trwoga mnie ogarnia, ale czas zakończyć przeklęte czasy. A początkiem ich był koniec Wielkiej Wojny, która spustoszyła wielkie kraje, a Nerlend zrzuciła z piedestału chwały. Pozbawiono nas prawowitych władców, których krwią zbrukano święte kaplice. Ciężkie czasy nastały i moi przodkowie jako najwyżej urodzeni przejąć władzę namiestników musieli, i ja, czwarty z dynastii królów Niepełnych, jak wół w polu ciągnę gniew i karę bożą za grzechy i pychę mej rodziny.

Wszyscy uważnie słuchali słów Dendrihtena, który, choć doniośle, to zdawał się bredzić bez sensu. Król wiedział, że taka będzie reakcja i nie dziwiła go cisza oraz wręcz tępe wyrazy twarzy. Temu, na to przygotowany, z niezwykłą wewnętrzną siłą i pewnością był gotów mówić dalej, a czas nadszedł na najcięższą część przemówienia, której nie tylko on, ale i jego przodkowie jak ostrza zbója się obawiali.

– Kłamstwem jest, że całą królewską rodzinę brutalnie zamordowano, hańbiąc jej szczątki. Książę Arnen, brat króla Barartha, uciekł z obleganego miasta wraz ze swą brzemienną żoną. Potem jak złoczyńcy byli ścigani przez mego dziada, który zaślepiony żądzą władzy był gotów zabić ostatniego prawowitego pana. Bogowie chcieli, aby mu nigdy się to nie udało, lecz niestety skutecznie przegnał księcia, o którym słuch zaginął. Przez lata się go obawiano, ale kolejne pokolenia dorastały i nigdy, choćby najdrobniejsza, wieść czy plotka o prawowitym królu się nie zrodziła. Spokojni o swoje Niepełni głęboko zakopali tę ohydną tajemnicę, o której do tej pory nikt nie wiedział prócz przeklętego po stokroć rodu Niepełnych.

Cisza nadal wybrzmiewała. Wszyscy wpatrywali się w Dendrihtena, który ze spokojem czekał na jakieś reakcje, choćby najdrobniejszy ruch. I sam zdziwiony był, że tak błogi spokój ogarnął jego głowę. Oto wyrzucił z siebie i z rodu plugastwa i ohydztwa, jakich bogowie nie przebaczają. Oto ściągnął na siebie, przodków i potomków niechybne potępienie, ale nic nie mogło przyćmić spokoju i lekkości, które zastąpiły ciężar przyczepiony do serca każdego Niepełnego. Teraz tylko czekał, aż poderwą się ławy i rozpęta się błogie piekło. Wszyscy jak posągi zastygli w ciemnych ławach. Nawet strażnicy przy boku króla nie ważyli się drgnąć. I tak trwała ta cisza już niezręcznie długo, aż w końcu przemówił Jardven:

– Głupstwa pleciecie! Pijaniście? Czy może jak dziada waszego szaleństwo objęło?

– Być może, bo czy głupiec wie, że jest głupcem? Niestety ja wiem, że rozumu mi nie odjęło. A co mówię, to prawda. Straszna i niedorzeczna, ale prawda.

– Ściągnęliście na nas przekleństwo! – Poderwał się Morenter, którego słowa były pierwszym gromem. – Twój ród hańbą nie tylko siebie okrył, ale i całe królestwo, które płacić musi za przegnanie władców, których bogowie wieki temu nam wybrali, aby krajem jak długi i szeroki rządzili. Wyście nie króle, a podłe czarcie pomioty!

Ławy rozbrzmiały. W stronę Dendrihtena leciały najgorsze wyzwiska i przekleństwa. Wyzywano i gardzono zmarłymi Niepełnymi, którym wyliczano wszystkie nieszczęścia, które na kraj spadły. Ktoś krzyknął o potępieniu zdrajców i wnet podjęli to inni. Ciche obrady wnet się w chaos przemieniły, którego Ordis nie widziało nawet w czasie największych jarmarków, lecz tu zaznaczyć trzeba, że w ostatnich latach powszechną normą narad były takie widowiska. Dendrihten kiwnął w stronę Velora, który czyhał skryty z boku. Wystąpił na środek i nawoływał o spokój, ale czym był jeden głos przeciw setkom? Kilku możnych, którzy w zamieszaniu zwrócili uwagę na łysola, rzuciło w jego kierunku czapkami, co uznać trzeba za niebywałe szczęście i rozwagę awanturników, bo śmiało mogli sięgnąć po sztylety czy miecze dumnie noszone przy pasie. Odpowiedź była wymowna i nie godziło się, aby przerywać szlacheckie burdy. Pozostało czekać, aż krzyki wymęczą gardła.

Gdy wreszcie zapadła cisza, a rozjuszeni ławnicy nieco ostygli, Dendrihten znów zaczął:

– Jestem gotów na wszystkie kary, i te za życia, i te po śmierci. Niechaj moi przodkowie potępieni zostaną, bo szczerzę wyznaję: mnie czyn ten od lat dziecięcych brzydzi i nieraz się wahałem, aby z tym skończyć, ale strach to przebrzydły towarzysz, który odbiera rozum, a język zaklina. Dziś czas pokonać słabości, przezwyciężyć wstyd i hańbę! Nerlend przeklęte przez wielkich bogów, ale niechaj powróci czysta krew na królewski tron, a podniesie się z kolan upadłe mocarstwo, odgoni niebezpieczeństwo, a ludzie zapomną, czym są bóle i nędza.

Ławy nieśmiało rozbrzmiały wesołym krzykiem, ale wtedy donośnym głosem wybił się Serentir, uderzając masywną pięścią o ławę.

– Nie zamydlaj oczu, Dendrihtenie! Odwrócić chcecie zniewagę, jakiej przed stu laty dokonano. I teraz jeszcze żądasz, abyśmy dalej podwładni i wierni pozostali? To nie słowa mądrego władcy, a głupca, który stracił ostatnie trzeźwe myśli.

– Czego pragniesz?! – dodał Jardven. – Ekspedycji, aby szukać nieznanej osoby?! Może na nowym dworze błaznem zostaniesz?

– Mówisz do króla, mości panie! – Poderwał się siedzący obok Jardvena szlachcic.

– Ni on król, tak jak jego ojciec i dziadowie nie byli! Zdrajcy! Zguba Nerlend! Tak zwać trzeba przeklętych Niepełnych. A żądania jego nie na miejscu! Najpierw do hańby się przyznać, a teraz wsparcia żądać?

– Potom wam sekret wyznał, abyśmy działali! Czas zakończyć nieprawe rządy. Działajmy szybko, póki jeszcze czas, póki Parlenczycy granic nie przeszli.

– Bredzisz, szaleńcze! – odparł Kirthen. – Chcesz sprowadzić kogoś, kogo nie ma?

– Przecie książę syna oczekiwał. Królewska krew gdzieś dalej płynie.

– Ruszaj w świat i szukaj! – Dalej arogancko odpowiadał Jardven.

I znów, z nową siłą i energią, rozbrzmiały ławy. Część wyśmiewała Dendrihtena i jego plany. Nawoływali do odstąpienia od króla, który w ich oczach nie był już władcą. Wołali o jak najszybsze potępienie i ukaranie rodu Niepełnych, ale przeciw nim równie żywo opowiadała się reszta, która za gorsze widziała pozbawienie królestwa władzy, nawet tej niegodnej korony.

I tak ciągnęły się obrady, i końca ich nie było widać. Ławy dyskutowały, Dendrihtena nie dopuszczano do głosu, a niemała grupa nie powstrzymywała się przed obraźliwymi docinkami w jego kierunku. Zrezygnowany władca siedział ze wspartą na ręku głową i rozmyślał, czy aby na pewno dobrze uczynił. Oto zmierzch rodu, który przeszło sto lat rządził Nerlend, a i wcześniej niemałymi czynami wsławił się w historie królestwa. Czym są setki najwspanialszych czynów przeciw jednej skazie, która swą ohydą resztę zamazuje. Ludzie zapomną o męstwie i honorze, o których legendy krążyły, a bardowie pieśni układali. Wspaniałe imiona, choćby i sprzed setek lat, wyśmiane i potępione zostaną za głupotę następnych pokoleń, bo historia nie odróżni dobrych od złych, a wszystkich ciemną barwą przekreśli i skarze na wyklęcie. Czym więcej Dendrihten o tym myślał, tym więcej nabierał pewności, a ta przepędzała strach. Nie popełnił błędu, a wspaniały czyn. Uwolnił ród od uciążliwego kłamstwa, które i nad królestwem wisiało. Niech ludzie i na śmierć go skażą, a szczątki psom rozrzucą – nie bał się tego, ale czy na tym to wszystko miało się skończyć? Przecież nie taki cel, nie takie miały być następne kroki.

– Możni panowie! – przemówił donośnym głosem, w którym nadal czuć było siłę. Wnet nastała cisza. – Kłócić się łatwo, w tym od lat słyniemy. Nie potom was wzywał, byście jak psy do gardeł skakali i swoich prawd dochodzili! Nie zamierzam się bronić i przeciwdziałać; czyńcie, co za słuszne uznacie. Ja nie król, jak moi przodkowie, bo nigdy my na koronę nie zasłużyli. I wymagać od was posłuszeństwa nie mogę. Zwracam się do was jako swój do swego, nie jako ojciec, a brat do brata! Nie dajmy się ponieść przeklętym waśniom, sporom i interesom, a jeden z drugim wspólnie działajmy, jeden z drugim wspólnie o swoje walczmy! Spalcie mnie, a wraz ze mną szczątki mych przodków, rozrzućcie świniom na posłanie, i to choćby zaraz! Na bogów zaklinam was! Wpierw ustalmy, co robimy, bo to sprawa najważniejsza, by zdobytą prawdę dobrze wykorzystać! Niechaj głupio brzmi, ale pójdę szukać prawowitego władcy, pójdę i nie wrócę, póki go nie znajdę! Bądźcie ze mną lub przeciwko, to nie nowość, ale błagam was, działajcie! Ku chwale królestwa, do którego może nie mam prawa, ale dla którego szczerego szczęścia i pomyślności pragnę.

Setki twarzy wpatrywało się z podziwem w Dendrihtena. I niejednemu wciąż cisnęły się obraźliwe słowa, lecz nie mieli odwagi, by głośno je wykrzyczeć. W końcu ławy rozbrzmiały wesołymi okrzykami.

– Na kłótnie jeszcze nieraz nam przyjdzie pora, ale chwalebna okazja już się łatwo nie przydarzy! – krzyczał rosły łysol z długim zakręcanym wąsem.

– Ty pamiętasz, mości Rathanie, spór o ziemie naszych dziadów? – odpowiedział siedzący niedaleko Ertho. – To głupota o marne piachy, gdy nam trzeba o królestwo wspólnie walczyć!

Uniosła się wesoła wrzawa.

– Trzeba posłać wieści, niechaj zaraz ruszą pierwsi lepsi i wołają, że król żyje!

– To ino droga na zgubę!

– Tysiące podszywanych przybędzie i nie mniej od miłosiernych sąsiadów wysłanych się zjawi.

– Trzeba działać po cichu…

– Mości pany! – Poderwał się Jardven. – Już was złapał w podłe szpony! Już zapominacie, kto jest naszym wrogiem? Już nie pamiętacie, kto gniew bogów na nas ściągnął? – Znów po ławach przeszły okrzyki poparcia dla dalszej kłótni i walki przeciw władcy. – My działajmy, bo nam Niepełny karze? Szukajmy po świecie, ale kogo? Kto mi powie, jak wygląda i czy w ogóle żyje?

– Grzechem będzie nie spróbować! – Wyrwał się Emirth.

Choć w ławach zasiadywał już od trzech lat, były to pierwsze słowa, które głośno wypowiedział. Nie wypadało nigdy mniej zamożnym i wpływowym głośno się odzywać, ale wtedy dał się ponieść emocjom, które przemówiły za niego i kazały wtrącić do dyskusji między największymi panami, którzy z pogardą przyglądali się młodemu pułkownikowi. Emirth poczuł się nieswojo, a cisza i wzrok, który na nim zawiesili wszyscy w sali, jakby go przygniatały. Nie chciał się poddać i usiąść na miejscu zawstydzony. Skoro ważył się zabrać głos, czemu miał nie mówić dalej? Czemu miał się bać ostrego spojrzenia dumnych bogaczy?

– Skoro jest nadzieja, czy wypada nam ją zaprzepaścić? – mówił ciszej i lekko drżącym głosem, ale starał się nie okazywać strachu. – I czym jest sto lat dla człowieka? Książę był młody, gdy zbiegł z kraju, i jednego potomka już oczekiwał. Mówimy raptem o pokoleniu nam jeszcze nie tak dawnym, które nasi ojcowie jeszcze pamiętać mogą, a i znam takich, co ode mnie młodsi, a pod jednym dachem ze swym prapradziadem żyją.

Ławy cicho i nieśmiało poparły Emirtha.

– Optymizm będzie zgubą. – Dalej protestował Jardven. – W głupie mrzonki uwierzycie i czas stracicie. Wszystko ku upadkowi doprowadzi!

Ławy znów wybuchły. Spierali się ze sobą zwolennicy dwóch opcji. Dendrihten próbował reagować, ale tym razem nie mógł się przebić ponad tłumy. Krzyki, wrzaski i częste wyzwiska zapanowały ponownie w ławach. Główny awanturnik, Jardven, w końcu nie wytrzymał i opuścił swoje miejsce. Wszyscy zwrócili uwagę na możnego, który, zarzucając czapkę na głowę, zawołał spod drzwi:

– Wy się, mości panowie, dojadajcie i walczcie o głupie sprawy! Ja nie zamierzam być głupcem i tracić czasu, gdy kraj w potrzebie. Kto ze mną chce mądrze działać, niech jak ja zakończy to zebranie. A ty, Dendrihtenie! – Rzucił groźne spojrzenie na władcę. – Nie myśl, że zapomnimy, nie myśl, że w zapomnienie podły czyn Niepełnych odeślemy! Kara nie tylko boska, ale i nasza cię dosięgnie!

Opuścił salę. W ślad za nim poszli kolejni ławnicy i została garstka. Zakończyć trzeba było obrady, bo nie można było nic ustalać bez choćby jednego ławnika, a co dopiero gdy niemal wszyscy opuścili salę.

Dendrihten ze spuszczoną głową wstał z tronu i zniknął za bocznym wejściem. Możni, którzy zostali, w ciszy narzekali na innych i na króla, który słowem nie rzucił i dopuścił do zerwania zjazdu. W chwilę sala opustoszała, wielu możnych szybko wyjechało z miasta, a ci, co zostali, między sobą obradowali, co czynić trzeba w świetle nowych faktów. Oczywiście dla lepszego myślenia najlepszym miejscem do rozmów były te z dobrym jadłem i piciem.

Emirth nie przyjął zaproszenia, by dołączyć do tej grupy. Przechadzał się znów po mieście wokół potężnych murów. Chciał działać, wykorzystać szansę odnalezienia i przywrócenia prawowitego władcy na tron ukochanego domu. Czemu nikt nie chciał mu pomóc? Czemu nikt nie chciał tego co on? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Mógł tylko z krzywą miną iść i przyglądać się kolejnym basztom. Wtedy znikąd pojawił się za nim Velor i wyszeptał:

– To wasz czas.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: