Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni Mohikanin - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni Mohikanin - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 577 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Czy­tel­nik, któ­ry weź­mie do ręki tą książ­kę, by szu­kać w niej barw­ne­go opi­su fan­ta­stycz­nych wy­da­rzeń, odło­ży ją roz­cza­ro­wa­ny. Jest ona bo­wiem tyl­ko tym, co za­po­wia­da kar­ta ty­tu­ło­wa: opo­wie­ścią. Czę­sto jed­nak mówi się w niej o rze­czach na ogół mało zna­nych, zwłasz­cza ko­bie­tom – czy­tel­nicz­kom o buj­niej­szej wy­obraź­ni od męż­czyzn. Może się zda­rzyć, że pa­nie ze­chcą czy­tać tę książ­kę, błęd­nie bio­rąc ją za ro­mans. Au­tor musi więc, zresz­tą we wła­snym in­te­re­sie, wy­tłu­ma­czyć pew­ne hi­sto­rycz­ne nie­ja­sno­ści. Gorz­kie do­świad­cze­nie skła­nia go do tego obo­wiąz­ku. Nie­raz bo­wiem prze­ko­nał się, że wy­star­czy od­dać dzie­ło pod bez­względ­ny sąd ogó­łu, a wszy­scy i każ­dy z osob­na, na­wet naj­więk­si igno­ran­ci, w ja­kiś in­tu­icyj­ny naj­wi­docz­niej spo­sób, wie­dzą wię­cej od sa­me­go au­to­ra. Trud­no jed­nak za­prze­czyć, że żad­ne­mu twór­cy nie wyj­dzie na do­bre, gdy czy­tel­nik (lub widz) swo­bod­nie pu­ści wo­dze swej fan­ta­zji. Dla­te­go na­le­ży sta­ran­nie wy­ja­śnić wszyst­ko, co moż­na. To spra­wi tyl­ko przy­jem­ność tym czy­tel­ni­kom, któ­rzy wolą się cie­szyć z ksią­żek, a nie z ich za­ku­pu. Po tym wstęp­nym wy­ja­śnie­niu, cze­mu na sa­mym pro­gu swe­go dzie­ła mu­siał po­wie­dzieć tyle nie­zro­zu­mia­łych słów, au­tor przy­stę­pu­je do rze­czy. Nie po­wie, bo i nie trze­ba mó­wić, ni­cze­go, o czym nie wie­dział­by ktoś jako tako obe­zna­ny z prze­szło­ścią In­dian.

Naj­więk­szą trud­no­ścią dla tego, kto chce po­znać hi­sto­rię In­dian, jest za­mie­sza­nie w na­zwach. Je­śli się jed­nak pa­mię­ta, że Ho­len­drzy, An­gli­cy i Fran­cu­zi jako ko­lo­ni­za­to­rzy Ame­ry­ki Pół­noc­nej wal­nie przy­czy­ni­li się do tego za­mie­sza­nia, że sami In­dia­nie nie tyl­ko mó­wią róż­ny­mi ję­zy­ka­mi, lecz uży­wa­ją róż­nych dia­lek­tów, któ­re chęt­nie wzbo­ga­ca­ją na swój spo­sób –

moż­na ża­ło­wać, że ta­kie trud­no­ści po­wsta­ły, lecz nie trze­ba się im dzi­wić. Je­śli więc książ­ka ta nie jest wol­na od in­nych wad, to jej nie­ja­sno­ści na­le­ży po­ło­żyć na karb przy­to­czo­nych przez nas fak­tów.

Eu­ro­pej­czy­cy stwier­dzi­li, że ol­brzy­mie prze­strze­nie mię­dzy Pe­nob­scot a Po­to­ma­kiem, Atlan­ty­kiem a Mis­si­si­pi na­le­ża­ły do ple­mion wy­wo­dzą­cych się z tego sa­me­go pnia. Te roz­le­głe gra­ni­ce mo­gły tu i ów­dzie roz­sze­rzyć się lub skur­czyć pod na­ci­skiem są­sied­nich ple­mion. W ogól­nym jed­nak za­ry­sie Atlan­tyk i wspo­mnia­ne rze­ki wy­zna­cza­ły ob­szar za­miesz­ka­ły przez na­ród po­wszech­nie zwa­ny Wa­pa­nach­ka­mi. On jed­nak wo­lał na­zy­wać się Len­ni Le­na­pa­mi, co ozna­cza „na­ród czy­stej krwi”. Au­tor nie czu­je się na si­łach, by wy­li­czyć wszyst­kie wspól­no­ty, ple­mio­na i szcze­py tego na­ro­du. Każ­de ple­mię mia­ło swą na­zwę, wo­dzów, te­re­ny ło­wiec­kie i czę­sto od­ręb­ny dia­lekt. Jak feu­dal­ne księ­stwa w Sta­rym Świe­cie, ple­mio­na wal­czy­ły ze sobą i ko­rzy­sta­ły z sze­ro­ko po­ję­tej nie­za­leż­no­ści. Lecz mimo wszyst­ko przy­zna­wa­ły się do wspól­ne­go po­cho­dze­nia, mó­wi­ły po­dob­nym ję­zy­kiem, mia­ły ta­kie same zwy­cza­je, wier­nie prze­ka­zy­wa­ne z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Jed­na ga­łąź tego licz­ne­go na­ro­du osia­dła nad pięk­ną rze­ką zna­ną pod na­zwą Le­na­pe­wi­hit­tuck i tu, za ogól­ną zgo­dą, po­wstał „Dłu­gi Doim” albo „Ogni­sko Wiel­kiej. Rady”.

Kra­jem, na któ­ry skła­da­ła się po­łu­dnio­wo-za­chod­nia część dzi­siej­szej No­wej An­glii, po­łać sta­nu New York na wschód od Hud­so­nu i szmat zie­mi nie­co da­lej na po­łu­dnie, wła­da­ło moż­ne ple­mię zwa­ne Ma­hi­can­ni albo po pro­stu – Mo­hi­ka­nie. An­gli­cy prze­krę­ci­li tę na­zwę na Mo­he­gan.

Ple­mię Mo­hi­ka­nów, któ­re też dzie­li­ło się na szcze­py, uwa­ża­ło się za star­sze od są­sia­dów – po­sia­da­czy „Dłu­gie­go Domu”. Choć ta pre­ten­sja była spor­na, chęt­nie przy­zna­wa­no im ty­tuł „naj­star­sze­go syna pra­oj­ców”. Mo­hi­ka­nie byli pierw­szym ple­mie­niem wy­zu­tym przez bia­łych z oj­czy­stej zie­mi. Ich reszt­ki we­ge­tu­ją jesz­cze roz­sia­ne wśród in­nych ple­mion i nic już im nie po­zo­sta­ło z daw­nej po­tę­gi i wiel­ko­ści prócz smęt­nych wspo­mnień.

Ple­mię, któ­re strze­gło świę­te­go ob­rę­bu „Dłu­gie­go Domu”, przez wie­le lat no­si­ło za­szczyt­ną na­zwę Le­na­pów. Ale gdy An­gli­cy zmie­ni­li na­zwę rze­ki na De­la­war, na­zwa ta stop­nio­wo prze­szła i na ple­mię. Jed­nak­że In­dia­nie mię­dzy sobą wy­czu­wa­ją sub­tel­ną róż­ni­cę tych nazw. Te nie­uchwyt­ne dla bia­łych od­cie­nie, któ­rych peł­no w ję­zy­ku In­dian, na­da­ją mu nie­zwy­kłe­go wy­ra­zu, a czę­sto pa­to­su i ora­tor­skiej swa­dy.

Na pół­noc od Le­na­pów, na wie­le se­tek mil wzdłuż ich gra­ni­cy, żył inny na­ród, któ­ry po­cho­dził z tego sa­me­go pnia, mó­wił tym sa­mym ję­zy­kiem i po­dob­nie się dzie­lił. Są­sie­dzi zwa­li go Men­gwe. Ten pół­noc­ny, dzi­ki na­ród był jed­nak słab­szy i nie tak zwar­ty jak Le­na­po­wie; chcąc więc do­rów­nać swym po­tęż­nym są­sia­dom, pięć naj­bar­dziej wo­jow­ni­czych i naj­licz­niej­szych ple­mion, za­miesz­ku­ją­cych w. po­bli­żu domu na­rad swych wro­gów, za­war­ło so­jusz obron­ny.Była to więc naj­star­sza Re­pu­bli­ka Związ­ko­wa, o ja­kiej wspo­mi­na hi­sto­ria Ame­ry­ki Pół­noc­nej. Ple­mio­na te na­zy­wa­ły się: Mo­hawk, One­ida, Se­ne­ka, Ka­ju­ga i Onon­da­ga. Póź­niej na peł­nych pra­wach przy­ję­to do tego związ­ku ko­czow­ni­cze, po­krew­ne ple­mię, któ­re ode­szło „bli­żej ku słoń­cu”. To ple­mię (Tu­ska­ro­ra) tak po­więk­szy­ło zwią­zek, że An­gli­cy zmie­ni­li pier­wot­ną na­zwę „Zwią­zek Pię­ciu Na­ro­dów” na

„Zwią­zek Sze­ściu Na­ro­dów”. W toku opo­wie­ści czy­tel­nik prze­ko­na się, że okre­śle­nie „na­ród” cza­sem sto­su­je się do ple­mie­nia, cza­sem do na­ro­du w naj­szer­szym po­ję­ciu tego sło­wa. In­dia­nie są­sia­du­ją­cy z ple­mie­niem Men­gwów na­zy­wa­li je Ma­ka­ami, a nie­raz obe­lży­wie – Min­ga­mi. Fran­cu­zi prze­zwa­li je Iro­ke­za­mi, prze­krę­ciw­szy za­pew­ne jed­ną z in­diań­skich nazw.

Zna­na jest nie­wąt­pli­wie praw­dzi­wa i nie­sław­na hi­sto­ria, jak Ho­len­drom z jed­nej stro­ny, a Men­gwom z dru­giej uda­ło się skło­nić Le­na­pów do odło­że­nia bro­ni i po­wie­rze­nia obro­ny swych gra­nic są­sia­dom. Po tym czy­nie In­dia­nie w swym ob­ra­zo­wym ję­zy­ku prze­zwa­li Le­na­pów „ba­ba­mi”. Od tego cza­su za­czy­na się upa­dek naj­więk­sze­go i naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­ne­go ple­mie­nia In­dian, miesz­ka­ją­ce­go w gra­ni­cach dzi­siej­szych Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ra­bo­wa­ne przez bia­łych, mor­do­wa­ne i prze­śla­do­wa­ne przez dzi­kich, ja­kiś czas trwa­ło jesz­cze przy ogni­sku na­rad, by wresz­cie roz­paść się na małe grup­ki i szu­kać schro­nie­nia w głu­chych pusz­czach za­cho­du. Sła­wa tego ple­mie­nia, jak pło­mień ga­sną­cej lam­py, roz­bły­sła naj­ja­śniej u jego schył­ku.

Dużo jesz­cze moż­na by po­wie­dzieć o tym in­te­re­su­ją­cym na­ro­dzie, zwłasz­cza o jego naj­now­szych dzie­jach; ale nie na­le­ży to do na­szej opo­wie­ści. Wraz ze śmier­cią wie­leb­ne­go i czci­god­ne­go Hec­kwel­de­ra zga­sło nie­wy­czer­pa­ne źró­dło wia­do­mo­ści o In­dia­nach. Jest to stra­ta nie­po­we­to­wa­na, bo nikt o nich tyle co on nie wie­dział. Hec­kwel­der nie szczę­dził cza­su i sił spra­wie In­dian. Z wiel­kim za­pa­łem bro­nił imie­nia tego na­ro­du i sta­rał się pod­nieść mo­ral­ne wa­run­ki jego eg­zy­sten­cji.

Po tym krót­kim wstę­pie au­tor od­da­je książ­kę czy­tel­ni­ko­wi. Rze­tel­ność, a przy­najm­niej szcze­rość każe mu jed­nak ra­dzić mło­dym da­mom, któ­rych ży­cie za­my­ka się w czte­rech ścia­nach ich wy­god­nych sa­lo­nów, wraż­li­wym ka­wa­le­rom w po­de­szłym wie­ku i wresz­cie du­chow­nym, któ­rzy ze­chcą czy­tać tę książ­kę, by po­nie­cha­li tego za­mia­ru. Mło­de damy opo­wieść ta zgor­szy, ka­wa­le­rom spę­dzi sen z po­wiek, a wie­leb­ni księ­ża mogą z po­żyt­kiem za­jąć się czym in­nym.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Uszy i ser­ce go­to­we na wszyst­ko:

Naj­gor­sza stra­ta do­cze­sna, więc mów,

Czy­lim ufra­cił kró­le­stwo?

Szek­spir

Tru­dy i nie­bez­pie­czeń­stwa po­cho­du przez pusz­czę – z któ­ry­mi woj­ska obu stron mu­sia­ły się upo­rać, za­nim na­resz­cie sta­nę­ły na­prze­ciw sie­bie – sta­no­wi­ły szcze­gól­ną ce­chę wo­jen to­czo­nych w ko­lo­niach pół­noc­no­ame­ry­kań­skich. Roz­le­głe i nie­mal nie­prze­by­te lasy dzie­li­ły po­sia­dło­ści wro­gich so­bie pro­win­cji Fran­cji i An­glii. Męż­ny ko­lo­ni­sta i na­jem­ny żoł­nierz eu­ro­pej­ski wal­czą­cy u jego boku tra­ci­li nie­raz całe mie­sią­ce na po­ko­ny­wa­nie by­stre­go nur­tu rze­ki i dzi­kich prze­smy­ków gór­skich, za­nim – mo­gli oka­zać swe mę­stwo na polu bi­twy. Jed­nak­że to współ­za­wod­nic­two w cier­pli­wo­ści i ofiar­no­ści z wy­traw­ny­mi wo­jow­ni­ka­mi in­diań­ski­mi na­uczy­ło ich prze­zwy­cię­żać wszel­kie prze­szko­dy. Wy­da­wa­ło się na­wet, że z cza­sem nie bę­dzie tak mrocz­ne­go le­śne­go za­kąt­ka czy uta­jo­ne­go za­ci­sza, któ­re by nie za­zna­ło na­jaz­du lu­dzi, go­to­wych po­świę­cić ży­cie dla za­spo­ko­je­nia chę­ci ze­msty lub dla do­go­dze­nia bez­dusz­nej i sa­mo­lub­nej po­li­ty­ce mo­nar­chów da­le­kiej Eu­ro­py.

W sze­ro­kim pa­sie gra­nicz­nym dzie­lą­cym skłó­co­ne pro­win­cje chy­ba ża­den okręg nie był wów­czas wi­dow­nią bar­dziej ja­skra­wych okru­cieństw i za­cie­klej szych walk niż oko­li­ce le­żą­ce mię­dzy źró­dła­mi Hud­so­nu i po­bli­ski­mi je­zio­ra­mi,

Te­ren tak tu­taj sprzy­jał ru­chom wojsk, że tej do­god­no­ści Ofia­ro­wa­nej przez samą przy­ro­dę wal­czą­cy nie mo­gli lek­ce­wa­żyć. Wy­dłu­żo­na po­wierzch­nia je­zio­ra Cham­pla­in, się­ga­ją­ce­go od gra­nic Ka­na­dy w głąb są­sied­nie­go sta­nu New York, two­rzy­ła na­tu­ral­ny szlak po­przez po­ło­wę tej prze­strze­ni, któ­rą Fran­cu­zi mu­sie­li prze­być, by ude­rzyć na nie­przy­ja­cie­la. Je­zio­ro to w po­bli­żu swe­go po­łu­dnio­we­go krań­ca po­bie­ra wody z in­ne­go je­zio­ra, o toni tak przej­rzy­stej, że je­zu­ici-mi­sjo­na­rze wy­bra­li je do ob­rząd­ku sym­bo­licz­ne­go ob­my­wa­nia przy sa­kra­men­cie chrztu, co zjed­na­ło mu na­zwę Du Sa­int Sa­cre­ment. An­gli­cy pod tym wzglę­dem mniej gor­li­wi, uzna­li, że do­sta­tecz­nie za­szczy­cą przej­rzy­ste wody je­zio­ra na­zy­wa­jąc je imie­niem swe­go pa­nu­ją­ce­go kró­la, dru­gie­go z dy­na­stii ha­no­wer­skiej. W ten spo­sób oba na­ro­dy po­łą­czy­ły swe wy­sił­ki, by ob­ra­bo­wać nie­cy­wi­li­zo­wa­nych wła­ści­cie­li tego le­si­ste­go kra­ju z ich na­tu­ral­ne­go pra­wa na­zy­wa­nia je­zio­ra pier­wot­nym mia­nem Ho­ri­can.

Oto­czo­ne gó­ra­mi wody tego Świę­te­go Je­zio­ra wi­jąc się ob­my­wa­ją nie­zli­czo­ne wy­sep­ki i cią­gną się jesz­cze ze trzy tu­zi­ny mil na po­łu­dnie. Dal­szą dro­gę prze­gro­dził im pła­sko­wyż, wę­dro­wiec musi więc prze­nieść czół­no oko­ło dwu­na­stu mil, by do­stać się nad brzeg Hud­so­nu, skąd – mimo zwy­kłych prze­szkód w po­sta­ci pro­gów lub „wy­bo­jów”, jak się to wów­czas na­zy­wa­ło w miej­sco­wym na­rze­czu – rze­ka jest już że­glow­na aż do uj­ścia.

Ła­two po­jąć, że Fran­cu­zi, któ­rych nie­zmor­do­wa­na przed­się­bior­czość i śmia­łe pla­ny ata­ko­wa­nia wro­ga przy­wio­dły na­wet w od­le­głe i nie­do­stęp­ne góry Al­le­gha­ny, ze swą przy­sło­wio­wą by­stro­ścią umy­słu mu­sie­li oce­nić na­tu­ral­ne do­god­no­ści opi­sa­ne­go przez nas te­re­nu, sprzy­ja­ją­ce­go dzia­ła­niom wo­jen­nym. To­też stał się on krwa­wą are­ną wie­lu bi­tew, ja­kie sto­czo­no o wła­da­nie ko­lo­nia­mi. W róż­nych miej­scach pa­nu­ją­cych nad do­god­ny­mi przej­ścia­mi wzno­szo­no for­ty, któ­re zdo­by­wa­no i od­da­wa­no, rów­na­no z zie­mią i od­bu­do­wy­wa­no, za­leż­nie od zmien­nych ko­lei woj­ny. Spo­koj­ni osad­ni­cy ucho­dzi­li wów­czas z tych nie­bez­piecz­nych szla­ków i chro­ni­li się w daw­niej za­ło­żo­nych sie­dzi­bach, a ar­mie licz­niej­sze od tych, któ­re w ich oj­czy­stych kra­jach czę­sto de­cy­do­wa­ły o lo­sach tro­nów, za­głę­bia­ły się w pusz­czach. Wra­ca­ły zaś naj­czę­ściej zdzie­siąt­ko­wa­ne, wy­nędz­nia­łe lub przy­bi­te klę­ską gro­ma­dy szkie­le­tów ludz­kich. Tak więc, choć ten nie­szczę­sny kraj nie znał bło­go­sła­wień­stwa po­ko­ju, jego lasy oży­wia­ła obec­ność lu­dzi, cie­ni­ste za­kąt­ki i gór­skie po­la­ny roz­brzmie­wa­ły woj­sko­wą mu­zy­ką, a góry – echem śmie­chu lub swa­wol­ne­go okrzy­ku nie­jed­ne­go dziel­ne­go i bez­tro­skie­go mło­dzień­ca, któ­ry prze­bie­gał je pe­łen wi­go­ru, by wkrót­ce za­paść w wie­czy­sty sen za­po­mnie­nia.

Na tej are­nie krwa­wych za­pa­sów w trze­cim roku ostat­niej woj­ny mię­dzy An­glią i Fran­cją o wła­da­nie kra­jem, któ­re­go żad­ne­mu z tych państw nie było są­dzo­ne utrzy­mać, za­szły wy­pad­ki, opi­sa­ne w na­szej po­wie­ści.

Nie­udol­ność do­wód­ców wojsk za­mor­skich i zgub­ny brak ener­gii sfer rzą­dzą­cych An­glią osła­bi­ły jej dum­ną, do­mi­nu­ją­cą po­zy­cję w świe­cie, do któ­rej wznio­sła się dzię­ki ta­len­tom i przed­się­bior­czo­ści daw­nych swych wo­dzów i mę­żów sta­nu. Słu­dzy tego pań­stwa, któ­rzy prze­sta­li bu­dzić strach w jego wro­gach, nie­ba­wem stra­ci­li za­ufa­nie do sa­mych sie­bie. Ko­lo­ni­ści zaś, choć nie byli win­ni sła­bo­ści Wiel­kiej Bry­ta­nii i choć zbyt mało zna­czy­li, by mo­gli przy­czy­nić się do jej błę­dów, sta­li się na­tu­ral­ny­mi ofia­ra­mi tego bo­le­sne­go po­ni­że­nia.

Wła­śnie nie­daw­no wi­dzie­li, jak wy­bo­ro­wa ar­mia kra­ju, któ­ry czci­li niby mat­kę i śle­po uwa­ża­li za nie­zwy­cię­żo­ny, pro­wa­dzo­na przez wo­dza wy­bra­ne­go dla swych wy­jąt­ko­wych zdol­no­ści mi­li­tar­nych spo­śród wie­lu wy­traw­nych i do­świad­czo­nych woj­sko­wych, zo­sta­ła sro­mot­nie po­bi­ta przez garst­kę Fran­cu­zów i In­dian. Od zu­peł­nej za­gła­dy oca­li­ła ją tyl­ko zim­na krew i przy­tom­ność umy­słu pew­ne­go mło­dzień­ca z Wir­gi­nii, któ­re­go sła­wa doj­rze­wa­ła z bie­giem lat i dzię­ki jego cno­tom roz­sze­rzy­ła się aż po naj­od­le­glej­sze za­kąt­ki chrze­ści­jań­skie­go świa­ta.

Po owym nie­spo­dzie­wa­nym nie­szczę­ściu roz­le­gła gra­ni­ca le­ża­ła otwo­rem i za­nim na­de­szły dal­sze, rze­czy­wi­ste klę­ski, po­prze­dzi­ły je fan­ta­stycz­ne po­gło­ski o ty­siącu uro­jo­nych nie­bez­pie­czeństw. Prze­ra­żo­nym ko­lo­ni­stom wy­da­wa­ło się, że każ­de­mu gwał­tow­ne­mu po­dmu­cho­wi wia­tru z bez­kre­snych la­sów na za­cho­dzie to­wa­rzy­szą prze­ni­kli­we wrza­ski In­dian. Bez­li­to­sny cha­rak­ter tego nie­ubła­ga­ne­go wro­ga bia­łych osad­ni­ków znacz­nie po­więk­szał na­tu­ral­ne okrop­no­ści woj­ny. W

pa­mię­ci ko­lo­ni­stów żyły jesz­cze nie­daw­ne licz­ne rze­zie.

W ca­łym kra­ju chci­wie słu­cha­no wstrzą­sa­ją­cych opo­wie­ści o okrop­nych noc­nych mor­der­stwach, w któ­rych dzi­cy od­gry­wa­li głów­ną i naj­bar­dziej bar­ba­rzyń­ską rolę. Kie­dy ła­two­wier­ni po­dróż­ni­cy z prze­ję­ciem opo­wia­da­li o na­je­żo­nych nie­bez­pie­czeń­stwa­mi gąsz­czach le­śnych, lu­dziom lę­kli­wym krew za­sty­ga­ła w ży­łach, a mat­ki spo­glą­da­ły z oba­wą na dzie­ci, spo­koj­nie śpią­ce w bez­piecz­nym ukry­ciu naj­więk­szych miast. Sło­wem, strach wy­ol­brzy­mia­ją­cy nie­bez­pie­czeń­stwa brał górę nad gło­sem roz­sąd­ku i lu­dzi, któ­rzy win­ni byli pa­mię­tać o swej god­no­ści, za­mie­niał w nie­wol­ni­ków naj­niż­szych in­stynk­tów. Na­wet naj­bar­dziej ufne i śmia­łe ser­ca zwąt­pi­ły w po­myśl­ny wy­nik woj­ny, to­też z go­dzi­ny na go­dzi­nę ro­sła god­na po­gar­dy gru­pa lu­dzi, któ­rym wy­da­wa­ło się, że wi­dzą już, jak ich chrze­ści­jań­scy wro­go­wie pa­nu­ją nad wszyst­ki­mi po­sia­dło­ścia­mi ko­ro­ny an­giel­skiej w Ame­ry­ce i jak pu­sto­szy je bez­li­to­sny so­jusz­nik tych wro­gów.

Gdy… więc do for­tu le­żą­ce­go na po­łu­dnio­wym krań­cu pła­sko­wzgó­rza, któ­re roz­cią­ga się mię­dzy rze­ką Hud­son a je­zio­ra­mi, do­tar­ła wia­do­mość, że do je­zio­ra Cham­pla­in zbli­ża się ge­ne­rał Mont­calm na cze­le ar­mii tak licz­nej jak „li­ście na drze­wach”, za­ło­ga for­tu przy­ję­ła tę wieść nie z dum­ną ra­do­ścią, jaką wi­nien od­czu­wać żoł­nierz w ob­li­czu wro­ga, lecz tchórz­li­wie i nie­chęt­nie. W po­ło­wie lata, pod wie­czór pew­ne­go dnia, przy­biegł z tą wia­do­mo­ścią go­nie­cIn­dia­nin przy­no­sząc jed­no­cze­śnie na­glą­cą proś­bę puł­kow­ni­ka Mun­ro, ko­men­dan­ta jed­ne­go z for­tów nad brze­ga­mi Świę­te­go Je­zio­ra, o szyb­kie na­de­sła­nie mu znacz­nych po­sił­ków. Jak już wspo­mnie­li­śmy, for­ty te dzie­li­ła od­le­głość oko­ło dwu­na­stu mil. Po­cząt­ko­wo łą­czy­ła je trud­na do prze­by­cia ścież­ka, po­sze­rzo­na póź­niej dla prze­jaz­du wo­zów, tak że prze­strzeń, któ­rą syn pusz­czy prze­był w dwie go­dzi­ny, od­dział woj­sko­wy z ca­łym ta­bo­rem mógł ła­two przejść w le­cie w cią­gu jed­ne­go dnia. Wier­ni słu­dzy bry­tyj­skie­go tro­nu na­zwa­li je­den z tych le­śnych for­tów Wil­liam Hen­ry, dru­gi zaś Edward, od imion ulu­bio­nych ksią­żąt z pa­nu­ją­ce­go domu. Wspo­mnia­ny już we­te­ran, Szkot, ko­men­dant pierw­sze­go z tych for­tów, miał pod sobą pułk wojsk re­gu­lar­nych i garst­kę miej­sco­wych od­dzia­łów skła­da­ją­cych się z ko­lo­ni­stów, co było sta­now­czo za mało, by sta­wić czo­ło wiel­kim si­łom, któ­re Mont­calm… wiódł ku szań­com usy­pa­nym z zie­mi. W dru­gim for­cie na­to­miast, na cze­le gar­ni­zo­nu li­czą­ce­go po­nad piąć ty­się­cy lu­dzi, stał ge­ne­rał Webb, do­wo­dzą­cy woj­ska­mi kró­la w pół­noc­nych sta­nach. Gdy­by ge­ne­rał po­łą­czył pod­le­ga­ją­ce mu od­dzia­ły, mógł­by nie­mal po­dwo­ić swe siły i prze­ciw­sta­wić je śmia­łe­mu Fran­cu­zo­wi, któ­ry od­wa­żył się tak znacz­nie od­da­lić od swych od­wo­dów, i to z nie­wie­le licz­niej­szą ar­mią.

Jed­nak­że przy­gnę­bie­ni nie­po­wo­dze­nia­mi do­wód­cy i ich żoł­nie­rze wo­le­li cze­kać na groź­ne­go prze­ciw­ni­ka za wa­ła­mi for­tów za­miast śmia­ło po­wtó­rzyć uda­ny wy­pad Fran­cu­zów z for­tu du Qu­esn i po­wstrzy­mać po­chód nie­przy­ja­cie­la za­da­jąc mu cios w cza­sie mar­szu.

Gdy osła­bło już pierw­sze wra­że­nie wy­wo­ła­ne wspo­mnia­ną wia­do­mo­ścią, po umoc­nio­nym obo­zie, któ­ry le­żał wzdłuż brze­gu Hud­so­nu i two­rzył ze­wnętrz­ny pas ob­wa­ro­wań wła­ści­we­go for­tu, ro­ze­szła się po­gło­ska, że pół­to­ra­ty­sięcz­ny od­dział wy­bo­ro­wych żoł­nie­rzy ma o świ­cie wy­ru­szyć do for­tu Wil­liam Hen­ry, le­żą­ce­go na pół­noc­nym krań­cu pła­sko­wzgó­rza. Po­gło­ska wkrót­ce prze­ro­dzi­ła się w pew­ność, gdyż z kwa­te­ry do­wód­cy wy­da­no paru od­dzia­łom roz­kaz przy­go­to­wa­nia się do szyb­kie­go wy­mar­szu.. Te­raz pla­ny Web­ba były już ja­sne. Przez na­stęp­ną go­dzi­nę lub dwie w obo­zie, pa­no­wał roz­gar­diasz i wszę­dzie wi­dzia­ło się za­tro­ska­ne twa­rze. No­wi­cju­sze w sztu­ce wo­jen­nej nie­spo­koj­nie bie­ga­li po ca­łym obo­zie, prze­sad­ną gor­li­wo­ścią sami so­bie prze­szka­dza­li w przy­go­to­wa­niach do wy­mar­szu, na­to­miast do­świad­cze­ni żoł­nie­rze czy­ni­li je z na­my­słem, po­gar­dli­wie trak­tu­jąc na­wet naj­mniej­szy po­zór po­śpie­chu. Jed­nak­że ich obo­jęt­ne twa­rze i nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia wy­raź­nie zdra­dza­ły brak żoł­nier­skie­go za­pa­łu do – jak do­tąd – nie zna­nej im i strasz­nej woj­ny w pusz­czy. Wresz­cie słoń­ce w zło­ci­stej au­re­oli za­szło za od­le­głe wzgó­rza na za­cho­dzie, a w mia­rę jak zmrok osnu­wał swym we­lo­nem sa­mot­ne obo­zo­wi­sko, ci­chły od­gło­sy przy­go­to­wań do wy­mar­szu. Nie­ba­wem zga­sły ostat­nie świa­tła w drew­nia­nych chat­kach ofi­ce­rów, drze­wa rzu­ci­ły gę­sty cień na wały i szu­mią­cą rze­kę i w ca­łym obo­zie za­pa­no­wa­ła ci­sza rów­nie głę­bo­ka jak w roz­le­głych, ota­cza­ją­cych go la­sach.

Le­d­wie na wscho­dzie, na po­god­nym, czy­stym nie­bie po­czę­ły wy­stę­po­wać w brza­sku wsta­ją­ce­go dnia nie­wy­raź­ne kształ­ty paru naj­bliż­szych wy­so­kich so­sen, cięż­ki sen woj­ska – zgod­nie z roz­ka­za­mi wy­da­ny­mi po­przed­nie­go dnia – prze­rwa­ło do­no­śne war­cze­nie bęb­nów. W świe­żym ran­nym po­wie­trzu jego echo ode­zwa­ło się w każ­dym za­kąt­ku la­sów. W jed­nej chwi­li cały obóz za­wrzał ży­ciem. Na­wet ostat­ni ciu­ra obo­zo­wy ze­rwał się ze swe­go po­sła­nia, by – przyj­rzeć się wyj­ściu żoł­nie­rzy, po­dzie­lić ogól­ne pod­nie­ce­nie i uczest­ni­czyć w wy­da­rze­niach tego ran­ka. Nie­ba­wem wy­zna­czo­ny od­dział był już go­tów do wy­mar­szu. Wy­ćwi­cze­ni na­jem­ni­cy kró­la z od­dzia­łów re­gu­lar­nych sta­nę­li ' z dum­ny­mi mi­na­mi na pra­wym skrzy­dle, a skrom­niej­si od nich ko­lo­ni­ści, od daw­na przy­wy­kli do ule­gło­ści, za­ję­li po­śled­niej­sze miej­sce po le­wej stro­nie. Pierw­si wy­ru­szy­li zwia­dow­cy. Sil­ny kon­wój oto­czył cięż­kie wozy ta­bo­ro­we i za­nim pro­mie­nie słoń­ca roz­pro­szy­ły sza­re świa­tło ran­ka, głów­ne siły od­dzia­łu w zwar­tej ko­lum­nie opu­ści­ły obóz. Tę­gie miny ma­sze­ru­ją­cych i ich bo­jo­wa po­sta­wa uspo­ko­iły nie­co oba­wy drze­mią­ce w nie­jed­nym no­wi­cju­szu, któ­ry jesz­cze nie wą­chał pro­chu. Żoł­nie­rze od­cho­dzą­ce­go od­dzia­łu za­cho­wy­wa­li dum­ną po­sta­wę i prze­pi­so­wy szyk do­pó­ty, do­pó­ki ma­sze­ro­wa­li przed po­dzi­wia­ją­cy­mi ich to­wa­rzy­sza­mi. Wresz­cie dźwięk pisz­cza­łek za­czął za­mie­rać w od­da­li i pusz­cza wchło­nę­ła tę żywą masę lu­dzi, po­wo­li wkra­cza­ją­cych w jej gę­stwi­nę.

Po­ran­ny wie­trzyk nie niósł już nad­słu­chu­ją­cym lu­dziom od­gło­sów od­da­la­ją­cej się, nie­wi­docz­nej ko­lum­ny, a ostat­ni ma­ru­der znik­nął z oczu ko­le­gów po­zo­sta­łych w obo­zie. Przed naj­więk­szą i naj­wy­god­niej­szą cha­tą, wo­kół któ­rej prze­cha­dza­li się war­tow­ni­cy strze­gą­cy an­giel­skie­go ge­ne­ra­ła, wciąż trwa­ły przy­go­to­wa­nia do od­jaz­du. Przy­wie­dzio­no tu z pół tu­zi­na koni. Przy­najm­niej dwa z nich, jak moż­na było wno­sić z sio­deł, prze­zna­czo­ne były dla ko­biet z wyż­szej sfe­ry, któ­rej przed­sta­wi­ciel­ki rzad­ko wi­dy­wa­ło się w głę­bi pusz­czy. Pod sio­dłem trze­cie­go ko­nia wi­dać było ozdob­ny cza­prak z ini­cja­ła­mi ofi­ce­ra szta­bu, po­zo­sta­łych zaś, okry­tych pro­sty­mi der­ka­mi i ob­ju­czo­nych sa­kwa­mi, naj­wi­docz­niej mia­ła do­siąść służ­ba, go­to­wa już do od­jaz­du i cze­ka­ją­ca na roz­ka­zy pań­stwa. W na­le­ży­tej od­le­gło­ści od miej­sca tego nie­zwy­kłe­go wi­do­wi­ska sta­ło kil­ka grup ga­piów. Jed­ni roz­ko­szo­wa­li się wi­do­kiem woj­sko­we­go ru­ma­ka peł­nej krwi, inni cie­ka­wie, z tę­pym, pro­stac­kim po­dzi­wem przy­glą­da­li się przy­go­to­wa­niom do od­jaz­du. Był jed­nak mię­dzy nimi czło­wiek, któ­ry swym za­cho­wa­niem i wy­ra­zem twa­rzy róż­nił się od resz­ty ga­piów, nie wy­glą­dał bo­wiem ani na próż­nia­ka, ani na nie­uka.

Cho­ciaż wca­le nie­ułom­ny, był nad­zwy­czaj nie­zgrab­ny. Cia­ło i ko­ści miał ta­kie jak każ­dy nor­mal­ny czło­wiek, ale brak im było wła­ści­wych pro­por­cji. Gdy stał, prze­wyż­szał oto­cze­nie, gdy sie­dział – ma­lał do nor­mal­nych roz­mia­rów. Ta sama dys­pro­por­cja człon­ków ce­cho­wa­ła całą jego po­stać. Gło­wę miał dużą, ra­mio­na wą­skie, ręce dłu­gie i ob­wi­słe, a dło­nie małe, pra­wie de­li­kat­ne, nogi i bio­dra szczu­płe, nie­mal wy­chu­dłe, ale za to nie­zwy­kłej dłu­go­ści. Ko­la­na moż­na by uwa­żać za po­twor­nie wiel­kie, gdy­by nie jesz­cze więk­szy fun­da­ment, na któ­rym tak nie­umie­jęt­nie wznie­sio­no ten wa­dli­wy gmach, po­wsta­ły z po­mie­sza­nia sty­lów bu­do­wy ludz­kie­go cia­ła. Źle do­bra­ny i bez­sen­sow­ny strój jesz­cze bar­dziej uwy­dat­niał nie­zgrab­ność tego czło­wie­ka. Ja­sno­błę­kit­ny sur­dut z sze­ro­ki­mi, krót­ki­mi po­ła­mi i ni­skim, ob­szer­nym koł­nie­rzem uka­zy­wał dłu­gą, cien­ką szy­ję oraz znacz­nie dłuż­sze i cień­sze nogi, co lu­dziom zło­śli­wym da­wa­ło po­wód do ką­śli­wych uwag kry­tycz­nych. Wą­skie, opi­na­ją­ce cia­ło spodnie z żół­te­go nan­ki­nu za­ci­śnię­te były pod gu­zła­mi ko­lan bia­ły­mi, do­brze wy­słu­żo­ny­mi i brud­ny­mi wstąż­ka­mi, za­wią­za­ny­mi na sze­ro­kie ko­kar­dy. Ciem­ne ba­weł­nia­ne poń­czo­chy oraz trze­wi­ki, z któ­rych tyl­ko je­den zdo­bi­ła po­sre­brza­na ostro­ga, uzu­peł­nia­ły dol­ną część ubio­ru tego czło­wie­ka, któ­ry, czy to przez na­iw­ność, czy też przez próż­ność, na­wet naj­mniej­szym szcze­gó­łem nie zła­go­dził kan­cia­stych li­nii swej po­sta­ci, lecz ra­czej je pod­kre­ślił. Spod kla­py ol­brzy­miej kie­sze­ni przy­bru­dzo­ne­go bro­ka­to­we­go sur­du­ta, suto ozdo­bio­ne­go wy­bla­kłym srebr­nym ga­lo­nem, wy­sta­wał ja­kiś przed­miot, któ­ry w tak mar­so­wym ze­sta­wie­niu łac­no wziął­byś za nie­bez­piecz­ny i nie­zna­ny oręż. Wpraw­dzie ten nie­zwy­kły przed­miot był bar­dzo mały, bu­dził jed­nak cie­ka­wość tych żoł­nie­rzy w obo­zie, któ­rzy przy­by­li z Eu­ro­py, na­to­miast ko­lo­ni­ści po­słu­gi­wa­li się nim nie tyl­ko bez oba­wy, ale i z naj­więk­szą wpra­wą. Ca­łość stro­ju nie­zna­jo­me­go wień­czył ogrom­ny miej­ski ka­pe­lusz, ja­kie od trzy­dzie­stu lat no­si­li pa­sto­rzy, do­da­jąc po­wa­gi do­bro­dusz­nej i nie­co bez­myśl­nej twa­rzy, któ­rej wła­ści­ciel wi­docz­nie po­trze­bo­wał ta­kiej po­mo­cy, aby nadać so­bie wy­gląd oso­by pia­stu­ją­cej wy­so­ki i nie­zwy­kły urząd..

Ale gdy pro­ści żoł­nie­rze – z na­le­ży­tym sza­cun­kiem trzy­ma­li się z dala od kwa­te­ry Web­ba, opi­sa­ny przez nas osob­nik śmia­ło wkro­czył w sam śro­dek służ­by i bez że­na­dy po­czął ga­nić lub chwa­lić ko­nie, za­leż­nie od tego, czy mu się po­do­ba­ły, czy też nie.

– To zwie­rzę, jak wno­szę, mój przy­ja­cie­lu, nie jest tu­tej­sze­go cho­wu i po­cho­dzi z ob­cych kra­jów, a być może, z owej ma­łej wy­spy za błę­kit­ną wodą – mó­wił gło­sem w tym sa­mym stop­niu bu­dzą­cym uwa­gę ła­god­nym mięk­kim brzmie­niem, co jego po­stać nie­zwy­kły­mi pro­por­cja­mi człon­ków. – Mogę mó­wić o tych rze­czach bez prze­chwa­łek, po­nie­waż by­łem w obu por­tach: w tym, któ­ry leży przy uj­ściu Ta­mi­zy i nosi na­zwę sto­li­cy Sta­rej An­glii, oraz w tym, co zwie się „Por­tem” z do­dat­kiem sło­wa „Nowy”. Wi­dzia­łem tam sznia­wy i bry­gan­ty­ny, któ­re uzu­peł­nia­ły swe ta­bu­ny – po­dob­nie jak Noe, gdy zbie­rał zwie­rzę­ta do arki – i uda­wa­ły się na wy­spę Ja­maj­kę, aby kup­czyć czwo­ro­noż­ny­mi zwie­rzę­ta­mi, lecz nig­dy przed­tem nie wi­dzia­łem stwo­rze­nia, któ­re by tak bar­dzo uspra­wie­dli­wia­ło bi­blij­ny opis bo­jo­we­go ru­ma­ka: „Ko­pie dół, a we­se­li się w mocy swej i bie­ży prze­ciw­ko zbroj­nym. Śmie­je się z po­stra­chu, a ani się lęka, ani na­zad ustę­pu­je przed ostrzem mie­cza, choć na nim chrzę­ści saj­dak i błysz­czy się oszczep i drzew­ce. Z grzmo­tem i gnie­wem ko­pie zie­mię, a nie stoi spo­koj­nie na głos trą­by. Mię­dzy trą­ba­mi po­ry­za, a z da­le­ka czu­je bi­twę, krzy­ki ksią­żąt i wo­ła­nie”. Wy­da­je się więc, że rasa izra­el­skie­go ko­nia do­cho­wa­ła się aż do na­szych cza­sów, czyż nie tak, przy­ja­cie­lu?

Nie otrzy­maw­szy od­po­wie­dzi na swą nie­zwy­kłą prze­mo­wę, praw­dę mó­wiąc god­ną odro­bi­ny Uwa­gi dla ży­wo­ści sty­lu, czło­wiek śpiew­nie mó­wią­cy ję­zy­kiem Pi­sma świę­te­go od­wró­cił się do mil­czą­cej po­sta­ci, do któ­rej kie­ro­wał swe sło­wa, i gdy spoj­rzał na nią, od­krył nowy i jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kły przed­miot po­dzi­wu. Jego wzrok bo­wiem padł na nie­ru­cho­mą, wy­pro­sto­wa­ną po­stać In­dia­ni­na, goń­ca, któ­ry po­przed­nie­go wie­czo­ru przy­biegł do obo­zu z nie­po­ko­ją­cy­mi wia­do­mo­ścia­mi. Mimo iż dzi­ki roz­ko­szo­wał się wy­po­czyn­kiem, z wła­ści­wą In­dia­nom obo­jęt­no­ścią i po­gar­dą nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ogól­ne pod­nie­ce­nie i obo­zo­wą krzą­ta­ni­nę, przez jego spo­kój prze­zie­ra­ła po­nu­ra za­cie­kłość, zdol­na przy­cią­gnąć uwa­gę oczu bar­dziej do­świad­czo­nych od tych, któ­re te­raz bacz­nie i z nie ukry­wa­nym zdzi­wie­niem spo­glą­da­ły na nie­go. In­dia­nin był wpraw­dzie uzbro­jo­ny za­rów­no w to­ma­hawk, jak i nóż swe­go ple­mie­nia, jed­na­ko­woż nie bar­dzo wy­glą­dał na wo­jow­ni­ka. Znać na nim było ja­kieś za­nie­dba­nie, być może na sku­tek nie­daw­ne­go wiel­kie­go wy­sił­ku, po któ­rym nie zdą­żył jesz­cze przyjść do sie­bie. Far­by wo­jen­ne­go ma­lo­wi­dła za­ma­za­ły się na jego sro­giej twa­rzy i nada­ły sma­głym ry­som wy­raz bar­dziej dzi­ki i od­py­cha­ją­cy, niż gdy­by sztu­ka mia­ła wy­ra­zić to, co spra­wił przy­pa­dek. Je­dy­nie oko, błysz­czą­ce jak gwiaz­da wśród ni­sko na­wi­słych chmur, za­cho­wa­ło na­tu­ral­ną dzi­kość. Na krót­ką chwi­lę ba­daw­cze, cho­ciaż ostroż­ne spoj­rze­nie' In­dia­ni­na spo­tka­ło się ze zdzi­wio­nym wzro­kiem nie­zna­jo­me­go, po­tem zmie­ni­ło kie­ru­nek i czę­ścio­wo z prze­bie­gło­ści, a czę­ścio­wo z po­gar­dy znie­ru­cho­mia­ło, jak­by chcia­ło prze­nik­nąć ho­ry­zont.

Nie moż­na prze­wi­dzieć, jaką nie­ocze­ki­wa­ną uwa­gę, bia­łe­go wy­wo­ła­ło­by to krót­kie i mil­czą­ce ze­tknię­cie się spoj­rzeń, gdy­by jego nie­na­sy­co­na cie­ka­wość nie zwró­ci­ła się w in­nym kie­run­ku. Ogól­ne po­ru­sze­nie wśród służ­by oraz de­li­kat­ne ko­bie­ce gło­sy za­po­wie­dzia­ły zbli­ża­nie się osób, na któ­re cze­ka­no, by ru­szyć w dro­gę. Pro­sto­dusz­ny wiel­bi­ciel bo­jo­we­go ru­ma­ka na­tych­miast pod­szedł do ni­skiej, chu­der­la­wej ko­by­ły z wy­le­nia­łym ogo­nem, któ­ra o parę kro­ków da­lej sku­ba­ła zwię­dłą tra­wę obo­zo­wi­ska. Oparł­szy się łok­ciem o der­kę, któ­ra naj­wi­docz­niej peł­ni­ła rolę sio­dła, przy­glą­dał się od­jaz­do­wi ka­wal­ka­dy, a tym­cza­sem po dru­giej stro­nie ko­by­ły jej źre­bię spo­koj­nie spo­ży­wa­ło pierw­sze śnia­da­nie.

Mło­dy męż­czy­zna w mun­du­rze ofi­ce­ra pro­wa­dził ku wierz­chow­com dwie nie­wia­sty, któ­re, wno­sząc ze stro­ju, sta­ran­nie przy­go­to­wa­ły się do tru­dów po­dró­ży przez pusz­czę. Jed­na z nich, z po­sta­ci młod­sza, acz­kol­wiek obie były mło­de, prze­lot­nie uka­za­ła cie­ka­wym spoj­rze­niom olśnie­wa­ją­cą bia­łość cery, ja­sno­zło­te wło­sy i błę­kit­ne oczy, al­bo­wiem bez­tro­sko po­zwo­li­ła ran­ne­mu wie­trzy­ko­wi od­su­nąć na bok zie­lo­ny dłu­gi szal, zwi­sa­ją­cy z jej fil­co­we­go ka­pe­lu­sza. Ró­żo­wy od­blask, wciąż jesz­cze wi­docz­ny na za­cho­dzie nie­ba tuż nad wierz­choł­ka­mi so­sen, nie był ani ja­śniej­szy, ani de­li­kat­niej­szy od ru­mień­ców na jej po­licz­kach, a wsta­ją­cy dzień nie był pięk­niej­szy od ra­do­sne­go uśmie­chu, któ­rym ob­da­rzy­ła mło­de­go męż­czy­znę, gdy do­po­mógł jej usa­do­wić się w sio­dle. Dru­ga nie­wia­sta, któ­rą mło­dy ofi­cer da­rzył nie­mniej­szą uwa­gą, ukry­wa­ła swą uro­dę przed spoj­rze­nia­mi żoł­nie­rzy ze sta­ran­no­ścią zro­zu­mia­łą u oso­by star­szej od swej to­wa­rzysz­ki o czte­ry czy pięć lat. Jed­nak­że moż­na było za­uwa­żyć, że jej kształ­ty, któ­rych wdzię­ku nie przy­sło­nił po­dróż­ny strój, były peł­niej­sze i doj­rzal­sze, choć nie mniej pięk­ne od kształ­tów jej to­wa­rzysz­ki.

Gdy obie ko­bie­ty do­sia­dły koni, ich to­wa­rzysz lek­ko wsko­czył w sio­dło swe­go wierz­chow­ca i cała trój­ka skło­ni­ła się Web­bo­wi, któ­ry, sto­jąc na pro­gu swe­go dom­ku, uprzej­mie cze­kał na ich od­jazd. Na­stęp­nie od­jeż­dża­ją­cy za­wró­ci­li i lek­kim truch­tem skie­ro­wa­li się na cze­le swe­go or­sza­ku ku pół­noc­nej bra­mie obo­zu. W cza­sie tej krót­kiej dro­gi nikt z nich nie ode­zwał się słów­kiem, je­dy­nie młod­szej z nie­wiast wy­rwał się lek­ki okrzyk, gdy go­niec in­diań­ski nie­spo­dzie­wa­nie prze­śli­znął się obok niej i sta­nął na cze­le ka­wal­ka­dy, wła­śnie wjeż­dża­ją­cej na dro­gę woj­sko­wą. Na ten gwał­tow­ny i nie­po­ko­ją­cy ruch In­dia­ni­na dru­ga z nie­wiast wpraw­dzie nie krzyk­nę­ła, ale tak ją to za­sko­czy­ło, że po­zwo­li­ła roz­chy­lić się fał­dom swe­go sza­la, co zdra­dzi­ło trud­ne do opi­sa­nia spoj­rze­nie jej ciem­nych oczu: wy­ra­ża­ły one na prze­mian li­tość, po­dziw i strach, w mia­rę jak bie­gły za zwin­ny­mi ru­cha­mi dzi­kie­go. War­ko­cze tej ko­bie­ty były lśnią­ce i czar­ne jak pió­ra kru­ka. Jej cera wpraw­dzie nie była śnia­da, a jed­nak wy­da­wa­ło się, że lada chwi­la krew try­śnie z ru­mień­ców na jej po­licz­kach. W tej wy­jąt­ko­wo pięk­nej twa­rzy o ry­sach nie­zwy­kle re­gu­lar­nych i szla­chet­nych nie było nic po­spo­li­te­go ani ra­żą­ce­go. Uśmiech­nę­ła się, jak­by ża­łu­jąc swej chwi­lo­wej sła­bo­ści, i uka­za­ła rząd zę­bów, któ­re mo­gły­by ry­wa­li­zo­wać z naj­pięk­niej­szą ko­ścią sło­nio­wą, a póź­niej, po­pra­wiw­szy szal, opu­ści­ła gło­wę i je­cha­ła w mil­cze­niu, jak ktoś, kto my­śla­mi błą­dzi da­le­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: