- nowość
Ostatni pisarz - ebook
Ostatni pisarz - ebook
Wrocław 2079. Kim jest ciemna inteligencja? Zaskakujący cyberkryminał.
Pod koniec dwudziestego pierwszego wieku zbrodnia ma się doskonale. Do starego policjanta wraca sprawa, która położyła się cieniem na całej jego karierze. W miejscach publicznych, na oczach innych, dochodzi do brutalnych, krwawych morderstw. Ofiary łączy profesja. Winny skutecznie ukrywa się za tworami sztucznej inteligencji.
Labirynty wrocławskiego metra i zakamarki blokowisk, najwyższe piętra drapaczy chmur i zapomniane gabinety uniwersytetu. Święte języki i bezduszne algorytmy. Jak w świecie zdominowanym przez technologię odkryć tajemniczego mordercę – mistrza mistyfikacji?
Marek Krajewski, autor nagradzanych bestsellerów, zaskakuje w futurystycznej, dystopijnej odsłonie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-205-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z pamiętnika starego policjanta I
Nigdy nie sądziłem, że w epoce, w której przyszło mi żyć, nastąpi renesans najmroczniejszych zabobonów. Że w czasach, w których teleportacja i chronoportacja staną się kwestią poważnie omawianą na konferencjach naukowych, na powierzchnię codzienności wypłyną przeraźliwe zbrodnie w przebraniu postępu. I ujawnią się zwierzęce instynkty, urągające postawie człowieka nowoczesnego. A mnie – staremu policjantowi – przyjdzie stawić im czoła. Albo może nawet częściowo im ulec?
Zaczynam pisać ten pamiętnik jako mężczyzna sześćdziesięcioletni, w czasach gdy internet zamienił się w Chaos, w złowrogą Bestię.
W owej przestrzeni człowiek prowadzi dzisiaj beznadziejną walkę z własnymi wytworami – kwantowymi botami produkującymi miliardy algorytmów. Pozostają po nich śmieci wydzielające trujące jady fejków, składniowe patogeny, złowrogie wirusy udające kody źródłowe, podstępne trojany wciskające się w tokeny. To wszystko kipi życiem, buzuje obrazami, tekstami i emocjami, po czym wypluwa na ekran coś, czego nie można było przewidzieć.
Bo oto wstajesz rankiem, idziesz do kuchni, pijesz kawę. Klikasz wzrokiem właściwe ikonki, by sprawdzić wiadomości i multoki (tak nazywano w moich czasach wiadomości multimedialne, które wyparły typowe maile). A tu nagle na twojej ścianie rozlewa się obraz mężczyzny uprawiającego seks ze świnią. Pół biedy, gdy jesteś sam, ale przecież śniadanie mogłeś jeść z dzieckiem.
Wiem, że teraz ględzę i narzekam jak jakiś regres, bo przecież dzieci już w wieku trzech lat są zapoznawane, jak to kiedyś mówiono, z „tajemnicą życia”. Pokazuje się im w przedszkolu filmiki przedstawiające seks i charakteryzuje się poszczególne jego fazy. Jednak o zoofilii raczej się tam jeszcze nie mówi.
Podam mniej drastyczne przykłady. Załóżmy, że chcesz przeczytać prognozę pogody, a tu rozwijają się całkiem inne obrazy – przed twoimi oczami pojawiają się psy tańczące w rytm cybertechno albo gruby facet w wannie, który z własnych gazów robi sobie jacuzzi.
Kto epatuje owymi strasznymi lub głupimi obrazami? Co kryje się w sieci, która nie słucha twoich poleceń, wydawanych mrugnięciami powiek, lecz prowadzi własną dziwaczną i odrażającą aktywność?
To algorytmy, mój drogi Czytelniku, które wymknęły się spod kontroli człowieka, ciągła mutacja stała się ich mechanizmem ewolucyjnym, a paliwem reprodukcyjnym minipiksele ocieplone twoim wzrokiem. Mnożą się, mnożą bez końca, krzyżują i produkują kolejną małą wredną falę informacyjnego bełkotu.
Ja wiem, przesadzam w niechęci do internetu. Wiem, cyberwartownicy pełnią straż i wciąż wypatrują zagrożeń, trujących, samoreplikujących się urywków składniowych niosących wirusy. Wiem, ludzkość nie umarła i wciąż będzie tworzyć przyjazne miejsca w sieci – podobnie jak uczyniła centra wielkich miast miejscami spokojnymi i bezpiecznymi.
Przepraszam, rozpisałem się o współczesności, a przecież chcę się tu zająć przeszłością. To przecież pamiętnik starego policjanta, człowieka z krwi i kości. Piszę ręcznie pięknym piórem i na papierze, przy którego wyprodukowaniu ani jedno drzewo nie zostało ścięte, a dopiero później te notatki wklepuję w pamięć urządzeń pisarskich. Może ten zeszyt pełen wspomnień trafi kiedyś do jakiegoś muzeum osobliwości i będzie dowodem, że nie jestem botem? Jak dotąd żaden z nich nie potrafi ręcznie zaczerniać kartek atramentem.
Wybacz mi kolejną dygresję, już przechodzę do rzeczy. Opiszę teraz krótko moją pierwszą sprawę, w której ważną rolę odegrał przedmiot codziennego użytku, zwany „smartajem” (jest to zapożyczenie z angielskiego _smart-eye_). Ponieważ smartaje już być może nie będą stosowane w twoich czasach, gdy biochipy staną sie czymś powszechnym, to śpieszę z wyjaśnieniami, co to właściwie jest.
Jakoś dwadzieścia lat temu wynaleziono inteligentne fonosoczewki kontaktowe. Te urządzenia wywołały prawdziwą rewolucję poznawczą. Oczywiście korygują one wzrok jak dawne soczewki, ale to nie jedyna ich funkcja. To w istocie mikrokomputery i mikrotelefony, których funkcje są uruchamiane ruchem gałek ocznych. Oficjalnie są one nazywane „fonosoczewkami”, popularnie – jak wspomniałem – „smartajami”. Kto nie może lub nie chce ich używać, ten stosuje raczkujące już na początku naszego wieku smartokulary, zwane oficjalnie „fonoklami”, noszone na nosie jak tradycyjne okulary. Krótko mówiąc – rolę komputerów i telefonów przejęły dzisiaj smartaje i fonokle. Co ciekawe – te pierwsze są powszechnie noszone przez ludzi rasy białej i żółtej, drugie zaś – przez czarnoskórych, niezależnie od ich miejsca zamieszkania.
Ludzie nakładają smartaje i widzą kilka ekranów, na których mogą działać, pisząc na widocznych tylko dla nich wirtualnych klawiaturach. Jeden ruch szyją i przechodzą z ekranu na ekran. Owszem, są jeszcze nieliczni użytkownicy fonów, cienkich smartfonów wielkości niewielkiego notesu. Jeśli nie chcą się oni wpatrywać w małe ekraniki, wyświetlają je – na przykład na ścianie – jak komputerowe pulpity z różnymi ikonami aplikacji w dowolnym powiększeniu i w dowolnej rozdzielczości. Właściciele fonów uchodzą za technologicznych tradycjonalistów i stanowią kilka zaledwie procent Paneuropejczyków. Ja do nich należę.
Ale już zaczynam. Być może, mój Czytelniku, wiesz, że w roku trzydziestym dziewiątym powstały Stany Zjednoczone Europy, czyli składająca się z trzystu stanów Paneuropa, a dwa lata później upadł reżym Aleksieja Putina, syna Władimira Putina, osławionego tyrana i okrutnika, który rozpętał trzecią wojnę światową. Wtedy to głównodowodzący Paneuropejskich Sił Zbrojnych polski generał Maksymilian Kropiwnicki postawił zwycięską stopę na Kremlu, po czym nastąpił rozbiór Rosji. Góry Ural stały się granicą podziału pomiędzy Chińską Republiką Ludową a marionetkowym państwem zwanym Paneuropejskim Protektoratem Rosji.
Wtedy to – ukończywszy germanistykę w Poznaniu – rozpocząłem studia w Szkole Policyjnej we Wrocławiu, stolicy stanu Dolny Śląsk. Po czterech latach nauki i po uzyskaniu dyplomu podjąłem służbę w sekcji kryminalnej Policji Stanowej w rodzinnym mieście, które z powodów osobistych tylko na rok opuściłem – aby w Poznaniu zrobić magisterium.
Pierwsza sprawa, jaką prowadziłem, wydawała się banalna, lecz zostawiła w mym sercu osad, który wciąż tam zalega.
Na lekcji logotechniki w jednej z wrocławskich szkół średnich rozwścieczony młody człowiek zasztyletował swojego kolegę na oczach nauczycielki i innych uczniów.
Muszę tu coś dodać o tej lekcji. Wybacz mi, Czytelniku, kolejną dygresję, ale może to czytasz sto lat po mnie i nie masz pojęcia, o czym tu mówię, co to takiego logotechnika. Oczywiście wyszukiwarka ci powie, czym były rozrywka zwana „logomachią” i umiejętności praktyczne w niej wykorzystywane, czyli logotechnika. Może jednak panowanie botów stanie się w twoich czasach tak powszechne, że sam nie będziesz wiedział, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Dlatego pozwól mi, mój późny wnuku, na dygresję wyjaśniającą terminy, które teraz, w momencie gdy to czytasz, są dla ciebie – być może – niejasne i wieloznaczne.
Otóż w latach mojej młodości nauczanie logotechniki było w polskich stanach Paneuropy absolutną nowością. Młodzi ludzie, zachwyceni możliwościami sztucznej inteligencji, nie interesowali się ustną opowieścią, a starsi szybko o niej zapomnieli. Dla pierwszych stała się pustą nazwą, dla drugich bezwartościowym reliktem. W mediach ożywała czasami leniwa dyskusja, co zrobić z materialnymi książkami, podczas gdy ich cyfrowe kopie, cieszące się zerowym zainteresowaniem młodzieży, były przechowywane od dawna na pilnie strzeżonych serwerach.
Wtedy właśnie, w czasie tej narracyjnej posuchy, nieoczekiwanie we francuskich i w hiszpańskich stanach Paneuropy nastąpił renesans ustnej opowieści – rzecz jasna, z udziałem sztucznej inteligencji, która podpowiadała różne wątki i niwelowała fabularne mielizny.
I błyskawicznie przyszły do Polski, i rozpaliły wyobraźnię Polaków zdjęcia słynnych francuskich mistrzów – logomachów i solonarratorów, którzy snuli publicznie swe historie z niewielką pomocą AI. Ci pierwsi pojedynkowali się na opowieści, ci drudzy – po prostu przedstawiali je sami na scenie (skąd przedrostek „solo” w ich nazwie), przed publicznością zgromadzoną w mniejszych lub większych salach.
Ludzie patrzyli na zdjęcia z cyfrowym certyfikatem _less AI_ i zazdrościli nowym gwiazdom show-biznesu, widząc, jak piękni i bogaci cieszą się życiem w prywatnych linearnych luksusowych posiadłościach na pustyniach.
Wciąż jednak tę aktywność rozrywkową wielu z nas uważało za ekstrawagancję, za przemijającą modę i stratę czasu.
Przecież można się było oddać innym fascynującym rozrywkom, sto razy ciekawszym. Sztuczna inteligencja już wtedy umiała w ciągu kilku minut wygenerować dowolny film: sensacyjny, melodramat czy ostre porno, a aktorom realistycznie dorobić jakiekolwiek twarze – także tych, którzy tego rodzaju materiały zamawiali za niewielką abonamentową opłatą. Któż by chciał wobec tego – zadawano sobie pytanie – chodzić na jakieś logomachie albo solonarracje? Kogo obchodzi jakiś gaduła, który w świetle reflektorów stoi przed publicznością i opowiada zabawne lub zatrważające historie? Czyż autentyzm opowieści jest wart czasu poświęconego na ich słuchanie? Czy człowiek wymyślający różne historyjki – z niewielkim tylko udziałem podpowiadających mu smartajów – zasługuje na aż takie apanaże? Komu chciałoby się oglądać pojedynkowiczów na słowa walczących o względy słuchaczy? Przecież w tym czasie można podziwiać samych siebie i swoich najbliższych w różnych ekscytujących fabularnych filmach, tworzonych w okamgnieniu przez sztuczną inteligencję!
Tymczasem – wbrew takim wątpliwościom – w zachodnich stanach Paneuropy nowa moda rozlewała się nieustannie, a w szkołach pojawił się przedmiot o nazwie „logotechnika”.
Wrocławskie Technikum Nowych Mediów przy ulicy Borowskiej jako pierwsze w polskich stanach, chcąc podreperować nieco swoją pozycję w rankingu oświatowym dolnośląskiej stolicy, zorganizowało klasę logotechniczną i zatrudniło do nauczania tegoż przedmiotu – bardzo trudno było znaleźć wykładowcę – niejaką Ewelinę Drost, mocno zaawansowaną w latach, niegdyś bardzo popularną pisarkę i aktorkę teatralną.
Nieufni wobec nowej mody nastolatkowie nie pchali się specjalnie do tej klasy i często jej uczniami zostawali ci, którzy nie mieliby szans dostać się do innych szkół maturalnych. Nie byli oni kwiatem intelektualnej młodzieży, nauczyciele skarżyli się na ich arogancję, a nawet niebezpieczne zachowania – takie jak internetowe zawstydzanie i gnębienie kolegów oraz nauczycieli.
Pani Drost kilkakrotnie chciała już porzucić to zajęcie, ale dyrektorce udawało się ją zatrzymywać kolejnymi podwyżkami pensji.
Pewnego dnia stało się jednak coś, co wstrząsnęło całym miastem, a nauczycielka – nie bacząc na błagania dyrektorki – porzuciła swoją pracę. Wrocław dostał się na portale i na smartaje całej Paneuropy.
A oto, co się stało. Na lekcji logotechniki we wspomnianej szkole odbywała się logomachia pomiędzy dwoma uczniami: Frankiem C. a Kevinem N. Obaj siedemnastolatkowie nie używali smartajów, ponieważ w szkole były one zakazane, i wtedy, i teraz (dzięki łączności internetowej rozwiązywanie testów czy odpowiadanie na pytania w czasie rzeczywistym stałyby się dziecinnie proste).
Franek C. kończył właśnie swoją ustną opowieść. W klasie rozległy się burzliwe brawa. Zmierzone specjalnymi czujnikami – jak to bywa na profesjonalnych logomachiach – okazały się one silniejsze niż te nagradzające poprzednią historię, którą wygłosił Kevin N. Kiedy umilkła owacja, ten ostatni podszedł do Franka C. i wpakował mu w serce japoński nóż do patroszenia ryb.
Przerażeni uczniowie wybiegli z klasy, nauczycielka usiłowała ratować i reanimować zakłutego chłopaka, a Kevin spokojnie oddał się w ręce policji, czyli moje.
Oczywiście najważniejszym zadaniem było ustalenie powodów, dla których Kevin zabił Franka. Wedle zeznań sprawcy ofiara używała wobec niego poniżających i upokarzających określeń, typu „czarnuch” i „asfalt” (Kevin był czarnoskórym imigrantem z austriackiego stanu Karyntia).
Taka motywacja – jako swoista obrona przed szczególnie zasługującym na potępienie rasistowskim atakiem słownym – mogła nastawić sędziów przychylniej do Kevina i chłopak dostałby najwyżej pięć lat poprawczaka. (Obecnie, gdy wydawanie wyroków dzięki programowi Technotemida jest automatyczne, Kevin dostałby zapewne dużo więcej lat bezzawiasowej odsiadki. Dzisiaj sądy są sprawiedliwe, a przestępcy czują się przerażeni ich nadludzką mocą).
Naturalnie, pierwsze, co zrobiłem, to skonfiskowałem smartaje, które Kevin na co dzień oddawał do szkolnego depozytu. Musiałem sprawdzić, czy obelgi, na które się skarżył, zostały tam rzeczywiście zarejestrowane.
Prosto ze szkoły zabraliśmy go na komisariat, gdzie zostawiłem Kevina samego w pokoju przesłuchań. Obserwowałem go przez lustro weneckie. I nagle ujrzałem, jak jego gałki oczne się kręcą, jakby wysyłał nimi wiadomości. A przecież należące do niego smartaje w tym momencie były w rękach analityków w naszym laboratorium! Czyżby nosił jeszcze inne?
Nie byłoby to niczym dziwnym. Uczniowie często oszukiwali w ten sposób. Gdy wchodzili do szkół, oddawali osobie urzędowej na przechowanie w bakteriobójczych pudełkach tylko wierzchnie smartaje, swoiste atrapy, a ukradkiem, gdzieś w toalecie nakładali sobie właściwe – niewidoczne, delikatne jak pajęczyna i niezniszczalne jak grafen. Kosztowały majątek, a w ich produkcji specjalizowała się znana firma nigeryjska Idoglass. Fonokle wśród młodzieży nie cieszyły się popularnością – ani wtedy, ani dzisiaj. Zresztą nosili je głównie programiści i nałogowi gracze, aby się ustrzec chorób zawodowych, czyli okulistycznych, których etiologia często wynikała z bezpośredniego kontaktu niezbyt czystego smartaja z gałką oczną.
Skrępowaliśmy Kevina, uśpiliśmy go i zdjęliśmy mu z oczu również te drugie, właściwe smartaje.
Atrapy zawierały niewinne treści typowe dla nastolatków, czyli zabawne filmiki, głupawe memy, wiadomości wrażeniowe oraz miliony piosenek. Było też w ich pamięci mnóstwo obraźliwych rasistowskich tekstów, rzeczywiście pochodzących od zabitego Franka C.
Ale w smartajach właściwych – tych drugich – znaleziono również masę internetowego brudu, co mnie zresztą wcale mnie nie dziwiło: oprócz tradycyjnej pornografii były tam materiały zoofilskie, pedofilskie, reklamy narkotykowych i stręczycielskich cybersklepów, zapisy dyskusji na grupach dla morderców oraz inne drobiazgi. Dla procesu sądowego nie miały one znaczenia, po prostu ukazywały Kevina jako typowego nastolatka miotanego hormonalną burzą.
Ale było w nich coś jeszcze, co sprawiło, że sąd wydał bardzo łagodny wyrok. Otóż w pamięci plików dźwiękowych umiejscowionej w tajnych smartajach Idoglass, w miejscu, gdzie kącik oka przechodzi w skroń, a stamtąd kości czaszki przewodzą dźwięki od naszych naocznych minikomputerów do uszu, odszukano nagrania dziwnych komunikatów. Były w nich wypowiadane zniekształconym, grubym, jakby spowalnianym głosem bezpośrednie zachęty do zabicia Franka C. Tenże głos coś jeszcze mówił – w nieznanym języku. Żaden z naszych wrocławskich językoznawców nie potrafił go zidentyfikować.
Kevin nie miał pojęcia, od kogo ten głos pochodzi. Słowa chłopaka potwierdził pod przysięgą jeden ze szkolnych psychoterapeutów, leczący go z uzależnienia od sadystycznych pornogier.
Nasze wnikliwe badania wykazały, że głos, namawiający Kevina do zabicia kolegi, gromadził się w zabezpieczonych plikach, których nie dało się wymazać i które same się uaktywniały, kiedy chciały – przez co Kevin musiał ich wysłuchiwać jak natrętnych reklam niedających się wyciszyć.
Wymiana smartajów pomiędzy ludźmi albo kupno używanych było czymś bardzo trudnym, i to nie tylko z powodu mnóstwa osobistych, wrażliwych danych, które przez lata użytkowania zgromadził dotychczasowy właściciel. Każdy człowiek traktował te inteligentne soczewki – i słusznie – jako przedmiot intymny i nie chciał przyjmować do własnego oka cudzych bakterii, zwłaszcza po licznych aferach z kiepskimi płynami dezynfekującymi.
Również chęć posiadania nowych wspaniałych idoglassów sprawiła, że Kevin udał się do szkolnego psychoterapeuty ze skargą na mordercze namowy płynące od nieznanego nadawcy. Dostał od niego leki uspokajające i zaczął zbierać fundusze na nowy sprzęt. W tym celu założył konto oszczędnościowe, na którym umieszczał śmieszne filmiki i skecze ze sobą w roli głównej. Pieniądze zaczynały kapać, lecz do zakupu nowych smartajów droga była jeszcze daleka.
Tymczasem nienawistny głos wciąż grzmiał w głowie chłopaka. I nieustannie zachęcał go do zabicia konkurentów w logomachii.
Tego właśnie głosu nie mogliśmy zidentyfikować nawet za pomocą słynnego rezerwuaru ludzkich dźwięków „Soundengine”. Posiadacza tego głosu nazywaliśmy Nikt.
Wszyscy oprócz mnie widzieli w Kevinie biedne, zmanipulowane i ślepe narzędzie w czyichś – nie wiadomo czyich – rękach. To nam, policjantom, pozostawiano ustalenie, kim był właściwy sprawca zbrodni, czyli nienawistnik do niej podżegający. Jeśli nam nie udawało się go namierzyć, to dlatego, że byliśmy słabi, a nie dlatego, że on nie istniał – takie najczęściej rozlegały się głosy.
Kimkolwiek był, stanowił dla Kevina okoliczność łagodzącą. Ale ja aż tak łagodny nie byłem, miałem swoją hipotezę. Uważałem Kevina za kłamcę, za członka jakiejś sekty. I za cel postawiłem sobie – wówczas młody, zapalczywy, naiwny – jej zdemaskowanie. Nie wiedziałem, że na to życia mi nie starczy.
W czasie procesu adwokatka próbowała wykazać, że owe namowy zostały wygenerowane przez algorytmy i boty.
– Winny nie jest Kevin, lecz internet – zakończyła swoją mowę obrończą. – Prawdziwy złoczyńca nie ma tożsamości ani adresu. Gdzie go znajdziemy, aby go ukarać?
Po wysłuchaniu stron sędzia ogłosiła wyrok trzech lat więzienia. Pamiętam, jak wówczas zalała mnie gorycz poczucia niesprawiedliwości. Z trudem się opanowałem, by nie wykrzyczeć sędzi w twarz moich uczuć wobec niej. Gdybym to zrobił, mógłbym się pożegnać z policyjną karierą.
Kevin przez rok siedział we wrocławskim więzieniu przy Kleczkowskiej, a później – zgodnie ze swoim życzeniem – spędził ostatnie dwa lata w jednym z austriackich górzystych stanów, bodaj czy nie w Karyntii, skąd pochodzili jego rodzice. Koledzy, którzy chcieli mnie zdenerwować, szeptali mi do ucha:
– Twój ulubieniec odpoczywa w górskim sanatorium…
Nie mogłem przestać myśleć o sprawie Kevina nawet wtedy, gdy cały czas zabierały mi inne obowiązki – zwłaszcza niebezpieczna służba na blokowiskach Kozanów i Nowy Dwór. Choć oddałem już akta tej sprawy do cyfrowego archiwum, czasami ogarniało mnie ciężkie przygnębienie, prawie depresja.
Moja kariera zaczęła się od falstartu. Nie złapałem zabójcy, bo ten sam wlazł mi w ręce. Potem zaś przeprowadzone przeze mnie dochodzenie ujawniło – jako rzeczywistego sprawcę, jak chciał sąd – jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego internetowego demona. To tak, jakbym ujął okrutnego gwałciciela, a ten zrzuciłby odpowiedzialność na któregoś z wrocławskich krasnoludków. W głowie słyszałem takie oto szyderstwa: „No, czego pan jeszcze chce? Nie pojmuje pan, że zgwałcił krasnoludek? Gdzie mamy go szukać? We wrocławskich kanałach?”.
Usiłowałem zapomnieć o tej sprawie. Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi jeszcze spotkać ową tajemniczą istotę namawiającą go do zabicia kolegi. Że okaże się ona o wiele groźniejsza niż groteskowy krasnal. Że zmierzę się z jej ciemną, agresywną przenikliwością.