Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ostatni pokój. Historia tajemniczego pamiętnika - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni pokój. Historia tajemniczego pamiętnika - ebook

Rok 1990. Ewa Wojciechowska, 45-letnia wdowa i dyrektorka miejscowego domu kultury, wiedzie spokojne życie w małym miasteczku nad Wisłą. Mieszka z sędziwymi rodzicami i nastoletnią córką Kamą. Niespodziewane pasmo wydarzeń całkiem zmienia świat głównej bohaterki: najpierw dostaje „paczkę z zaświatów”, która okazuje się cenną pamiątką po prababci Florentynie (przedwojennej warszawiance), wkrótce potem w jej życiu pojawia się Rafał – miłość sprzed lat. Niestety radość z odzyskania kosztowności i budzącego się na nowo uczucia do Rafała zostają zmącone widmem bezrobocia. Ewa traci ukochaną pracę, nie może pogodzić się z nową rzeczywistością i niesprawiedliwością. Coraz częściej ucieka do „ostatniego pokoju” – domowej graciarni, w której z umiłowaniem myszkuje i natrafia nie tylko na rodzinne pamiątki, ale także na kosztowności po żydowskim jubilerze Jagodzie. Praca domorosłego archiwisty coraz bardziej ją pochłania. Wreszcie trafia na trop wielkiej rodzinnej tajemnicy przez lata skrzętnie zamiatanej pod dywan.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63842-45-1
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Budzą mnie odgłosy dochodzące z kuchni. Woda na herbatę wesoło bulgocze na ogniu. Mleko jest pewnie coraz bardziej wydęte, jakby chciało za chwilę wykipieć. Mleko może i chciałoby, ale od czego jest czujna ręka taty zaopatrzona w ściereczkę? Do kuchni przychodzę druga. Po drodze zaglądam do pokoju mamy i rzucam siedzącej na brzegu tapczanu: „dzień dobry najstarsza starowinko”, Kamie paradującej jeszcze w piżamie – „jak spałaś maleńka?”, wreszcie witam się ze spowitą w papierosowym dymie głową rodziny i szepczę: „proszę cię, nie pal!”.

Za chwilę wszyscy spotykamy się w kuchni. Każdy z nas bierze z szafki ulubiony kubek, żeby nalać sobie gorący napój. Zapachniało przypalonym mlekiem, bo kilka jego kropelek spadło na blat rozgrzanej węglowej kuchni. Słychać ostentacyjnie głośne dmuchanie – to Kama studzi swoje kakao. Mama rozpoczyna rytuał przygotowania herbaty od wyparzenia imbryczka. Moja kawa, chociaż niezbyt mocna, ma odświeżyć umysł.

Zimy już nie ma, ale wiosny nie widać. Bez beretu i szalika nie ruszam się z domu. Dla rozruszania kości wybieram się na szybki spacer wzdłuż brzegu Wisły, aby za chwilę leniwie przejść przez miasteczko, kupić prasę, zrobić drobne sprawunki na targowisku. I zaraz wracać do domu. Te dni są takie jednakowe, przewidywalne i w swej prostocie banalne, że czasem chce się stąd cichcem uciec.

* * *

Od zawsze w naszym domu nadawano poszczególnym pomieszczeniom umowny szyld. Na przykład aktualnie pokoje noszą nazwy: „zielony”, „pod aniołem”, „wąski”, „sypialnia”, „herbaciarnia” i „ostatni”. Przyjęło się mówić „ostatni” nie z uwagi na plan rozkładu domu, choć pokój ten rzeczywiście usytuowany jest najdalej od frontowego wejścia, ale dlatego, że określenie to zgrabniej brzmi od… „sodoma i gomora”. Kiedy zaplanowaliśmy rozbudowę budynku gospodarczego – wyjątkowej graciarni – należało opróżnić go z nagromadzonych tam przez lata przedmiotów. Selekcja była bardzo trudna, gdyż do stojących tam szafy, komody, skrzyń, paczek i paczuszek nie zaglądano przez wiele lat, a jedynie dokładano, dokładano i dokładano. Ostatecznie więcej niż połowa tych wątpliwych skarbów została przeniesiona do „ostatniego”. Stało się tak pod moją nieobecność. To najęci do tej pracy trzej młodzi ludzie dokonali ekspresowej przeprowadzki. Przenosiny miały ten plus, że przedmioty, które w budynku gospodarczym stały lub leżały bliżej drzwi, teraz znalazły się w najdalszej części pokoju „ostatniego”, a te, do których nigdy nie dotarłam, ulokowano bliżej jego wejścia. Domownicy deklarowali, że ten nowy magazyn będzie chwilowy, wszystko zostanie sprawdzone i mało ważne rzeczy wkrótce znajdą się na śmietniku. Oczywiście niepisaną kierowniczką tego pomieszczenia została mama, która klucz od „ostatniego” trzymała w miejscu tylko sobie znanym i ani jej w głowie było coś z niego wyrzucać. Naszą klucznicę złapaliśmy na tym, że z pryzmy tych ostatecznie odrzuconych, które zostały wyniesione na śmietnik, targała jakieś paczki i znów chowała do „ostatniego”. Przyłapana na tym procederze, usprawiedliwiała się, że musi to jeszcze raz dokładnie sprawdzić. Dla niepoznaki właśnie w „ostatnim” często myła okno i wymieniała firanki, ale tylko wtedy, gdy nikogo nie było w domu. W jaki sposób pokonywała ten labirynt i przedostawała się między licznymi kuframi, skrzyniami, paczkami i stertami gazet? Strach pomyśleć! I tak zeszło następnych kilka miesięcy.

* * *

Byłam wyjątkowo zaintrygowana tym tajemniczym pokojem, bardzo chciałam dostać się do środka i pobuszować w nim spokojnie. Opatrzność czuwała nad moimi pomysłami. Któregoś dnia, ścierając kurz z segmentu w „wąskim”, sąsiadującym z tym „ostatnim”, trafiłam na ukryty między książkami klucz. To tak, jakbym zrobiła pierwszy krok, ale żeby tam wejść, przyjdzie mi czekać na odpowiednią chwilę. Szczególnie ciekawiły mnie dwie skrzynie. Jedna obita blachą, z zardzewiałą kłódką, zawiera ponoć pamiątki po prababci Florentynie. Druga bardziej ozdobna, zwana posagową, w której mogło być wszystko, ale nie wiano. Zgłębić zawartość tej pierwszej to marzenie ściętej głowy, bo właśnie ta z kłódką stała ni mniej, ni więcej, tylko pod posagową, a tej sama nie zdejmę! Żeby ją ściągnąć i odstawić, musiałabym odsunąć szafę i dwie mniejsze szafki. Ostatecznie moim pierwszym celem była zawartość białej szafy. Kiedy samozwańcza szefowa od klucza wybrała się do pani Marii z imieninowo-śniadaniową wizytą, wparowałam tam cichcem. Kota nie ma w domu, to myszy harcują.

* * *

W dwudrzwiowej szafie, na lewym skrzydle błyszczy przykurzone kryształowe lustro, na którym panowie od przeprowadzki sprawdzali swoją umiejętność pisania po łacinie. Mebel zdobią piękne rzeźbione gałki z bursztynu. Do tego meblowego kompletu należą rozłożone na części łóżko, szafka nocna z jantarowymi upiększeniami i stoliczek. W chwili, gdy już wszyscy sąsiedzi mieli nowe modne segmenty ze sklejki, wystane w nocnych kolejkach, ten uroczy biały komplecik został wysiedlony z pokoju „wąskiego”. Nasz dom też chciał być modny i za własne pieniądze ukaraliśmy się tandetą.

Wolniutko otwieram prawe skrzydło, bo boję się, że zacznie skrzypieć. Nie jestem jednak na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usłyszał. Buchnęło też stęchłym zapaszkiem. Tak jak przewidywałam, usłyszał to skrzypnięcie tato. Zaintrygowany, przyszedł i pochwalił, że robię porządki. Po czym odwrócił się na pięcie i, korzystając z tego, że mamy nie ma w domu, poszedł w spokoju zapalić mocnego. Nie mam dużo czasu, muszę się uwinąć, nim przyjdzie moja latorośl Kama, bo wówczas niuchanie będzie już na cztery ręce. Zawartość szafy jest mi właściwie znana, ale za każdym razem coś innego mnie frapuje. W lewej części szafy, tej z półkami, stoją pudełka. Pierwsze, które otwieram, wypełnione jest ponadstuletnimi koronkami, gipiurowymi kołnierzykami, wymyślnymi welurowymi bindami zakładanymi na więdnącą szyję, jedwabnymi żabotami dopinanymi do bluzek lub sukienek i kruszejącym ze starości koronkowym angażantem. Intrygują mnie nawet wypłowiałe jedwabne wstążki. Kostiumolog teatralny byłby zachwycony tym znaleziskiem. W następnym pudle bielizna osobista: niezmiennie podziwiam niewymowne z klapą, mają dłuższą nogawkę i są misternie wykończone haftem angielskim. Do kompletu pożółkłe haftowane staniczki, gorset z fiszbinami, na którym rdzewiejące haftki upstrzyły materiał. Dotykam tego z najprawdziwszym rozrzewnieniem – w tym chodziła moja babcia! Na samym spodzie leży zdezelowana torebka z ruchomą metalową rączką, a w środku muślinowa chusteczka, książeczka do nabożeństwa z zaznaczoną litanią „Do serca Jezusowego”, śmieszne druciane okulary oraz maleńki pojemnik z wykręcanym sztyftem na perfumy. Na dnie jakaś zapisana, ale już nie do odczytania, karteczka z dobrze zachowanym tytułem „Intencje”. Mogła to być kartka, z której babcia dyktowała księdzu imiona zmarłych, zamawiając mszę za ich dusze. Jestem przekonana, że to była torebka niedzielna i tak mogła być wyekwipowana na ostatnie nabożeństwo w swoim życiu.

W popłochu odrzucam torebkę, bo zza firanki dostrzegłam przechodzącą za oknem jakąś jasną czuprynę. Zamieram na sekundę i zaraz cieszę się, że to nie siwiutka fryzura z koczkiem mamy. Dzwonek u bramy ostatecznie wypłoszył mnie z „ostatniego”. Wychodzę. O, pan Andrzej! I już z radością witam organizatora widowni toruńskiego teatru. Zapraszam go do środka i bez pytania, czy coś wypije, nastawiam czajnik. Przedstawiciele teatrów nie respektują moich godzin pracy, tylko utarło się, że robią nalot dywanowy na dom bez względu na porę. Uzgadniamy termin spektaklu, odbieram afisze, wejściówki dla władz miasta i jeszcze zastanawiamy się nad liczbą występów. Proponuję dwa, ale pod warunkiem, że co do drugiego przedstawienia, to jutro upewnię się w miejscowym liceum, czy będziemy mieli chętną młodzieżową widownię, i dopiero wtedy odpowiem. Podpisujemy umowę wstępną. Podejmuję pana Andrzeja słodzoną miodem herbatą i kruchymi ciastkami. Myślę jednak, że ludzie pracujący w terenie ucieszyliby się bardziej z pajdy chleba ze skwarkowym smalczykiem. Ściskamy sobie ręce, mówiąc: „Do zobaczenia w dniu spektaklu!”.

Wracam do „ostatniego”, na dalszy przegląd rupieci mogę poświęcić około czterdziestu minut. Na środkowej półce natrafiam na okrągłe pudełko na kapelusze zamykane pokrywą ze skórzaną rączką, które od zawsze mi się podobało. Teraz wieko z cienkiej dykty, z której zeszła politura, nie domyka się, ale zawartość na tym nie cierpi. Wypełnione jest małymi poobtłukiwanymi porcelanowymi figurkami, pustymi flakonikami, szczotkami do włosów z metalowymi rączkami, spinkami, klamerkami. Sentymentalna wartość tego jest ogromna, materialna żadna. Samo pudło jest fajne i może zyskać drugie życie.

Schylam się po duże tekturowe pudełko lekkie jak puch. Znam je z wypraw do budynku gospodarczego, w którym wcześniej rezydowało. Pociągam za sznureczek zawiązany w niechlujną kokardkę i zanurzam rękę w piórach wysłużonego boa. Kolory są świetnie zachowane, ale sypią się pojedyncze części strusich piórek. Wymyślne i wypracowane egrety, które przypinało się do kapelusza bądź do fryzury. Najbardziej podoba mi się ten z czarnym ptakiem już z tylko jednym okiem i z wyskubanym ogonem. Chociaż nie wiem, czy palmy pierwszeństwa nie przyznam pastelowemu ogródkowi. Na pewno tego dziwadła nie nosiło się na co dzień. Już widzę moją babcię w takim rajskim ogrodzie na głowie, robiącą zakupy na miejscowym targu! Korzystam z okazji i przymierzam sama.

Odruchowo wycieram rękawem bluzy zakurzoną taflę lustra i z zaciekawieniem przyglądam się własnemu odbiciu. Trzeba przyznać, że przy buro-szarym domowym dresie ta wymyślna ozdoba wygląda po prostu idiotycznie. Zdejmuję ją jednym ruchem ręki, nie przestając przypatrywać się sobie. Ale ta kobieta, która ukazała się moim oczom spod grubej warstwy kurzu, wcale mi się nie podoba. Zajadanie smutków zaprocentowało kilkoma dodatkowymi kilogramami. Zaniedbana fryzura i pierwsze siwe włosy, szara cera, zmęczone, beznamiętne spojrzenie. Byle jakie ubranie, w którym nawet po domu nie wypada chodzić. Naprawdę ja tak wyglądam? Energiczna, apetyczna Ewa Wojciechowska zamieniła się w apatyczną, czterdziestopięcioletnią babę, a do tego wdowę. Kręcę z niedowierzaniem głową. I ta w lustrze – niby ja, ale nie ja – też pokręciła z dezaprobatą. Już chciałam schować pudło na półkę, zamknąć szafę i uciec z tego pokoju, trzaskając za sobą drzwiami, ale… Nagle dostrzegam coś bielącego się w głębi szafy.

Sięgam po dziwny pakunek. To nieduża poduszeczka. Odpinam trzy rozpadające się guziki z materiału naciągniętego na miniaturowe metalowe obręcze i zaglądam do środka. Nigdy nie widziałam tej poszewki i zawartości: czarna, welurowa i obszyta futerkiem mufka. Coś takiego widywałam na rycinach starego żurnala, który mocno zdezelowany wylądował w końcu na stercie śmieci. Już miałam kończyć to szperanie, już domykałam drzwi szafy, kiedy na dużym pudle ze starymi czasopismami dostrzegłam ślady papieru misternie pociętego przez… mysz! Więc mamy w domu myszy! Cholera, co teraz mam zrobić? Patrząc pod nogi, jakbym spodziewała się ewentualności nadepnięcia na hordę tych potworów, wycofuję się z „ostatniego”.

Kombinuję, jak razem z tatą zewrzeć siły w walce z gryzoniami. Trzeba to zrobić w tajemnicy przed Kamą, bo na przekór logice będzie je dokarmiać przez dziurkę od klucza. Zajmę się jednak sama domową eliminacją potworów. Wyskoczę na chwilę z domu i kupię kilka łapek – na początek trzy. Zarzucam kurtkę, wskakuję w kamaszki i pędzę do ogrodniczego, do którego mam kilka kroków.

Bez trudu nabyłam te śmiercionośne urządzenia i już jestem z powrotem. Zaglądam do lodówki: jest tylko krakowska podsuszana. Nie jestem pewna, czy one ten rodzaj wędlin lubią, ale co tam, zaryzykuję! Zakładam przynętę, naciągam zawleczkę. Moje ręce pachną apetycznie wędzonką, więc mali mieszkańcy „ostatniego” za moment również poczują tę woń. Z tymi mysimi szafotami raz jeszcze zakradam się do „ostatniego” i urządzam swoistą jadłodajnię. Pośpiesznie zamykam drzwi i klucz odkładam na segment. Przez chwilę nasłuchuję, czy droga wolna, i ruszam.

Gdybym była przekonana o inteligencji tych zwierząt, to najchętniej otworzyłabym drzwi od kolejnych trzech pomieszczeń i wreszcie te na podwórko, tworząc drogę wolną do wyjścia. Ale z drugiej strony, stworzyłabym warunki do wejścia tym gryzoniom, które były gdzieś w rozbieranym budynku, a teraz tułają się po zakamarkach podwórka i chcą połączyć się ze swoją mysią rodziną. I tak źle, i tak niedobrze. Martwmy się tymi domowymi – ostatecznie, na pocieszenie mają podaną luksusową wędlinę, aż szkoda, że zdołają ją tylko powąchać.

Ręce myję wyjątkowo dokładnie. Ledwo zdążyłam odwiesić ręcznik, kiedy wchodzi uśmiechnięta mama z ćwiartką tortu czekoladowego pod celofanowym daszkiem. Zaczyna mi opowiadać, że przyszło pięć pań, że było bardzo sympatycznie i wesoło do chwili pojawienia się pijanego syna solenizantki – Stacha.

– Domagał się alkoholu, szarpał matkę za rękaw, nie szczędził nam ordynarnych słów, aż wreszcie położył się i zasnął. Marysia posmutniała, była zawstydzona i rozmowa już się nie kleiła. Panie pośpiesznie żegnały się i wychodziły, ja wyszłam ostatnia, bo pomogłam uprzątnąć stół. Marychna stanęła przy zlewie, myła i płukała naczynia, a ja wycierałam je i ustawiałam na kredensie. Pośpiesznie zbierała co cenniejsze rzeczy i chowała do różnych wypróbowanych zakamarków. Srebrne sztućce, cukiernica, patera, świeczniki trafiły do piekarnika, grubsze pieniądze z portfela chciała położyć na szafie, ale wcisnęła w moją rękę. „Przechowaj proszę”, powiedziała. Bez słów objęła mnie za szyję i się rozpłakała. Czterdziestopięcioletni syneczek wyprawił mamusi imieniny! – podsumowuje ze złością starowinka. Wreszcie wzdycha ciężko, chwilę milczy, siada na krześle i mówi ze smutkiem: – Współczuję jej serdecznie, robi wszystko, żeby ukryć swoją rozpacz. Wstydzi się za syna i winę zawsze bierze na siebie: „kochałam go, pozwalałam mu na wszystko i teraz nie mam syna, ale bezwzględne zwierzę”. Wieczorem zajrzę z tatą do Marysi, zobaczymy, czy już się wyniósł i czy wszystko jest dobrze.

A po tych skrupulatnych relacjach zaniepokojona staruszka rozgląda się po kuchni i pyta: – Co to, córka, obiad w polu?

Tu wstawiam bajko-opowieść i, kłamiąc jak z nut, mówię o bardzo długiej wizycie pana z Torunia, o parzeniu mu herbaty i jeszcze kolejnej, że tak długo to wszystko zeszło.

Na szczęście mamy w zanadrzu na przygotowanie obiadu całą godzinę. Rozdzielamy zadania: ja zajmuję się nadzieniem do kurczaka, a ziemniaczki i mizerię zrobi mama. Drób prima sort od Wesołych z Przypustu miałam już wcześniej przygotowany. Wątróbka oraz namoczona w mleku i odciśnięta bułka są już zmielone, dokładam tylko posiekaną natkę, wbijam jajko, sól oraz pieprz do smaku i napełniam tuszkę. Zaszywam ptaka, okrywam folią i wkładam do rozgrzanego piekarnika. Na dziesięć minut przed końcem pieczenia rozchylę folię, żebyśmy wszyscy mieli chrupiącą skórkę. Ale już z góry wiem, że swoją chrupkość oddam Kamie i to samo zrobią dziadkowie pod pozorem, że nie lubią takiej… brązowej skórki. A ona nas wyśmieje, że nie wiemy, co dobre. To przekomarzanie to już taki nasz świecki obyczaj. Teraz ugotowane ziemniaczki są poddane prasce, chluśnięta śmietanka czyni je kremowymi, drugą porcją śmietany zostają polane ogóreczki i – jak na zawołanie – otwierają się drzwi wejściowe. Z szalikiem i czapką w ręce wchodzi Kama, a z pokoju wygląda do nas głowa taty. Padają komendy wydawane przez mamę: „Myjcie ręce!”, „Kama, szybciutko sztućce”, „Henryczku, dostaw krzesło”. Ja jestem nietykalna, porcjuję kurczaka – zadanie trudne, bo nożyce niezbyt ostre. Siadamy, ale z mojej strony nie będzie większej koncelebry, gdyż o czternastej muszę być w pracy. Żałuję, że nie będę świadkiem bojów Kamy o zrumienioną skórkę, wypijania śmietanki z dna salaterki po mizerii i pomocy córki przy zmywaniu naczyń. To i tak lepiej, bo ja w dzieciństwie jak tylko wyczułam, że będzie przygotowywana zasmażka, to nie odstępowałam płyty kuchennej nawet na krok. Uzbrojona w małą łyżeczkę czekałam na patelenkę z resztkami tego specjału. Z narażeniem ręki na oparzenie chwytałam ją i sadowiłam się na stołeczku w kąciku kuchni. Wystarczy tych wspomnień!

Ubrana w kurtkę dopijam kompot, łapię za torbę, porywam rolkę z plakatami teatralnymi na Trzy siostry i pędzę. Kawałek ulicą 3 Maja, zakręt w prawo w Browarną, po pięćdziesięciu krokach w lewo Piwną i pod górę Klasztorną. Lekko zasapana, ale nie spóźniona, wchodzę w Kościuszki i już docieram do celu: robota. Przede mną poczciwy gmach Domu Kultury. Mimo że nikt stojący na schodach nie widzi mojej twarzy, uśmiecham się do nich serdecznie. Kocham ludzi, czy to tych najmłodszych z sekcji plastycznej, czy staruchów z LO od maski Melpomeny, co pięć minut zmieniające się składy grup muzycznych, recytatorów.

Maryla, Basia, Bożenka, Zosia, Małgosia, Ewa – to dziewczęta z tanecznej Szóstki. Siedzą na schodach zagadane, na wieszakach trzymają spódnice do tańca. Natychmiast zgłaszają, że będą tylko godzinkę i uciekają pisać ściągi na gegrę. Nim włączyłam magnetofon, tancerki stanęły przebrane na scenie. Marylka prowadzi króciutką rozgrzewkę i zaczynamy próbę. Już od pierwszych taktów Lambady są pomyłki w układzie, widać, że każda jest zajęta swoimi myślami, a nie tańcem. Wyjątkowo nie strofuję ich, kładę nacisk tylko na krok podstawowy. Dla dobra wszystkich jeszcze raz powtarzamy i się rozstajemy. I tu niespodzianka – część osób chce zostać jeszcze trochę, a część już zdjęła kostiumy. Staję się rozjemcą i ustalamy, że za tydzień umówimy się godzinę wcześniej i popracujemy podwójnie. Już pogodzone ze sobą dziewczyny wychodzą, ale w holu któraś jeszcze krzyczy: – Pani dyrektor, ma pani gościa!

Odłączam magnetofon, gaszę rampę nad sceną i wówczas dostrzegam stojącą w drzwiach szefową Klubu Seniora. Charakterystyczna przetykana złotą nitką chustka w róże i laseczko-ciupaga to jej znaki rozpoznawcze. Tego nalotu się nie spodziewałam, nie chcę wysłuchiwać żadnych skarg i nie chciałabym uczestniczyć w żadnych personalnych rozgrywkach. Szanuję tych ludzi, ale zbyt dużo złego dzieje się w klubie: plotki, obmowy, pretensje. To było moje ulubione dziecko – drugi w Polsce klub i zaczynałam od zera. Panie przychodziły ubrane jak na niedzielną mszę, panowie im dorównywali białymi koszulami i krawatami. Przemyślane zajęcia, spotkania z ciekawymi ludźmi, herbatka, ciasteczka i pokazy kulinarne sponsorowane przez GS. Jubileusze, imieniny członków klubu, harcerze odprowadzający najstarsze osoby do domu i składkowe wycieczki. Czy mogło być jeszcze lepiej?

– Dzień dobry, co panią sprowadza? – pytam zaniepokojona i zapraszam do biura. Ale patrząc na minę przewodniczącej, właściwie już mogę sama sobie odpowiedzieć: kwas w klubie. Niedawno największą kością niezgody były dary rozprowadzane przez Caritas: sery, makarony, mąka, zupki w proszku itp. Bronię się przed tymi waśniami. Może, kiedy będę w ich wieku, też będę taka kłótliwa. Z jednej strony cieszę się, że podarowane nam produkty nie wylądowały w placówce, ale zawieziono je do prywatnego mieszkania. Z drugiej martwię, że wiktuały nie zostały rozdzielone przez trójkę klubową i jest pewne grono bardzo z tego niezadowolone. Wejdź tu, człowieku, w to gniazdo os… O nie! nie zrobię kroku, bo wiem, jak to się skończy. Gdzieś odeszła życzliwość, serdeczność i uczciwość, ale ja nie zamierzam już tego naprawiać. Z mało sympatycznej rozmowy wybawiają mnie recytatorzy. Właścicielka zacnej pieczątki klubu wychodzi bardzo niechętnie, wściekła za moją rezerwę do jej wersji zdarzeń i plotek, które przyniosła. Już się pożegnałyśmy, wchodzę na schody, ale z oddali słyszę jeszcze jej głos. – Jak im się nie podobam, to mogę to wszystko rzucić! – mówi.

Och, ile razy już to słyszałam?

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Babka piaskowa z polewą czekoladową

Składniki:

5 całych jajek

1,5 szklanki cukru pudru

1,5 szklanki mąki ziemniaczanej

3 łyżki mąki pszennej

1 kostka margaryny

sok i starta skórka z 1/2 cytryny

zapach cytrynowy

szczypta soli

bułka tarta do wysypania formy

Sposób przyrządzania:

Ubijam jajka z cukrem pudrem. Dosypuję po łyżce mąki połączonej ze szczyptą soli, dodaję sok i skórkę cytrynową. Na końcu wlewam roztopiony i ostudzony tłuszcz, całość delikatnie mieszam. Przelewam do natłuszczonej i wysypanej bułką tartą formy. Piekę 50 minut w temperaturze 180 stopni C. Dla pewności robię test suchego patyczka. Po wystudzeniu, babkę umieszczam na szklanym kloszu i oblewam polewą.

Polewa czekoladowa Składniki:

6 łyżek kakao

6 łyżek gorącej wody

1,5 szklanki cukru pudru

1,5 kostki margaryny

Sposób przyrządzania:

Tłuszcz roztapiam w rondlu i dodaję wodę. Mieszając, dosypuję cukier puder i na końcu kakao. Kiedy wszystkie składniki są połączone, powstałą polewą oblewam ciasto. Z tej proporcji polewa wystarczy na inne ciasta, ciasteczka. Pozostałą polewę przelewam do słoja, używam wg potrzeb – przechowując w lodówce.

Pozostałe przepisy dostępne w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: