- W empik go
Ostatni sędzia - ebook
Ostatni sędzia - ebook
W małej miejscowości położonej w północnej Zelandii policjantka Lone Jensen odbiera nad ranem telefon. Ktoś jej mówi, że znany architekt Peder Bardingfeldt nie żyje, i się rozłącza. Funkcjonariuszka jedzie na miejsce i odkrywa, że mężczyzna został zastrzelony. Do śledztwa dołączają Anita Hvid i Thor Belling. Wspólnie zdobywają coraz więcej informacji, ale wciąż nie wiedzą, czy budzącego kontrowersje architekta zamordował miejscowy szaleniec, czy też rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości Bardingfeldta. Szczególnie że pewne traumy sięgają okresu okupacji i fascynacji komunizmem w latach siedemdziesiątych.
„Ostatni sędzia” to czwarty tom popularnej serii Larsa Kjædegaarda, której bohaterami są Hvid i Belling. W tym cyklu autor powraca do klasycznej powieści kryminalnej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0234-965-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Telefon zadzwonił krótko po godzinie czwartej rano, budząc Lone. Wzięła małą nokię do ręki i odebrała:
– Policja w Dalede Vang.
Nic nie było słychać, więc dodała:
– Halo, słucham.
Do jej uszu dochodził szum wiatru, zniekształcający dźwięki w telefonie po drugiej stronie. Słyszała, że ktoś szedł, co powodowało trzaski. Spojrzała na elektroniczny budzik, który wyświetlał na zielono cyfry 04:07.
– Halo? – powtórzyła.
Teraz usłyszała kroki oraz oddech i wyobraziła sobie człowieka spacerującego nocą. Wreszcie w telefonie odezwał się głos:
– Właśnie umarł Peder Bardingfeldt.
– Z kim rozmawiam? – zapytała.
Połączenie zostało jednak przerwane.
Lone poczuła, jak podskoczył jej puls. Spojrzała na ekran telefonu, ale numer się nie wyświetlił.
Siedziała jeszcze przez chwilę, po czym podniosła się i wyszła do przedpokoju. Wyjęła czerwoną lokalną książkę telefoniczną, która leżała na stoliku w miejscu, gdzie kiedyś stał telefon stacjonarny jej rodziców. Odszukała numer Bardingfeldta, przed którym napisane było: „Bardingfeldt Peder, architekt, Højagervej 29, Dalede Vang”.
Wpisała numer na komórce i czekała na sygnał. W oddalonym o dwa kilometry domu o nazwie Højagerhus zadzwonił telefon. Sygnał wybrzmiewał długo, w końcu połączenie zostało automatycznie przerwane.
Wciąż była zaspana. Nieczęsto się zdarza, że ktoś budzi ją w środku nocy. Z reguły ludzie zgłaszają się do policjanta dyżurnego w Hillerød, który następnie dzwoni do niej, jeśli sprawa dotyczy jej rewiru.
Poszła do kuchni i włączyła czajnik, nasypała do kubka kawę rozpuszczalną i trochę cukru, po czym wróciła do pokoju, żeby się ubrać. Założyła buty, wlała do kubka wodę, zamieszała i wyjęła z kuchennej szuflady pistolet służbowy. Przypiąwszy do pasa kaburę, włożyła czarną nylonową kurtkę. Podmuchała gorącą kawę i wzięła ostrożnie mały łyk. Potem jeszcze kilka, ale tak się niecierpliwiła, że odstawiła resztę. Wciąż wybrzmiewało jej w uszach zdanie: „Właśnie umarł Peder Bardingfeldt”. Starała się przywołać w myślach tamten głos, ale był zniekształcony. Poczuła ciarki na całym ciele.
Sześć szeregowych domków na Nældevangen pogrążonych było w ciemności. Wsiadła do białego wozu patrolowego, uruchomiła silnik i zawróciła.
Przejechała przez całe Dalede Vang. Wieś była pusta i nieporuszona jak czarno-biała fotografia. Wzdłuż głównej ulicy Bygaden stało osiemnaście latarni, których fioletowe rozproszone światło potęgowało wrażenie pustki. Zbliżał się koniec września, panowała ciemność. Było cicho i bezwietrznie. Jadąc, obserwowała pobocze. Dotarła do skrzyżowania, na którym skręciła w lewo, skąd niedaleko już do Højagervej.
Czuła lekkie mdłości, wywołane przez nagłą pobudkę, oraz napięcie z powodu odwiedzin w domu, którego lokator rzekomo nie żyje.
Głos, który wypowiedział zaledwie kilka słów o śmierci Pedera Bardingfeldta, brzmiał męsko, choć nie miała absolutnej pewności.
Jazda autem nie trwała dłużej niż siedem czy osiem minut. Pomimo to zastanawiała się, czy nie powinna była postąpić inaczej. Mogła poprosić o wsparcie z Hillerød. Ale nocą z piątku na sobotę sporo czasu zajęłoby im znalezienie wolnego patrolu. A jeśli ten telefon okazałby się fałszywym alarmem, to stałaby się pośmiewiskiem, a Bardingfeldt, otwarłszy drzwi, stałby w nich w szlafroku, patrząc ze zdziwieniem na troje gliniarzy.
Widziała Bardingfeldta kilka dni wcześniej. Architekt wyminął ją swoim starym rowerem raleigh na Bygaden niedaleko SPAR-u. Znała z widzenia większość stałych mieszkańców, a wszyscy znali Bardingfeldta i wiedzieli, kim jest. Wysoki, uśmiechnięty mężczyzna o gęstych siwych włosach, ubrany w sztruksy koloru piaskowego i marynarski sweter. Nosił solidne, skórzane buty, a w kieszeni ołówek i czasem calówkę. Jeździł rowerem do różnych rzemieślników i coś dla nich projektował. Lubił puszczać latawce nad brzegiem morza. Ojciec Lone pozostawił po sobie książkę o Poulu Henningsenie, innym architekcie, który również znajdował przyjemność w puszczaniu latawców. Wciąż stała na jej regale. Bardingfeldt był podobny do Poula Henningsena. Praktyczny teoretyk, człowiek z pomysłami i wszechstronnie utalentowany, dzięki czemu był w stanie mówić z większością ludzi o najbardziej zawiłych rzeczach. Jej ojciec powiedział kiedyś, że Bardingfeldt to zwolennik radykalizmu kulturowego. Ale dodał: „Obecnie nie jest to jednak zbyt popularne”.
Popularne czy nie, w każdym razie Peder Bardingfeldt był w okolicy znaną i szanowaną osobą. Nigdy nie usłyszała o nim złego słowa. Nigdy też nie doszła do niej jakaś niepochlebna opinia o Hildzie Bardingfeldt, mimo że oboje byli zarówno bogatsi, jak i lepiej wykształceni od pozostałych mieszkańców. Według Lone ludzie z Dalede byli nawet dumni z Bardingfeldtów.
Właśnie umarł Peder Bardingfeldt.
Skręciła w prawo na żwirową drogę. Po przejechaniu stu metrów zwolniła i ujrzała wjazd do Højagerhus. Z dużego, trójkątnego frontowego okna na piętrze padało światło. Podjechała pod dom i zaparkowała przed gankiem. Wysiadła. Wokół panowała absolutna cisza.
Nigdy wcześniej tu nie była. Część frontową czarnego domu krył dach torfowy, który opierał się na pomalowanych na czerwono pniach. Obok drzwi paliła się lampa z białym okrągłym kloszem, rzucając przyćmione światło. Nigdzie nie było widać starego kremowego rovera, który należał do architekta, ale mógł stać w garażu gdzieś z tyłu domu.
Nacisnęła dzwonek i usłyszała jego staromodny dźwięk. Poza nim niczego nie było słychać. Czekała. Wydawało się jej, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Paliło się światło. Nie uznała tego za dziwne, bo wprawdzie pora była bardzo późna, ale wszyscy wiedzieli, że Bardingfeldt to nocny marek.
Zadzwoniła ponownie, ale ze środka nadal nie dobiegały żadne odgłosy. Po chwili nacisnęła klamkę. Okazało się, że drzwi nie były zamknięte na klucz. Popchnęła je i zajrzała do środka. Zobaczyła ciemny przedpokój, niemal hol, z podłogą wyłożoną czerwoną cegłą.
– Halo! – zawołała i czekała dalej.
Cisza.
Wzięła głęboki oddech. W głębi holu zauważyła schody, na które padało światło z piętra. Wytężyła słuch, spodziewając się usłyszeć jakiś głos albo chociaż szurające o podłogę nogi krzesła.
– Halo! Policja!
Panowała absolutna cisza.
Szybkim krokiem podeszła do schodów, złapała pomalowaną na czerwono poręcz i spojrzała w górę.
– Halo! – powtórzyła jeszcze raz, wchodząc powoli po schodach.
– Panie Bardingfeldt! Jest pan tam? Jestem z policji. Halo!
W tym momencie przestała już spodziewać się jakiejkolwiek odpowiedzi. W domu nikogo nie było. Weszła na górę, zastanawiając się, co mogło się wydarzyć. Przede wszystkim pomyślała sobie, że telefon to głupi żart. Jakiś idiota albo pijak przechodził obok domu i zobaczył światło. Nie lubił Bardingfeldta, więc postanowił zrobić mu dowcip.
Chociaż jego głos raczej nie wskazywał na pijaka.
Drewniany sufit na obszernym piętrze pomalowany był na biało. Po bokach przestronnego pokoju stały wysokie regały, na które padało światło z małych, świecących na żółto sufitowych lampek. Gdy odwróciła się w stronę okna, zobaczyła tył wysokiego, obitego skórą fotela, który stał przy długim biurku. Pod siedzeniem widać było nogi z założonymi na stopy kapciami.
Szybko podeszła do biurka, za którym siedział Peder Bardingfeldt. Wyglądał tak, jakby był zatopiony w swoim wielkim, drogim fotelu. Patrzył na nią, lecz się nie poruszał.
– Panie Bardingfeldt?
U góry po lewej stronie czoła dostrzegła dziurkę. Krwi prawie nie było, tylko mała strużka ściekała po gęstych siwych włosach. Lone zamarła. Peder Bardingfeldt wyglądał na żywego, ale był martwy jak kamień.
Przemogła się i podeszła bliżej, po czym ostrożnie przyłożyła dwa palce do szyi denata. Ciało wciąż było ciepłe. Poczuła zapach wody po goleniu. Znała go, przypominał zapach, jaki unosił się w zakładzie fryzjerskim Iversena w Helsinge, dokąd chodził jej ojciec i czasem zabierał ją z sobą, mówiąc, że wybiera się „do golarza”. Woda ta pachniała bardzo męsko.
Nie wyczuła pulsu, a usta Bardingfeldta były lekko rozchylone. Poczuła się nieswojo, znajdując się tak blisko ust, które już nie oddychały, lecz z których wciąż czuć było woń tytoniu i jedzenia.
Odsunęła się od biurka. Wyraz twarzy Bardingfeldta był neutralny, ale według niej wyrażał delikatny uśmiech. Spojrzenie tych martwych, szarych oczu wywołało u niej irytację. Zdawały się mówić: „Patrz Lone! Siedzę tu sobie i co zamierzasz zrobić?”.
Wyjęła komórkę i wybrała numer.ROZDZIAŁ 2
Dwoje ubranych po cywilnemu policjantów szło przez ciemną halę fabryczną. Zachowywali się cicho, od czasu do czasu dając sobie znaki. Cały obiekt spowijał mrok. W hali wszędzie widać było niebieskie cienie, a z daleka dobiegał rytmiczny odgłos kapania.
Mężczyzna stanął w przejściu do kolejnej hali i ostrożnie do niej zajrzał. Następnie skinął na partnerkę i weszli razem do środka.
Na końcu hali zobaczyli światło, które wpadało przez niskie drzwi po przeciwnej stronie.
Spojrzeli na siebie i wyciągnęli pistolety. Bezgłośnie szli wzdłuż ściany w kierunku światła, trzymając oburącz rękojeści pistoletów i lekko unosząc ramiona.
Zatrzymali się przed drzwiami oświetlonego pomieszczenia i nasłuchiwali. Nie słychać było niczego poza miarowym kapaniem.
Mężczyzna zbliżył się do partnerki.
– Nie ma go w środku – wyszeptał jej do ucha.
Pokręciła głową i odpowiedziała mu również szeptem:
– Ale coś tam jest.
Przytaknął, a ona uniosła brwi i także dała mu znak ruchem głowy. Weszli do środka.
Matowożółte światło pochodziło od jednej lub kilku lamp, znajdujących się wewnątrz kręgu utworzonego z dużych, jasnych plastikowych płyt, które zwisały z sufitu. Skupione w jednym miejscu światło sprawiało, że ciemność wokół potęgowała wrażenie grozy.
Policjanci zawahali się i spojrzeli na siebie. Kapanie było teraz cichsze. Mężczyzna skinął głową, po czym rozsunęli płyty i weszli do kręgu.
Z sufitu na mocnym sznurze zwisał szarobiały, nieforemny, przypominający mumię tobół podobny do dużego worka podróżnego. Jego dół był ciemny i błyszczący, a na betonowej posadzce znajdowała się kałuża zakrzepłej, prawie czarnej krwi.
– O Boże – powiedziała ściszonym głosem kobieta.
Jej kolega schował pistolet do kabury i z przymocowanej do uda pochwy wyjął duży nóż. Podszedł ostrożnie do worka, delikatnie go rozciął, następnie szybko się cofnął i pochylił się jak biegacz, który próbuje złapać oddech.
Spojrzał na partnerkę i kiwnął głową.
– Jeszcze jedna? – zapytała.
Wyprostował się i ponownie kiwnął głową.
– W taki sam sposób?
– Tak. Widać, że długo tak wisi. Nie zdziwię się, jeśli będzie jej brakować prawego środkowego palca.
Policjantka, wyjmując telefon, powiedziała:
– Wezwę techników.
Kiedy skończyła rozmowę, podeszła do wiszącego worka. Miała zamyśloną minę.
– Coś próbuje nam przez to przekazać.
Jej kolega skinął głową i dodał:
– Pięć środkowych palców. Co za chory skurwiel.
– Tylko co? Co te palce mają oznaczać?
Thor Belling wziął do ręki pilota, który leżał obok na kanapie, skierował go w stronę telewizora, wcisnął przycisk i ekran zrobił się czarny.
– Znowu to samo – powiedział z agresją w głosie w pustym salonie.
Podniósł się z dobrze sobie znanym uczuciem, że wystrychnięto go na dudka. Było tak za każdym razem. Człowiek siada, żeby obejrzeć dobry kryminał, bo zawsze zapowiadają filmy w taki sposób. Mówią: „Teraz wyświetlimy perłę kryminału w gwiazdorskiej obsadzie”, po czym się okazuje, że to zwyczajna szmira. Makabryczne, sztuczne intrygi, twardzi gliniarze żujący gumę, skórzane kabury i jasnoniebieskie koszule.
Wyszedł na balkon i zapalił papierosa.
Był piątkowy wieczór. Nad dzielnicą Østerbro rozpościerało się ciemnoniebieskie niebo, przywołujące wspomnienie o niedawno minionym lecie. W oknach domów tu i ówdzie paliły się światła. Od czasu do czasu docierały do niego krzyki z ulicy. Pomyślał sobie, że gdyby był serialowym gliniarzem, siedziałby teraz w barze z kolegami, gdzie piliby piwo, opowiadając rubaszne dowcipy albo złośliwie parodiując szefa. Gdyby był prawdziwym gliniarzem, to należałby do ciężko pracującej ekipy twardych facetów. Owszem, w takim towarzystwie można też natrafić na wypalonego, rozwiedzionego mruka, ale w końcu także i komuś takiemu udaje się po paru piwach wylądować w łóżku z policjantką – młodą kocicą, która przeciwstawiała się poleceniom szefa, ale i tak schwytała seryjnego mordercę, który od miesięcy starał się coś przekazać, przysyłając odcięte środkowe palce i zagadkowe informacje. To ona otworzyła mu oczy i ponownie zrobiła z niego faceta, zdejmując jasnoniebieski stanik i rozpuszczając koński ogon.
Zgasił w doniczce papierosa i położył się do łóżka, zastanawiając się, co robi Anita. Może siedziała w jakimś przyjemnym barze, opowiadając przyjaciołom o swojej interesującej pracy. A może także wyłączyła telewizor i miała zamiar położyć się spać.
W sobotę rano, krótko po godzinie szóstej, zadzwonił telefon, który leżał obok Anity na jej szerokim łóżku.
– Anita Hvid, słucham.
– Tu Brøssner – odezwał się jej szef. – Dzień dobry.
– Dzień dobry.
– Jesteście z Thorem wolni?
– Tak, a dokąd mamy jechać?
Richard Brøssner zaczął mówić.
Po upływie pół godziny wyjeżdżali już z pogrążonego w porannym świetle miasta, kierując się na północ. Thor zatrzymał się na stacji benzynowej na skrzyżowaniu ulic Jagtvej i Østerbrogade, gdzie kupił dwa kubki kawy. Następnie ruszył w kierunku autostrady, a Anita zdała mu relację z rozmowy z Brøssnerem.
– Ofiara to sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna, który został znaleziony w swoim domu… – powiedziała, patrząc na zegarek – dwie godziny temu przez policjantkę z Dalede Vang, Lone Jensen, która otrzymała anonimowy telefon o godzinie 4.07. Ktoś powiedział, że ofiara „właśnie zmarła”. Policjantka pojechała do domu denata, gdzie odkryła, że został zastrzelony. Nie stwierdzono żadnych śladów włamania ani szamotaniny. Następnie zadzwoniła do Wydziału Zabójstw, skąd na miejsce zbrodni wysłano policyjnych techników i lekarza, jak również poinformowano o zdarzeniu Brøssnera. A on zadzwonił do mnie i teraz jesteśmy tutaj.
– Dobrze. Masz numer Lone Jensen?
– Tak.
– Zadzwoń do niej i powiedz, że jesteśmy w drodze. Kiedy dojedziemy?
Anita spojrzała na ekran nawigacji.
– Za pięćdziesiąt dwie minuty.
Thor popatrzył na autostradę.
– Nie ma jeszcze ruchu, więc pewnie się zgadza. Powiedz Lone Jensen, żeby czekała na nas na miejscu zbrodni i żeby nie pozwoliła wejść tam nikomu oprócz nas i techników.
– Ona o tym wie.
– To nic. Zadzwoń.
Anita zatelefonowała i przekazała prośbę, po czym w ciszy podążali w kierunku Hillerød i Helsinge. Kiedy wyjechali, było jeszcze szaro, lecz teraz niebo zaczynało robić się jasnoniebieskie. Zapowiadał się słoneczny jesienny dzień.
Minęli Helsinge i znaleźli się na obszarze, który kojarzył się Thorowi z luksusową letnią krainą, gdzie bywają osoby z wyższych warstw społecznych i gdzie miejscowości noszą takie nazwy jak Tibirke Bakker oraz Tisvilde.
– Czy miejsce zbrodni to domek letniskowy? – zapytał.
– Raczej nie, ale nie mam pewności.
– Nigdy wcześniej tu nie pracowałem – przyznał. – Podobno jest tu cudownie.
– Cudownie?
– No, wiesz… Letnisko.
Ostatnie słowo wymówił teatralnie, przez co zabrzmiało jak letnizgo. Thor lubił czasem naśladować sposób mówienia klas wyższych. Robił tak, kiedy parodiował ludzi, którzy są przyzwyczajeni do zbytku i uważają się za lepszych. Było to okropnie denerwujące. Całkiem niedawno zamiast sztuka powiedział szduka, w dodatku tak niedbale i nosowo, że natychmiast przyszła jej na myśl Dea Trier Mørch.
– No mów, mów – ponagliła go. – Widzę, że masz to na końcu języka.
– Odziedziczone pieniądze – zaczął Thor – dyskretna, szlafrokowa elegancja bogatego mieszczaństwa, radosne, ożywione letnie życie wypełnione czerwonym winem, porannymi kąpielami w morzu, cygaretkami, marihuaną. W weekendy przyjeżdżają dzieci, które lokują się w aneksach. Ojciec w swojej altanie pisze jakąś powieść albo scenariusz filmu, a matka i inne podobne do niej kapeluszowe damy jeżdżą rowerami retro po okolicy, gdzie kupują drogie, autentyczne gówna, które tutejsi mieszkańcy przez zimę przerabiają tak, żeby wyglądały na nadszarpnięte zębem czasu. Skrzypiące meble albo mały emaliowany badziew, który śmiesznie wygląda.
– No proszę. Cała paleta uprzedzeń.
Wziął głęboki wdech i kontynuował:
– Kupowanie ryb i ekologicznych warzyw u lokalnych handlarzy, którzy są bardzo życzliwi, stąpają mocno po ziemi i żyją tak, jak w rzeczywistości my wszyscy powinniśmy, gdyby nie to, że jesteśmy ludźmi z mediów, biznesmenami i artystami. Trzepiemy kasę w Kopenhadze, a tutaj przyjeżdżamy tylko dlatego, że po panu hurtowniku tytoniu odziedziczyliśmy kryty strzechą domek, budzący w nas tyle miłych wspomnień. Albo dlatego, że jesteśmy nuworyszami, którzy pragną żyć w taki sposób. Nie jesteśmy wulgarni. Nie przypominamy tych z Hornbæk, którzy burzą stare chałupy, żeby budować otynkowane domki letniskowe za dwanaście milionów, z czarnymi glazurowanymi dachówkami i ze stojącymi na podjeździe porsche. Na plażę jeździmy rowerami. Pokazujemy klasę, jesteśmy porządni. Nie głosujemy na Duńską Partię Ludową. Nie wyrażamy się źle o obcokrajowcach, być może dlatego, że nasze dzieci chodzą do prywatnych szkół i znają imigrantów tylko z kartek UNICEF. Jesteśmy tolerancyjni. Uważamy, że niczym się nie różnimy od innych ludzi. Nie mamy wprost lewicowych poglądów, raczej liberalne. Jesteśmy letnikami ze skrywanymi socjalistycznymi wyobrażeniami o wspólnocie i radosnym piciu w ogródku.
– A tutejsi? – zapytała Anita.
– Ci głosują na Duńską Partię Ludową. Doskonale wiedzą, że wszystko się kręci, ale tylko latem, kiedy przyjeżdżają bogacze. Zamożni ludzie natomiast sądzą, że zawsze jest tu tak jak w lecie. Tutejsi ludzie to prowincjusze o niskiej samoocenie, żywiący ukrytą pogardę wobec rozpieszczonych snobów z Kopenhagi. Wraz z nadejściem zimy zamykają swoje interesy. Być może mają jakąś zapyziałą knajpę, gdzie mogą popijać świąteczne piwko i posłuchać rockowego bluesa, granego przez Nillera i jego podtatusiałych kumpli o cienkich nogach, ubranych w skórzane kamizelki. Może jest kręgielnia, gdzie robią tanie i pożywne steki z sosem berneńskim, albo line dance w świetlicy. Tutejsi nie kąpią się w morzu. W każdym razie nie tutaj. Wyjeżdżają na słoneczne wakacje do Turcji czy Tajlandii, gdzie nacierają się olejkami, opalają na ciemnobrązowo, a potem dostają raka skóry.
– Ale z ciebie mizantrop – podsumowała Anita.
Thor jednak kontynuował wywód:
– Ciekawe tylko, kim była nasza ofiara. Czy to wiejski kmiot czy miejski snob? Właśnie kończy się sezon, więc możliwe jest jedno i drugie. Tego zastrzelonego mężczyznę znalazła pewnie jakaś miejscowa krzepka babka, która dopiero co wyszła z solarium, a zabił go ktoś, kto ma na imię Ronnie albo Kevin, bo potrzebował pieniędzy na silnik do swojego monster trucka z agresywnym psem na skrzyni auta i woreczkiem z prochami w schowku na rękawiczki.
– Albo? – spytała, posyłając mu z ukosa spojrzenie.
– Albo to ktoś, kto jest miejskim snobem.
– Ale jego nie widzisz?
– Owszem, ale ktoś taki różni się od chłopa, prawda? W każdym razie z wyglądu.
– A więc lepiej umiesz opisywać ludzi ze wsi.
– To chyba dobrze, nie?
– Dlaczego?
– Bo stanowią większość.
Okazało się, że zabity mężczyzna był snobem. Widać to było już w chwili, kiedy Anita dawała Thorowi wskazówki, jak wjechać na żwirową drogę, a potem na podjazd pomiędzy przypominającymi plantację zaroślami. Dom położony był na pokrytym wrzosem wzniesieniu, na którym tu i ówdzie rosły świerki.
– Ja pieprzę – powiedziała Anita. – Ale wielki.
Czarny drewniany piętrowy dom kilkakrotnie rozbudowywano. Miał małe, białe okna z licznymi szprosami. Olbrzymi dach pokryty był torfem albo darnią. Pomimo trochę przypadkowego wyglądu budynek był bardzo elegancki, co dostrzegł nawet Thor.
– W zasadzie wygląda na dom letniskowy – orzekł.
– Być może nim jest.
Drzwi wejściowe były otwarte. Kiedy się do nich zbliżali, ukazała się w nich kobieta w czarnym policyjnym mundurze i stanęła pomiędzy ozdobnymi drewnianymi kolumnami, które podtrzymywały daszek.
– Punktualnie – oznajmiła, patrząc na zegarek.
Thor spojrzał na swój. Była sobota rano, parę minut po wpół do ósmej.
Przywitali się z kobietą, która okazała się lokalną policjantką, czyli kimś, kogo Thor i Anita zwykli nazywać szeryfem.
– Co się stało? – zapytał Thor.
Lone Jensen opowiedziała mu to samo, co Anita streściła w samochodzie.
Thor przyjrzał się Lone. Zdawała mu się zbyt drobna jak na szeryfa. Czarne spodnie i nylonowa kurtka podkreślały figurę. Wyglądała na samotną matkę, która z przyczyn finansowych zmuszona była podjąć pracę jako ochroniarka. Miała brązowe włosy, obcięte do wysokości szczęki. Mówiła do niego w taki sposób, jakby starała się obudzić w nim ojcowski instynkt, mimo że w żadnym razie nie była jej potrzebna pomoc. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy była to jej pierwsza styczność z zabójstwem. Przeważnie umiał coś takiego dostrzec u lokalnych szeryfów, szczególnie jeśli był to ktoś młody albo jakiś stróż porządku w rzadko zaludnionym rewirze.
– A więc wstałam i przyjechałam tutaj.
– I co zastałaś? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Drzwi nie były zamknięte na klucz. Nie było samochodu. Dom był pusty, tylko na górze paliło się światło. Właśnie tam go znalazłam. Siedział zastrzelony w fotelu. Z boku czoła zobaczyłam ślad po kuli. Nazywał się Peder Bardingfeldt.
– Dobrze. Bardingfeldt to rzadkie nazwisko. Znałaś go, Lone?
Skinęła głową.
– Tak, ale niezbyt dobrze. Wszyscy jednak wiedzą, kim jest Peder Bardingfeldt. Przepraszam: kim był.
– A kim był?
– Architektem. Sześćdziesiąt pięć lat. Wysoki, przystojny mężczyzna. Podobno zamożny. Sądząc po domu, musi to być prawda. Miał też z pewnością mieszkanie w Kopenhadze.
– A więc nietutejszy?
– Zgadza się, przyjezdny. To znaczy… bywał tu od wielu lat, ale na stałe mieszkał w Kopenhadze.
– Człowiek z towarzystwa.
Uśmiechnęła się kącikami ust.
– W pewnym sensie. Owszem, należał do klasy wyższej, ale miał tu sporo znajomych. Utrzymywał żywe kontakty z tutejszymi mieszkańcami, ale nikomu się nie narzucał.
– Jasne.
– Ludzie są różni – powiedziała, patrząc na niego.
– To prawda. Czyli był to znany architekt, który nie miał nic przeciwko ucięciu sobie pogawędki z rzemieślnikami czy dajmy na to rybakami, przy czym tamci nie uważali go za bogatego ważniaka.
– Właśnie o to mi chodziło.
– A jego żona? Też otwarta na ludzi?
– Nie wiem, ale to podobno ona pochodzi z bogatej rodziny. Chodzi mi o to, że ten dom został odziedziczony, ale miało to miejsce, zanim ja się tu przeniosłam. Z tego, co słyszałam, jest miłośniczką przyrody. Ogródek, szklarnia, takie rzeczy.
Thor pokiwał głową.
– Dziękuję ci. Popatrzmy na ofiarę.
Lone Jensen poszła przodem.
W holu ich wzrok przykuły drewniany sufit oraz podłoga z czerwonych cegieł. Było tam również troje drzwi pomalowanych na niebiesko. Pierwsze prowadziły do kuchni, drugie znajdujące się naprzeciwko nich były zamknięte, a za trzecimi, otwartymi, Thor dostrzegł długi korytarz, którego jedna ściana w całości była ze szkła.
– Jest na górze – oznajmiła Lone, wskazując ręką na schody.
– Anito, rozejrzyj się tu na dole, a ja pójdę na piętro.
Anita skinęła głową, a Thor poszedł za policjantką na górę.
Na piętrze znaleźli się w obszernym pomieszczeniu z kokosowym dywanem na podłodze. Przestronne, pomalowane na biało poddasze sięgało aż do kalenicy. Obeszli biurko łukiem i stanęli przy trójkątnym oknie.
Denat siedział w fotelu. Peder Bardingfeldt należał do tych ofiar, które na pierwszy rzut oka wyglądają na żywe. Siedział wygodnie rozparty z opuszczonymi po bokach ramionami. Jego niebieskie oczy były otwarte. Miał nieuczesane włosy w kolorze piasku, lekko przyprószone siwizną. Twarz mężczyzny wciąż jeszcze miała barwę żywego człowieka. Ubrany był w niebieski sweter marynarski i szare spodnie, a na stopach miał kapcie. Thor przypatrywał się ofierze.
– Pocisk nie przeszedł na wylot i jest niewiele krwi.
– Właśnie – potwierdziła Lone. – Strzał został przypuszczalnie oddany z małego pistoletu. Wydaje mi się, że padł mniej więcej stąd, gdzie stoimy.
– Tak… A więc drzwi nie były zamknięte na klucz, na zewnątrz świeciła się lampa, tu też zapalone było światło, lecz nigdzie indziej. Nikogo nie widziałaś i niczego nie słyszałaś, nie dostrzegłaś też żadnych śladów wskazujących na to, że coś zostało wywrócone albo przemieszczone.
Potaknęła.
– Co zrobiłaś potem?
– Wezwałam wsparcie, czyli was i techników.
– A później?
– Zeszłam na dół i rozejrzałam się po domu.
– Znalazłaś coś?
– W kuchni na stole leży żółty blok. Jego żona, Hilda, zostawiła mu wiadomość, że będzie u syna. Ma na imię Steen. Mieszka w Nødebo.
– Pamiętasz może, co napisała?
Lone wzruszyła ramionami.
– Coś w stylu: „Jestem u Steena i Niny. Wrócę jutro rano”.
– Dobrze. A wiesz, gdzie dokładnie mieszka syn?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Zejdźmy już na dół – powiedział Thor. – Zaraz powinni przyjechać technicy. Chciałbym cię prosić, żebyś dobrze się zastanowiła, czy znasz może kogoś z sąsiedztwa, kto mógłby zastrzelić Bardingfeldta. Anita pojedzie do Nødebo, gdzie powiadomi o zdarzeniu członków rodziny i ich przesłucha.
– Jest ktoś taki – oświadczyła Lone.
– To dobrze – powiedział Thor z lekkim uśmiechem.ROZDZIAŁ 3
Kwadrans później technicy już zajęci byli swoją pracą. Anita pojechała do Nødebo, a Thor wsiadł do białego radiowozu Lone Jensen, która powoli manewrowała autem, żeby zjechać na żwirową drogę.
Thor spojrzał na zegarek. Było kwadrans po ósmej. Lone skręciła w lewo i wyjechała na szosę. Thor zakładał, że pojadą na północ, ku wybrzeżu.
– Powiedz mi coś o tym podejrzanym – zagadnął.
Zerknęła na chwilę w jego stronę, po czym zaczęła mówić. Była inna niż Anita. Przede wszystkim nie taka żywa i bezpośrednia. Lone Jensen miała też inny sposób mówienia. Kiedy opowiadała, używała niewielu słów.
– Nazywa się Emil Dragsholm Smith. Ma osiemnaście lat. Może dziewiętnaście, wszystko jedno. Mieszka u matki z drugiej strony Dalede.
– Dalede, czyli tej wsi?
– Tak. Dalede Vang. Dwa rzędy domów z drogą pośrodku. Zwyczajna wioska.
– Emil Dragsholm Smith – powtórzył.
– Nie jest zbyt bystry. Nie lubi szkoły. Typ nudzącego się, wyrośniętego chłopaka. W ubiegłym roku nudził się tak bardzo, że strzelił w kierunku domu na Birkemosevej.
– Z czego?
– Właśnie. Gdyby coś takiego zdarzyło się w dawniejszych czasach, to strzeliłby z wiatrówki, prawda?
– Z Diany model .22 – potwierdził, kiwając głową. – Sam taką miałem.
– Ale Emil strzelał z trzydziestki ósemki. Oddał dwa strzały. Jeden z nich przeciął sznur, na którym wisiał kilim z weluru w ogrodzie zimowym. Miało to miejsce u Johna i Jytte Madsenów. Usłyszeli dwa huki, a w następnej sekundzie welurowy kilim spadł na kanapę, gdzie oboje siedzieli.
– Co się potem wydarzyło?
– John jest grubo po sześćdziesiątce, ale to silny facet. I narwany. Podskoczył, wybiegł do ogrodu i pognał za Emilem, który nie ma zbyt dobrej kondycji. Dogonił go, zabrał pistolet i przywalił mu parę razy.
– A jego żona zadzwoniła do ciebie?
– Nie było wiele do wyjaśniania – odparła, kiwając głową. – Pojechaliśmy z Emilem do Hillerød, gdzie go zamknęli, a potem wróciłam do jego matki, żeby wyjaśnić jej, co się stało.
– Ile Emil dostał?
– Dwa miesiące w zawieszeniu za posiadanie broni bez zezwolenia i za jej użycie.
– Niewiele. Skąd miał pistolet?
– Kupił od jakiegoś faceta w knajpie w Gilleleje.
– Po co?
– Bo mu ktoś zaproponował zakup.
– Znaleźliście tego faceta?
– Nie.
– Więc siedział tylko wtedy, gdy toczyła się sprawa. I to koniec?
Lone pokręciła głową.
– Nie całkiem. Nie posadzili go, ale po wytoczeniu mu sprawy przekazano dokumenty do Rejonowego Ośrodka Pomocy Społecznej w Gribskov. U niego w domu nie dzieje się zbyt dobrze. Jego matka, Brenda, nie radzi sobie. Poddano więc Emila obserwacji psychologicznej, żeby stwierdzić, co można dla niego zrobić.
– Niech zgadnę – przerwał jej Thor. – Postawiono diagnozę, która mogła oznaczać cokolwiek.
Wzruszyła ramionami i zapytała:
– Co masz na myśli?
– Tak to działa. Nieważne, czy się jest paranoikiem, psychopatą, czy się ma jakieś objawy autystyczne. O to nikt już teraz nie pyta. Co mu dolega? Cóż, postawiono diagnozę. OK. Jest tak dużo diagnoz, że nie da się odróżnić sposobów leczenia. Więc wszystko jedno, co komu dolega. Istotne jest to, że postawiono diagnozę, czyli dano mały czerwony sygnał ostrzegawczy.
– Czytałam diagnozę Emila.
– Dobrze. Co w niej było?
– Jak już mówiłam, jest trochę niedorozwinięty. Nikt nigdy nad nim nie pracował, prawdopodobnie ma skłonności psychopatyczne, przez całe życie brakowało mu ojcowskiego autorytetu, od zawsze sprzeciwiał się matce, która sama też sobie nie radzi.
– Jakieś uzależnienia?
– Tabletki.
– Matka i syn?
Potaknęła.
– Niech zgadnę. Zarówno matka, jak i syn przyznali się do przyjmowania tabletek uspokajających, a podczas wywiadu psychologicznego obiecali, że przestaną je brać. Następnie przepisano im nowe leki.
– Nie wiem, jak sprawa wygląda z Brendą, ale Emil na pewno jakieś dostał. Nie pamiętam, czy to antydepresanty, czy neuroleptyki.
– Emil pewnie też nie wie – stwierdził, a po chwili zapytał: – Co było potem?
– Emilowi przyznano miejsce w Hemmingshøj.
– Które jest…?
– Ośrodkiem terapii dla przygłupich chłopaków łykających tabletki, których matki też są na lekach. To niedaleko Gilbjerg. Ma tam przebywać dwa lata, w dni powszednie. W weekendy przyjeżdża do domu do Brendy. Chyba dobrze mu tam. Są warsztaty i tym podobne rzeczy.
Skręciła w prawo i ujrzała szereg nowych budynków z brązowej cegły, za którymi rozciągały się pola. Małe przydomowe ogródki otoczone były świeżymi, szybko rosnącymi żywopłotami.
– Tylko Emil miał epizod z bronią? – upewnił się Thor.
– Tak. Tylko on przychodzi mi do głowy, ostatnio nikt inny tu nie strzelał.
Brenda Dragsholm mieszkała trochę dalej, w białym domu, który stał równolegle do drogi i przypominał dawną zagrodę. Lone skręciła i wjechała na podjazd, gdzie stała pomarańczowa yariska. Wysiedli.
Panowała całkowita cisza. Nie było jeszcze dziewiątej. W chłodnym powietrzu unosił się zapach ziemi.
– Pewnie jeszcze nie wstała – zgadywała Lone.
Podeszli do drzwi wejściowych, których pilnował biały lew wykonany z materiału przypominającego kamień.
– Figura z marketu ogrodowego – oceniła policjantka i zadzwoniła do drzwi.
Upłynęło trochę czasu i Lone zadzwoniła jeszcze raz. Po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich około czterdziestoletnia gospodyni. Brenda Dragsholm wyglądała lepiej, niż Thor się spodziewał. Była to szczupła kobieta, ubrana w dżinsy i rdzawoczerwony sweter, który miał prawie taki sam kolor jak jej włosy. Na twarzy Brendy malowało się napięcie.
– Dzień dobry – przywitała się. – Czy coś się stało?
– Możemy wejść do środka? – zapytała Lone.
Weszli za kobietą do domu, gdzie czuć było zapach psa.
– Czy coś się stało Emilowi? – spytała.
– Nie wiem – odparła policjantka. – A gdzie jest?
– Myślałam, że to on przyjechał. Jest weekend. Przeważnie wyjeżdża autobusem z Hemmingshøj o ósmej.
Brenda Dragsholm poprowadziła ich do podłużnego salonu z niskim sufitem, którego okna wychodziły na ulicę. Stały tu skórzana kanapa w kolorze mokki, telewizor z płaskim ekranem i meblościanka z ciemnego drewna z przeszkloną witryną ze szprosami w kolorze ołowiu. Thor zwrócił uwagę na pokaźny zbiór płyt DVD, ale nie mógł dostrzec, jaki rodzaj filmów dominował.
Ktoś – być może sama Brenda – przebudował dom, usuwając część ściany, za którą znajdowała się kuchnia. Krawędzie ścian nie zostały po przebudowie wygładzone, ale Thor nie potrafił ocenić, czy było to zamierzone, czy praca po prostu nie została dokończona.
Brenda obeszła wysepkę kuchenną i włączyła czajnik elektryczny. Potem wróciła do salonu i pochyliła się przy kominku. Thor patrzył, jak zapaliła długą zapałkę, a chwilę później poczuł zapach suchego spirytusu.
Przy wysepce stały dwa stołki barowe i Thor usiadł na jednym z nich.
– A co u niego słychać? – zapytała Lone.
Brenda wlała wrzątek do filtra z kawą, który wcześniej umieściła na termosie.
– W porządku – odparła.
– Kiedy widziała go pani ostatni raz?
Rudowłosa kobieta stanęła pod okapem i zapaliła papierosa.
– W niedzielę, kiedy odjechał autobusem.
– OK.
– Czy mogę się wreszcie dowiedzieć, po co tu przyjechaliście? Coś przeskrobał?
– Nie wiemy – odpowiedział Thor. – Ale chcielibyśmy się tego dowiedzieć.
Brenda spojrzała na niego.
– Jest pan tu nowy. Nigdy wcześniej pana nie widziałam.
– Jestem z Wydziału Zabójstw w Kopenhadze – oznajmił Thor, lekko się uśmiechając.
Kobieta wciąż na niego patrzyła, ale nic nie powiedziała. Mocno się zaciągnęła, po czym zgasiła papierosa pod bieżącą wodą.
– Z Wydziału Zabójstw? – powtórzyła.
– Tak. Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa.
Dolała do filtra więcej wody.
– Morderstwa? A kto został zabity?
– Czy zna pani niejakiego Pedera Bardingfeldta? – zapytał.
Brenda otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego.
– Chce mi pan powiedzieć, że Bardingfeldt został zamordowany?
– Został zastrzelony – oświadczyła Lone. – Dzisiaj wcześnie rano.
– Bardzo mi przykro, ale co to ma do cholery wspólnego z Emilem, jeśli wolno mi zapytać?
– Chcielibyśmy z nim po prostu porozmawiać – odparła policjantka.
Matka Emila wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła i spytała:
– Może kawy?
– Tak, z chęcią – odpowiedział Thor.
Nieco później, gdy oboje siedzieli na barowych stołkach, Brenda, stojąc po drugiej stronie wysepki, oświadczyła:
– To nie mógł być Emil. W nocy przebywał w Hemmingshøj. Możecie tam zadzwonić. Wolno mu wychodzić dopiero w sobotę rano.
– Sprawdzimy to – powiedział Thor.
– Owszem, Emil został skazany za posiadanie broni bez zezwolenia, ale to było dwa lata temu. Zmienił się.
– Jak bardzo? – spytała Lone.
Brenda stała, opierając się o stół kuchenny.
– Bierze leki i chodzimy na terapię. Zupełnie nie jest tym samym chłopcem, którym był kiedyś.
– Na czym polega ta terapia? – zapytał Thor.
W tym momencie zza okien dobiegł hałas. Thor odwrócił się i dostrzegł jadący po drodze żółty autobus.
– To terapia rodzinna. Chodzimy na nią razem, ale także każde z nas osobno. Mówimy tam o różnych rzeczach. Uczymy się na przykład słuchania i rozumienia drugiej osoby. A mnie jedna pani opowiada o kompetencjach rodzicielskich.
– Co to takiego? – dopytywał się Thor, popijając mocną i smaczną kawę.
Brenda wzruszyła ramionami.
– No… różne rzeczy. Mówimy o czasie na telewizję, na komputer, o wytyczaniu granic, pozbywaniu się balastu.
– Co? – zdziwił się Thor.
Rudowłosa gospodyni roześmiała się z lekka, lecz był to gorzki uśmiech. Thor pomyślał, że nie był to z jej strony brak sympatii czy wrogość, lecz raczej po prostu nie była przyzwyczajona do swobodnego uśmiechania się i pewnie rzadko bywała z czegoś zadowolona.
– Tak, to pozbywanie się balastu brzmi ohydnie.
– Ohydnie? – powtórzył.
– Kiedy Majbrit, terapeutka, wypowiedziała te słowa pierwszy raz, natychmiast pomyślałam o kowalu, który kiedyś tu pracował. Miał na imię Geo. Prowadził przy drodze jakieś roboty w studzience. Przez cały dzień siedział w swojej dziurze, a było strasznie zimno. Poszłam więc do niego i powiedziałam: „Geo, jasna cholera, chodź na chwilę do domu napić się kawy”. Posłuchał mnie i przyszedł. Usiadł tam. – Wskazała ręką krzesło. – Zrobiłam kawę, a on zjadł swoją kanapkę. Jego dłonie były czerwone jak skrzynka pocztowa. Gdy zjadł i napił się kawy, zapytał mnie, czy nie mógłby skorzystać z ubikacji, bo musi zrzucić balast.
Thor i Lone przypatrywali się jej, a Brenda kontynuowała:
– Przypominam to sobie za każdym razem, kiedy Majbrit mówi, iż należy pamiętać o pozbywaniu się balastu. Ale to takie dziecinne skojarzenie. W każdym razie ona ma na myśli mówienie o nieprzyjemnych rzeczach, o opowiadaniu o wszystkim, co nas spotyka. To całkiem niegłupie. Mnie to nie przeszkadza, że używa przenośni. Często mówi o różnych narzędziach, przyrządach, balaście i tak dalej.
Wtem usłyszeli otwierające się drzwi.
– To on – oznajmiła gospodyni.
Do salonu wszedł Emil Dragsholm Smith. Był to rosły chłopak o bladej cerze. Spod dużej, wysokiej czapki wystawały włosy tak samo rude jak u matki. Miał na sobie długą kurtkę, na ramię zarzucił sportową torbę. Po jego twarzy można było poznać, że zauważył stojący na podjeździe wóz patrolowy.
– Cześć, Emil – przywitała się Lone.
– O co chodzi? – zapytał Emil. – Co takiego zrobiłem?
Thor zszedł ze stołka barowego i podszedł do chłopaka, który był wyższy od niego o prawie całą głowę.
– Mam na imię Thor. Prowadzimy tu rutynowe działania.
– Dlaczego?
– Twoja mama właśnie powiedziała nam, że przyjedziesz autobusem z Hemmingshøj. Zgadza się?
Emil rzucił torbę na kanapę i rozpiął kurtkę.
– A skąd miałbym niby przyjechać?
– O której wyjechałeś?
– Dwadzieścia po ósmej. A bo co?
– To rutynowe pytania. Chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, gdzie byłeś przez cały poranek i z kim rozmawiałeś.
– Rozmawiałem z Magnusem.
– Magnusem?
– Tak, moim opiekunem. Nie wolno mi pojechać do domu, póki nie zjem śniadania i nie pokażę pokoju Magnusowi.
– A kiedy to było?
– Wstałem o siódmej i najpierw się wykąpałem. Zjadłem śniadanie w stołówce, a potem Magnus sprawdził pokój. Wszystko było w porządku, więc dostałem przepustkę i poszedłem na autobus.
– Świetnie – powiedziała Lone.
Thor wypił resztę kawy i odstawił kubek na blat wysepki.
– Dziękuję za poczęstunek – zwrócił się do Brendy.
Rudowłosa kobieta skinęła głową.
– To by było na tyle – powiedział do Lone.
– Zostało jeszcze trochę kawy? – spytał matkę Emil.
W drodze powrotnej Thor stwierdził:
– Trzeba będzie to sprawdzić. Pojedź, proszę, do Hemmingshøj i przesłuchaj tego Magnusa.
– Nie ma sprawy.
– Rozmawialiśmy z Emilem i jego matką – kontynuował po chwili – bo Emil jest osobą, o której pomyślałaś najpierw po zobaczeniu zastrzelonego Bardingfeldta.
– Tylko dlatego, że chodziło o broń palną.
– Tak, tak, rozumiem. Trzeba było tu przyjechać. Ale jeśli opiekun Emila potwierdzi jego wersję, to wydaje mi się, że będziemy mogli zapomnieć o chłopaku. To znaczy, jeśli udowodni, że Emil całą noc spał w swoim pokoju w Hemmingshøj.
– A kierowca autobusu?
– A tak. Z nim też porozmawiaj.