Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni sędzia - ebook

Data wydania:
12 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni sędzia - ebook

W małej miejscowości położonej w północnej Zelandii policjantka Lone Jensen odbiera nad ranem telefon. Ktoś jej mówi, że znany architekt Peder Bardingfeldt nie żyje, i się rozłącza. Funkcjonariuszka jedzie na miejsce i odkrywa, że mężczyzna został zastrzelony. Do śledztwa dołączają Anita Hvid i Thor Belling. Wspólnie zdobywają coraz więcej informacji, ale wciąż nie wiedzą, czy budzącego kontrowersje architekta zamordował miejscowy szaleniec, czy też rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości Bardingfeldta. Szczególnie że pewne traumy sięgają okresu okupacji i fascynacji komunizmem w latach siedemdziesiątych.

„Ostatni sędzia” to czwarty tom popularnej serii Larsa Kjædegaarda, której bohaterami są Hvid i Belling. W tym cyklu autor powraca do klasycznej powieści kryminalnej.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0234-965-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Te­le­fon za­dzwo­nił krótko po go­dzi­nie czwar­tej rano, bu­dząc Lone. Wzięła małą no­kię do ręki i ode­brała:

– Po­li­cja w Da­lede Vang.

Nic nie było sły­chać, więc do­dała:

– Halo, słu­cham.

Do jej uszu do­cho­dził szum wia­tru, znie­kształ­ca­jący dźwięki w te­le­fo­nie po dru­giej stro­nie. Sły­szała, że ktoś szedł, co po­wo­do­wało trza­ski. Spoj­rzała na elek­tro­niczny bu­dzik, który wy­świe­tlał na zie­lono cy­fry 04:07.

– Halo? – po­wtó­rzyła.

Te­raz usły­szała kroki oraz od­dech i wy­obra­ziła so­bie czło­wieka spa­ce­ru­ją­cego nocą. Wresz­cie w te­le­fo­nie ode­zwał się głos:

– Wła­śnie umarł Pe­der Bar­ding­feldt.

– Z kim roz­ma­wiam? – za­py­tała.

Po­łą­cze­nie zo­stało jed­nak prze­rwane.

Lone po­czuła, jak pod­sko­czył jej puls. Spoj­rzała na ekran te­le­fonu, ale nu­mer się nie wy­świe­tlił.

Sie­działa jesz­cze przez chwilę, po czym pod­nio­sła się i wy­szła do przed­po­koju. Wy­jęła czer­woną lo­kalną książkę te­le­fo­niczną, która le­żała na sto­liku w miej­scu, gdzie kie­dyś stał te­le­fon sta­cjo­narny jej ro­dzi­ców. Od­szu­kała nu­mer Bar­ding­feldta, przed któ­rym na­pi­sane było: „Bar­ding­feldt Pe­der, ar­chi­tekt, Høja­ge­rvej 29, Da­lede Vang”.

Wpi­sała nu­mer na ko­mórce i cze­kała na sy­gnał. W od­da­lo­nym o dwa ki­lo­me­try domu o na­zwie Høja­ger­hus za­dzwo­nił te­le­fon. Sy­gnał wy­brzmie­wał długo, w końcu po­łą­cze­nie zo­stało au­to­ma­tycz­nie prze­rwane.

Wciąż była za­spana. Nie­czę­sto się zda­rza, że ktoś bu­dzi ją w środku nocy. Z re­guły lu­dzie zgła­szają się do po­li­cjanta dy­żur­nego w Hil­le­rød, który na­stęp­nie dzwoni do niej, je­śli sprawa do­ty­czy jej re­wiru.

Po­szła do kuchni i włą­czyła czaj­nik, na­sy­pała do kubka kawę roz­pusz­czalną i tro­chę cu­kru, po czym wró­ciła do po­koju, żeby się ubrać. Za­ło­żyła buty, wlała do kubka wodę, za­mie­szała i wy­jęła z ku­chen­nej szu­flady pi­sto­let służ­bowy. Przy­piąw­szy do pasa ka­burę, wło­żyła czarną ny­lo­nową kurtkę. Po­dmu­chała go­rącą kawę i wzięła ostroż­nie mały łyk. Po­tem jesz­cze kilka, ale tak się nie­cier­pli­wiła, że od­sta­wiła resztę. Wciąż wy­brzmie­wało jej w uszach zda­nie: „Wła­śnie umarł Pe­der Bar­ding­feldt”. Sta­rała się przy­wo­łać w my­ślach tam­ten głos, ale był znie­kształ­cony. Po­czuła ciarki na ca­łym ciele.

Sześć sze­re­go­wych dom­ków na Næl­de­van­gen po­grą­żo­nych było w ciem­no­ści. Wsia­dła do bia­łego wozu pa­tro­lo­wego, uru­cho­miła sil­nik i za­wró­ciła.

Prze­je­chała przez całe Da­lede Vang. Wieś była pu­sta i nie­po­ru­szona jak czarno-biała fo­to­gra­fia. Wzdłuż głów­nej ulicy By­ga­den stało osiem­na­ście la­tarni, któ­rych fio­le­towe roz­pro­szone świa­tło po­tę­go­wało wra­że­nie pustki. Zbli­żał się ko­niec wrze­śnia, pa­no­wała ciem­ność. Było ci­cho i bez­wietrz­nie. Ja­dąc, ob­ser­wo­wała po­bo­cze. Do­tarła do skrzy­żo­wa­nia, na któ­rym skrę­ciła w lewo, skąd nie­da­leko już do Høja­ge­rvej.

Czuła lek­kie mdło­ści, wy­wo­łane przez na­głą po­budkę, oraz na­pię­cie z po­wodu od­wie­dzin w domu, któ­rego lo­ka­tor rze­komo nie żyje.

Głos, który wy­po­wie­dział za­le­d­wie kilka słów o śmierci Pe­dera Bar­ding­feldta, brzmiał mę­sko, choć nie miała ab­so­lut­nej pew­no­ści.

Jazda au­tem nie trwała dłu­żej niż sie­dem czy osiem mi­nut. Po­mimo to za­sta­na­wiała się, czy nie po­winna była po­stą­pić ina­czej. Mo­gła po­pro­sić o wspar­cie z Hil­le­rød. Ale nocą z piątku na so­botę sporo czasu za­ję­łoby im zna­le­zie­nie wol­nego pa­trolu. A je­śli ten te­le­fon oka­załby się fał­szy­wym alar­mem, to sta­łaby się po­śmie­wi­skiem, a Bar­ding­feldt, otwarł­szy drzwi, stałby w nich w szla­froku, pa­trząc ze zdzi­wie­niem na troje gli­nia­rzy.

Wi­działa Bar­ding­feldta kilka dni wcze­śniej. Ar­chi­tekt wy­mi­nął ją swoim sta­rym ro­we­rem ra­le­igh na By­ga­den nie­da­leko SPAR-u. Znała z wi­dze­nia więk­szość sta­łych miesz­kań­ców, a wszy­scy znali Bar­ding­feldta i wie­dzieli, kim jest. Wy­soki, uśmiech­nięty męż­czy­zna o gę­stych si­wych wło­sach, ubrany w sztruksy ko­loru pia­sko­wego i ma­ry­nar­ski swe­ter. No­sił so­lidne, skó­rzane buty, a w kie­szeni ołó­wek i cza­sem ca­lówkę. Jeź­dził ro­we­rem do róż­nych rze­mieśl­ni­ków i coś dla nich pro­jek­to­wał. Lu­bił pusz­czać la­tawce nad brze­giem mo­rza. Oj­ciec Lone po­zo­sta­wił po so­bie książkę o Po­ulu Hen­ning­se­nie, in­nym ar­chi­tek­cie, który rów­nież znaj­do­wał przy­jem­ność w pusz­cza­niu la­taw­ców. Wciąż stała na jej re­gale. Bar­ding­feldt był po­dobny do Po­ula Hen­ning­sena. Prak­tyczny teo­re­tyk, czło­wiek z po­my­słami i wszech­stron­nie uta­len­to­wany, dzięki czemu był w sta­nie mó­wić z więk­szo­ścią lu­dzi o naj­bar­dziej za­wi­łych rze­czach. Jej oj­ciec po­wie­dział kie­dyś, że Bar­ding­feldt to zwo­len­nik ra­dy­ka­li­zmu kul­tu­ro­wego. Ale do­dał: „Obec­nie nie jest to jed­nak zbyt po­pu­larne”.

Po­pu­larne czy nie, w każ­dym ra­zie Pe­der Bar­ding­feldt był w oko­licy znaną i sza­no­waną osobą. Ni­gdy nie usły­szała o nim złego słowa. Ni­gdy też nie do­szła do niej ja­kaś nie­po­chlebna opi­nia o Hil­dzie Bar­ding­feldt, mimo że oboje byli za­równo bo­gatsi, jak i le­piej wy­kształ­ceni od po­zo­sta­łych miesz­kań­ców. We­dług Lone lu­dzie z Da­lede byli na­wet dumni z Bar­ding­feld­tów.

Wła­śnie umarł Pe­der Bar­ding­feldt.

Skrę­ciła w prawo na żwi­rową drogę. Po prze­je­cha­niu stu me­trów zwol­niła i uj­rzała wjazd do Høja­ger­hus. Z du­żego, trój­kąt­nego fron­to­wego okna na pię­trze pa­dało świa­tło. Pod­je­chała pod dom i za­par­ko­wała przed gan­kiem. Wy­sia­dła. Wo­kół pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza.

Ni­gdy wcze­śniej tu nie była. Część fron­tową czar­nego domu krył dach tor­fowy, który opie­rał się na po­ma­lo­wa­nych na czer­wono pniach. Obok drzwi pa­liła się lampa z bia­łym okrą­głym klo­szem, rzu­ca­jąc przy­ćmione świa­tło. Ni­g­dzie nie było wi­dać sta­rego kre­mo­wego ro­vera, który na­le­żał do ar­chi­tekta, ale mógł stać w ga­rażu gdzieś z tyłu domu.

Na­ci­snęła dzwo­nek i usły­szała jego sta­ro­modny dźwięk. Poza nim ni­czego nie było sły­chać. Cze­kała. Wy­da­wało się jej, że wszystko jest w jak naj­lep­szym po­rządku. Pa­liło się świa­tło. Nie uznała tego za dziwne, bo wpraw­dzie pora była bar­dzo późna, ale wszy­scy wie­dzieli, że Bar­ding­feldt to nocny ma­rek.

Za­dzwo­niła po­now­nie, ale ze środka na­dal nie do­bie­gały żadne od­głosy. Po chwili na­ci­snęła klamkę. Oka­zało się, że drzwi nie były za­mknięte na klucz. Po­pchnęła je i zaj­rzała do środka. Zo­ba­czyła ciemny przed­po­kój, nie­mal hol, z pod­łogą wy­ło­żoną czer­woną ce­głą.

– Halo! – za­wo­łała i cze­kała da­lej.

Ci­sza.

Wzięła głę­boki od­dech. W głębi holu za­uwa­żyła schody, na które pa­dało świa­tło z pię­tra. Wy­tę­żyła słuch, spo­dzie­wa­jąc się usły­szeć ja­kiś głos albo cho­ciaż szu­ra­jące o pod­łogę nogi krze­sła.

– Halo! Po­li­cja!

Pa­no­wała ab­so­lutna ci­sza.

Szyb­kim kro­kiem po­de­szła do scho­dów, zła­pała po­ma­lo­waną na czer­wono po­ręcz i spoj­rzała w górę.

– Halo! – po­wtó­rzyła jesz­cze raz, wcho­dząc po­woli po scho­dach.

– Pa­nie Bar­ding­feldt! Jest pan tam? Je­stem z po­li­cji. Halo!

W tym mo­men­cie prze­stała już spo­dzie­wać się ja­kiej­kol­wiek od­po­wie­dzi. W domu ni­kogo nie było. We­szła na górę, za­sta­na­wia­jąc się, co mo­gło się wy­da­rzyć. Przede wszyst­kim po­my­ślała so­bie, że te­le­fon to głupi żart. Ja­kiś idiota albo pi­jak prze­cho­dził obok domu i zo­ba­czył świa­tło. Nie lu­bił Bar­ding­feldta, więc po­sta­no­wił zro­bić mu dow­cip.

Cho­ciaż jego głos ra­czej nie wska­zy­wał na pi­jaka.

Drew­niany su­fit na ob­szer­nym pię­trze po­ma­lo­wany był na biało. Po bo­kach prze­stron­nego po­koju stały wy­so­kie re­gały, na które pa­dało świa­tło z ma­łych, świe­cą­cych na żółto su­fi­to­wych lam­pek. Gdy od­wró­ciła się w stronę okna, zo­ba­czyła tył wy­so­kiego, obi­tego skórą fo­tela, który stał przy dłu­gim biurku. Pod sie­dze­niem wi­dać było nogi z za­ło­żo­nymi na stopy kap­ciami.

Szybko po­de­szła do biurka, za któ­rym sie­dział Pe­der Bar­ding­feldt. Wy­glą­dał tak, jakby był za­to­piony w swoim wiel­kim, dro­gim fo­telu. Pa­trzył na nią, lecz się nie po­ru­szał.

– Pa­nie Bar­ding­feldt?

U góry po le­wej stro­nie czoła do­strze­gła dziurkę. Krwi pra­wie nie było, tylko mała strużka ście­kała po gę­stych si­wych wło­sach. Lone za­marła. Pe­der Bar­ding­feldt wy­glą­dał na ży­wego, ale był mar­twy jak ka­mień.

Prze­mo­gła się i po­de­szła bli­żej, po czym ostroż­nie przy­ło­żyła dwa palce do szyi de­nata. Ciało wciąż było cie­płe. Po­czuła za­pach wody po go­le­niu. Znała go, przy­po­mi­nał za­pach, jaki uno­sił się w za­kła­dzie fry­zjer­skim Iver­sena w Hel­singe, do­kąd cho­dził jej oj­ciec i cza­sem za­bie­rał ją z sobą, mó­wiąc, że wy­biera się „do go­la­rza”. Woda ta pach­niała bar­dzo mę­sko.

Nie wy­czuła pulsu, a usta Bar­ding­feldta były lekko roz­chy­lone. Po­czuła się nie­swojo, znaj­du­jąc się tak bli­sko ust, które już nie od­dy­chały, lecz z któ­rych wciąż czuć było woń ty­to­niu i je­dze­nia.

Od­su­nęła się od biurka. Wy­raz twa­rzy Bar­ding­feldta był neu­tralny, ale we­dług niej wy­ra­żał de­li­katny uśmiech. Spoj­rze­nie tych mar­twych, sza­rych oczu wy­wo­łało u niej iry­ta­cję. Zda­wały się mó­wić: „Patrz Lone! Sie­dzę tu so­bie i co za­mie­rzasz zro­bić?”.

Wy­jęła ko­mórkę i wy­brała nu­mer.ROZ­DZIAŁ 2

Dwoje ubra­nych po cy­wil­nemu po­li­cjan­tów szło przez ciemną halę fa­bryczną. Za­cho­wy­wali się ci­cho, od czasu do czasu da­jąc so­bie znaki. Cały obiekt spo­wi­jał mrok. W hali wszę­dzie wi­dać było nie­bie­skie cie­nie, a z da­leka do­bie­gał ryt­miczny od­głos ka­pa­nia.

Męż­czy­zna sta­nął w przej­ściu do ko­lej­nej hali i ostroż­nie do niej zaj­rzał. Na­stęp­nie ski­nął na part­nerkę i we­szli ra­zem do środka.

Na końcu hali zo­ba­czyli świa­tło, które wpa­dało przez ni­skie drzwi po prze­ciw­nej stro­nie.

Spoj­rzeli na sie­bie i wy­cią­gnęli pi­sto­lety. Bez­gło­śnie szli wzdłuż ściany w kie­runku świa­tła, trzy­ma­jąc obu­rącz rę­ko­je­ści pi­sto­le­tów i lekko uno­sząc ra­miona.

Za­trzy­mali się przed drzwiami oświe­tlo­nego po­miesz­cze­nia i na­słu­chi­wali. Nie sły­chać było ni­czego poza mia­ro­wym ka­pa­niem.

Męż­czy­zna zbli­żył się do part­nerki.

– Nie ma go w środku – wy­szep­tał jej do ucha.

Po­krę­ciła głową i od­po­wie­działa mu rów­nież szep­tem:

– Ale coś tam jest.

Przy­tak­nął, a ona unio­sła brwi i także dała mu znak ru­chem głowy. We­szli do środka.

Ma­to­wo­żółte świa­tło po­cho­dziło od jed­nej lub kilku lamp, znaj­du­ją­cych się we­wnątrz kręgu utwo­rzo­nego z du­żych, ja­snych pla­sti­ko­wych płyt, które zwi­sały z su­fitu. Sku­pione w jed­nym miej­scu świa­tło spra­wiało, że ciem­ność wo­kół po­tę­go­wała wra­że­nie grozy.

Po­li­cjanci za­wa­hali się i spoj­rzeli na sie­bie. Ka­pa­nie było te­raz cich­sze. Męż­czy­zna ski­nął głową, po czym roz­su­nęli płyty i we­szli do kręgu.

Z su­fitu na moc­nym sznu­rze zwi­sał sza­ro­biały, nie­fo­remny, przy­po­mi­na­jący mu­mię to­bół po­dobny do du­żego worka po­dróż­nego. Jego dół był ciemny i błysz­czący, a na be­to­no­wej po­sadzce znaj­do­wała się ka­łuża za­krze­płej, pra­wie czar­nej krwi.

– O Boże – po­wie­działa ści­szo­nym gło­sem ko­bieta.

Jej ko­lega scho­wał pi­sto­let do ka­bury i z przy­mo­co­wa­nej do uda po­chwy wy­jął duży nóż. Pod­szedł ostroż­nie do worka, de­li­kat­nie go roz­ciął, na­stęp­nie szybko się cof­nął i po­chy­lił się jak bie­gacz, który pró­buje zła­pać od­dech.

Spoj­rzał na part­nerkę i kiw­nął głową.

– Jesz­cze jedna? – za­py­tała.

Wy­pro­sto­wał się i po­now­nie kiw­nął głową.

– W taki sam spo­sób?

– Tak. Wi­dać, że długo tak wisi. Nie zdzi­wię się, je­śli bę­dzie jej bra­ko­wać pra­wego środ­ko­wego palca.

Po­li­cjantka, wyj­mu­jąc te­le­fon, po­wie­działa:

– We­zwę tech­ni­ków.

Kiedy skoń­czyła roz­mowę, po­de­szła do wi­szą­cego worka. Miała za­my­śloną minę.

– Coś pró­buje nam przez to prze­ka­zać.

Jej ko­lega ski­nął głową i do­dał:

– Pięć środ­ko­wych pal­ców. Co za chory skur­wiel.

– Tylko co? Co te palce mają ozna­czać?

Thor Bel­ling wziął do ręki pi­lota, który le­żał obok na ka­na­pie, skie­ro­wał go w stronę te­le­wi­zora, wci­snął przy­cisk i ekran zro­bił się czarny.

– Znowu to samo – po­wie­dział z agre­sją w gło­sie w pu­stym sa­lo­nie.

Pod­niósł się z do­brze so­bie zna­nym uczu­ciem, że wy­strych­nięto go na dudka. Było tak za każ­dym ra­zem. Czło­wiek siada, żeby obej­rzeć do­bry kry­mi­nał, bo za­wsze za­po­wia­dają filmy w taki spo­sób. Mó­wią: „Te­raz wy­świe­tlimy perłę kry­mi­nału w gwiaz­dor­skiej ob­sa­dzie”, po czym się oka­zuje, że to zwy­czajna szmira. Ma­ka­bryczne, sztuczne in­trygi, twar­dzi gli­nia­rze żu­jący gumę, skó­rzane ka­bury i ja­sno­nie­bie­skie ko­szule.

Wy­szedł na bal­kon i za­pa­lił pa­pie­rosa.

Był piąt­kowy wie­czór. Nad dziel­nicą Øster­bro roz­po­ście­rało się ciem­no­nie­bie­skie niebo, przy­wo­łu­jące wspo­mnie­nie o nie­dawno mi­nio­nym le­cie. W oknach do­mów tu i ów­dzie pa­liły się świa­tła. Od czasu do czasu do­cie­rały do niego krzyki z ulicy. Po­my­ślał so­bie, że gdyby był se­ria­lo­wym gli­nia­rzem, sie­działby te­raz w ba­rze z ko­le­gami, gdzie pi­liby piwo, opo­wia­da­jąc ru­baszne dow­cipy albo zło­śli­wie pa­ro­diu­jąc szefa. Gdyby był praw­dzi­wym gli­nia­rzem, to na­le­żałby do ciężko pra­cu­ją­cej ekipy twar­dych fa­ce­tów. Ow­szem, w ta­kim to­wa­rzy­stwie można też na­tra­fić na wy­pa­lo­nego, roz­wie­dzio­nego mruka, ale w końcu także i ko­muś ta­kiemu udaje się po paru pi­wach wy­lą­do­wać w łóżku z po­li­cjantką – młodą ko­cicą, która prze­ciw­sta­wiała się po­le­ce­niom szefa, ale i tak schwy­tała se­ryj­nego mor­dercę, który od mie­sięcy sta­rał się coś prze­ka­zać, przy­sy­ła­jąc od­cięte środ­kowe palce i za­gad­kowe in­for­ma­cje. To ona otwo­rzyła mu oczy i po­now­nie zro­biła z niego fa­ceta, zdej­mu­jąc ja­sno­nie­bie­ski sta­nik i roz­pusz­cza­jąc koń­ski ogon.

Zga­sił w do­niczce pa­pie­rosa i po­ło­żył się do łóżka, za­sta­na­wia­jąc się, co robi Anita. Może sie­działa w ja­kimś przy­jem­nym ba­rze, opo­wia­da­jąc przy­ja­cio­łom o swo­jej in­te­re­su­ją­cej pracy. A może także wy­łą­czyła te­le­wi­zor i miała za­miar po­ło­żyć się spać.

W so­botę rano, krótko po go­dzi­nie szó­stej, za­dzwo­nił te­le­fon, który le­żał obok Anity na jej sze­ro­kim łóżku.

– Anita Hvid, słu­cham.

– Tu Brøs­sner – ode­zwał się jej szef. – Dzień do­bry.

– Dzień do­bry.

– Je­ste­ście z Tho­rem wolni?

– Tak, a do­kąd mamy je­chać?

Ri­chard Brøs­sner za­czął mó­wić.

Po upły­wie pół go­dziny wy­jeż­dżali już z po­grą­żo­nego w po­ran­nym świe­tle mia­sta, kie­ru­jąc się na pół­noc. Thor za­trzy­mał się na sta­cji ben­zy­no­wej na skrzy­żo­wa­niu ulic Jag­tvej i Øster­bro­gade, gdzie ku­pił dwa kubki kawy. Na­stęp­nie ru­szył w kie­runku au­to­strady, a Anita zdała mu re­la­cję z roz­mowy z Brøs­sne­rem.

– Ofiara to sześć­dzie­się­cio­pię­cio­letni męż­czy­zna, który zo­stał zna­le­ziony w swoim domu… – po­wie­działa, pa­trząc na ze­ga­rek – dwie go­dziny temu przez po­li­cjantkę z Da­lede Vang, Lone Jen­sen, która otrzy­mała ano­ni­mowy te­le­fon o go­dzi­nie 4.07. Ktoś po­wie­dział, że ofiara „wła­śnie zmarła”. Po­li­cjantka po­je­chała do domu de­nata, gdzie od­kryła, że zo­stał za­strze­lony. Nie stwier­dzono żad­nych śla­dów wła­ma­nia ani sza­mo­ta­niny. Na­stęp­nie za­dzwo­niła do Wy­działu Za­bójstw, skąd na miej­sce zbrodni wy­słano po­li­cyj­nych tech­ni­ków i le­ka­rza, jak rów­nież po­in­for­mo­wano o zda­rze­niu Brøs­snera. A on za­dzwo­nił do mnie i te­raz je­ste­śmy tu­taj.

– Do­brze. Masz nu­mer Lone Jen­sen?

– Tak.

– Za­dzwoń do niej i po­wiedz, że je­ste­śmy w dro­dze. Kiedy do­je­dziemy?

Anita spoj­rzała na ekran na­wi­ga­cji.

– Za pięć­dzie­siąt dwie mi­nuty.

Thor po­pa­trzył na au­to­stradę.

– Nie ma jesz­cze ru­chu, więc pew­nie się zga­dza. Po­wiedz Lone Jen­sen, żeby cze­kała na nas na miej­scu zbrodni i żeby nie po­zwo­liła wejść tam ni­komu oprócz nas i tech­ni­ków.

– Ona o tym wie.

– To nic. Za­dzwoń.

Anita za­te­le­fo­no­wała i prze­ka­zała prośbę, po czym w ci­szy po­dą­żali w kie­runku Hil­le­rød i Hel­singe. Kiedy wy­je­chali, było jesz­cze szaro, lecz te­raz niebo za­czy­nało ro­bić się ja­sno­nie­bie­skie. Za­po­wia­dał się sło­neczny je­sienny dzień.

Mi­nęli Hel­singe i zna­leźli się na ob­sza­rze, który ko­ja­rzył się Tho­rowi z luk­su­sową let­nią kra­iną, gdzie by­wają osoby z wyż­szych warstw spo­łecz­nych i gdzie miej­sco­wo­ści no­szą ta­kie na­zwy jak Ti­birke Bak­ker oraz Ti­svilde.

– Czy miej­sce zbrodni to do­mek let­ni­skowy? – za­py­tał.

– Ra­czej nie, ale nie mam pew­no­ści.

– Ni­gdy wcze­śniej tu nie pra­co­wa­łem – przy­znał. – Po­dobno jest tu cu­dow­nie.

– Cu­dow­nie?

– No, wiesz… Let­ni­sko.

Ostat­nie słowo wy­mó­wił te­atral­nie, przez co za­brzmiało jak let­ni­zgo. Thor lu­bił cza­sem na­śla­do­wać spo­sób mó­wie­nia klas wyż­szych. Ro­bił tak, kiedy pa­ro­dio­wał lu­dzi, któ­rzy są przy­zwy­cza­jeni do zbytku i uwa­żają się za lep­szych. Było to okrop­nie de­ner­wu­jące. Cał­kiem nie­dawno za­miast sztuka po­wie­dział szduka, w do­datku tak nie­dbale i no­sowo, że na­tych­miast przy­szła jej na myśl Dea Trier Mørch.

– No mów, mów – po­na­gliła go. – Wi­dzę, że masz to na końcu ję­zyka.

– Odzie­dzi­czone pie­nią­dze – za­czął Thor – dys­kretna, szla­fro­kowa ele­gan­cja bo­ga­tego miesz­czań­stwa, ra­do­sne, oży­wione let­nie ży­cie wy­peł­nione czer­wo­nym wi­nem, po­ran­nymi ką­pie­lami w mo­rzu, cy­ga­ret­kami, ma­ri­hu­aną. W week­endy przy­jeż­dżają dzieci, które lo­kują się w anek­sach. Oj­ciec w swo­jej al­ta­nie pi­sze ja­kąś po­wieść albo sce­na­riusz filmu, a matka i inne po­dobne do niej ka­pe­lu­szowe damy jeż­dżą ro­we­rami re­tro po oko­licy, gdzie ku­pują dro­gie, au­ten­tyczne gówna, które tu­tejsi miesz­kańcy przez zimę prze­ra­biają tak, żeby wy­glą­dały na nad­szarp­nięte zę­bem czasu. Skrzy­piące me­ble albo mały ema­lio­wany ba­dziew, który śmiesz­nie wy­gląda.

– No pro­szę. Cała pa­leta uprze­dzeń.

Wziął głę­boki wdech i kon­ty­nu­ował:

– Ku­po­wa­nie ryb i eko­lo­gicz­nych wa­rzyw u lo­kal­nych han­dla­rzy, któ­rzy są bar­dzo życz­liwi, stą­pają mocno po ziemi i żyją tak, jak w rze­czy­wi­sto­ści my wszy­scy po­win­ni­śmy, gdyby nie to, że je­ste­śmy ludźmi z me­diów, biz­nes­me­nami i ar­ty­stami. Trze­piemy kasę w Ko­pen­ha­dze, a tu­taj przy­jeż­dżamy tylko dla­tego, że po panu hur­tow­niku ty­to­niu odzie­dzi­czy­li­śmy kryty strze­chą do­mek, bu­dzący w nas tyle mi­łych wspo­mnień. Albo dla­tego, że je­ste­śmy nu­wo­ry­szami, któ­rzy pra­gną żyć w taki spo­sób. Nie je­ste­śmy wul­garni. Nie przy­po­mi­namy tych z Horn­bæk, któ­rzy bu­rzą stare cha­łupy, żeby bu­do­wać otyn­ko­wane domki let­ni­skowe za dwa­na­ście mi­lio­nów, z czar­nymi gla­zu­ro­wa­nymi da­chów­kami i ze sto­ją­cymi na pod­jeź­dzie po­rsche. Na plażę jeź­dzimy ro­we­rami. Po­ka­zu­jemy klasę, je­ste­śmy po­rządni. Nie gło­su­jemy na Duń­ską Par­tię Lu­dową. Nie wy­ra­żamy się źle o ob­co­kra­jow­cach, być może dla­tego, że na­sze dzieci cho­dzą do pry­wat­nych szkół i znają imi­gran­tów tylko z kar­tek UNI­CEF. Je­ste­śmy to­le­ran­cyjni. Uwa­żamy, że ni­czym się nie róż­nimy od in­nych lu­dzi. Nie mamy wprost le­wi­co­wych po­glą­dów, ra­czej li­be­ralne. Je­ste­śmy let­ni­kami ze skry­wa­nymi so­cja­li­stycz­nymi wy­obra­że­niami o wspól­no­cie i ra­do­snym pi­ciu w ogródku.

– A tu­tejsi? – za­py­tała Anita.

– Ci gło­sują na Duń­ską Par­tię Lu­dową. Do­sko­nale wie­dzą, że wszystko się kręci, ale tylko la­tem, kiedy przy­jeż­dżają bo­ga­cze. Za­możni lu­dzie na­to­miast są­dzą, że za­wsze jest tu tak jak w le­cie. Tu­tejsi lu­dzie to pro­win­cju­sze o ni­skiej sa­mo­oce­nie, ży­wiący ukrytą po­gardę wo­bec roz­piesz­czo­nych sno­bów z Ko­pen­hagi. Wraz z na­dej­ściem zimy za­my­kają swoje in­te­resy. Być może mają ja­kąś za­py­ziałą knajpę, gdzie mogą po­pi­jać świą­teczne piwko i po­słu­chać roc­ko­wego blu­esa, gra­nego przez Nil­lera i jego pod­ta­tu­sia­łych kum­pli o cien­kich no­gach, ubra­nych w skó­rzane ka­mi­zelki. Może jest krę­giel­nia, gdzie ro­bią ta­nie i po­żywne steki z so­sem ber­neń­skim, albo line dance w świe­tlicy. Tu­tejsi nie ką­pią się w mo­rzu. W każ­dym ra­zie nie tu­taj. Wy­jeż­dżają na sło­neczne wa­ka­cje do Tur­cji czy Taj­lan­dii, gdzie na­cie­rają się olej­kami, opa­lają na ciem­no­brą­zowo, a po­tem do­stają raka skóry.

– Ale z cie­bie mi­zan­trop – pod­su­mo­wała Anita.

Thor jed­nak kon­ty­nu­ował wy­wód:

– Cie­kawe tylko, kim była na­sza ofiara. Czy to wiej­ski kmiot czy miej­ski snob? Wła­śnie koń­czy się se­zon, więc moż­liwe jest jedno i dru­gie. Tego za­strze­lo­nego męż­czy­znę zna­la­zła pew­nie ja­kaś miej­scowa krzepka babka, która do­piero co wy­szła z so­la­rium, a za­bił go ktoś, kto ma na imię Ron­nie albo Ke­vin, bo po­trze­bo­wał pie­nię­dzy na sil­nik do swo­jego mon­ster trucka z agre­syw­nym psem na skrzyni auta i wo­recz­kiem z pro­chami w schowku na rę­ka­wiczki.

– Albo? – spy­tała, po­sy­ła­jąc mu z ukosa spoj­rze­nie.

– Albo to ktoś, kto jest miej­skim sno­bem.

– Ale jego nie wi­dzisz?

– Ow­szem, ale ktoś taki różni się od chłopa, prawda? W każ­dym ra­zie z wy­glądu.

– A więc le­piej umiesz opi­sy­wać lu­dzi ze wsi.

– To chyba do­brze, nie?

– Dla­czego?

– Bo sta­no­wią więk­szość.

Oka­zało się, że za­bity męż­czy­zna był sno­bem. Wi­dać to było już w chwili, kiedy Anita da­wała Tho­rowi wska­zówki, jak wje­chać na żwi­rową drogę, a po­tem na pod­jazd po­mię­dzy przy­po­mi­na­ją­cymi plan­ta­cję za­ro­ślami. Dom po­ło­żony był na po­kry­tym wrzo­sem wznie­sie­niu, na któ­rym tu i ów­dzie ro­sły świerki.

– Ja pie­przę – po­wie­działa Anita. – Ale wielki.

Czarny drew­niany pię­trowy dom kil­ka­krot­nie roz­bu­do­wy­wano. Miał małe, białe okna z licz­nymi szpro­sami. Ol­brzymi dach po­kryty był tor­fem albo dar­nią. Po­mimo tro­chę przy­pad­ko­wego wy­glądu bu­dy­nek był bar­dzo ele­gancki, co do­strzegł na­wet Thor.

– W za­sa­dzie wy­gląda na dom let­ni­skowy – orzekł.

– Być może nim jest.

Drzwi wej­ściowe były otwarte. Kiedy się do nich zbli­żali, uka­zała się w nich ko­bieta w czar­nym po­li­cyj­nym mun­du­rze i sta­nęła po­mię­dzy ozdob­nymi drew­nia­nymi ko­lum­nami, które pod­trzy­my­wały da­szek.

– Punk­tu­al­nie – oznaj­miła, pa­trząc na ze­ga­rek.

Thor spoj­rzał na swój. Była so­bota rano, parę mi­nut po wpół do ósmej.

Przy­wi­tali się z ko­bietą, która oka­zała się lo­kalną po­li­cjantką, czyli kimś, kogo Thor i Anita zwy­kli na­zy­wać sze­ry­fem.

– Co się stało? – za­py­tał Thor.

Lone Jen­sen opo­wie­działa mu to samo, co Anita stre­ściła w sa­mo­cho­dzie.

Thor przyj­rzał się Lone. Zda­wała mu się zbyt drobna jak na sze­ryfa. Czarne spodnie i ny­lo­nowa kurtka pod­kre­ślały fi­gurę. Wy­glą­dała na sa­motną matkę, która z przy­czyn fi­nan­so­wych zmu­szona była pod­jąć pracę jako ochro­niarka. Miała brą­zowe włosy, ob­cięte do wy­so­ko­ści szczęki. Mó­wiła do niego w taki spo­sób, jakby sta­rała się obu­dzić w nim oj­cow­ski in­stynkt, mimo że w żad­nym ra­zie nie była jej po­trzebna po­moc. Nie po­tra­fił jed­nak stwier­dzić, czy była to jej pierw­sza stycz­ność z za­bój­stwem. Prze­waż­nie umiał coś ta­kiego do­strzec u lo­kal­nych sze­ry­fów, szcze­gól­nie je­śli był to ktoś młody albo ja­kiś stróż po­rządku w rzadko za­lud­nio­nym re­wi­rze.

– A więc wsta­łam i przy­je­cha­łam tu­taj.

– I co za­sta­łaś? – za­py­tał.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Drzwi nie były za­mknięte na klucz. Nie było sa­mo­chodu. Dom był pu­sty, tylko na gó­rze pa­liło się świa­tło. Wła­śnie tam go zna­la­złam. Sie­dział za­strze­lony w fo­telu. Z boku czoła zo­ba­czy­łam ślad po kuli. Na­zy­wał się Pe­der Bar­ding­feldt.

– Do­brze. Bar­ding­feldt to rzad­kie na­zwi­sko. Zna­łaś go, Lone?

Ski­nęła głową.

– Tak, ale nie­zbyt do­brze. Wszy­scy jed­nak wie­dzą, kim jest Pe­der Bar­ding­feldt. Prze­pra­szam: kim był.

– A kim był?

– Ar­chi­tek­tem. Sześć­dzie­siąt pięć lat. Wy­soki, przy­stojny męż­czy­zna. Po­dobno za­możny. Są­dząc po domu, musi to być prawda. Miał też z pew­no­ścią miesz­ka­nie w Ko­pen­ha­dze.

– A więc nie­tu­tej­szy?

– Zga­dza się, przy­jezdny. To zna­czy… by­wał tu od wielu lat, ale na stałe miesz­kał w Ko­pen­ha­dze.

– Czło­wiek z to­wa­rzy­stwa.

Uśmiech­nęła się ką­ci­kami ust.

– W pew­nym sen­sie. Ow­szem, na­le­żał do klasy wyż­szej, ale miał tu sporo zna­jo­mych. Utrzy­my­wał żywe kon­takty z tu­tej­szymi miesz­kań­cami, ale ni­komu się nie na­rzu­cał.

– Ja­sne.

– Lu­dzie są różni – po­wie­działa, pa­trząc na niego.

– To prawda. Czyli był to znany ar­chi­tekt, który nie miał nic prze­ciwko ucię­ciu so­bie po­ga­wędki z rze­mieśl­ni­kami czy dajmy na to ry­ba­kami, przy czym tamci nie uwa­żali go za bo­ga­tego waż­niaka.

– Wła­śnie o to mi cho­dziło.

– A jego żona? Też otwarta na lu­dzi?

– Nie wiem, ale to po­dobno ona po­cho­dzi z bo­ga­tej ro­dziny. Cho­dzi mi o to, że ten dom zo­stał odzie­dzi­czony, ale miało to miej­sce, za­nim ja się tu prze­nio­słam. Z tego, co sły­sza­łam, jest mi­ło­śniczką przy­rody. Ogró­dek, szklar­nia, ta­kie rze­czy.

Thor po­ki­wał głową.

– Dzię­kuję ci. Po­pa­trzmy na ofiarę.

Lone Jen­sen po­szła przo­dem.

W holu ich wzrok przy­kuły drew­niany su­fit oraz pod­łoga z czer­wo­nych ce­gieł. Było tam rów­nież troje drzwi po­ma­lo­wa­nych na nie­bie­sko. Pierw­sze pro­wa­dziły do kuchni, dru­gie znaj­du­jące się na­prze­ciwko nich były za­mknięte, a za trze­cimi, otwar­tymi, Thor do­strzegł długi ko­ry­tarz, któ­rego jedna ściana w ca­ło­ści była ze szkła.

– Jest na gó­rze – oznaj­miła Lone, wska­zu­jąc ręką na schody.

– Anito, ro­zej­rzyj się tu na dole, a ja pójdę na pię­tro.

Anita ski­nęła głową, a Thor po­szedł za po­li­cjantką na górę.

Na pię­trze zna­leźli się w ob­szer­nym po­miesz­cze­niu z ko­ko­so­wym dy­wa­nem na pod­ło­dze. Prze­stronne, po­ma­lo­wane na biało pod­da­sze się­gało aż do ka­le­nicy. Obe­szli biurko łu­kiem i sta­nęli przy trój­kąt­nym oknie.

De­nat sie­dział w fo­telu. Pe­der Bar­ding­feldt na­le­żał do tych ofiar, które na pierw­szy rzut oka wy­glą­dają na żywe. Sie­dział wy­god­nie roz­party z opusz­czo­nymi po bo­kach ra­mio­nami. Jego nie­bie­skie oczy były otwarte. Miał nie­ucze­sane włosy w ko­lo­rze pia­sku, lekko przy­pró­szone si­wi­zną. Twarz męż­czy­zny wciąż jesz­cze miała barwę ży­wego czło­wieka. Ubrany był w nie­bie­ski swe­ter ma­ry­nar­ski i szare spodnie, a na sto­pach miał kap­cie. Thor przy­pa­try­wał się ofie­rze.

– Po­cisk nie prze­szedł na wy­lot i jest nie­wiele krwi.

– Wła­śnie – po­twier­dziła Lone. – Strzał zo­stał przy­pusz­czal­nie od­dany z ma­łego pi­sto­letu. Wy­daje mi się, że padł mniej wię­cej stąd, gdzie sto­imy.

– Tak… A więc drzwi nie były za­mknięte na klucz, na ze­wnątrz świe­ciła się lampa, tu też za­pa­lone było świa­tło, lecz ni­g­dzie in­dziej. Ni­kogo nie wi­dzia­łaś i ni­czego nie sły­sza­łaś, nie do­strze­głaś też żad­nych śla­dów wska­zu­ją­cych na to, że coś zo­stało wy­wró­cone albo prze­miesz­czone.

Po­tak­nęła.

– Co zro­bi­łaś po­tem?

– We­zwa­łam wspar­cie, czyli was i tech­ni­ków.

– A póź­niej?

– Ze­szłam na dół i ro­zej­rza­łam się po domu.

– Zna­la­złaś coś?

– W kuchni na stole leży żółty blok. Jego żona, Hilda, zo­sta­wiła mu wia­do­mość, że bę­dzie u syna. Ma na imię Steen. Mieszka w Nødebo.

– Pa­mię­tasz może, co na­pi­sała?

Lone wzru­szyła ra­mio­nami.

– Coś w stylu: „Je­stem u Ste­ena i Niny. Wrócę ju­tro rano”.

– Do­brze. A wiesz, gdzie do­kład­nie mieszka syn?

Po­twier­dziła ski­nie­niem głowy.

– Zejdźmy już na dół – po­wie­dział Thor. – Za­raz po­winni przy­je­chać tech­nicy. Chciał­bym cię pro­sić, że­byś do­brze się za­sta­no­wiła, czy znasz może ko­goś z są­siedz­twa, kto mógłby za­strze­lić Bar­ding­feldta. Anita po­je­dzie do Nødebo, gdzie po­wia­domi o zda­rze­niu człon­ków ro­dziny i ich prze­słu­cha.

– Jest ktoś taki – oświad­czyła Lone.

– To do­brze – po­wie­dział Thor z lek­kim uśmie­chem.ROZ­DZIAŁ 3

Kwa­drans póź­niej tech­nicy już za­jęci byli swoją pracą. Anita po­je­chała do Nødebo, a Thor wsiadł do bia­łego ra­dio­wozu Lone Jen­sen, która po­woli ma­new­ro­wała au­tem, żeby zje­chać na żwi­rową drogę.

Thor spoj­rzał na ze­ga­rek. Było kwa­drans po ósmej. Lone skrę­ciła w lewo i wy­je­chała na szosę. Thor za­kła­dał, że po­jadą na pół­noc, ku wy­brzeżu.

– Po­wiedz mi coś o tym po­dej­rza­nym – za­gad­nął.

Zer­k­nęła na chwilę w jego stronę, po czym za­częła mó­wić. Była inna niż Anita. Przede wszyst­kim nie taka żywa i bez­po­śred­nia. Lone Jen­sen miała też inny spo­sób mó­wie­nia. Kiedy opo­wia­dała, uży­wała nie­wielu słów.

– Na­zywa się Emil Drag­sholm Smith. Ma osiem­na­ście lat. Może dzie­więt­na­ście, wszystko jedno. Mieszka u matki z dru­giej strony Da­lede.

– Da­lede, czyli tej wsi?

– Tak. Da­lede Vang. Dwa rzędy do­mów z drogą po­środku. Zwy­czajna wio­ska.

– Emil Drag­sholm Smith – po­wtó­rzył.

– Nie jest zbyt by­stry. Nie lubi szkoły. Typ nu­dzą­cego się, wy­ro­śnię­tego chło­paka. W ubie­głym roku nu­dził się tak bar­dzo, że strze­lił w kie­runku domu na Bir­ke­mo­se­vej.

– Z czego?

– Wła­śnie. Gdyby coś ta­kiego zda­rzyło się w daw­niej­szych cza­sach, to strze­liłby z wia­trówki, prawda?

– Z Diany mo­del .22 – po­twier­dził, ki­wa­jąc głową. – Sam taką mia­łem.

– Ale Emil strze­lał z trzy­dziestki ósemki. Od­dał dwa strzały. Je­den z nich prze­ciął sznur, na któ­rym wi­siał ki­lim z we­luru w ogro­dzie zi­mo­wym. Miało to miej­sce u Johna i Jytte Mad­se­nów. Usły­szeli dwa huki, a w na­stęp­nej se­kun­dzie we­lu­rowy ki­lim spadł na ka­napę, gdzie oboje sie­dzieli.

– Co się po­tem wy­da­rzyło?

– John jest grubo po sześć­dzie­siątce, ale to silny fa­cet. I na­rwany. Pod­sko­czył, wy­biegł do ogrodu i po­gnał za Emi­lem, który nie ma zbyt do­brej kon­dy­cji. Do­go­nił go, za­brał pi­sto­let i przy­wa­lił mu parę razy.

– A jego żona za­dzwo­niła do cie­bie?

– Nie było wiele do wy­ja­śnia­nia – od­parła, ki­wa­jąc głową. – Po­je­cha­li­śmy z Emi­lem do Hil­le­rød, gdzie go za­mknęli, a po­tem wró­ci­łam do jego matki, żeby wy­ja­śnić jej, co się stało.

– Ile Emil do­stał?

– Dwa mie­siące w za­wie­sze­niu za po­sia­da­nie broni bez ze­zwo­le­nia i za jej uży­cie.

– Nie­wiele. Skąd miał pi­sto­let?

– Ku­pił od ja­kie­goś fa­ceta w knaj­pie w Gil­le­leje.

– Po co?

– Bo mu ktoś za­pro­po­no­wał za­kup.

– Zna­leź­li­ście tego fa­ceta?

– Nie.

– Więc sie­dział tylko wtedy, gdy to­czyła się sprawa. I to ko­niec?

Lone po­krę­ciła głową.

– Nie cał­kiem. Nie po­sa­dzili go, ale po wy­to­cze­niu mu sprawy prze­ka­zano do­ku­menty do Re­jo­no­wego Ośrodka Po­mocy Spo­łecz­nej w Grib­skov. U niego w domu nie dzieje się zbyt do­brze. Jego matka, Brenda, nie ra­dzi so­bie. Pod­dano więc Emila ob­ser­wa­cji psy­cho­lo­gicz­nej, żeby stwier­dzić, co można dla niego zro­bić.

– Niech zgadnę – prze­rwał jej Thor. – Po­sta­wiono dia­gnozę, która mo­gła ozna­czać co­kol­wiek.

Wzru­szyła ra­mio­nami i za­py­tała:

– Co masz na my­śli?

– Tak to działa. Nie­ważne, czy się jest pa­ra­no­ikiem, psy­cho­patą, czy się ma ja­kieś ob­jawy au­ty­styczne. O to nikt już te­raz nie pyta. Co mu do­lega? Cóż, po­sta­wiono dia­gnozę. OK. Jest tak dużo dia­gnoz, że nie da się od­róż­nić spo­so­bów le­cze­nia. Więc wszystko jedno, co komu do­lega. Istotne jest to, że po­sta­wiono dia­gnozę, czyli dano mały czer­wony sy­gnał ostrze­gaw­czy.

– Czy­ta­łam dia­gnozę Emila.

– Do­brze. Co w niej było?

– Jak już mó­wi­łam, jest tro­chę nie­do­ro­zwi­nięty. Nikt ni­gdy nad nim nie pra­co­wał, praw­do­po­dob­nie ma skłon­no­ści psy­cho­pa­tyczne, przez całe ży­cie bra­ko­wało mu oj­cow­skiego au­to­ry­tetu, od za­wsze sprze­ci­wiał się matce, która sama też so­bie nie ra­dzi.

– Ja­kieś uza­leż­nie­nia?

– Ta­bletki.

– Matka i syn?

Po­tak­nęła.

– Niech zgadnę. Za­równo matka, jak i syn przy­znali się do przyj­mo­wa­nia ta­ble­tek uspo­ka­ja­ją­cych, a pod­czas wy­wiadu psy­cho­lo­gicz­nego obie­cali, że prze­staną je brać. Na­stęp­nie prze­pi­sano im nowe leki.

– Nie wiem, jak sprawa wy­gląda z Brendą, ale Emil na pewno ja­kieś do­stał. Nie pa­mię­tam, czy to an­ty­de­pre­santy, czy neu­ro­lep­tyki.

– Emil pew­nie też nie wie – stwier­dził, a po chwili za­py­tał: – Co było po­tem?

– Emi­lowi przy­znano miej­sce w Hem­ming­shøj.

– Które jest…?

– Ośrod­kiem te­ra­pii dla przy­głu­pich chło­pa­ków ły­ka­ją­cych ta­bletki, któ­rych matki też są na le­kach. To nie­da­leko Gil­bjerg. Ma tam prze­by­wać dwa lata, w dni po­wsze­dnie. W week­endy przy­jeż­dża do domu do Brendy. Chyba do­brze mu tam. Są warsz­taty i tym po­dobne rze­czy.

Skrę­ciła w prawo i uj­rzała sze­reg no­wych bu­dyn­ków z brą­zo­wej ce­gły, za któ­rymi roz­cią­gały się pola. Małe przy­do­mowe ogródki oto­czone były świe­żymi, szybko ro­sną­cymi ży­wo­pło­tami.

– Tylko Emil miał epi­zod z bro­nią? – upew­nił się Thor.

– Tak. Tylko on przy­cho­dzi mi do głowy, ostat­nio nikt inny tu nie strze­lał.

Brenda Drag­sholm miesz­kała tro­chę da­lej, w bia­łym domu, który stał rów­no­le­gle do drogi i przy­po­mi­nał dawną za­grodę. Lone skrę­ciła i wje­chała na pod­jazd, gdzie stała po­ma­rań­czowa yari­ska. Wy­sie­dli.

Pa­no­wała cał­ko­wita ci­sza. Nie było jesz­cze dzie­wią­tej. W chłod­nym po­wie­trzu uno­sił się za­pach ziemi.

– Pew­nie jesz­cze nie wstała – zga­dy­wała Lone.

Po­de­szli do drzwi wej­ścio­wych, któ­rych pil­no­wał biały lew wy­ko­nany z ma­te­riału przy­po­mi­na­ją­cego ka­mień.

– Fi­gura z mar­ketu ogro­do­wego – oce­niła po­li­cjantka i za­dzwo­niła do drzwi.

Upły­nęło tro­chę czasu i Lone za­dzwo­niła jesz­cze raz. Po chwili drzwi się otwo­rzyły i sta­nęła w nich około czter­dzie­sto­let­nia go­spo­dyni. Brenda Drag­sholm wy­glą­dała le­piej, niż Thor się spo­dzie­wał. Była to szczu­pła ko­bieta, ubrana w dżinsy i rdza­wo­czer­wony swe­ter, który miał pra­wie taki sam ko­lor jak jej włosy. Na twa­rzy Brendy ma­lo­wało się na­pię­cie.

– Dzień do­bry – przy­wi­tała się. – Czy coś się stało?

– Mo­żemy wejść do środka? – za­py­tała Lone.

We­szli za ko­bietą do domu, gdzie czuć było za­pach psa.

– Czy coś się stało Emi­lowi? – spy­tała.

– Nie wiem – od­parła po­li­cjantka. – A gdzie jest?

– My­śla­łam, że to on przy­je­chał. Jest week­end. Prze­waż­nie wy­jeż­dża au­to­bu­sem z Hem­ming­shøj o ósmej.

Brenda Drag­sholm po­pro­wa­dziła ich do po­dłuż­nego sa­lonu z ni­skim su­fi­tem, któ­rego okna wy­cho­dziły na ulicę. Stały tu skó­rzana ka­napa w ko­lo­rze mokki, te­le­wi­zor z pła­skim ekra­nem i me­blo­ścianka z ciem­nego drewna z prze­szkloną wi­tryną ze szpro­sami w ko­lo­rze oło­wiu. Thor zwró­cił uwagę na po­kaźny zbiór płyt DVD, ale nie mógł do­strzec, jaki ro­dzaj fil­mów do­mi­no­wał.

Ktoś – być może sama Brenda – prze­bu­do­wał dom, usu­wa­jąc część ściany, za którą znaj­do­wała się kuch­nia. Kra­wę­dzie ścian nie zo­stały po prze­bu­do­wie wy­gła­dzone, ale Thor nie po­tra­fił oce­nić, czy było to za­mie­rzone, czy praca po pro­stu nie zo­stała do­koń­czona.

Brenda obe­szła wy­sepkę ku­chenną i włą­czyła czaj­nik elek­tryczny. Po­tem wró­ciła do sa­lonu i po­chy­liła się przy ko­minku. Thor pa­trzył, jak za­pa­liła długą za­pałkę, a chwilę póź­niej po­czuł za­pach su­chego spi­ry­tusu.

Przy wy­sepce stały dwa stołki ba­rowe i Thor usiadł na jed­nym z nich.

– A co u niego sły­chać? – za­py­tała Lone.

Brenda wlała wrzą­tek do fil­tra z kawą, który wcze­śniej umie­ściła na ter­mo­sie.

– W po­rządku – od­parła.

– Kiedy wi­działa go pani ostatni raz?

Ru­do­włosa ko­bieta sta­nęła pod oka­pem i za­pa­liła pa­pie­rosa.

– W nie­dzielę, kiedy od­je­chał au­to­bu­sem.

– OK.

– Czy mogę się wresz­cie do­wie­dzieć, po co tu przy­je­cha­li­ście? Coś prze­skro­bał?

– Nie wiemy – od­po­wie­dział Thor. – Ale chcie­li­by­śmy się tego do­wie­dzieć.

Brenda spoj­rzała na niego.

– Jest pan tu nowy. Ni­gdy wcze­śniej pana nie wi­dzia­łam.

– Je­stem z Wy­działu Za­bójstw w Ko­pen­ha­dze – oznaj­mił Thor, lekko się uśmie­cha­jąc.

Ko­bieta wciąż na niego pa­trzyła, ale nic nie po­wie­działa. Mocno się za­cią­gnęła, po czym zga­siła pa­pie­rosa pod bie­żącą wodą.

– Z Wy­działu Za­bójstw? – po­wtó­rzyła.

– Tak. Pro­wa­dzimy śledz­two w spra­wie mor­der­stwa.

Do­lała do fil­tra wię­cej wody.

– Mor­der­stwa? A kto zo­stał za­bity?

– Czy zna pani nie­ja­kiego Pe­dera Bar­ding­feldta? – za­py­tał.

Brenda otwo­rzyła sze­roko oczy i spoj­rzała na niego.

– Chce mi pan po­wie­dzieć, że Bar­ding­feldt zo­stał za­mor­do­wany?

– Zo­stał za­strze­lony – oświad­czyła Lone. – Dzi­siaj wcze­śnie rano.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale co to ma do cho­lery wspól­nego z Emi­lem, je­śli wolno mi za­py­tać?

– Chcie­li­by­śmy z nim po pro­stu po­roz­ma­wiać – od­parła po­li­cjantka.

Matka Emila wy­glą­dała tak, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale się roz­my­śliła i spy­tała:

– Może kawy?

– Tak, z chę­cią – od­po­wie­dział Thor.

Nieco póź­niej, gdy oboje sie­dzieli na ba­ro­wych stoł­kach, Brenda, sto­jąc po dru­giej stro­nie wy­sepki, oświad­czyła:

– To nie mógł być Emil. W nocy prze­by­wał w Hem­ming­shøj. Mo­że­cie tam za­dzwo­nić. Wolno mu wy­cho­dzić do­piero w so­botę rano.

– Spraw­dzimy to – po­wie­dział Thor.

– Ow­szem, Emil zo­stał ska­zany za po­sia­da­nie broni bez ze­zwo­le­nia, ale to było dwa lata temu. Zmie­nił się.

– Jak bar­dzo? – spy­tała Lone.

Brenda stała, opie­ra­jąc się o stół ku­chenny.

– Bie­rze leki i cho­dzimy na te­ra­pię. Zu­peł­nie nie jest tym sa­mym chłop­cem, któ­rym był kie­dyś.

– Na czym po­lega ta te­ra­pia? – za­py­tał Thor.

W tym mo­men­cie zza okien do­biegł ha­łas. Thor od­wró­cił się i do­strzegł ja­dący po dro­dze żółty au­to­bus.

– To te­ra­pia ro­dzinna. Cho­dzimy na nią ra­zem, ale także każde z nas osobno. Mó­wimy tam o róż­nych rze­czach. Uczymy się na przy­kład słu­cha­nia i ro­zu­mie­nia dru­giej osoby. A mnie jedna pani opo­wiada o kom­pe­ten­cjach ro­dzi­ciel­skich.

– Co to ta­kiego? – do­py­ty­wał się Thor, po­pi­ja­jąc mocną i smaczną kawę.

Brenda wzru­szyła ra­mio­nami.

– No… różne rze­czy. Mó­wimy o cza­sie na te­le­wi­zję, na kom­pu­ter, o wy­ty­cza­niu gra­nic, po­zby­wa­niu się ba­la­stu.

– Co? – zdzi­wił się Thor.

Ru­do­włosa go­spo­dyni ro­ze­śmiała się z lekka, lecz był to gorzki uśmiech. Thor po­my­ślał, że nie był to z jej strony brak sym­pa­tii czy wro­gość, lecz ra­czej po pro­stu nie była przy­zwy­cza­jona do swo­bod­nego uśmie­cha­nia się i pew­nie rzadko by­wała z cze­goś za­do­wo­lona.

– Tak, to po­zby­wa­nie się ba­la­stu brzmi ohyd­nie.

– Ohyd­nie? – po­wtó­rzył.

– Kiedy Maj­brit, te­ra­peutka, wy­po­wie­działa te słowa pierw­szy raz, na­tych­miast po­my­śla­łam o ko­walu, który kie­dyś tu pra­co­wał. Miał na imię Geo. Pro­wa­dził przy dro­dze ja­kieś ro­boty w stu­dzience. Przez cały dzień sie­dział w swo­jej dziu­rze, a było strasz­nie zimno. Po­szłam więc do niego i po­wie­dzia­łam: „Geo, ja­sna cho­lera, chodź na chwilę do domu na­pić się kawy”. Po­słu­chał mnie i przy­szedł. Usiadł tam. – Wska­zała ręką krze­sło. – Zro­bi­łam kawę, a on zjadł swoją ka­napkę. Jego dło­nie były czer­wone jak skrzynka pocz­towa. Gdy zjadł i na­pił się kawy, za­py­tał mnie, czy nie mógłby sko­rzy­stać z ubi­ka­cji, bo musi zrzu­cić ba­last.

Thor i Lone przy­pa­try­wali się jej, a Brenda kon­ty­nu­owała:

– Przy­po­mi­nam to so­bie za każ­dym ra­zem, kiedy Maj­brit mówi, iż na­leży pa­mię­tać o po­zby­wa­niu się ba­la­stu. Ale to ta­kie dzie­cinne sko­ja­rze­nie. W każ­dym ra­zie ona ma na my­śli mó­wie­nie o nie­przy­jem­nych rze­czach, o opo­wia­da­niu o wszyst­kim, co nas spo­tyka. To cał­kiem nie­głu­pie. Mnie to nie prze­szka­dza, że używa prze­no­śni. Czę­sto mówi o róż­nych na­rzę­dziach, przy­rzą­dach, ba­la­ście i tak da­lej.

Wtem usły­szeli otwie­ra­jące się drzwi.

– To on – oznaj­miła go­spo­dyni.

Do sa­lonu wszedł Emil Drag­sholm Smith. Był to ro­sły chło­pak o bla­dej ce­rze. Spod du­żej, wy­so­kiej czapki wy­sta­wały włosy tak samo rude jak u matki. Miał na so­bie długą kurtkę, na ra­mię za­rzu­cił spor­tową torbę. Po jego twa­rzy można było po­znać, że za­uwa­żył sto­jący na pod­jeź­dzie wóz pa­tro­lowy.

– Cześć, Emil – przy­wi­tała się Lone.

– O co cho­dzi? – za­py­tał Emil. – Co ta­kiego zro­bi­łem?

Thor zszedł ze stołka ba­ro­wego i pod­szedł do chło­paka, który był wyż­szy od niego o pra­wie całą głowę.

– Mam na imię Thor. Pro­wa­dzimy tu ru­ty­nowe dzia­ła­nia.

– Dla­czego?

– Twoja mama wła­śnie po­wie­działa nam, że przy­je­dziesz au­to­bu­sem z Hem­ming­shøj. Zga­dza się?

Emil rzu­cił torbę na ka­napę i roz­piął kurtkę.

– A skąd miał­bym niby przy­je­chać?

– O któ­rej wy­je­cha­łeś?

– Dwa­dzie­ścia po ósmej. A bo co?

– To ru­ty­nowe py­ta­nia. Chcie­li­by­śmy się tylko do­wie­dzieć, gdzie by­łeś przez cały po­ra­nek i z kim roz­ma­wia­łeś.

– Roz­ma­wia­łem z Ma­gnu­sem.

– Ma­gnu­sem?

– Tak, moim opie­ku­nem. Nie wolno mi po­je­chać do domu, póki nie zjem śnia­da­nia i nie po­każę po­koju Ma­gnu­sowi.

– A kiedy to było?

– Wsta­łem o siód­mej i naj­pierw się wy­ką­pa­łem. Zja­dłem śnia­da­nie w sto­łówce, a po­tem Ma­gnus spraw­dził po­kój. Wszystko było w po­rządku, więc do­sta­łem prze­pustkę i po­sze­dłem na au­to­bus.

– Świet­nie – po­wie­działa Lone.

Thor wy­pił resztę kawy i od­sta­wił ku­bek na blat wy­sepki.

– Dzię­kuję za po­czę­stu­nek – zwró­cił się do Brendy.

Ru­do­włosa ko­bieta ski­nęła głową.

– To by było na tyle – po­wie­dział do Lone.

– Zo­stało jesz­cze tro­chę kawy? – spy­tał matkę Emil.

W dro­dze po­wrot­nej Thor stwier­dził:

– Trzeba bę­dzie to spraw­dzić. Po­jedź, pro­szę, do Hem­ming­shøj i prze­słu­chaj tego Ma­gnusa.

– Nie ma sprawy.

– Roz­ma­wia­li­śmy z Emi­lem i jego matką – kon­ty­nu­ował po chwili – bo Emil jest osobą, o któ­rej po­my­śla­łaś naj­pierw po zo­ba­cze­niu za­strze­lo­nego Bar­ding­feldta.

– Tylko dla­tego, że cho­dziło o broń palną.

– Tak, tak, ro­zu­miem. Trzeba było tu przy­je­chać. Ale je­śli opie­kun Emila po­twier­dzi jego wer­sję, to wy­daje mi się, że bę­dziemy mo­gli za­po­mnieć o chło­paku. To zna­czy, je­śli udo­wodni, że Emil całą noc spał w swoim po­koju w Hem­ming­shøj.

– A kie­rowca au­to­busu?

– A tak. Z nim też po­roz­ma­wiaj.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: