- W empik go
Ostatni sejmikowicze. Część 1 - ebook
Ostatni sejmikowicze. Część 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 257 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamczysko na wstępie wspomnione, przeszło sto lat temu przedstawiało nie jak dziś ruinę, t groźną całość. Pseudohistoryk mógłby ci strzelić jak z moździerza i wymienić odległe czasy jego nałożenia, drugi jemu podobny na poprzednim fundując się doda legendę od śliny i z czasem prawdziwy badacz dziejów szukać będzie wiatra w polu, nim dotrze do tej prawdy, że poprzednicy iego byli nieukami.
Wszakże nie dziwota, w dawnych wiekach zamki obronne, szczególnie nad Dniestrem, niegdyś granicą turecką, w sąsiedztwie smutnie pamiętnej Cecory, zkąd każdy poganin łup i pożogę po kraju roznosił. Lecz że ów zamek dochowanym był cało do onych czasów, końca panowania ostatniego Sasa, kiedy już pokój z Portą był stały, a napady tatarskie nie ponawiały się? Kwestyę tę jednem rozwiążę słowem, iż siedziba ta stanowiła rezydencyę pewnej potęgi – nie hierarchicznej, urzędowej ani arystokratycznej, ale swo – jego rodzaju potęgi moralnej trzęsącej losami sporego szmata ziemi, a przezeń nierzadko i kraju – doświadczonego sejmikowicza.
Dla tego ta siedziba choć z rodzaju szlacheckich, nie wyglądała jednak równie pokornie i dostępnie, jak inne bratnie strzechy, ale buńczucznie jeżyła się jakby postrach na bisurmana. Najlepiej, że przypatrzymy się jej z blizka.
Warownia ta fantastycznego kształtu wielokąta, kaprysem natury zrządzonego, jednym bokiem przytykała do stromej, wysokiej skały Dniestrem podmytej i zda się z tej strony przy dzisiejszej nawet udoskonalonej sztuce zdobywania, jeszcze ostać by się mogła. Z trzech innych boków wąwozy i urwiska same przez się wał stanowiły i już tam ludzka ręka nic dodawać nie potrzebowała, a jedno do czego przyłożyła się, było to dość pstrokate opasanie; dostrzedz tu bowiem można było olbrzymi odłam granitu fantazyą natury rzucony, do tego mur przyczepiony, to znów na przemian częstokoły i parkany ostremi goźdźmi najeżone. Jedną tylko stronę dostępną tej twierdzy stanowiła droga w skale w długim wąwozie wykuta, a prowadząca przez stromą górę do mostn zwodzonego i srogiej bramy żelaznej. Tyle było na przyjęcie nieprzyjaciół; lecz strona gościnności nie mniej obszernie była traktowana na wewnątrz. Na brzeżku stromej skały uczepił się jakiś dziwny budynek, częścią z muru, to z drzewa, ówdzie w „.X” indziej w „S” załamany, z dachem niższym i wyższym, spadzistym, prostym, wszakże ze wszech stron dachówką gdańską pokrytym. Gdyby nie sakramentalny o czterech słupkach ganeczek, ten bliźniak do szlacheckiego dworku przyrosły, nie odgadłbyś iż to jest prosta szlachecka siedziba. Dokoła dworku popod mury twierdzy wznosiły się rozmaite budynki, których użytku dzisiejsi nie odgadliby.
Kilkadziesiąt łokci przestrzeni wzdłuż, na kilka łokci w szerokości, dachem na czterech słupach pokrytej, za salę jadalną przy licznych zgromadzeniach służyły. Dokoła na kozłach drewnianych żłoby pod gołem niebem, a przy nich kołka do uwiązywania koni, w licznych stajniach niemieszczących się. Dalej kuchnia z wielkim piecem pod żelazną kapą, na którym w jednym czasie kilka sztuk cieląt i baranków upiec by się dało, a w gwałtownej potrzebie jaki taki wolik by się pomieścił; tuż przy niej kilkanaście pieców na kotły do warzenia rozmaitej strawy. Nakoniec obszerny budynek z kilku izb sporych złożony, mających za sprzęt cały dokoła ścian materace ze słomy, a gdzieniegdzie duże misy cynowe i takież dzbany na wodę i t… p… budynki świadczące, że zamek, zarówno odparcie dla wrogów na zewnątrz, jak wewnątrz dla licznych przyjaciół gościnę miał na pogotowiu.
W niemałym zaiste znalazłby się kłopocie ten, kogoby o styl i szkołę architektoniczuą całej tej budowy zapytano; gotowa jednak na to odpowiedź:
iż wszystko to kleili ludzie, którzy większą połowę wieku pod sklepieniem niebieskiem w polu obozowem spędzali – przeto ma im być wybaczone, jeżeli ze sztuką budownictwa byli w rozbracie. W całej tej architekturze, jedno co wyróżniało się pewną estetycznością formy, były to po dwóch bokach bramy dwa tak zwane lamusy; funkcyę ich stanowiło zastępować baszty forteczne.
Ponieważ dla wielu młodszych samo znaczenie wyrazu „lamus” może być zagadką, zatem: był to kwadratowy budynek o piętrze w dwie warstwy mocnego drzewa szczelnie budowany, zaopatrzony w strzelnice. Tu w razie wdarcia się oblegających do wnętrza, była ostatnia ucieczka oblężonych; zwykle chroniły się tam zapasy żywności dające możność przedłużenia obrony. W razie zaś ostatecznym był środek ratunku przez odwrót, końcem ułatwienia którego, pod lamusem znajdowały się lochy ciągnące się aż do innego tajemnego otworu w dalszej okolicy.
Jeszcze jedną kwestyę rozwiązać winniśmy do czego ta warownia służyła, kiedy w niej stałego wojska i załogi nie najdowało się? Dość powiedzieć iż był to punkt strategiczny sejmikowicza, do czego zaś służył, nie trudno z sejmikowych praktyk odgadnąć; i tak np. gdy powaśnione partye poszły na udry, i przeciwnik silnie nacierał, dobrze było mieć obronne miejsce do odwrotu; niekiedy zaś dla zerwania sejmiku lub gwoli wzmocnienia własnych sił, pożądanem było uprzątnąć parę co żwawszych krzykaczy partyi przeciwnej, w bezpiecznem ich miejscu zachować, przed odsieczą bronić się i tak dalej. Znaczenie więc warowni było dyplomatyczno – strategiczne.
Owóż macie twierdzę, a czas wielki poznać jej komendanta. Pora była jesienna, dzień suchy i pogodny z lekkim, rzeźwiącym przymrozkiem, kiedy właściciel tej wojowniczej zagrody równo ze dniem wyszedł na obszerne podwórze zamkowe. Był to mężczyzna więcej atletyczny niż otyły, w ruchach jego znać było jędrność i sprężystość całego ciała, której wiek dość podeszły nie stępił i nie zużył. Twarz miał pełną, rumianą, a i wąs byłby zawiesisty, gdyby nie przeszkadzało mu przystrzyganie równo z wargą, właściwe ówczesnym jurystom i dyplomatom. Twarz ta chociaż dość pulchna, jednak ruchliwa i wyrazista, pełna życia i energii. Lubo poeci w bliznach upatrują ozdobę męzkiej twarzy, jednak tu, jakby im na przekorę, dwie duże szramy idące od oczu, a łączące się przy górnej wardze, formo wały oryginalną figurę, jakby głoskę „Y”, przez co posiadacz blizny od nieprzyjaciół (któż ich nie ma? – a szczególniej sejmikowicz) był przezwany Ypsylonem. Był to Jmć pan Łukasz, Stanisław Kostka dwojga imion, Nieświastowski–obecnie Subdelegat Bracławski. Jakkolwiek dla tak statecznej persony urząd subdelegata był za mały, lecz ze względu nam władzę egzekucyjną, równającą się dzisiejszym komornikom i sekwestratorom, dobrze na – dawał się do trzęsienia powiatem, a nawet całem województwem. Niejeden bowiem przyciśniony surowym wyrokiem executionis, gwoli ratowania fortuny opuszczał partyę przeciwną, albo, jeśli się jej uparcie trzymał, to go tak wyegzekwowano z kretesem, że na sejmie lub się nie stawił, lub należycie gardłować już nie mógł. Piastowanie więc tego urzędu dla persony zaszczyconej niegdyś większemi, wynikało z dyplomacyi sejmikowej. A chociaż prócz tego posiadał poważniejsze tytuły, lecz wiedzić należy, że nie zawsze wyższy ad personam przylegał, a często ten właśnie pod którym piastujący więcej był znany, czyli jak tu, bardziej dał się we znaki. Subdelegat odziany był w bajową żółtą kiereję, która, podtrzymana rzemiennym pasem, wyraźnie jego atletyczne formy uwydatniała, na głowie miał rodzaj granatowej księżej piuski, z fantazyą na ucho zwieszonej. Za szerokim rzemiennym pasem wisiał po jednej stronie pęk dużych kluczów, a po drugiej zakonny różaniec. W ręku trzymał niewielką książeczkę, nieodstępny naówczas manualik wszystkich Sodalisów, pod tytułem: Officium Rakoczianium swe Varia pietatis exereitia etc.
Wyszedłszy na tradycyonalny o czterech słupkach ganek, rozwarł szerokie nozdrza jak rumak na wolę wypuszczony i zdawał się chwytać niemi powietrze, potem rozejrzał się tędy owędy, na cztery strony świata, zadumał się, pokiwał głową, jakby chciał wyrzec: – Z niskąd już niczego się niespodziewani. Potem zdjął krymkę z łysej i nie mniej nad twarz pokiereszowanej głowy, spojrzał w niebo, jakby chciał sam sobie odpowiedzieć:
„Tylko ztamtąd!”
Przyklęknął na chwilę, przeżegnał się, grzeszną pierś kilka razy uderzył i począł się modlić, dżwięcznym acz grubo basowym głosem; a modlił się z pamięci, niekiedy tylko dla pomożenia jej zaglądał do książki. Ciągle chodząc, a nie przerywając pacierzy w każdy kącik zazierał: to otworzył izbę gościnną, to znów kuchnię olbrzymią. Że zaś w każdej z nich stała miotełka, brał ją do ręki, tu podmiótł, tam słomki z ziemi pozbierał mrucząc sobie:
– Że też na tych hultajów w niczem spuścić się nie można.
Ale zawsze prawie tem się kończyło, że wszędy pokiwał boleśnie głową, potarł siwą brew i przy westchnieniu wycedził:
– I dla kogo to wszystko? –
Lecz w jednej chwili jakby się kajał za bluźnierstwa ust grzesznych, przyklęknąwszy bił się w piersi i zmawiał w pokorze:
– Mea culpa! mea culpa! Quia apud Te propitatio est! – i szedł dalej do pieców na sagany przygotowanych, tam jedną drugą cegiełkę podjął i znów mruczał i bluźnił i znów bił się w piersi i pokutował.
Z kolei zbliżywszy się do jednego z lamusów, jakby małe chłopię w kilku skokach przebył parę dziesiątków schodów, a stanąwszy na galeryi, obejrzał co się działo na gospodarskich dziedzińcach po za warownym znajdujących się, i wnet przyłożył do ust obie dłonie, jakby w tubę zwinięte i wrzasnął, a takim głosem któregoby pod Troją, przebrana za stentora Junona pozazdrościła, gdyż w nim nie pięćdziesiąt, a cała setka prawdziwie męzkich piersi odbiła się:
– Marku! a dam ja ci urwisie. Grześ! Grześ! a ty trutniu pod włos kasztanka zgrzebłujesz i t… d… w tym tonie swoje gospodarskie admonicye gromowym rozsiewał głosem.
Już słońce wysoko stanęło, gdy subdelegat znów tubalnym głosem z lamusu zawołał do czeladzi.
– Na odpoczynek. Lecz jeszcze sam się modlił i wzdychał, i ku niebu wzrok strapiony podnosił.
Przeszła może godzina, a spojrzawszy na słońce wzrokiem wprawnym do mierzenia czasu na tym zegarze niebieskim, przerwał na chwilę modlitwę i na nowo w kilku skokach wdarłszy się na schody lamusa na cztery strony wygłosił:
– Do roboty!
A na przyległych folwarcznych dziedzińcach, znów zatętniało i rąk setki do pracy się wzięły. Lecz zaledwie miał czas rozpatrzyć się, jak rozkaz jego wykonywano, gdy w tem na drodze spostrzegł liczną kalwakatę. Zasłoniwszy dłonią oczy przed słońcem, wpatrzył się w przybywających i szepnął sobie z pewnym solennym zachwytem:
– Tak dworno, to chyba sam wojewoda!
Po tych słowach, spiesznie przyłożywszy dłonie do ust, zawołał jeżeli to możebne podwojonym głosem:
– Goście! Marcinek, Wojtek, Janek, Kuba, pójdźcie sam tu, w liberyę! wołać kucharzy, wszystko na miejsce!
Nim wołania dokończył, służba już się zbiegła – sam zaś z żywością młodzieńczą, zaledwie tykając schodów, z lamusu zeskoczył i zniknął w ganku.
Nie minęło spełna minut dziesięciu t… j… mniej czasu niż wymagało podjęcie się na stromą górę kolasy, gdy już pan Łukasz w amarantowym żupanie papuzim kontuszu (taki bowiem był mundur wojewódzki), opasany litym słuckim pasem, przy którym wisiała bogata karabela, a razem ukrywał się zręcznie namotany ów różaniec zakonny, stał w ganku na czele sług w sutą liberyę przybranych; a że czapkę amarantową z czaplim piórem trzymająo w ręku miał głowę odkrytą, tak więc świecił białą łysiną, iż z daleka wyglądał, jak posąg włoskiego marmuru. Ten zaś przed chwilą pokorny starowina z officium i różańcem w ręku, tak urósł i napiętrzył, iż stawał się trudnym do poznania; zdawaćby się mogło, iż dla podwojenia tej samej osoby jakiś drugi człek weń wstąpił.
Nakoniec zatoczyła się pańska kolasa, otoczona jezdnymi; rękodajni pozeskakiwali z koni i przy pomocy gospodarza we dwoje zgiętego, wysadzili a raczej wynieśli na ręce wojewodę z powozu i w. ganku postawili. Byl to mężczyzna miernego wzrostu, gładkiego a rozjaśnionego oblicza,mało co więcej nad lat 40 wieku. Odziany w krótką do kolan ferezyę sobolową, okrytą zielonym adamaszkiem, i na piersi trzema złotemi pętlicami, u szyi zaś… bogatą spinką szmaragdową spiętą. Głowę pokrywała mu lekka czapeczka podróżna z wydry bez pióra i nakoniec czyżmy czarne aksamitne futrem lamowane stroju dopełniały.
Skoro już wojewodę postawiono na twardym gruncie, Subdelegat odstąpiwszy o parę kroków, a zgięty we dwoje, przybierając ton oratorski poczynał.
– Dawno już słońce mojego ubożuchnego domku nie świeciło podobnie jasnym splendorem jak owo teraz kiedy….
Wojewoda który tymczasem rozprostowywał koście z podróży, zbliżając się przyjaźnie do gospodarza, rubasznie ze śmiechem ozwał się:
– A mój ty dobry Łukaszu, co waszeć mi tam prawisz o słonecznych splendorach, kiedy ja tu widzę tylko nocny luminarz w pełni. A musnąwszy gospodarza z lekka po łysinie, chwycił w silne objęcia i zniżającego się do kolan twarz obcałowawszy, tak dalej prawił:
– Cóż to za ceremonie mój Łukaszu, przecie to nie sejmik, a sami jesteśmy, daj pokój tej oratorskiej wenie, a zachowaj ją, raczej na lepsze potrzeby – zaś prowadź mnie pod dach, i daj gdańskiej, bom to ja dzisiaj z Dżuryna od pana brata starosty przededniem wyjechałem i nic jeszcze na ząb nie położyłem.
Po tych słowach goić niezważając na ceremonie i submitowania gospodarza chwycił uprzejmie pod ramię i sam go prowadził, a widać było że dom mu był znajomy. Pójdziemy i my za nimi.
Naprzód weszli do dużej widnej i ogrzanej sieni, posiadającej za sprzęt cały szerokie ławy. Na ścianach wisiały rogi jelenie i łosie rozmaitej wielkości dla wieszania zwierzchniej odzieży. Skoro tam weszli, zaraz dworzanie przystąpiwszy do wojewody zdjęli zeń ferezyę i czyżemki, futrem podszyte, i on pozostał w kapocie sajetowej z ciemnemi potrzebami i pasie ciemnym jedwabnym, a na nogach buty safianowe czarne.
– Ależ waść mój panie Łukaszu, sutoś się wystroił, to widzę że i mnie trzeba się przebrać.
Rzekł gość, obejrzawszy kolejno swój strój podróżny, a odświętny gospodarza, i skinął na dworzan, którzy odgadłszy żądanie pana, ku drzwiom się rzucili, lecz subdelegat ode drzwi im zastąpiwszy, przed panem się submitował:
– A jw. panie! szlachcic znać powinien co komu należy, i senatorską godność przystojnie uczcić; ale nie raczcie mi czynić deszpektu, ażeby dla mnie się przebierać.
– Kiedy tak to i waszmości wiedzieć o tem należy, ze tu niemasz żadnego senatora, a po prostu Franciszek do Łukasza w przyjacielskie odwiedziny przybywa skoro już mam pozostać w podróżnym stroju, to i ty się dezarmuj, bo pewno miedzy nami do nieprzyjacielekich aktów nie dojdzie.
To mówiąc na nowo uścisnął gospodarza i karabelc mu od boku odpasawszy służebnemu wręczył.
Szli tedy dalej prowadząc się pod ręce, a minąwszy kilka izb dużych, wszystkie z ławami pod ścianami i stołami przy nich na jadalnią dla licznych gości przyrządzone, gdzie kilkaset osób snadnoby się pomieściło. Minąwszy te izby, gospodarz zatrzymał dostojnego gościa, zapraszając go do odpocznienia, była to bowiem sala tak zwana senatorska, tylko w niezwykłych okazyach odwiedzin wielkich person otwierana. Przepych i bogate urządzenie godnie odpowiadało tej destynacyi. Ściany obwieszone były portretami Potockich, których gospodarz z antenatów był adherentem i służką. Było to wprawdzie schlebianie, ale już zwyczajem uświęcone.
Wojewoda z pewną chociaż zręcznie ukrywaną dumą, spojrzawszy od niechcenia na konterfekta swojego rodu, z pozorną niby pokorą westchnąwszy przemówił:
– Ile razy jestem w tej komnacie, nie mogę się nacieszyć widokiem moich protoplastów, ale zarazem i smucić, że nasze pokolenie tak karłowacieje przy tych olbrzymach
– Niewymowniem ja szczęśliw jw. panie, jeżeli chociaż przez to uboga moja strzecha może was ukontentować i to jeszcze ze wspaniałych darów waszych. Atoli wybacz jw. panie, jeżeli tu w kontrze waszym słowom śmiem się postawić, a twierdzić że świat w potomkach onych olbrzymów widzi zawsze atletów sławy i silną podporę kraju.
– Oho! z waszeci widzę zawsze dworak, mój miły bracie – zmieniwszy ton poważny odparł wojewoda, uderzając przyjaźnie gospodarza po ramieniu. Wiem że waści jako biegłego jurysprudensa i statystę nie przedysputuję. Wszelako czy nam tu nie będzie za paradnie, lepiej ulokujem się w twojej kancel aryi do pogawędki, ku czemu przez czas długiego niewidzenia siła materyi nagromadziła się.Grospodarz spełniając wolę gościa prowadził gona inny koniec domu do izby w duży czworobok,dwoma obszernemi oknami włoskiemi pod kratąopatrzonej. Na jednej ze ścian ciemną makatąokrytej, wisiał krzyż hebanowy sięgający pułapu, a na nim wyobrażenie Zbawiciela ze słoniowej kości: po obu stronach krzyża znajdowały się rozmaite obrazy, to olejne, to za szkłem i ryngrafy z wyobrażeniem Świętych – dalej palmy, gromnice, wianki z Bożego Ciała, a nakoniec kilka drucianych dyscyplin. Nieopodal w kąciku stało łoże zalecające się skromnością – bo tapczan zaledwie ociosany, prostym kilimkiem przykryty i niewielka skórzana poduszka.
Z tej części komnaty zakonkludowałbyś, iż najdujesz się w celi zakonnika ascety, gdyby nie przeciwna ściana okryta sprzętem rycerskim wielorakiego rodzaju: broń sieczna i palna każdego czasu od najdawniejszych do świeżych wynalazków, dla rozmaitego użytku; misiurki, zbroje, pancerze, hełmy i t… d… – a pod spodem na stalugach siodła i rzędy kosztowne; na tę kollekcyę zda się iż wszelkie narodowości i kraje złożyły się. Po obu stronach tej ściany zbrojownej stały dwie duże szafy mieszczące w sobie księgi rozmaite tak drukowane, jako i manuskrypta, najwięcej in foliów; wszystkie te księgi głosiły o po ważnych materyach co też i zwierzchnie nadpisy przedświadczały.
Szeroką przestrzeń między oknami zajmował stół duży dębowy prostej roboty, na nim wszelaki sprzęt pisarski, tudzież rozmaite fascykuły, a snadź często wertowane, gdyż pyłem nie przysiadłe. Nad stołem wisiało na długim pargaminie na dwa wałki zwijanym, drzewo genealogiczne rodu Nieswiastowskich. Po obu stronach stołu dwie skrzynie potężne, silnie kute o tajemniczych zamkach i kłódkach, tak zdawały się zasobnością przemawiać. Jedyny sprzęt wygodniejszy w tem ustroniu, było krzesło okrągłe poręczem okolone, a czerwonym safianem pokryte, na którem gospodarz gościa ulokowawszy, przy nim na małym zedelku zmieścił się i przerwaną dyskussyę rozpoczynał:
– Otóż co do powyższych argumentów jw. pana…