Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni sejmikowicze. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni sejmikowicze. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 257 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Za­mczy­sko na wstę­pie wspo­mnio­ne, prze­szło sto lat temu przed­sta­wia­ło nie jak dziś ru­inę, t groź­ną ca­łość. Pseu­do­hi­sto­ryk mógł­by ci strze­lić jak z moź­dzie­rza i wy­mie­nić od­le­głe cza­sy jego na­ło­że­nia, dru­gi jemu po­dob­ny na po­przed­nim fun­du­jąc się doda le­gen­dę od śli­ny i z cza­sem praw­dzi­wy ba­dacz dzie­jów szu­kać bę­dzie wia­tra w polu, nim do­trze do tej praw­dy, że po­przed­ni­cy iego byli nie­uka­mi.

Wszak­że nie dzi­wo­ta, w daw­nych wie­kach zam­ki obron­ne, szcze­gól­nie nad Dnie­strem, nie­gdyś gra­ni­cą tu­rec­ką, w są­siedz­twie smut­nie pa­mięt­nej Ce­co­ry, zkąd każ­dy po­ga­nin łup i po­żo­gę po kra­ju roz­no­sił. Lecz że ów za­mek do­cho­wa­nym był cało do onych cza­sów, koń­ca pa­no­wa­nia ostat­nie­go Sasa, kie­dy już po­kój z Por­tą był sta­ły, a na­pa­dy ta­tar­skie nie po­na­wia­ły się? Kwe­styę tę jed­nem roz­wią­żę sło­wem, iż sie­dzi­ba ta sta­no­wi­ła re­zy­den­cyę pew­nej po­tę­gi – nie hie­rar­chicz­nej, urzę­do­wej ani ary­sto­kra­tycz­nej, ale swo – jego ro­dza­ju po­tę­gi mo­ral­nej trzę­są­cej lo­sa­mi spo­re­go szma­ta zie­mi, a prze­zeń nie­rzad­ko i kra­ju – do­świad­czo­ne­go sej­mi­ko­wi­cza.

Dla tego ta sie­dzi­ba choć z ro­dza­ju szla­chec­kich, nie wy­glą­da­ła jed­nak rów­nie po­kor­nie i do­stęp­nie, jak inne brat­nie strze­chy, ale buń­czucz­nie je­ży­ła się jak­by po­strach na bi­sur­ma­na. Naj­le­piej, że przy­pa­trzy­my się jej z bliz­ka.

Wa­row­nia ta fan­ta­stycz­ne­go kształ­tu wie­lo­ką­ta, ka­pry­sem na­tu­ry zrzą­dzo­ne­go, jed­nym bo­kiem przy­ty­ka­ła do stro­mej, wy­so­kiej ska­ły Dnie­strem pod­my­tej i zda się z tej stro­ny przy dzi­siej­szej na­wet udo­sko­na­lo­nej sztu­ce zdo­by­wa­nia, jesz­cze ostać by się mo­gła. Z trzech in­nych bo­ków wą­wo­zy i urwi­ska same przez się wał sta­no­wi­ły i już tam ludz­ka ręka nic do­da­wać nie po­trze­bo­wa­ła, a jed­no do cze­go przy­ło­ży­ła się, było to dość pstro­ka­te opa­sa­nie; do­strzedz tu bo­wiem moż­na było ol­brzy­mi odłam gra­ni­tu fan­ta­zyą na­tu­ry rzu­co­ny, do tego mur przy­cze­pio­ny, to znów na prze­mian czę­sto­ko­ły i par­ka­ny ostre­mi goźdź­mi na­je­żo­ne. Jed­ną tyl­ko stro­nę do­stęp­ną tej twier­dzy sta­no­wi­ła dro­ga w ska­le w dłu­gim wą­wo­zie wy­ku­ta, a pro­wa­dzą­ca przez stro­mą górę do mostn zwo­dzo­ne­go i sro­giej bra­my że­la­znej. Tyle było na przy­ję­cie nie­przy­ja­ciół; lecz stro­na go­ścin­no­ści nie mniej ob­szer­nie była trak­to­wa­na na we­wnątrz. Na brzeż­ku stro­mej ska­ły ucze­pił się ja­kiś dziw­ny bu­dy­nek, czę­ścią z muru, to z drze­wa, ów­dzie w „.X” in­dziej w „S” za­ła­ma­ny, z da­chem niż­szym i wyż­szym, spa­dzi­stym, pro­stym, wszak­że ze wszech stron da­chów­ką gdań­ską po­kry­tym. Gdy­by nie sa­kra­men­tal­ny o czte­rech słup­kach ga­ne­czek, ten bliź­niak do szla­chec­kie­go dwor­ku przy­ro­sły, nie od­gadł­byś iż to jest pro­sta szla­chec­ka sie­dzi­ba. Do­ko­ła dwor­ku po­pod mury twier­dzy wzno­si­ły się roz­ma­ite bu­dyn­ki, któ­rych użyt­ku dzi­siej­si nie od­ga­dli­by.

Kil­ka­dzie­siąt łok­ci prze­strze­ni wzdłuż, na kil­ka łok­ci w sze­ro­ko­ści, da­chem na czte­rech słu­pach po­kry­tej, za salę ja­dal­ną przy licz­nych zgro­ma­dze­niach słu­ży­ły. Do­ko­ła na ko­złach drew­nia­nych żło­by pod go­łem nie­bem, a przy nich koł­ka do uwią­zy­wa­nia koni, w licz­nych staj­niach nie­miesz­czą­cych się. Da­lej kuch­nia z wiel­kim pie­cem pod że­la­zną kapą, na któ­rym w jed­nym cza­sie kil­ka sztuk cie­ląt i ba­ran­ków upiec by się dało, a w gwał­tow­nej po­trze­bie jaki taki wo­lik by się po­mie­ścił; tuż przy niej kil­ka­na­ście pie­ców na ko­tły do wa­rze­nia roz­ma­itej stra­wy. Na­ko­niec ob­szer­ny bu­dy­nek z kil­ku izb spo­rych zło­żo­ny, ma­ją­cych za sprzęt cały do­ko­ła ścian ma­te­ra­ce ze sło­my, a gdzie­nieg­dzie duże misy cy­no­we i ta­kież dzba­ny na wodę i t… p… bu­dyn­ki świad­czą­ce, że za­mek, za­rów­no od­par­cie dla wro­gów na ze­wnątrz, jak we­wnątrz dla licz­nych przy­ja­ciół go­ści­nę miał na po­go­to­wiu.

W nie­ma­łym za­iste zna­la­zł­by się kło­po­cie ten, ko­go­by o styl i szko­łę ar­chi­tek­to­ni­czuą ca­łej tej bu­do­wy za­py­ta­no; go­to­wa jed­nak na to od­po­wiedź:

iż wszyst­ko to kle­ili lu­dzie, któ­rzy więk­szą po­ło­wę wie­ku pod skle­pie­niem nie­bie­skiem w polu obo­zo­wem spę­dza­li – prze­to ma im być wy­ba­czo­ne, je­że­li ze sztu­ką bu­dow­nic­twa byli w roz­bra­cie. W ca­łej tej ar­chi­tek­tu­rze, jed­no co wy­róż­nia­ło się pew­ną es­te­tycz­no­ścią for­my, były to po dwóch bo­kach bra­my dwa tak zwa­ne la­mu­sy; funk­cyę ich sta­no­wi­ło za­stę­po­wać basz­ty for­tecz­ne.

Po­nie­waż dla wie­lu młod­szych samo zna­cze­nie wy­ra­zu „la­mus” może być za­gad­ką, za­tem: był to kwa­dra­to­wy bu­dy­nek o pię­trze w dwie war­stwy moc­ne­go drze­wa szczel­nie bu­do­wa­ny, za­opa­trzo­ny w strzel­ni­ce. Tu w ra­zie wdar­cia się ob­le­ga­ją­cych do wnę­trza, była ostat­nia uciecz­ka ob­lę­żo­nych; zwy­kle chro­ni­ły się tam za­pa­sy żyw­no­ści da­ją­ce moż­ność prze­dłu­że­nia obro­ny. W ra­zie zaś osta­tecz­nym był śro­dek ra­tun­ku przez od­wrót, koń­cem uła­twie­nia któ­re­go, pod la­mu­sem znaj­do­wa­ły się lo­chy cią­gną­ce się aż do in­ne­go ta­jem­ne­go otwo­ru w dal­szej oko­li­cy.

Jesz­cze jed­ną kwe­styę roz­wią­zać win­ni­śmy do cze­go ta wa­row­nia słu­ży­ła, kie­dy w niej sta­łe­go woj­ska i za­ło­gi nie naj­do­wa­ło się? Dość po­wie­dzieć iż był to punkt stra­te­gicz­ny sej­mi­ko­wi­cza, do cze­go zaś słu­żył, nie trud­no z sej­mi­ko­wych prak­tyk od­gad­nąć; i tak np. gdy po­wa­śnio­ne par­tye po­szły na udry, i prze­ciw­nik sil­nie na­cie­rał, do­brze było mieć obron­ne miej­sce do od­wro­tu; nie­kie­dy zaś dla ze­rwa­nia sej­mi­ku lub gwo­li wzmoc­nie­nia wła­snych sił, po­żą­da­nem było uprząt­nąć parę co żwaw­szych krzy­ka­czy par­tyi prze­ciw­nej, w bez­piecz­nem ich miej­scu za­cho­wać, przed od­sie­czą bro­nić się i tak da­lej. Zna­cze­nie więc wa­row­ni było dy­plo­ma­tycz­no – stra­te­gicz­ne.

Owóż ma­cie twier­dzę, a czas wiel­ki po­znać jej ko­men­dan­ta. Pora była je­sien­na, dzień su­chy i po­god­ny z lek­kim, rzeź­wią­cym przy­mroz­kiem, kie­dy wła­ści­ciel tej wo­jow­ni­czej za­gro­dy rów­no ze dniem wy­szedł na ob­szer­ne po­dwó­rze zam­ko­we. Był to męż­czy­zna wię­cej atle­tycz­ny niż oty­ły, w ru­chach jego znać było jędr­ność i sprę­ży­stość ca­łe­go cia­ła, któ­rej wiek dość po­de­szły nie stę­pił i nie zu­żył. Twarz miał peł­ną, ru­mia­ną, a i wąs był­by za­wie­si­sty, gdy­by nie prze­szka­dza­ło mu przy­strzy­ga­nie rów­no z war­gą, wła­ści­we ów­cze­snym ju­ry­stom i dy­plo­ma­tom. Twarz ta cho­ciaż dość pulch­na, jed­nak ru­chli­wa i wy­ra­zi­sta, peł­na ży­cia i ener­gii. Lubo po­eci w bli­znach upa­tru­ją ozdo­bę męz­kiej twa­rzy, jed­nak tu, jak­by im na prze­ko­rę, dwie duże szra­my idą­ce od oczu, a łą­czą­ce się przy gór­nej war­dze, for­mo wały ory­gi­nal­ną fi­gu­rę, jak­by gło­skę „Y”, przez co po­sia­dacz bli­zny od nie­przy­ja­ciół (któż ich nie ma? – a szcze­gól­niej sej­mi­ko­wicz) był prze­zwa­ny Yp­sy­lo­nem. Był to Jmć pan Łu­kasz, Sta­ni­sław Kost­ka dwoj­ga imion, Nie­świa­stow­ski–obec­nie Sub­de­le­gat Bra­cław­ski. Jak­kol­wiek dla tak sta­tecz­nej per­so­ny urząd sub­de­le­ga­ta był za mały, lecz ze wzglę­du nam wła­dzę eg­ze­ku­cyj­ną, rów­na­ją­cą się dzi­siej­szym ko­mor­ni­kom i se­kwe­stra­to­rom, do­brze na – da­wał się do trzę­sie­nia po­wia­tem, a na­wet ca­łem wo­je­wódz­twem. Nie­je­den bo­wiem przy­ci­śnio­ny su­ro­wym wy­ro­kiem exe­cu­tio­nis, gwo­li ra­to­wa­nia for­tu­ny opusz­czał par­tyę prze­ciw­ną, albo, je­śli się jej upar­cie trzy­mał, to go tak wy­eg­ze­kwo­wa­no z kre­te­sem, że na sej­mie lub się nie sta­wił, lub na­le­ży­cie gar­dło­wać już nie mógł. Pia­sto­wa­nie więc tego urzę­du dla per­so­ny za­szczy­co­nej nie­gdyś więk­sze­mi, wy­ni­ka­ło z dy­plo­ma­cyi sej­mi­ko­wej. A cho­ciaż prócz tego po­sia­dał po­waż­niej­sze ty­tu­ły, lecz wie­dzić na­le­ży, że nie za­wsze wyż­szy ad per­so­nam przy­le­gał, a czę­sto ten wła­śnie pod któ­rym pia­stu­ją­cy wię­cej był zna­ny, czy­li jak tu, bar­dziej dał się we zna­ki. Sub­de­le­gat odzia­ny był w ba­jo­wą żół­tą kie­re­ję, któ­ra, pod­trzy­ma­na rze­mien­nym pa­sem, wy­raź­nie jego atle­tycz­ne for­my uwy­dat­nia­ła, na gło­wie miał ro­dzaj gra­na­to­wej księ­żej piu­ski, z fan­ta­zyą na ucho zwie­szo­nej. Za sze­ro­kim rze­mien­nym pa­sem wi­siał po jed­nej stro­nie pęk du­żych klu­czów, a po dru­giej za­kon­ny ró­ża­niec. W ręku trzy­mał nie­wiel­ką ksią­żecz­kę, nie­od­stęp­ny na­ów­czas ma­nu­alik wszyst­kich So­da­li­sów, pod ty­tu­łem: Of­fi­cium Ra­ko­czia­nium swe Va­ria pie­ta­tis exe­re­itia etc.

Wy­szedł­szy na tra­dy­cy­onal­ny o czte­rech słup­kach ga­nek, roz­warł sze­ro­kie noz­drza jak ru­mak na wolę wy­pusz­czo­ny i zda­wał się chwy­tać nie­mi po­wie­trze, po­tem ro­zej­rzał się tędy owę­dy, na czte­ry stro­ny świa­ta, za­du­mał się, po­ki­wał gło­wą, jak­by chciał wy­rzec: – Z ni­skąd już ni­cze­go się nie­spo­dzie­wa­ni. Po­tem zdjął krym­kę z ły­sej i nie mniej nad twarz po­kie­re­szo­wa­nej gło­wy, spoj­rzał w nie­bo, jak­by chciał sam so­bie od­po­wie­dzieć:

„Tyl­ko ztam­tąd!”

Przy­klęk­nął na chwi­lę, prze­że­gnał się, grzesz­ną pierś kil­ka razy ude­rzył i po­czął się mo­dlić, dżwięcz­nym acz gru­bo ba­so­wym gło­sem; a mo­dlił się z pa­mię­ci, nie­kie­dy tyl­ko dla po­mo­że­nia jej za­glą­dał do książ­ki. Cią­gle cho­dząc, a nie prze­ry­wa­jąc pa­cie­rzy w każ­dy ką­cik za­zie­rał: to otwo­rzył izbę go­ścin­ną, to znów kuch­nię ol­brzy­mią. Że zaś w każ­dej z nich sta­ła mio­teł­ka, brał ją do ręki, tu pod­miótł, tam słom­ki z zie­mi po­zbie­rał mru­cząc so­bie:

– Że też na tych hul­ta­jów w ni­czem spu­ścić się nie moż­na.

Ale za­wsze pra­wie tem się koń­czy­ło, że wszę­dy po­ki­wał bo­le­śnie gło­wą, po­tarł siwą brew i przy wes­tchnie­niu wy­ce­dził:

– I dla kogo to wszyst­ko? –

Lecz w jed­nej chwi­li jak­by się ka­jał za bluź­nier­stwa ust grzesz­nych, przy­klęk­nąw­szy bił się w pier­si i zma­wiał w po­ko­rze:

– Mea cul­pa! mea cul­pa! Quia apud Te pro­pi­ta­tio est! – i szedł da­lej do pie­ców na sa­ga­ny przy­go­to­wa­nych, tam jed­ną dru­gą ce­gieł­kę pod­jął i znów mru­czał i bluź­nił i znów bił się w pier­si i po­ku­to­wał.

Z ko­lei zbli­żyw­szy się do jed­ne­go z la­mu­sów, jak­by małe chło­pię w kil­ku sko­kach prze­był parę dzie­siąt­ków scho­dów, a sta­nąw­szy na ga­le­ryi, obej­rzał co się dzia­ło na go­spo­dar­skich dzie­dziń­cach po za wa­row­nym znaj­du­ją­cych się, i wnet przy­ło­żył do ust obie dło­nie, jak­by w tubę zwi­nię­te i wrza­snął, a ta­kim gło­sem któ­re­go­by pod Tro­ją, prze­bra­na za sten­to­ra Ju­no­na po­zaz­dro­ści­ła, gdyż w nim nie pięć­dzie­siąt, a cała set­ka praw­dzi­wie męz­kich pier­si od­bi­ła się:

– Mar­ku! a dam ja ci urwi­sie. Grześ! Grześ! a ty trut­niu pod włos kasz­tan­ka zgrze­błu­jesz i t… d… w tym to­nie swo­je go­spo­dar­skie ad­mo­ni­cye gro­mo­wym roz­sie­wał gło­sem.

Już słoń­ce wy­so­ko sta­nę­ło, gdy sub­de­le­gat znów tu­bal­nym gło­sem z la­mu­su za­wo­łał do cze­la­dzi.

– Na od­po­czy­nek. Lecz jesz­cze sam się mo­dlił i wzdy­chał, i ku nie­bu wzrok stra­pio­ny pod­no­sił.

Prze­szła może go­dzi­na, a spoj­rzaw­szy na słoń­ce wzro­kiem wpraw­nym do mie­rze­nia cza­su na tym ze­ga­rze nie­bie­skim, prze­rwał na chwi­lę mo­dli­twę i na nowo w kil­ku sko­kach wdarł­szy się na scho­dy la­mu­sa na czte­ry stro­ny wy­gło­sił:

– Do ro­bo­ty!

A na przy­le­głych fol­warcz­nych dzie­dziń­cach, znów za­tęt­nia­ło i rąk set­ki do pra­cy się wzię­ły. Lecz za­le­d­wie miał czas roz­pa­trzyć się, jak roz­kaz jego wy­ko­ny­wa­no, gdy w tem na dro­dze spo­strzegł licz­ną kal­wa­ka­tę. Za­sło­niw­szy dło­nią oczy przed słoń­cem, wpa­trzył się w przy­by­wa­ją­cych i szep­nął so­bie z pew­nym so­len­nym za­chwy­tem:

– Tak dwor­no, to chy­ba sam wo­je­wo­da!

Po tych sło­wach, spiesz­nie przy­ło­żyw­szy dło­nie do ust, za­wo­łał je­że­li to mo­żeb­ne po­dwo­jo­nym gło­sem:

– Go­ście! Mar­ci­nek, Woj­tek, Ja­nek, Kuba, pójdź­cie sam tu, w li­be­ryę! wo­łać ku­cha­rzy, wszyst­ko na miej­sce!

Nim wo­ła­nia do­koń­czył, służ­ba już się zbie­gła – sam zaś z ży­wo­ścią mło­dzień­czą, za­le­d­wie ty­ka­jąc scho­dów, z la­mu­su ze­sko­czył i znik­nął w gan­ku.

Nie mi­nę­ło speł­na mi­nut dzie­się­ciu t… j… mniej cza­su niż wy­ma­ga­ło pod­ję­cie się na stro­mą górę ko­la­sy, gdy już pan Łu­kasz w ama­ran­to­wym żu­pa­nie pa­pu­zim kon­tu­szu (taki bo­wiem był mun­dur wo­je­wódz­ki), opa­sa­ny li­tym słuc­kim pa­sem, przy któ­rym wi­sia­ła bo­ga­ta ka­ra­be­la, a ra­zem ukry­wał się zręcz­nie na­mo­ta­ny ów ró­ża­niec za­kon­ny, stał w gan­ku na cze­le sług w sutą li­be­ryę przy­bra­nych; a że czap­kę ama­ran­to­wą z cza­plim pió­rem trzy­ma­jąo w ręku miał gło­wę od­kry­tą, tak więc świe­cił bia­łą ły­si­ną, iż z da­le­ka wy­glą­dał, jak po­sąg wło­skie­go mar­mu­ru. Ten zaś przed chwi­lą po­kor­ny sta­ro­wi­na z of­fi­cium i ró­żań­cem w ręku, tak urósł i na­pię­trzył, iż sta­wał się trud­nym do po­zna­nia; zda­wać­by się mo­gło, iż dla po­dwo­je­nia tej sa­mej oso­by ja­kiś dru­gi człek weń wstą­pił.

Na­ko­niec za­to­czy­ła się pań­ska ko­la­sa, oto­czo­na jezd­ny­mi; rę­ko­daj­ni po­ze­ska­ki­wa­li z koni i przy po­mo­cy go­spo­da­rza we dwo­je zgię­te­go, wy­sa­dzi­li a ra­czej wy­nie­śli na ręce wo­je­wo­dę z po­wo­zu i w. gan­ku po­sta­wi­li. Byl to męż­czy­zna mier­ne­go wzro­stu, gład­kie­go a roz­ja­śnio­ne­go ob­li­cza,mało co wię­cej nad lat 40 wie­ku. Odzia­ny w krót­ką do ko­lan fe­re­zyę so­bo­lo­wą, okry­tą zie­lo­nym ada­masz­kiem, i na pier­si trze­ma zło­te­mi pę­tli­ca­mi, u szyi zaś… bo­ga­tą spin­ką szma­rag­do­wą spię­tą. Gło­wę po­kry­wa­ła mu lek­ka cza­pecz­ka po­dróż­na z wy­dry bez pió­ra i na­ko­niec czyż­my czar­ne ak­sa­mit­ne fu­trem la­mo­wa­ne stro­ju do­peł­nia­ły.

Sko­ro już wo­je­wo­dę po­sta­wio­no na twar­dym grun­cie, Sub­de­le­gat od­stą­piw­szy o parę kro­ków, a zgię­ty we dwo­je, przy­bie­ra­jąc ton ora­tor­ski po­czy­nał.

– Daw­no już słoń­ce mo­je­go ubo­żuch­ne­go dom­ku nie świe­ci­ło po­dob­nie ja­snym splen­do­rem jak owo te­raz kie­dy….

Wo­je­wo­da któ­ry tym­cza­sem roz­pro­sto­wy­wał ko­ście z po­dró­ży, zbli­ża­jąc się przy­jaź­nie do go­spo­da­rza, ru­basz­nie ze śmie­chem ozwał się:

– A mój ty do­bry Łu­ka­szu, co wa­szeć mi tam pra­wisz o sło­necz­nych splen­do­rach, kie­dy ja tu wi­dzę tyl­ko noc­ny lu­mi­narz w peł­ni. A mu­snąw­szy go­spo­da­rza z lek­ka po ły­si­nie, chwy­cił w sil­ne ob­ję­cia i zni­ża­ją­ce­go się do ko­lan twarz ob­ca­ło­waw­szy, tak da­lej pra­wił:

– Cóż to za ce­re­mo­nie mój Łu­ka­szu, prze­cie to nie sej­mik, a sami je­ste­śmy, daj po­kój tej ora­tor­skiej we­nie, a za­cho­waj ją, ra­czej na lep­sze po­trze­by – zaś pro­wadź mnie pod dach, i daj gdań­skiej, bom to ja dzi­siaj z Dżu­ry­na od pana bra­ta sta­ro­sty przeded­niem wy­je­cha­łem i nic jesz­cze na ząb nie po­ło­ży­łem.

Po tych sło­wach goić nie­zwa­ża­jąc na ce­re­mo­nie i sub­mi­to­wa­nia go­spo­da­rza chwy­cił uprzej­mie pod ra­mię i sam go pro­wa­dził, a wi­dać było że dom mu był zna­jo­my. Pój­dzie­my i my za nimi.

Na­przód we­szli do du­żej wid­nej i ogrza­nej sie­ni, po­sia­da­ją­cej za sprzęt cały sze­ro­kie ławy. Na ścia­nach wi­sia­ły rogi je­le­nie i ło­sie roz­ma­itej wiel­ko­ści dla wie­sza­nia zwierzch­niej odzie­ży. Sko­ro tam we­szli, za­raz dwo­rza­nie przy­stą­piw­szy do wo­je­wo­dy zdję­li zeń fe­re­zyę i czy­żem­ki, fu­trem pod­szy­te, i on po­zo­stał w ka­po­cie sa­je­to­wej z ciem­ne­mi po­trze­ba­mi i pa­sie ciem­nym je­dwab­nym, a na no­gach buty sa­fia­no­we czar­ne.

– Ależ waść mój pa­nie Łu­ka­szu, su­toś się wy­stro­ił, to wi­dzę że i mnie trze­ba się prze­brać.

Rzekł gość, obej­rzaw­szy ko­lej­no swój strój po­dróż­ny, a od­święt­ny go­spo­da­rza, i ski­nął na dwo­rzan, któ­rzy od­gadł­szy żą­da­nie pana, ku drzwiom się rzu­ci­li, lecz sub­de­le­gat ode drzwi im za­stą­piw­szy, przed pa­nem się sub­mi­to­wał:

– A jw. pa­nie! szlach­cic znać po­wi­nien co komu na­le­ży, i se­na­tor­ską god­ność przy­stoj­nie uczcić; ale nie racz­cie mi czy­nić desz­pek­tu, aże­by dla mnie się prze­bie­rać.

– Kie­dy tak to i wasz­mo­ści wie­dzieć o tem na­le­ży, ze tu nie­masz żad­ne­go se­na­to­ra, a po pro­stu Fran­ci­szek do Łu­ka­sza w przy­ja­ciel­skie od­wie­dzi­ny przy­by­wa sko­ro już mam po­zo­stać w po­dróż­nym stro­ju, to i ty się dez­ar­muj, bo pew­no mie­dzy nami do nie­przy­ja­cie­le­kich ak­tów nie doj­dzie.

To mó­wiąc na nowo uści­snął go­spo­da­rza i ka­ra­belc mu od boku od­pa­saw­szy słu­żeb­ne­mu wrę­czył.

Szli tedy da­lej pro­wa­dząc się pod ręce, a mi­nąw­szy kil­ka izb du­żych, wszyst­kie z ła­wa­mi pod ścia­na­mi i sto­ła­mi przy nich na ja­dal­nią dla licz­nych go­ści przy­rzą­dzo­ne, gdzie kil­ka­set osób snad­no­by się po­mie­ści­ło. Mi­nąw­szy te izby, go­spo­darz za­trzy­mał do­stoj­ne­go go­ścia, za­pra­sza­jąc go do od­pocz­nie­nia, była to bo­wiem sala tak zwa­na se­na­tor­ska, tyl­ko w nie­zwy­kłych oka­zy­ach od­wie­dzin wiel­kich per­son otwie­ra­na. Prze­pych i bo­ga­te urzą­dze­nie god­nie od­po­wia­da­ło tej de­sty­na­cyi. Ścia­ny ob­wie­szo­ne były por­tre­ta­mi Po­toc­kich, któ­rych go­spo­darz z an­te­na­tów był ad­he­ren­tem i służ­ką. Było to wpraw­dzie schle­bia­nie, ale już zwy­cza­jem uświę­co­ne.

Wo­je­wo­da z pew­ną cho­ciaż zręcz­nie ukry­wa­ną dumą, spoj­rzaw­szy od nie­chce­nia na kon­ter­fek­ta swo­je­go rodu, z po­zor­ną niby po­ko­rą wes­tchnąw­szy prze­mó­wił:

– Ile razy je­stem w tej kom­na­cie, nie mogę się na­cie­szyć wi­do­kiem mo­ich pro­to­pla­stów, ale za­ra­zem i smu­cić, że na­sze po­ko­le­nie tak kar­ło­wa­cie­je przy tych ol­brzy­mach

– Nie­wy­mow­niem ja szczę­śliw jw. pa­nie, je­że­li cho­ciaż przez to ubo­ga moja strze­cha może was ukon­ten­to­wać i to jesz­cze ze wspa­nia­łych da­rów wa­szych. Ato­li wy­bacz jw. pa­nie, je­że­li tu w kontrze wa­szym sło­wom śmiem się po­sta­wić, a twier­dzić że świat w po­tom­kach onych ol­brzy­mów wi­dzi za­wsze atle­tów sła­wy i sil­ną pod­po­rę kra­ju.

– Oho! z wa­sze­ci wi­dzę za­wsze dwo­rak, mój miły bra­cie – zmie­niw­szy ton po­waż­ny od­parł wo­je­wo­da, ude­rza­jąc przy­jaź­nie go­spo­da­rza po ra­mie­niu. Wiem że wa­ści jako bie­głe­go ju­ry­spru­den­sa i sta­ty­stę nie prze­dy­spu­tu­ję. Wsze­la­ko czy nam tu nie bę­dzie za pa­rad­nie, le­piej ulo­ku­jem się w two­jej kan­cel aryi do po­ga­węd­ki, ku cze­mu przez czas dłu­gie­go nie­wi­dze­nia siła ma­te­ryi na­gro­ma­dzi­ła się.Gro­spo­darz speł­nia­jąc wolę go­ścia pro­wa­dził gona inny ko­niec domu do izby w duży czwo­ro­bok,dwo­ma ob­szer­ne­mi okna­mi wło­skie­mi pod kra­tą­o­pa­trzo­nej. Na jed­nej ze ścian ciem­ną ma­ka­tą­o­kry­tej, wi­siał krzyż he­ba­no­wy się­ga­ją­cy pu­ła­pu, a na nim wy­obra­że­nie Zba­wi­cie­la ze sło­nio­wej ko­ści: po obu stro­nach krzy­ża znaj­do­wa­ły się roz­ma­ite ob­ra­zy, to olej­ne, to za szkłem i ryn­gra­fy z wy­obra­że­niem Świę­tych – da­lej pal­my, grom­ni­ce, wian­ki z Bo­że­go Cia­ła, a na­ko­niec kil­ka dru­cia­nych dys­cy­plin. Nie­opo­dal w ką­ci­ku sta­ło łoże za­le­ca­ją­ce się skrom­no­ścią – bo tap­czan za­le­d­wie ocio­sa­ny, pro­stym ki­lim­kiem przy­kry­ty i nie­wiel­ka skó­rza­na po­dusz­ka.

Z tej czę­ści kom­na­ty za­kon­klu­do­wał­byś, iż naj­du­jesz się w celi za­kon­ni­ka asce­ty, gdy­by nie prze­ciw­na ścia­na okry­ta sprzę­tem ry­cer­skim wie­lo­ra­kie­go ro­dza­ju: broń siecz­na i pal­na każ­de­go cza­su od naj­daw­niej­szych do świe­żych wy­na­laz­ków, dla roz­ma­ite­go użyt­ku; mi­siur­ki, zbro­je, pan­ce­rze, heł­my i t… d… – a pod spodem na sta­lu­gach sio­dła i rzę­dy kosz­tow­ne; na tę kol­lek­cyę zda się iż wszel­kie na­ro­do­wo­ści i kra­je zło­ży­ły się. Po obu stro­nach tej ścia­ny zbro­jow­nej sta­ły dwie duże sza­fy miesz­czą­ce w so­bie księ­gi roz­ma­ite tak dru­ko­wa­ne, jako i ma­nu­skryp­ta, naj­wię­cej in fo­liów; wszyst­kie te księ­gi gło­si­ły o po waż­nych ma­te­ry­ach co też i zwierzch­nie nad­pi­sy przed­świad­cza­ły.

Sze­ro­ką prze­strzeń mię­dzy okna­mi zaj­mo­wał stół duży dę­bo­wy pro­stej ro­bo­ty, na nim wsze­la­ki sprzęt pi­sar­ski, tu­dzież roz­ma­ite fa­scy­ku­ły, a snadź czę­sto wer­to­wa­ne, gdyż py­łem nie przy­sia­dłe. Nad sto­łem wi­sia­ło na dłu­gim par­ga­mi­nie na dwa wał­ki zwi­ja­nym, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne rodu Nie­swia­stow­skich. Po obu stro­nach sto­łu dwie skrzy­nie po­tęż­ne, sil­nie kute o ta­jem­ni­czych zam­kach i kłód­kach, tak zda­wa­ły się za­sob­no­ścią prze­ma­wiać. Je­dy­ny sprzęt wy­god­niej­szy w tem ustro­niu, było krze­sło okrą­głe po­rę­czem oko­lo­ne, a czer­wo­nym sa­fia­nem po­kry­te, na któ­rem go­spo­darz go­ścia ulo­ko­waw­szy, przy nim na ma­łym ze­del­ku zmie­ścił się i prze­rwa­ną dys­kus­syę roz­po­czy­nał:

– Otóż co do po­wyż­szych ar­gu­men­tów jw. pana…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: