Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni sejmikowicze. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni sejmikowicze. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 345 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Po środ­ku wą­wo­zów i nie­zgłę­bio­nych pa­ro­wów si­ne­mi wo­da­mi Bohu prze­rznię­tych, roz­sia­dło się mia­sto Win­ni­ca, i ja­ko­by w daw­nych wie­kach ob­fi­to­ści win­nych ogro­dów na­zwę swo­ję za­wdzię­czać mia­ła, tak sta­re kro­ni­ki po­da­ją. Mia­sto po­ło­żo­ne w sa­mem ją­drze kra­ju, wśród naj­ży­zniej­szej gle­by, ze­wsząd oto­czo­ne przez uro­dzaj­ne niwy i buj­ne łąki, osło­nię­te gę­ste­mi la­sa­mi od burz i wia­trów, dy­szą­ce świe­żem po­wie­trzem od by­strej rze­ki któ­ra mu kształt pół­wy­spu nada­wa­ła, po­sia­da­ło wszel­kie wa­run­ki do­bro­by­tu, i do sta­nu naj­bar­dziej kwit­ną­ce­go ro­ścić mo­gło pra­wo.

Lecz nie za­prze­czy­cie mi, że jak nad po­je­dyń­czym czło­wie­kiem, cię­ży nie­kie­dy ja­kiś nie­po­ję­ty fa­ta­lizm, tak roz­cią­gnie się i za­wi­śnie nad zie­mia­mi i ca­ły­mi kra­ja­mi, – a cze­muż­by mia­sta wy­ją­tek sta­no­wić mia­ły?

Owóż i nad Win­ni­cą od wie­ków pra­wie jej po­czę­cia, za­wi­sła ona nie­ode­gna­na chmu­ra klęsk i prze­wrot­no­ści losu. Jesz­cze w wie­ku czter­na­stym wy­dzie­rał ją Wi­told od Ko­ry­ato­wi­czów. To łu­pi­li na­prze­mian w roz­ma­itych epo­kach ta­ta­rzy i haj­da­ma­cy.

Do­pie­ro od Zyg­mun­ta Au­gu­sta, kró­lo­wie i sej­my, ba­cząc na ten punkt waż­ny tak han­dlo­wy jako i stra­te­gicz­ny, a może zdję­ci mi­ło­sier­dziem nad wie­ko­wą nie­skoń­czo­no­ścią klęsk przez jego miesz­kań­ców do­zna­wa­nych, zwró­ci­li na mia­sto szcze­gól­ną uwa­gę i po­czę­li to ob­wa­ro­wy­wać zam­ka­mi, to przy­wi­le­ja­mi ob­da­ro­wy­wać; – a z tych za naj­sta­tecz­niej­szy uwa­żać moż­na uchwa­łę sej­mu 1598 roku, któ­ra sto­li­cę wo­je­wódz­twa ze wszel­kie­mi ju­rys­dyk­cy­ami, oraz sej­mi­ki z Bra­cła­wia do Winn­ni­cy prze­no­si­ła.

Lecz mimo to na­jaz­dy ta­tar­skie za­wsze pu­sto­szy­ły mia­sto, tak iż w po­ło­wie siedm­na­ste­go wie­ku kon­sty­tu­cyą sej­mo­wą, do­chód z win­nic­kie­go sta­ro­stwa od­da­ny był wo­je­wo­dzie Bra­cław­skie­mu Ję­drze­jo­wi Po­toc­kie­mu z wa­run­ka­mi, aże­by za­mek ob­wa­ro­wał, i swo­im sump­tem 200 re­gu­lar­nej pie­cho­ty przy nim utrzy­my­wał.

Nie tu wszak­że ko­niec nie­prze­rwa­nych klęsk mia­sta; bo choć z jed­nej stro­ny przy­ci­chli ta­ta­rzy, ale z dru­giej nad nie­szczę­śli­wym gro­dem za­cią­ży­ło nie­mniej gnio­tą­ce jarz­mo Je­zu­itów, któ­rzy tu oko­ło roku 1640 dom swój za­ło­ży­li.

Wia­do­mo iż ów po­kor­ny za­kon Naj­słod­sze­go Ser­ca Je­zu­so­we­go, jak się sami na­zy­wa­li, nie mało do upad­ku nie tyl­ko ca­łe­go kra­ju, ale miast w szcze­gól­no­ści przy­czy­nił się. Oni bra­cia Je­zu­so­wi roz­sia­da­li się tam tyl­ko, gdzie mo­gli bu­jać w nie­zmie­rzo­nych prze­strze­niach, i wzno­sząc swo­je ol­brzy­mie sze­ro­kie gma­chy, do koła nich roz­cią­ga­li sa­mo­wład­ne pa­no­wa­nie pod skrom­ną na­zwą ju­ry­dyk; a obie­ra­jąc dla sie­bie naj­do­god­niej­szy punkt, cały ruch mia­sta, wszyst­kie głów­ne pla­ce pod ju­ry­dy­kę za­ję­li. Ze wszyst­kie­go cią­gnę­li cła, myta i po­dat­ki, pod skrom­ną na­zwą czyn­szów, pro­ste­mi lub ubocz­ne­mi dro­ga­mi, któ­rych za­kon się świę­ty nie sro­mał.

Tak było z chrze­ścia­na­mi, a co do ży­dów, tych by nie za wie­le było na­zwać pod­da­ny­mi lub nie­wol­ni­ka­mi bra­ci Je­zu­so­wych. Pod róż­ny­mi po­zo­ra­mi, to bliz­ko­ści świą­ty­ni lub tyl­ko fi­gu­ry ja­kie­go Świę­te­go, któ­re na ten cel gę­sto po mia­stach roz­sie­wać mie­li we zwy­cza­ju, to pod­bu­rze­niem prze­ciw nim wła­snych uczni lub ludu chrze­ściań­skie­go, po­tra­fi­li ru­go­wać ich na przed­mie­ścia, lub za so­wi­tą tyl­ko opła­tą w spo­ko­ju zo­sta­wiać.

Aże­by wzbu­dzić spół­czu­cie dla ów­cze­snej Win­ni­cy, dość po­wie­dzieć, iż w mie­ście przy lu­stra­cyi w pół­to­ra­sta pra­wie lat po osie­dle­niu tam Je­zu­itów, li­czą­cem mało co wię­cej 200 do­mów, wie­leb­ni Oj­co­wie na roz­ścią­gnie­nie swe­go świą­to­bli­we­go po­li­pa, w naj­ro­skosz­niej­szej dziel­ni­cy mia­sta prze­szło dwie­ście mor­gów za­ję­li,– o czem ła­two się mniej wię­cej prze­ko­nać z ruin po­je­zu­ic­kich gma­chów do­tąd tam ster­czą­cych.

Tej re­zy­den­cyi nie uśpie­szy­li wie­leb­ni Oj­co­wie do roku 1773 dać na­zwę Col­le­gium, cho­ciaż ten do­mek skrom­ny, in­nych ob­szer­nych by się nie po­wsty­dził.

Dziw­na rzecz iż hi­sto­ry­cy nasi, tym nie­szczę­snym mia­stom przez za­kon osa­czo­nym, nie nada­li na­zwy „je­zu­ic­kich”, a wo­ale by się z praw­dą i słusz­no­ścią nie mi­nę­li.

Do po­wyż­szych klęsk je­że­li do­da­my sta­ro­ściń­skie rzą­dy smut­nej pa­mię­ci Jó­ze­fa Czo­snow­skie­go, wiel­kie­go gnę­bi­cie­la miesz­czan, a szcze­gól­niej ży­dów, któ­rzy nie wprzód ośmie­li­li się skar­gi o krzyw­dy i gwał­ty pod­no­sić, aż na ma­jąt­kach i wła­snych oso­bach bę­dąc za­bez­pie­cze­ni glej­tem kró­lew­skim z roku 1780 – ła­two wy­sta­wi­my so­bie stan smut­ny nie­szczę­sne­go mia­sta.

Za­le­d­wie przy koń­cu ze­szłe­go wie­ku, za sta­ro­stwa księ­cia Sta­ni­sła­wa Po­nia­tow­skie­go, sy­now­ca kró­lew­skie­go, już po wy­gna­niu Je­zu­itów mia­sto wzno­sić się i ja­ko­ta­ko kwit­nąć po­czę­ło.

Rzuć­my okiem na ów­cze­sne mia­sto, któ­re od stro­ny rze­ki dość wspa­nia­ły przed­sta­wia­ło wi­dok: przed wjaz­dem, na zie­lo­nej kę­pie wzno­sił się za­mek wa­row­ny, a jak tra­dy­cya nio­sła, jesz­cze ksią­żąt Ko­ry­ato­wi­czów, a póź­niej przez Zyg­mun­ta I od­no­wio­ny i wzmoc­nio­ny. Przy sa­mym mo­ście wy­so­ka bra­ma drew­nia­na, a po obu jej bo­kach dwie basz­ty dla więź­niów, tu­dzież miej­sca na od­sia­dy­wa­nie z wy­ro­ków są­do­wych wie­ży zwy­czaj­nej i in fun­do.

Za rze­ką li­cha mie­ści­na z drew­nia­nych nędz­nych bu­dyn­ków zło­żo­na, peł­za­ła w po­ko­rze u nóg wspa­nia­łe­go gma­chu Je­zu­itów; ten ob­wa­ro­wa­ny mu­rem wy­so­kim, ze strzel­ni­ca­mi i basz­ta­mi, obron­ne­go zam­ku kształt no­sił. Nad zam­kiem zaś na naj­wyż­szym punk­cie pysz­na świą­ty­nia nad całą, oko­li­cą gó­ro­wa­ła. Resz­ta mia­sta, jak­by prze­ra­żo­na ogro­mem i prze­py­chem tej nie­zmier­nej bu­do­wy, zda­wa­ła się tu­lić pod jej opie­kuń­cze skrzy­dło.

Po za nią w skrom­nem ukry­ciu, mniej­szy i skrom­niej­szych roz­mia­rów klasz­tor Do­mi­ni­ka­nów świe­żo (1760) przez Gro­chol­skie­go pod­sęd­ka Bra­cław­skie­go wznie­sio­ny. A jak po­da­nie mieć chce z pla­nu znacz­nie ob­cię­te­go przez Je­zu­itów, któ­rzy żad­ne­go w ni­czem i z ni­kim, cho­ciaż­by z bra­cią za­kon­ną, spół­za­wod­nic­twa nie zno­si­li, i je­że­li to­le­ro­wa­li je w tym ra­zie, to gwo­li wpły­wom i hoj­no­ści wzglę­dem sie­bie moż­ne­go fun­da­to­ra.

Oj­co­wie ci bo­wiem wie­leb­ni lu­bi­li prze­strzeń i swo­bo­dę w dzia­ła­niu, a wła­dzy i wpły­wów du­chow­nych z in­ny­mi za­kon­ni­ka­mi po­dzie­lać nie chcie­li. Dla tego żad­ne im za­ko­ny nie pa­chły, a mniej jesz­cze że­bra­cze, su­ro­wej re­gu­ły, do któ­rych lud skrom­ny i po­boż­ny lgnął szcze­gól­nie. Dla tego to i Ka­pu­cy­nów wy­pchnę­li po za ob­ręb mia­sta, po­mi­mo to że fun­do­wał ich klasz­tor pan moż­ny sam sta­ro­sta Win­nic­ki Lu­dwik Ka­li­now­ski.

Mia­sto samo zwy­kle ci­che i po­nu­re, jak za zwy­czaj wszyst­kie by­wa­ły pod du­chow­nym cię­ża­rem zgro­ma­dze­nia Je­zu­so­we­go, dziś przy­bra­ło po­stać od­święt­ną, gwar­ną i zgieł­kli­wą. Ra­cyą zaś tego ru­chu i za­mą­ce­nia, był sej­mik przed elek­cyj­ny po śmier­ci Au­gu­sta III, na któ­ry szlach­ta tłum­nie ścią­ga­ła.

Na głów­nym ryn­ku mia­sta jesz­cze lud­niej i gwar­niej, ze­wsząd tam pie­si i jezd­ni cią­gnę­li, a każ­dy pra­wie z ma­łym tyl­ko wy­jąt­kiem, zdą­żał do trzech głów­nych ce­lów, za­wie­ra­ją­cych się w trzech dłu­gich do­mo­stwach któ­re wię­cej od in­nych ku środ­ko­wi ryn­ku wy­su­nię­te, od­zna­cza­ły się róź­no­barw­no­ścią swo­ich fa­cy­atek, roz­ma­ity­mi wschod­ni­mi hie­ro­gli­fa­mi upstrzo­nych.

Zda­wa­ło się iż same ścia­ny tych do­mostw, wza­jem­nie z nie­na­wi­ścią ku so­bie po­glą­da­jąc, wspól­nie do za­cię­tej wal­ki wy­zy­wa­ły się. War­to zaj­rzeć do każ­de­go z osob­na.

Pierw­szy z nich, był wy­so­ki drew­nia­ny bu­dy­nek na pod­mu­ro­wa­niu; dach miał w kil­ku miej­scach za­ła­ma­ny, sto­su­ją­cy się do rów­nie wy­gi­na­nych dzi­wacz­nych kształ­tów do­mo­stwa. Dzie­sięć scho­dów przy­kry­tych dasz­kiem na cien­kich słu­pach wspar­tym, a w ko­lo­ry tę­czy po­ma­lo­wa­nym, pro­wa­dzi­ło do wnę­trza. Nad da­chem była duża fa­cy­ata w for­mie trój­ką­ta; jej to wła­śnie ma­larz, barw roz­ma­itych a sztu­ka­tor zyg­za­ków i esów nie szczę­dził. Ato­li sam trój­kąt do­pie­ro mie­ścił na so­bie całą ar­ty­stycz­ną kwin­te­sen­cyę tego bu­dyn­ku, al­bo­wiem mistrz tu prze­dziw­nym pędz­lem wy­obra­ził, męża zbroj­ne­go w szy­sza­ku srebr­nym, na bia­łym ko­niu, sio­dło na nim i cza­prak czer­wo – ny aż do ko­pyt koń­skich roz­wle­kły; ry­cerz w pra­wej ręce miecz goły wznie­sio­ny w górę jak­by do cię­cia trzy­ma, w le­wej zaś tar­czę. Cho­ciaż ów wi­ze­ru­nek nie w cha­rak­te­rze her­bu od­da­ny, bo bez mi­try i pa­lu­di­men­tu, jed­nak em­ble­ment sam prze­ma­wiał za sie­bie, gdyż pod nim snad­no było się do­my­śleć klej­no­tu Ksią­żąt Czar­to­ryj­skich „Po­go­ni”. Ja­koż i go­spo­da nie­gdyś zwa­na „pod jeźdz­cem” – dziś już bez ce­re­mo­nii pod Po­go­nią za­sły­nę­ła, słu­ży­ła za przy­tu­łek ad­he­ren­tom i po­plecz­ni­kom par­tyi Czar­to­ryj­skich. Do koła, od gan­ku po­czy­na­jąc, przez całą dłu­gość domu cią­gnął się kruż­ga­nek, a cho­ciaż drew­nia­ny, wą­tły na cien­kich słu­pach wspar­ty, jed­nak licz­ną gro­ma­da lu­dzi kup­ka­mi go za­sia­dła, a po­cią­ga­jąc tru­nek z roz­ma­itych we­dług upodo­ba­nia więk­szych i mniej­szych na­czyń, szu­mia­ła i ha­ła­so­wa­ła w naj­lep­sze.

Po­mię­dzy kup­ka­mi zręcz­nie acz z po­wa­gą prze­cha­dzał się męż­czy­zna do­brej tu­szy i nie­ma­łe­go wzro­stu. Miał na so­bie ka­ftan roz­pię­ty z mu­suł­ba­su tu­rec­kie­go, z pod któ­re­go prze­glą­da­ły spodnie nan­ki­no­we, poń­czo­chy i trze­wi­ki, a myc­ka ama­ran­to­wa zło­tem ha­fto­wa­na, gę­stą, czar­ną a szpa­ko­wa­cie­ją­cą już nie­co czu­pry­nę po­kry­wa­ła; kę­dzie­rza­wa bro­da, twarz, wca­le uprzej­mą ota­cza­ła.

Był to wła­ści­ciel go­spo­dy Lejb­ka Gra­now­ski, a Gra­now­ski dla tego, iż po­cho­dził z Gra­nowsz­czy­zny, na­ów­czas ob­szer­nych dóbr z ostat­nią Sie­niaw­ską w dom Czar­to­ryj­skich wnie­sio­nych, któ­rych był pro­pi­na­cyj­nym, a moż­na po­wie­dzieć dzie­dzicz­nym aren­da­rzem, bo przez kil­ka po­ko­leń z ojca na syna.

Lej­ba choć żyd, a jako taki we­dług ów­cze­snych prze­są­dów na naj­niż­szym bo po­gar­dzo­nym szcze­blu hie­rar­chii spo­łecz­nej sto­ją­cy, jed­nak zna­ny po­wszech­nie jako głów­ny mo­tor wszel­kich spraw nie tyl­ko ma­jąt­ko­wych, ale na­wet dy­plo­ma­tycz­nych jed­ne­go z pierw­szych ów­cze­snych ma­gna­tów, Księ­cia Au­gu­sta Czar­to­ryj­skie­go, Wo­je­wo­dy Ru­skie­go i z tego za­pew­ne ty­tu­łu, nie­co za pan brat ze szlach­tą ob­cho­dził się, a sta­no­wiąc naj­bliż­szy sto­pień ku osię­gnie­niu ła­ski pań­skiej, nie je­den już w ży­ciu po­kłon szla­chec­ki ode­brał, i do nie jed­nej po­ufa­ło­ści by­wał przy­pusz­cza­ny.

Był on wpraw­dzie wła­ści­cie­lem, ale nie go­spo­da­rzem tej go­spo­dy; jej bo­wiem rzą­dy i zy­ski zlał na uboż­szą ro­dzi­nę; sam zaś obec­nie za­nie­chaw­szy spraw waż­niej­szych, pod skrom­ną po­sta­cią wi­nia­rza, spra­wy sej­mi­ko­we swo­je­go pana aten­to­wał.

Dla tego i te­raz bez słu­żal­czej po­ko­ry, przy­sta­ją­cej jego spół­wy­znaw­com – wzniósł gło­wę do góry, ręce w tył za­ło­żył, i prze­cha­dza­jąc się po­mię­dzy ucztu­ją­ce­mi kup­ka­mi, z miną iście pań­ską, tu rzu­cił słów­ko, tam dow­ci­pem roz­śmie­szył. Nikt zaś tą jego kon­fi­den­cyą nie ob­ru­szał się, nie gor­szył, i za zby­tecz­ną nie po­czy­tał.

– Ano pa­no­wie bra­cia; – za­wo­łał głos z ja­kiejś kup­ki – za spo­kój du­szy Imci Kró­la nie­bosz­czy­ka.

– Sit illi ter­ra le­vis!

Ozwa­ło się z po­wa­gą kil­ka gło­sów, wszyst­kie szklan­ni­ce wznie­sio­ne do góry, i ci­sza przez czas ja­kiś za­pa­no­wa­ła.

Lejb­ka zdjąw­szy krym­kę ha­fto­wa­ną, sta­nął na miej­scu i po­chy­liw­szy gło­wę po­stać po­waż­ną przy­brał.

– A co waść pa­nie Lejb­ka nie pi­jesz (ten ty­tuł „pa­nie” – nig­dy w owe cza­sy do ży­dów nie sto­so­wa­ny, był nie­za­prze­czo­nym do­wo­dem wiel­kiej es­ty­my).

– Wiel­moż­nym pa­nom wia­do­mo, że u mnie post te­raz.

– Że post cho­wasz, to ci się chwa­li, bo każ­dy po­czci­wy czło­wiek, prze­pi­sów swo­jej wia­ry sil­nie prze­strze­ga; wszak­że coś mi się wi­dzi, że wasz­mość w sąd osta­tecz­ny i czy­ściec nie wie­rzysz, – za­ga­ił któ­ryś.

– Ej co tam pro­szę je­go­mo­ściów, każ­dy wie­rzy w co mu po­trze­ba, wy w wa­szych księ­ży, my w ra­bi­nów, a Bóg je­den wie czy­ja tam lep­sza.

A co ty ży­dzie, psia­wia­ro! ośmie­lasz się pod bo­kiem sza­now­nych Oj­ców Je­zu­itów bluź­nić, a może utrzy­my­wać, że two­je tal­mu­dy lep­sze od Ś. Ewan­gie­lii, ja cię tu na­uczę.

Za­krzy­czał Plich­ta z Wi­śni, wiel­ki za­wa­dy­aka, oso­bli­wie gdy za­lał śle­pie wi­nem, i już z gołą sza­blą na żyda miał się rzu­cić, kie­dy w tem pan Pod­sto­lic Wi­słoc­ki, głów­ny pro­mo­tor i al­ter ego wo­je­wo­dy, tak w spra­wach ob­szer­nych wło­ści jako i dy­plo­ma­tycz­nych, ergo i na sej­mi­kach, a mąż siły wiel­kiej, zła­pał jed­ną ręką wo­ju­ją­ce­go za kark, a trzy­ma­jąc w po­wie­trzu ba­so­wym wrza­snął gło­sem:

– A co to ty spo­koj­nych lu­dzi bę­dziesz in­wek­to­wał? Coć ten żyd uczy­nił, iż zda mu się że jego wia­ra lep­sza, in­a­czej czy­li­by ją wy­zna­wał? Rzuć" mi tu za­raz szer­pen­ty­nę, albo cię na tym haku po­wie­szę. Sko­ro chcesz burd, to idź so­bie do tych tam haj­da­ma­ków (wtem miej­scu wol­ną ręką wska­zał na­prze­ciw inną go­spo­dę, tak­że go­ść­mi prze­peł­nio­ną).

– Wiesz – cią­gnął da­lej – że JO. Ksią­żę Wo­je­wo­da, burd ta­kich, ja­kie się tam wy­pra­wia­ją nie zno­si, a nie­dba o stron­ni­ków, któ­rzy lgną do szklen­ni­cy, ale nie do prze­ko­na­nia. A kie­dy masz łeb nie po ku­flu, to go nie za­le­waj nad mia­rę. Mo­żesz tam iść, a ja tym­cza­sem grunt za­tra­du­ję, wy­eks­mi­tu­ję wa­szeć na śmie­cię i o za­le­głą te­nu­tę po­zwę.

Szlach­cic tym­cza­sem du­szo­ny w po­wie­trzu szer­pen­ty­nę opu­ściw­szy, chry­piąc sub­mi­to­wał się i eks­ku­zo­wał. Resz­ta, zna­jąc pana Wi­słoc­kie­go, i jego moc iście Gro­lia­to­wą, iż to z nim nie prze­lew­ki, bo sko­ro się roz­sier­dził, to naj­licz­niej­szej ku­pie po­do­łał, w mil­cze­niu, z trwo­gą na tę sce­nę po­glą­da­ła.

Lejb­ka je­den tyl­ko, któ­ry co do spraw sej­mi­ko­wych był przy Wi­słoc­kim do­radz­cą, a jako do­świad­czo­ny, po­słuch jego po­sia­dał, za onym pa­tien­sem wsta­wić się ośmie­lił:

– Wiel­moż­ny pa­nie Pod­sto­li­cu, chciej­cie ich pu­ścić. Czy to ja jmć pana Plich­ty nie znam, on so­bie tyl­ko tak żar­to­wał.

To mó­wiąc, nie­znacz­nym ge­stem wska­zał Wi­słoc­kie­mu na prze­ciw­le­głą go­spo­dę, zkąd roje cie­ka­wych głów wy­chy­la­ły się, i już po­mi­mo pew­nej od­le­gło­ści da­wa­ły się sły­szeć ha­ła­sy, aplau­ży, gwiz­da­nia, i ury­wa­ne gło­sy wo­ła­ły:

– Oho! jak ksią­żąt­ka się ba­wią!… To u nich tam szlach­tę jak psów za kark tor­mo­szą…. hu! hu! hu! górą ge­ne­ral­scy.

A dla tego par­tyę tę ge­ne­ral­ską zwa­no, iż Ksią­żę Wo­je­wo­da, acz urząd Ge­ne­ra­ła Ziem Po­dol­skich na star­sze­go syna re­zy­gno­wał, jed­nak i sam pod tym ty­tu­łem po­wszech­nie był zna­ny.

Wi­słoc­ki w porę pu­ścił szlach­ci­ca, któ­ry, po­sta­wio­ny na zie­mi, i nim się na­le­ży­cie umo­co­wał, chwiał się czas ja­kiś na nie­pew­nych no­gach.

Pod­sto­lic, idąc w my­śli swo­je­go pryn­cy­pa­ła, burd wszel­kich nie­przy­ja­cie­la, utrzy­mu­jąc przy­stoj­ność w sej­mi­ko­wym obo­zie, choć był rap­tus jed­nak nie za­wzię­ty i ran­ko­ru nie cho­wał, da­lej­że tedy ści­skać szlach­ci­ca, a pod­nio­sł­szy szer­pen­ty­nę z zie­mi, z re­we­ren­cyą od­da­jąc, pra­wił:

– Wy­bacz mi­ło­ści­wy bra­cie, żem nie­co za go­rą­co z tobą po­stą­pił, ale to już nie tyle za Lejb­kę, któ­ry acz żyd, wiel­ce Księ­ciu Wo­je­wo­dzie i nam wszyst­kim miły, ato­li sal­wu­jąc two­je wła­sne gar­dło, bo­wiem by­łeś tak roz­wście­czo­ny, iż mógł­byś go na miej­scu po­ło­żyć; wia­do­mo zaś wasz­mo­ści, iż za­bój­stwo po­peł­nio­ne pod bo­kiem sta­ro­sty…. a jesz­cze ja­kie­go sta­ro­sty, co z tymi haj­da­ma­ka­mi trzy­ma, czem pach­nie? Je­że­li zaś ob­ra­zy ja­kąć uczy­ni­łem, moja sub­mis­sya oku­pić nie może i ran­kor mi za nią cho­wasz, to słu­żę wa­ści na rękę, ale nie dziś: raz dla tego że nam oby­dwóm czme­ra w gło­wach i nie na­tem miej­scu, tyl­ko extra­mu­ros wła­dzy sta­ro­ściń­skiej, ju­tro rów­no ze dniem roz­pra­wi­my się.

Pod­czas ca­łej tej lo­ku­cyi, Plich­ta stał jak osłu­pia­ły, a przy­cho­dząc po­wo­li do sie­bie, tarł szy­ję i ra­zem z in­ny­mi opa­mię­tać się nie mógł, co zna­czy­ło to rap­tow­ne przej­ście od nie­po­miar­ko­wa­nej pas­syi do ta­kich sen­ty­men­tów. Szlach­ta, tak­że po­glą­da­jąc wza­jem­nie na sie­bie, zda­wa­ła się w my­śli sta­wić to py­ta­nie:

– Na czem to się wszyst­ko skoń­czy?

Lecz nie­da­rem­nie Wi­słoc­ki sły­nął jako wiel­ki dy­plo­ma­ta sej­mi­ko­wy, a dla tego, pod­czas gdy szlach­ta całą tę oko­licz­ność umy­słem li­ba­cy­ami ob­cią­żo­nym wa­ży­ła, on ozwał się na nowo:

– Wsze­la­ko nim co do cze­go przyj­dzie, zwa­ży­łem pa­nie bra­cie, iż roz­pra­wa wa­sze­ci ze mną jako peł­no­moc­ni­kiem Księ­cia Ge­ne­ra­ła, nie wprzód od­być się może, aż usu­nie­my pew­ny ku temu im­pe­di­ment. Bo­wiem to losy orę­ża w ręku Bo­skiem, a cho­waj Boże cze­go Ksią­żę Jmć go­tów mi za­rzu­cić że jego su­ste­na­ry­uszów i de­bi­te­rów sprzą­tam ze świa­ta.

Nie do­koń­czyw­szy tej mowy, do żyda zwró­cił się:

– Pa­nie Lejb­ka, po­zwól mi wa­san ka­wa­łek pa­pie­ru, kil­ka tyl­ko słów na­kre­ślę.

Po czem, prze­pro­wa­dzo­ny przez uprzej­me­go go­spo­da­rza, do wnę­trza domu udał się.

Szlach­ta za­wsze onie­mia­ła ze zdzi­wie­nia, nie poj­mu­jąc przejść tych gwał­tow­nych, z uko­sa po­glą­da­jąc na sie­bie, zda­wa­ła się sta­wić kwe­styę:

– Co to z tego bę­dzie?

Jed­nak zna­jąc fer­wor Pod­sto­li­ca, ża­den jesz­cze ust otwo­rzyć nie po­wa­żył się, kie­dy ten po paru mi­nu­tach wró­cił na kruż­ga­nek z pa­pie­rem w ręku, a przy­stą­piw­szy do Plich­ty czy­tał:

– „Ni­niej­szem ni­żej pod­pi­sa­ny ze­zna­ję, jako in vim udzie­lo­ne­go mi peł­no­moc­nic­twa od JO. Ksią­żę­cia Au­gu­sta Czar­to­ryj­skie­go Wo­je­wo­dy Ru­skie­go, Ka­wa­le­ra Mal­tań­skie­go eto., na rzecz te­goż ju­ris­da­to­ra mo­je­go, od uro­dzo­ne­go Ada­ma Plich­ty, Cho­rą­ży­ca Ró­żań­skie­go, te­nu­tę we­dług kon­trak­tów z tej­że mo­jej mocy wy­da­nych, i jak na­le­ży w gro­dzie La­ty­czow­skim ob­la­to­wa­nych, tak za lat pięć za­le­głych jako i za rok te­raź­niej­szy bie­żą­cy do dat­ty 24 Ju­nis Anno Do­mi­ni 1765, w mo­ne­cie kurs i wa­lu­tę w kra­ju ma­ją­cej do rąk wła­snych ode­bra­łem, a z onej kwi­tu­jąc, ta­ko­wą z na­le­ży­tem po­szcze­gól­nie­niem w księ­gach per­cep­ty skar­bu JO. Księ­cia wpi­saw­szy, do kas­sy one­goż wnieść jak w naj­pręd­szym cza­sie wi­nie­nem. Cze­go je­że­li­bym nie­do­peł­nił, wszel­kie­go de­fi­cy­tu i szko­dy wy­nik­nąć z tego mo­gą­cej, nie na jmć panu Plich­cie, ale tyl­ko na oso­bie ni­żej pod­pi­sa­ne­go, tu­dzież jego ma­jęt­no­ści tak ru­cho­mej jako i nie­ru­cho­mej, po­szko­do­wa­ni do­cho­dzić win­ni.

Jan Wi­słoc­ki, Pod­sto­lic Po­dol­ski mp." (1).

Wi­słoc­ki od­czy­taw­szy ten do­ku­ment, wrę­czył go za­wsze jesz­cze pra­wie nie­przy­tom­ne­mu, i nie zda­ją­ce­mu so­bie spra­wy Plich­cie, kto­ry bez­myśl­nie ob­ra­ca­jąc pa­pier w ręku, sło­wa prze­mó­wić nie mógł.

Tak trwa­ło przez czas ja­kiś mil­cze­nie, a nikt jesz­cze za­gad­ki roz­wią­zać nie umiał, kie­dy pod­sę­dek Krzy­ża­now­ski, choć nie­wiel­kie­go ani­mu­szu, lecz przy kie­li­chu do zwa­dy po­chop­ny, ozwie się z dru­gie­go koń­ca, a przed­rwi­wa­jąc:

– Wid­no że się waść za ży­dem ują­łeś, bo ży­dow­skim han­dlem ura­zę, nie krwią wła­sną chcesz spła­cić, ale te­nu­tą ze szka­tu­ły Księ­cia Wo­je­wo­dy, któ­re­mu ta­kie­go peł­no­moc­ni­ka moż­na po­win­szo­wać, wszak­że nie po­zaz­dro­ścić.

Za­le­d­wo tych słów do­słu­chał Wi­słoc­ki i już z pod­nie­sio­ną pię­ścią miał się pu­ścić na prze­ciw­ni­ka, kie­dy sto­ją­cy za nim Lejb­ka nie­znacz­nie ale z ca­łej siły ści­snął mu ra­mię po­wy­żej łok­cia; był to zaś oso­bli­wy zna­ny mu śro­dek na po­ha­mo­wa­nie Pod­sto­li­ca – ja­koż ten choć krew mu do gło­wy

Do­słow­nie spi­sa­no z ory­gi­na­łu.

sil­nie na­pły­nę­ła, sta­nął jak wko­pa­ny na miej­scu, i o ile było w jego mocy, głos od gnie­wu drżą­cy ha­mu­jąc, do Plich­ty się zwró­cił:

– Wia­do­mo jest wasz­mo­ści, że pra­wa ho­no­ro­we nie do­pusz­cza­ją roz­pra­wy po­mię­dzy de­bi­to­rem a kre­dy­to­rem, chy­ba że ten ostat­ni kon­sen­su swo­je­go na to udzie­li. Po­nie­waż zaś z wać­pa­nem jako de­bi­to­rem Księ­cia Jmci, któ­re­go w tym wzglę­dzie jako peł­no­moc­nik re­pre­zen­tu­ję, w imie­niu mo­je­go ju­ris­da­to­ra tego pra­wa udzie­lić mo­cen nie je­stem, za­tem, za­nim sta­nę­li­by­śmy do roz­pra­wy, chcia­łem oną in­kon­we­ny­en­cyę usu­nąć i pro­sić mi­ło­ści­we­go pana a bra­ta, iż­byś mi ho­nor ten wy­świad­czył, za swo­je­go mnie kre­dy­to­ra przyj­mu­jąc, a dłu­giem tym nie ob­cią­ża­jąc się, wy­pła­cił go w mia­rę moż­no­ści, kie­dy Bogu się po­do­ba wam po­szczę­ścić.

– Wi­wat! wi­wat! Pod­sto­lic! precz z Krzy­ża­now­skim ze­wsząd wrza­snę­li.

Wi­słoc­ki wzno­sząc ręce do góry, pod­wyż­szo­nym gło­sem prze­mó­wił:

– Owóż wła­śnie mia­łem jmć panu Plich­cie rzecz całą prze­ło­żyć, kie­dy oto jmć pan Krzy­ża­now­ski za­rzu­cił, że po ży­dow­sku ura­zę pie­niędz­mi z wo­je­wo­dziń­skiej szka­tu­ły pła­cę: na ten ostat­ni ar­gu­ment, po­zwa­lam komu się po­do­ba prze­wer­to­wać moje re­ge­stra, i go­spo­dar­skie ra­por­ta. Co zaś do tam­te­go na jaką sza­lę ważę ura­zy, to pro­szę wasz­mość pana Krzy­ża­now­skie­go po­fa­ty­go­wać się ze mną tuż obok do próż­nej staj­ni ocze­ku­ją­cej na ko­nie mło­de­go Jmci Księ­cia, a już pal tam dja­bli ju­ryz­dyk­cyą sta­ro­ściń­ską, choć­by przy­szło gar­dłem na­ło­żyć, nie po­ża­łu­ję mo­ne­ty.

To zmó­wiw­szy drżą­cym od gnie­wu gło­sem, tłukł o rę­ko­jeść sza­bli, a nic już nie po­ma­gał śro­dek Lejb­ki, ci­śnie­nie za rękę, bo­wiem Pod­sto­lic sro­dze się za­pe­rzył.

Krzy­ża­now­ski coś tam meł sko­ło­wa­cia­łym od stra­chu ję­zy­kiem, na co Wi­słoc­ki nie zwa­żał.

– Precz z Krzy­ża­now­skim, wy­rzu­cić go do Haj­da­ma­ków!

Za­wo­ła­no hur­mem, i na za­stra­szo­ne­go szlach­ci­ca obe­lgi, a na­wet sztur­chań­ce po­sy­pa­ły się.

– A co tam Plich­ta sto­isz jak po­sąg, a po­kłoń­że się trut­niu do nóg do­bro­czyń­cy swo­je­mu, a na

S. Jan jak Bóg w nie­bie, był­byś już z żoną i dzieć­mi pod pło­tem! Co to jest, żeby zdrów chłop co do bur­dy sko­ry, nie umiał na kiep­ską te­nu­tę za­pra­co­wać?… Nie śmiej go­dzić na taką za­cną krew, bo cię tu na sztu­ki po­rą­bię!…. Po­proś par­do­nu za uczy­nio­ną bur­dę i ba­sta!…

Stał się kwe­res nie do opi­sa­nia, jed­ni tedy gię­li Plich­tę co sił do ko­lan Wi­słoc­kie­go; dru­dzy sztur­cha­li bied­ne­go wy­stra­szo­ne­go pod­sęd­ka, któ­ry tem prze­trzeź­wio­ny, nie wie­dział już co po­cząć.

– Ano mój mi­ło­sier­ny bra­cie, przyj­mij moję sub­mis­syę i eks­ku­zę za to, iż mo­jej go­rącz­ki nie po­ha­mo­wa­łem, dasz mi za­sie do­wód praw­dzi­wej ła­ski i nie cho­wa­nia ran­ko­ru, przyj­mu­jąc mnie za kre­dy­to­rą.

Prze­mó­wił Wi­słoc­ki do Plich­ty, pod­no­sząc go od ko­lan i tu­ląc w sil­nym uści­sku.

– Wi­wat Wi­słoc­ki! Wi­wat Pod­sto­lic!

I jak z jed­nej stro­ny wy­bu­chem ad­mi­ra­cyi nie było koń­ca, tak znów z dru­giej, obu­rze­nie i złość prze­ciw pod­sęd­ko­wi wzma­ga­ła się.

– Da­ruj­my tego la­da­co haj­da­ma­kom; ale tyl­ko w wor­ku jak ba­ra­na za­nie­śmy i rzuć­my! –

Za­wo­łał ja­kiś tam po­my­sło­wy, a już i wo­rek pod ręką zna­lazł się; a nie­wia­do­mo coby tam było, gdy­by Wi­słoc­ki, wy­rwaw­szy się z ob­jęć Plich­ty, któ­ry go ści­skał, a łza­mi zmy­wał bez mia­ry, wdra­paw­szy się na stół nie za­wo­łał:

– Pa­no­wie bra­cia! Prze­cie mi Plich­ta więk­szą krzyw­dę prze­ba­czył, a ja miał­bym mieć ran­kor do jmć pana pod­sęd­ka?… I ma­myż bur­dą po­wi­tać mło­de­go Księ­cia Ge­ne­ra­ła, któ­re­go za­po­wie­dzia­ne przy­by­cie przez ku­ry­era, lada chwi­la może na­stą­pić.

– Wi­wat! niech żyje Pod­sto­lic i wszy­scy tak mą­drzy, i uraz nie po­mni jak on!…

Wrza­snę­ło pa­rę­set pier­si, jak­by jed­nym gło­sem, a wy­sa­dziw­szy Wi­słoc­kie­go na bar­ki, ob­no­si­li go po kruż­gan­ku, a da­lej wo­ła­li:

– Nieść go w try­um­fie do haj­da­ma­ków, niech kpy oba­czą ja­kie­go to mamy pro­mo­to­ra. Czy­li po­dob­nym się po­chwa­lą? Da­lej do wo­je­wo­dziń­skich, i w imie­niu Pod­sto­li­ca stłuc ich na mia­zgę.

Że to w pi­ja­nych łbach od my­śli do czy­nu nie da­le­ko, już z nie­sio­nym na bar­kach Wi­słoc­kim, we drzwi tło­czy­li się; wo­je­wo­dziń­scy zaś na­prze­ciw­ko prze­czu­wa­jąc że to na nich po­gróż­ka, ja­koś tak­że od­por­nie się szy­ko­wa­li.

Lejb­ka zaś za­ła­mu­jąc ręce na­próż­no klę­kał i wo­łał:

– Ja­śnie wiel­moż­ni! wiel­moż­ni! mi­ło­sier­ni!… Opa­mię­taj­cie się!…

Wsze­la­ko na nie­wie­le to się przy­da­ło, bo już tyl­ko szlach­ta de­li­be­ro­wa­ła nad tem, jak­by to ogrom­ne­go Wi­słoc­kie­go przez cia­sne drzwi bez szwan­ku prze­su­nąć, gdy ten, do­by­wa­jąc ostat­ka gło­su, co sił za­wo­łał:

– Kto mnie ko­cha, stój!

– Stój! Stój! – po­wtó­rzy­li wszy­scy, i jak wko­pa­ni na miej­scu się wstrzy­ma­li.

– I cóż z tego bę­dzie? – py­tał Wi­słoc­ki.

– To, że wszy­scy do nas przy­sta­ną, a któ­rzy nie przy­sta­ną, na bi­gos po­sie­ka­my.

– Ra­czej oni nas po­sie­ka­ją, a mnie pierw­sze­go, któ­ry z tej wy­so­ko­ści obro­nić się nie po­tra­fię, i słusz­nie, bo my je­ste­śmy agres­so­ro­wie, i po­wód do bur­dy da­je­my.

– Już to na ten raz je­den tyl­ko wasz­mo­ści nie po­słu­cha­my, bo wi­dzisz ich jak z nas przed­rwie­wa­ją, i co tam na nas wy­krzy­ku­ją.

W isto­cie wo­je­wo­dziń­scy, to ge­sta­mi nie przy­stoj­ne­mi, to sło­wy lży­li ich choć zda­le­ka. – Ha co? przed­rwi­wa­ją mó­wi­cie?…. Ja ich tu na­uczę gwiz­dać po ko­ście­le!… krzyk­nął okrop­nym ba­sem Wi­słoc­ki, aż szy­by go­spo­dy za­trzę­sły się.

– A więc puść­cie mnie – ry­czał już da­lej jak w gnie­wie. Ja nie­sio­ny nie wie­le wart, ale nie­chno sta­nę na nogi, to zmie­lę ich na mąkę.

– Pu­ścić! pu­ścić Pod­sto­li­ca, niech nas pro­wa­dzi na tych haj­da­ma­ków!…. po­sie­ka­my ich na zra­zy! –

I Wi­słoc­kie­go z wiel­ką ostroż­no­ścią i sza­cun­kiem na zie­mi po­sta­wiw­szy, wo­ła­li:

– No pro­wadź, wasz­mość, my go­to­wi!…

Wi­słoc­ki sta­jąc niby w go­to­wo­ści do po­cho­du, tarł tym­cza­sem pra­wą rękę, mó­wiąc:

– Otóż mi wasz­mo­ścio­wie ją do­ko­cha­li, aż mi zdrę­twia­ła… oj!…. oj!…

– To ten taki nie­ostroż­ny… to on Ja­kób… a mó­wi­łem ci nie bierz się tak ob­ce­so­wo, bo choć ta ręka tłu­cze mo­sa­nie jak ka­mie­niem, ale za­wsze nie że­la­zna… A co wasz­mo­ści? gdzie ból?…

broń Boże cze­go…Mo­że­by wy­trzeć mrów­cza­nym spi­ry­tu­sem, u pana Lejb­ki znaj­do­wać się musi.

Za­czę­ła so­bie szlach­ta na­wza­jem nie­ostroż­ność wy­rzu­cać.

– Ej! nie, ja­koś to przej­dzie.

Co­raz moc­niej trąc ra­mię uspo­ka­jał Wi­słoc­ki. Na­gle spoj­rzał do koła i rzekł:

– A ja wam po­wiem dla cze­go to się nam wy­pra­wa nie po­wio­dła, i moja ręka szwan­ku­je?… – ozwał się roz­pa­tru­jąc po sto­łach.

– Ano, ano! dla cze­go?

– A to wi­dzi­cie dla tego, że sko­ro się pije za zdro­wie ży­we­go, to sama przy­zwo­itość do dna wy­chy­lić na­ka­zu­je; a tem bar­dziej gdy ze zmar­łym spra­wa, a pije się za spo­kój jego du­szy, to jest grzech i zły na­wet omen nie do­pić. My zaś wnie­śli­śmy za spo­kój du­szy nie­bosz­czy­ka Kró­la Jmci…

– Ach! Ach! do­bry był pan!

– Do­bry choć­by dla tego, że de mor­tu­is aut bene aut ni­hil. Lecz nie oto idzie, ale po­nie­waż umar­łe­mu, któ­ry się za sie­bie nie upo­mni, wszel­ka rze­tel­ność na­le­ży, że tego za­ha­czy­li­śmy, więc nie wie­dzieć co tam za­szło mię­dzy nami… a ot i to moje ra­mię… oj… oj!…

– Ano trze­ba na­la­ne do­koń­czyć, bo to się nie go­dzi… A na prze­bła­ga­nie, chy­ba­by i nowe po­tem po­na­le­wać?

– Nie wa­dzi­ło­by.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: