- W empik go
Ostatni sejmikowicze. Część 2 - ebook
Ostatni sejmikowicze. Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 345 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po środku wąwozów i niezgłębionych parowów sinemi wodami Bohu przerzniętych, rozsiadło się miasto Winnica, i jakoby w dawnych wiekach obfitości winnych ogrodów nazwę swoję zawdzięczać miała, tak stare kroniki podają. Miasto położone w samem jądrze kraju, wśród najżyzniejszej gleby, zewsząd otoczone przez urodzajne niwy i bujne łąki, osłonięte gęstemi lasami od burz i wiatrów, dyszące świeżem powietrzem od bystrej rzeki która mu kształt półwyspu nadawała, posiadało wszelkie warunki dobrobytu, i do stanu najbardziej kwitnącego rościć mogło prawo.
Lecz nie zaprzeczycie mi, że jak nad pojedyńczym człowiekiem, cięży niekiedy jakiś niepojęty fatalizm, tak rozciągnie się i zawiśnie nad ziemiami i całymi krajami, – a czemużby miasta wyjątek stanowić miały?
Owóż i nad Winnicą od wieków prawie jej poczęcia, zawisła ona nieodegnana chmura klęsk i przewrotności losu. Jeszcze w wieku czternastym wydzierał ją Witold od Koryatowiczów. To łupili naprzemian w rozmaitych epokach tatarzy i hajdamacy.
Dopiero od Zygmunta Augusta, królowie i sejmy, bacząc na ten punkt ważny tak handlowy jako i strategiczny, a może zdjęci miłosierdziem nad wiekową nieskończonością klęsk przez jego mieszkańców doznawanych, zwrócili na miasto szczególną uwagę i poczęli to obwarowywać zamkami, to przywilejami obdarowywać; – a z tych za najstateczniejszy uważać można uchwałę sejmu 1598 roku, która stolicę województwa ze wszelkiemi jurysdykcyami, oraz sejmiki z Bracławia do Winnnicy przenosiła.
Lecz mimo to najazdy tatarskie zawsze pustoszyły miasto, tak iż w połowie siedmnastego wieku konstytucyą sejmową, dochód z winnickiego starostwa oddany był wojewodzie Bracławskiemu Jędrzejowi Potockiemu z warunkami, ażeby zamek obwarował, i swoim sumptem 200 regularnej piechoty przy nim utrzymywał.
Nie tu wszakże koniec nieprzerwanych klęsk miasta; bo choć z jednej strony przycichli tatarzy, ale z drugiej nad nieszczęśliwym grodem zaciążyło niemniej gniotące jarzmo Jezuitów, którzy tu około roku 1640 dom swój założyli.
Wiadomo iż ów pokorny zakon Najsłodszego Serca Jezusowego, jak się sami nazywali, nie mało do upadku nie tylko całego kraju, ale miast w szczególności przyczynił się. Oni bracia Jezusowi rozsiadali się tam tylko, gdzie mogli bujać w niezmierzonych przestrzeniach, i wznosząc swoje olbrzymie szerokie gmachy, do koła nich rozciągali samowładne panowanie pod skromną nazwą jurydyk; a obierając dla siebie najdogodniejszy punkt, cały ruch miasta, wszystkie główne place pod jurydykę zajęli. Ze wszystkiego ciągnęli cła, myta i podatki, pod skromną nazwą czynszów, prostemi lub ubocznemi drogami, których zakon się święty nie sromał.
Tak było z chrześcianami, a co do żydów, tych by nie za wiele było nazwać poddanymi lub niewolnikami braci Jezusowych. Pod różnymi pozorami, to blizkości świątyni lub tylko figury jakiego Świętego, które na ten cel gęsto po miastach rozsiewać mieli we zwyczaju, to podburzeniem przeciw nim własnych uczni lub ludu chrześciańskiego, potrafili rugować ich na przedmieścia, lub za sowitą tylko opłatą w spokoju zostawiać.
Ażeby wzbudzić spółczucie dla ówczesnej Winnicy, dość powiedzieć, iż w mieście przy lustracyi w półtorasta prawie lat po osiedleniu tam Jezuitów, liczącem mało co więcej 200 domów, wielebni Ojcowie na rozściągnienie swego świątobliwego polipa, w najroskoszniejszej dzielnicy miasta przeszło dwieście morgów zajęli,– o czem łatwo się mniej więcej przekonać z ruin pojezuickich gmachów dotąd tam sterczących.
Tej rezydencyi nie uśpieszyli wielebni Ojcowie do roku 1773 dać nazwę Collegium, chociaż ten domek skromny, innych obszernych by się nie powstydził.
Dziwna rzecz iż historycy nasi, tym nieszczęsnym miastom przez zakon osaczonym, nie nadali nazwy „jezuickich”, a woale by się z prawdą i słusznością nie minęli.
Do powyższych klęsk jeżeli dodamy starościńskie rządy smutnej pamięci Józefa Czosnowskiego, wielkiego gnębiciela mieszczan, a szczególniej żydów, którzy nie wprzód ośmielili się skargi o krzywdy i gwałty podnosić, aż na majątkach i własnych osobach będąc zabezpieczeni glejtem królewskim z roku 1780 – łatwo wystawimy sobie stan smutny nieszczęsnego miasta.
Zaledwie przy końcu zeszłego wieku, za starostwa księcia Stanisława Poniatowskiego, synowca królewskiego, już po wygnaniu Jezuitów miasto wznosić się i jakotako kwitnąć poczęło.
Rzućmy okiem na ówczesne miasto, które od strony rzeki dość wspaniały przedstawiało widok: przed wjazdem, na zielonej kępie wznosił się zamek warowny, a jak tradycya niosła, jeszcze książąt Koryatowiczów, a później przez Zygmunta I odnowiony i wzmocniony. Przy samym moście wysoka brama drewniana, a po obu jej bokach dwie baszty dla więźniów, tudzież miejsca na odsiadywanie z wyroków sądowych wieży zwyczajnej i in fundo.
Za rzeką licha mieścina z drewnianych nędznych budynków złożona, pełzała w pokorze u nóg wspaniałego gmachu Jezuitów; ten obwarowany murem wysokim, ze strzelnicami i basztami, obronnego zamku kształt nosił. Nad zamkiem zaś na najwyższym punkcie pyszna świątynia nad całą, okolicą górowała. Reszta miasta, jakby przerażona ogromem i przepychem tej niezmiernej budowy, zdawała się tulić pod jej opiekuńcze skrzydło.
Po za nią w skromnem ukryciu, mniejszy i skromniejszych rozmiarów klasztor Dominikanów świeżo (1760) przez Grocholskiego podsędka Bracławskiego wzniesiony. A jak podanie mieć chce z planu znacznie obciętego przez Jezuitów, którzy żadnego w niczem i z nikim, chociażby z bracią zakonną, spółzawodnictwa nie znosili, i jeżeli tolerowali je w tym razie, to gwoli wpływom i hojności względem siebie możnego fundatora.
Ojcowie ci bowiem wielebni lubili przestrzeń i swobodę w działaniu, a władzy i wpływów duchownych z innymi zakonnikami podzielać nie chcieli. Dla tego żadne im zakony nie pachły, a mniej jeszcze żebracze, surowej reguły, do których lud skromny i pobożny lgnął szczególnie. Dla tego to i Kapucynów wypchnęli po za obręb miasta, pomimo to że fundował ich klasztor pan możny sam starosta Winnicki Ludwik Kalinowski.
Miasto samo zwykle ciche i ponure, jak za zwyczaj wszystkie bywały pod duchownym ciężarem zgromadzenia Jezusowego, dziś przybrało postać odświętną, gwarną i zgiełkliwą. Racyą zaś tego ruchu i zamącenia, był sejmik przed elekcyjny po śmierci Augusta III, na który szlachta tłumnie ściągała.
Na głównym rynku miasta jeszcze ludniej i gwarniej, zewsząd tam piesi i jezdni ciągnęli, a każdy prawie z małym tylko wyjątkiem, zdążał do trzech głównych celów, zawierających się w trzech długich domostwach które więcej od innych ku środkowi rynku wysunięte, odznaczały się róźnobarwnością swoich facyatek, rozmaitymi wschodnimi hieroglifami upstrzonych.
Zdawało się iż same ściany tych domostw, wzajemnie z nienawiścią ku sobie poglądając, wspólnie do zaciętej walki wyzywały się. Warto zajrzeć do każdego z osobna.
Pierwszy z nich, był wysoki drewniany budynek na podmurowaniu; dach miał w kilku miejscach załamany, stosujący się do równie wyginanych dziwacznych kształtów domostwa. Dziesięć schodów przykrytych daszkiem na cienkich słupach wspartym, a w kolory tęczy pomalowanym, prowadziło do wnętrza. Nad dachem była duża facyata w formie trójkąta; jej to właśnie malarz, barw rozmaitych a sztukator zygzaków i esów nie szczędził. Atoli sam trójkąt dopiero mieścił na sobie całą artystyczną kwintesencyę tego budynku, albowiem mistrz tu przedziwnym pędzlem wyobraził, męża zbrojnego w szyszaku srebrnym, na białym koniu, siodło na nim i czaprak czerwo – ny aż do kopyt końskich rozwlekły; rycerz w prawej ręce miecz goły wzniesiony w górę jakby do cięcia trzyma, w lewej zaś tarczę. Chociaż ów wizerunek nie w charakterze herbu oddany, bo bez mitry i paludimentu, jednak emblement sam przemawiał za siebie, gdyż pod nim snadno było się domyśleć klejnotu Książąt Czartoryjskich „Pogoni”. Jakoż i gospoda niegdyś zwana „pod jeźdzcem” – dziś już bez ceremonii pod Pogonią zasłynęła, służyła za przytułek adherentom i poplecznikom partyi Czartoryjskich. Do koła, od ganku poczynając, przez całą długość domu ciągnął się krużganek, a chociaż drewniany, wątły na cienkich słupach wsparty, jednak liczną gromada ludzi kupkami go zasiadła, a pociągając trunek z rozmaitych według upodobania większych i mniejszych naczyń, szumiała i hałasowała w najlepsze.
Pomiędzy kupkami zręcznie acz z powagą przechadzał się mężczyzna dobrej tuszy i niemałego wzrostu. Miał na sobie kaftan rozpięty z musułbasu tureckiego, z pod którego przeglądały spodnie nankinowe, pończochy i trzewiki, a mycka amarantowa złotem haftowana, gęstą, czarną a szpakowaciejącą już nieco czuprynę pokrywała; kędzierzawa broda, twarz, wcale uprzejmą otaczała.
Był to właściciel gospody Lejbka Granowski, a Granowski dla tego, iż pochodził z Granowszczyzny, naówczas obszernych dóbr z ostatnią Sieniawską w dom Czartoryjskich wniesionych, których był propinacyjnym, a można powiedzieć dziedzicznym arendarzem, bo przez kilka pokoleń z ojca na syna.
Lejba choć żyd, a jako taki według ówczesnych przesądów na najniższym bo pogardzonym szczeblu hierarchii społecznej stojący, jednak znany powszechnie jako główny motor wszelkich spraw nie tylko majątkowych, ale nawet dyplomatycznych jednego z pierwszych ówczesnych magnatów, Księcia Augusta Czartoryjskiego, Wojewody Ruskiego i z tego zapewne tytułu, nieco za pan brat ze szlachtą obchodził się, a stanowiąc najbliższy stopień ku osięgnieniu łaski pańskiej, nie jeden już w życiu pokłon szlachecki odebrał, i do nie jednej poufałości bywał przypuszczany.
Był on wprawdzie właścicielem, ale nie gospodarzem tej gospody; jej bowiem rządy i zyski zlał na uboższą rodzinę; sam zaś obecnie zaniechawszy spraw ważniejszych, pod skromną postacią winiarza, sprawy sejmikowe swojego pana atentował.
Dla tego i teraz bez służalczej pokory, przystającej jego spółwyznawcom – wzniósł głowę do góry, ręce w tył założył, i przechadzając się pomiędzy ucztującemi kupkami, z miną iście pańską, tu rzucił słówko, tam dowcipem rozśmieszył. Nikt zaś tą jego konfidencyą nie obruszał się, nie gorszył, i za zbyteczną nie poczytał.
– Ano panowie bracia; – zawołał głos z jakiejś kupki – za spokój duszy Imci Króla nieboszczyka.
– Sit illi terra levis!
Ozwało się z powagą kilka głosów, wszystkie szklannice wzniesione do góry, i cisza przez czas jakiś zapanowała.
Lejbka zdjąwszy krymkę haftowaną, stanął na miejscu i pochyliwszy głowę postać poważną przybrał.
– A co waść panie Lejbka nie pijesz (ten tytuł „panie” – nigdy w owe czasy do żydów nie stosowany, był niezaprzeczonym dowodem wielkiej estymy).
– Wielmożnym panom wiadomo, że u mnie post teraz.
– Że post chowasz, to ci się chwali, bo każdy poczciwy człowiek, przepisów swojej wiary silnie przestrzega; wszakże coś mi się widzi, że waszmość w sąd ostateczny i czyściec nie wierzysz, – zagaił któryś.
– Ej co tam proszę jegomościów, każdy wierzy w co mu potrzeba, wy w waszych księży, my w rabinów, a Bóg jeden wie czyja tam lepsza.
A co ty żydzie, psiawiaro! ośmielasz się pod bokiem szanownych Ojców Jezuitów bluźnić, a może utrzymywać, że twoje talmudy lepsze od Ś. Ewangielii, ja cię tu nauczę.
Zakrzyczał Plichta z Wiśni, wielki zawadyaka, osobliwie gdy zalał ślepie winem, i już z gołą szablą na żyda miał się rzucić, kiedy w tem pan Podstolic Wisłocki, główny promotor i alter ego wojewody, tak w sprawach obszernych włości jako i dyplomatycznych, ergo i na sejmikach, a mąż siły wielkiej, złapał jedną ręką wojującego za kark, a trzymając w powietrzu basowym wrzasnął głosem:
– A co to ty spokojnych ludzi będziesz inwektował? Coć ten żyd uczynił, iż zda mu się że jego wiara lepsza, inaczej czyliby ją wyznawał? Rzuć" mi tu zaraz szerpentynę, albo cię na tym haku powieszę. Skoro chcesz burd, to idź sobie do tych tam hajdamaków (wtem miejscu wolną ręką wskazał naprzeciw inną gospodę, także gośćmi przepełnioną).
– Wiesz – ciągnął dalej – że JO. Książę Wojewoda, burd takich, jakie się tam wyprawiają nie znosi, a niedba o stronników, którzy lgną do szklennicy, ale nie do przekonania. A kiedy masz łeb nie po kuflu, to go nie zalewaj nad miarę. Możesz tam iść, a ja tymczasem grunt zatraduję, wyeksmituję waszeć na śmiecię i o zaległą tenutę pozwę.
Szlachcic tymczasem duszony w powietrzu szerpentynę opuściwszy, chrypiąc submitował się i ekskuzował. Reszta, znając pana Wisłockiego, i jego moc iście Groliatową, iż to z nim nie przelewki, bo skoro się rozsierdził, to najliczniejszej kupie podołał, w milczeniu, z trwogą na tę scenę poglądała.
Lejbka jeden tylko, który co do spraw sejmikowych był przy Wisłockim doradzcą, a jako doświadczony, posłuch jego posiadał, za onym patiensem wstawić się ośmielił:
– Wielmożny panie Podstolicu, chciejcie ich puścić. Czy to ja jmć pana Plichty nie znam, on sobie tylko tak żartował.
To mówiąc, nieznacznym gestem wskazał Wisłockiemu na przeciwległą gospodę, zkąd roje ciekawych głów wychylały się, i już pomimo pewnej odległości dawały się słyszeć hałasy, aplauży, gwizdania, i urywane głosy wołały:
– Oho! jak książątka się bawią!… To u nich tam szlachtę jak psów za kark tormoszą…. hu! hu! hu! górą generalscy.
A dla tego partyę tę generalską zwano, iż Książę Wojewoda, acz urząd Generała Ziem Podolskich na starszego syna rezygnował, jednak i sam pod tym tytułem powszechnie był znany.
Wisłocki w porę puścił szlachcica, który, postawiony na ziemi, i nim się należycie umocował, chwiał się czas jakiś na niepewnych nogach.
Podstolic, idąc w myśli swojego pryncypała, burd wszelkich nieprzyjaciela, utrzymując przystojność w sejmikowym obozie, choć był raptus jednak nie zawzięty i rankoru nie chował, dalejże tedy ściskać szlachcica, a podniosłszy szerpentynę z ziemi, z rewerencyą oddając, prawił:
– Wybacz miłościwy bracie, żem nieco za gorąco z tobą postąpił, ale to już nie tyle za Lejbkę, który acz żyd, wielce Księciu Wojewodzie i nam wszystkim miły, atoli salwując twoje własne gardło, bowiem byłeś tak rozwścieczony, iż mógłbyś go na miejscu położyć; wiadomo zaś waszmości, iż zabójstwo popełnione pod bokiem starosty…. a jeszcze jakiego starosty, co z tymi hajdamakami trzyma, czem pachnie? Jeżeli zaś obrazy jakąć uczyniłem, moja submissya okupić nie może i rankor mi za nią chowasz, to służę waści na rękę, ale nie dziś: raz dla tego że nam obydwóm czmera w głowach i nie natem miejscu, tylko extramuros władzy starościńskiej, jutro równo ze dniem rozprawimy się.
Podczas całej tej lokucyi, Plichta stał jak osłupiały, a przychodząc powoli do siebie, tarł szyję i razem z innymi opamiętać się nie mógł, co znaczyło to raptowne przejście od niepomiarkowanej passyi do takich sentymentów. Szlachta, także poglądając wzajemnie na siebie, zdawała się w myśli stawić to pytanie:
– Na czem to się wszystko skończy?
Lecz niedaremnie Wisłocki słynął jako wielki dyplomata sejmikowy, a dla tego, podczas gdy szlachta całą tę okoliczność umysłem libacyami obciążonym ważyła, on ozwał się na nowo:
– Wszelako nim co do czego przyjdzie, zważyłem panie bracie, iż rozprawa waszeci ze mną jako pełnomocnikiem Księcia Generała, nie wprzód odbyć się może, aż usuniemy pewny ku temu impediment. Bowiem to losy oręża w ręku Boskiem, a chowaj Boże czego Książę Jmć gotów mi zarzucić że jego sustenaryuszów i debiterów sprzątam ze świata.
Nie dokończywszy tej mowy, do żyda zwrócił się:
– Panie Lejbka, pozwól mi wasan kawałek papieru, kilka tylko słów nakreślę.
Po czem, przeprowadzony przez uprzejmego gospodarza, do wnętrza domu udał się.
Szlachta zawsze oniemiała ze zdziwienia, nie pojmując przejść tych gwałtownych, z ukosa poglądając na siebie, zdawała się stawić kwestyę:
– Co to z tego będzie?
Jednak znając ferwor Podstolica, żaden jeszcze ust otworzyć nie poważył się, kiedy ten po paru minutach wrócił na krużganek z papierem w ręku, a przystąpiwszy do Plichty czytał:
– „Niniejszem niżej podpisany zeznaję, jako in vim udzielonego mi pełnomocnictwa od JO. Książęcia Augusta Czartoryjskiego Wojewody Ruskiego, Kawalera Maltańskiego eto., na rzecz tegoż jurisdatora mojego, od urodzonego Adama Plichty, Chorążyca Różańskiego, tenutę według kontraktów z tejże mojej mocy wydanych, i jak należy w grodzie Latyczowskim oblatowanych, tak za lat pięć zaległych jako i za rok teraźniejszy bieżący do datty 24 Junis Anno Domini 1765, w monecie kurs i walutę w kraju mającej do rąk własnych odebrałem, a z onej kwitując, takową z należytem poszczególnieniem w księgach percepty skarbu JO. Księcia wpisawszy, do kassy onegoż wnieść jak w najprędszym czasie winienem. Czego jeżelibym niedopełnił, wszelkiego deficytu i szkody wyniknąć z tego mogącej, nie na jmć panu Plichcie, ale tylko na osobie niżej podpisanego, tudzież jego majętności tak ruchomej jako i nieruchomej, poszkodowani dochodzić winni.
Jan Wisłocki, Podstolic Podolski mp." (1).
Wisłocki odczytawszy ten dokument, wręczył go zawsze jeszcze prawie nieprzytomnemu, i nie zdającemu sobie sprawy Plichcie, ktory bezmyślnie obracając papier w ręku, słowa przemówić nie mógł.
Tak trwało przez czas jakiś milczenie, a nikt jeszcze zagadki rozwiązać nie umiał, kiedy podsędek Krzyżanowski, choć niewielkiego animuszu, lecz przy kielichu do zwady pochopny, ozwie się z drugiego końca, a przedrwiwając:
– Widno że się waść za żydem ująłeś, bo żydowskim handlem urazę, nie krwią własną chcesz spłacić, ale tenutą ze szkatuły Księcia Wojewody, któremu takiego pełnomocnika można powinszować, wszakże nie pozazdrościć.
Zaledwo tych słów dosłuchał Wisłocki i już z podniesioną pięścią miał się puścić na przeciwnika, kiedy stojący za nim Lejbka nieznacznie ale z całej siły ścisnął mu ramię powyżej łokcia; był to zaś osobliwy znany mu środek na pohamowanie Podstolica – jakoż ten choć krew mu do głowy
Dosłownie spisano z oryginału.
silnie napłynęła, stanął jak wkopany na miejscu, i o ile było w jego mocy, głos od gniewu drżący hamując, do Plichty się zwrócił:
– Wiadomo jest waszmości, że prawa honorowe nie dopuszczają rozprawy pomiędzy debitorem a kredytorem, chyba że ten ostatni konsensu swojego na to udzieli. Ponieważ zaś z waćpanem jako debitorem Księcia Jmci, którego w tym względzie jako pełnomocnik reprezentuję, w imieniu mojego jurisdatora tego prawa udzielić mocen nie jestem, zatem, zanim stanęlibyśmy do rozprawy, chciałem oną inkonwenyencyę usunąć i prosić miłościwego pana a brata, iżbyś mi honor ten wyświadczył, za swojego mnie kredytora przyjmując, a długiem tym nie obciążając się, wypłacił go w miarę możności, kiedy Bogu się podoba wam poszczęścić.
– Wiwat! wiwat! Podstolic! precz z Krzyżanowskim zewsząd wrzasnęli.
Wisłocki wznosząc ręce do góry, podwyższonym głosem przemówił:
– Owóż właśnie miałem jmć panu Plichcie rzecz całą przełożyć, kiedy oto jmć pan Krzyżanowski zarzucił, że po żydowsku urazę pieniędzmi z wojewodzińskiej szkatuły płacę: na ten ostatni argument, pozwalam komu się podoba przewertować moje regestra, i gospodarskie raporta. Co zaś do tamtego na jaką szalę ważę urazy, to proszę waszmość pana Krzyżanowskiego pofatygować się ze mną tuż obok do próżnej stajni oczekującej na konie młodego Jmci Księcia, a już pal tam djabli juryzdykcyą starościńską, choćby przyszło gardłem nałożyć, nie pożałuję monety.
To zmówiwszy drżącym od gniewu głosem, tłukł o rękojeść szabli, a nic już nie pomagał środek Lejbki, ciśnienie za rękę, bowiem Podstolic srodze się zaperzył.
Krzyżanowski coś tam meł skołowaciałym od strachu językiem, na co Wisłocki nie zważał.
– Precz z Krzyżanowskim, wyrzucić go do Hajdamaków!
Zawołano hurmem, i na zastraszonego szlachcica obelgi, a nawet szturchańce posypały się.
– A co tam Plichta stoisz jak posąg, a pokłońże się trutniu do nóg dobroczyńcy swojemu, a na
S. Jan jak Bóg w niebie, byłbyś już z żoną i dziećmi pod płotem! Co to jest, żeby zdrów chłop co do burdy skory, nie umiał na kiepską tenutę zapracować?… Nie śmiej godzić na taką zacną krew, bo cię tu na sztuki porąbię!…. Poproś pardonu za uczynioną burdę i basta!…
Stał się kweres nie do opisania, jedni tedy gięli Plichtę co sił do kolan Wisłockiego; drudzy szturchali biednego wystraszonego podsędka, który tem przetrzeźwiony, nie wiedział już co począć.
– Ano mój miłosierny bracie, przyjmij moję submissyę i ekskuzę za to, iż mojej gorączki nie pohamowałem, dasz mi zasie dowód prawdziwej łaski i nie chowania rankoru, przyjmując mnie za kredytorą.
Przemówił Wisłocki do Plichty, podnosząc go od kolan i tuląc w silnym uścisku.
– Wiwat Wisłocki! Wiwat Podstolic!
I jak z jednej strony wybuchem admiracyi nie było końca, tak znów z drugiej, oburzenie i złość przeciw podsędkowi wzmagała się.
– Darujmy tego ladaco hajdamakom; ale tylko w worku jak barana zanieśmy i rzućmy! –
Zawołał jakiś tam pomysłowy, a już i worek pod ręką znalazł się; a niewiadomo coby tam było, gdyby Wisłocki, wyrwawszy się z objęć Plichty, który go ściskał, a łzami zmywał bez miary, wdrapawszy się na stół nie zawołał:
– Panowie bracia! Przecie mi Plichta większą krzywdę przebaczył, a ja miałbym mieć rankor do jmć pana podsędka?… I mamyż burdą powitać młodego Księcia Generała, którego zapowiedziane przybycie przez kuryera, lada chwila może nastąpić.
– Wiwat! niech żyje Podstolic i wszyscy tak mądrzy, i uraz nie pomni jak on!…
Wrzasnęło paręset piersi, jakby jednym głosem, a wysadziwszy Wisłockiego na barki, obnosili go po krużganku, a dalej wołali:
– Nieść go w tryumfie do hajdamaków, niech kpy obaczą jakiego to mamy promotora. Czyli podobnym się pochwalą? Dalej do wojewodzińskich, i w imieniu Podstolica stłuc ich na miazgę.
Że to w pijanych łbach od myśli do czynu nie daleko, już z niesionym na barkach Wisłockim, we drzwi tłoczyli się; wojewodzińscy zaś naprzeciwko przeczuwając że to na nich pogróżka, jakoś także odpornie się szykowali.
Lejbka zaś załamując ręce napróżno klękał i wołał:
– Jaśnie wielmożni! wielmożni! miłosierni!… Opamiętajcie się!…
Wszelako na niewiele to się przydało, bo już tylko szlachta deliberowała nad tem, jakby to ogromnego Wisłockiego przez ciasne drzwi bez szwanku przesunąć, gdy ten, dobywając ostatka głosu, co sił zawołał:
– Kto mnie kocha, stój!
– Stój! Stój! – powtórzyli wszyscy, i jak wkopani na miejscu się wstrzymali.
– I cóż z tego będzie? – pytał Wisłocki.
– To, że wszyscy do nas przystaną, a którzy nie przystaną, na bigos posiekamy.
– Raczej oni nas posiekają, a mnie pierwszego, który z tej wysokości obronić się nie potrafię, i słusznie, bo my jesteśmy agressorowie, i powód do burdy dajemy.
– Już to na ten raz jeden tylko waszmości nie posłuchamy, bo widzisz ich jak z nas przedrwiewają, i co tam na nas wykrzykują.
W istocie wojewodzińscy, to gestami nie przystojnemi, to słowy lżyli ich choć zdaleka. – Ha co? przedrwiwają mówicie?…. Ja ich tu nauczę gwizdać po kościele!… krzyknął okropnym basem Wisłocki, aż szyby gospody zatrzęsły się.
– A więc puśćcie mnie – ryczał już dalej jak w gniewie. Ja niesiony nie wiele wart, ale niechno stanę na nogi, to zmielę ich na mąkę.
– Puścić! puścić Podstolica, niech nas prowadzi na tych hajdamaków!…. posiekamy ich na zrazy! –
I Wisłockiego z wielką ostrożnością i szacunkiem na ziemi postawiwszy, wołali:
– No prowadź, waszmość, my gotowi!…
Wisłocki stając niby w gotowości do pochodu, tarł tymczasem prawą rękę, mówiąc:
– Otóż mi waszmościowie ją dokochali, aż mi zdrętwiała… oj!…. oj!…
– To ten taki nieostrożny… to on Jakób… a mówiłem ci nie bierz się tak obcesowo, bo choć ta ręka tłucze mosanie jak kamieniem, ale zawsze nie żelazna… A co waszmości? gdzie ból?…
broń Boże czego…Możeby wytrzeć mrówczanym spirytusem, u pana Lejbki znajdować się musi.
Zaczęła sobie szlachta nawzajem nieostrożność wyrzucać.
– Ej! nie, jakoś to przejdzie.
Coraz mocniej trąc ramię uspokajał Wisłocki. Nagle spojrzał do koła i rzekł:
– A ja wam powiem dla czego to się nam wyprawa nie powiodła, i moja ręka szwankuje?… – ozwał się rozpatrując po stołach.
– Ano, ano! dla czego?
– A to widzicie dla tego, że skoro się pije za zdrowie żywego, to sama przyzwoitość do dna wychylić nakazuje; a tem bardziej gdy ze zmarłym sprawa, a pije się za spokój jego duszy, to jest grzech i zły nawet omen nie dopić. My zaś wnieśliśmy za spokój duszy nieboszczyka Króla Jmci…
– Ach! Ach! dobry był pan!
– Dobry choćby dla tego, że de mortuis aut bene aut nihil. Lecz nie oto idzie, ale ponieważ umarłemu, który się za siebie nie upomni, wszelka rzetelność należy, że tego zahaczyliśmy, więc nie wiedzieć co tam zaszło między nami… a ot i to moje ramię… oj… oj!…
– Ano trzeba nalane dokończyć, bo to się nie godzi… A na przebłaganie, chybaby i nowe potem ponalewać?
– Nie wadziłoby.