Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatni szaraczek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatni szaraczek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z dru­kar­ni „Dzien­ni­ka Pol­skie­go”, pod za­rzą­dem Le­ona Zu­ba­le­wi­cza.

I.

Na ko­lei w Stry­ju ro­iło się jak w ulu. Prócz kil­ku­dzie­się­ciu osób, spie­szą­cych do tego mia­stecz­ka na rzocz­ne ką­pie­le, po­ciąg lwow­ski przy­wiózł w tym dniu cały tłum ży­dów, wra­ca­ją­cych na „sza­bas” do domu. Gdy kon­duk­tor po­otwie­rał wa­go­ny czwar­tej kla­sy, za­czę­ło się z nich wy­sy­py­wać ist­ne mro­wie po­sta­ci nie­czy­stych i ob­szar­pa­nych, któ­re dźwi­ga­jąc ko­sze, za­wi­niąt­ka i po­dusz­ki, spie­szy­ły przez pe­ron, gło­śno ha­ła­su­jąc. Wy­siadł­szy z mego prze­dzia­łu, za­trzy­ma­łem się chwi­lę przy drzwicz­kach; wła­śnie z wa­go­nu czwar­tej kla­sy wy­sia­dał pe­wien izra­eli­ta lwow­ski, zna­ny po­wszech­nie jako mil­jo­ner.

– Pan do Stry­ja na ką­pie­le? – za­py­ta­łem.

– Nie… ja jadę na moje wła­sne, świe­że po­wie­trze.

Praw­da, pan Kicz­kes miał pięk­ną wio­skę nie­da­le­ko Stry­ja.

– Ale jak to się sta­ło – zno­wu za­py­ta­łem – żeś pan przy­je­chał czwar­tą kla­są?

– A czy jest pią­ta? – od­parł pan Kicz­kes tak na­iw­nie, że za­wsty­dzo­ny od­da­li – tem się, ża­łu­jąc, że nie umiem jak on oszczę­dzać.

Prze­ci­snąw­szy się przez itum w się­niach, zna­la­złem się p) dru­giej stro­nie dwor­ca ko­le­jo­we­go, gdzie sto­ją ob­szar­pa­ne do­roż­ki, wóz­ki i ja­kieś inne przy­rzą­dy, słu­żą­ce do wo­że­nia lu­dzi, ska­za­nych na po­dróż do Stry­ja.

– Z No­we­go­sio­ła nie ma koni! – ze­wsząd za­wo­ła­no. Że mo­ich koni nie za­sta­nę, sam wie­dzia­łem, chcąc bo­wiem zro­bić żo­nie nie­spo­dzian­kę, przy­spie­szy­łem po­wrót o dni kil­ka; nie mo­ich też koni te­raz szu­ka­łem, lecz ja­kie­go wóz­ka od bie­dy, w któ­rym­bym bez­piecz­nie mógł za­je­chać do domu.

– Może Wiel­moż­ny pan do Schwam­ma! Tam wszy­scy pa­no­wie za­jeż­dża­ją! – wo­łał mały, pę­ka­ty ży­dek, usi­łu­jąc wy­rwać mi tor­bę, któ­rą w ręku trzy­ma­łem.

– Pan hra­bia za­je­dzie pod „Czar­ny Orzeł” tam jest ka­sy­no, tam je­ne­rał za­wsze przy­cho­dzi I – krzy­czał dru­gi, usi­łu­jąc od­trą­cić i ze­pchnąć w bło­to swo­je­go współ­za­wod­ni­ka.

– Idź do kata I – za­wo­ła­łem – ja nie je­stem hra­bią!

– Cze­mu Wiel­moż­ny pan nie ma być hra­bią? Pan jesz­cze lep­szy niż hra­bia!

Oba­wia­jąc się, że krzy­kom i szar­pa­niom koń­ca nie bę­dzie, sko­czy­łem na wó­zek naj­bliż­szy i ka­za­łem je­chać do mia­sta. Do­pie­ro tam oświad­czy­łem mo­je­mu woź­ni­cy, że mię po­wie­zie do No­we­go­sio­ła.

Żyd z za­kło­po­ta­niem po­skro­bał się w gło­wę.

– Nie wiem, jak to bę­dzie… dziś wie­czór sza­bas.

– Jedź tyl­ko do­brze, a pew­nie wró­cisz!

Żyd po­krę­cił gło­wą, spoj­rzał na słoń­ce, a za­ciąw­szy ko­nie, ru­szył z miej­sca.

Na dłu­gim mo­ście, zbu­do­wa­nym w Stry­ju nad rze­ką tego sa­me­go na­zwi­ska, na któ­rym znaj­du­je się na­pis, że pręd­ka jaz­da jest tu wzbro­nio­na pod karą „dwóch gul­de­nów”, ko­nie wlo­kły się po­wo­li, krok za kro­kiem, a pan ich chcąc im jesz­cze ulżyć, ze­sko­czył z ko­zioł­ka i obok nich szedł za­my­ślo­ny. Praw­do­po­dob­nie drę­czy­ła go nie­pew­ność, aza­li wró­ci do domu na sza­bas – z dru­giej zaś stro­ny żal mu było pew­ne­go za­rob­ku.

Przy koń­cu mo­stu, mój woź­ni­ca za­wo­łał gło­śno i ra­do­śnie na czło­wie­ka, któ­ry zmie­rzał ku nam… nad­cho­dzą­cy pod­niósł gło­wę, uśmiech­nął się na pół we­so­ło, na pół idjo­tycz­nie i ży­do­wi uści­snął rękę kor-djal­nie. Oba­dwaj za­czę­li z sobą roz­ma­wiać po ży­dow­sku, co usły­szaw­szy ko­nie, sta­nę­ły.

Nie­zna­jo­my był wzro­stu mier­ne­go i mógł mieć lat prze­szło pięć­dzie­siąt; dzię­ki krę­pej i ży­la­stej bu­do­wie cia­ła, w ru­chach był zwin­ny, pra­wie mło­dy. Na… gło­wie, ja­snym wło­sem okry­tej, rzad­ko gdzie po­ka­zy­wa­ła się si­wi­zna; brwi dłu­gie, krza­cza­ste, zwi­sa­ły nad oczy­ma głę­bo­ko osa­dzo­ne­mi, wąsy spa­da­ją­ce za­sła­nia­ły mu usta. Ubiór jpgo ył dzi­wacz­ny, ani chłop­ski, ani miesz­czań­ski. Na gło­wie miał czap­kę fran­cuz­ką, z dasz­kiem pro­sto sto­ją­cym, na ra­mio­nach wi­siał sur­dut bar­wy cze­ko­la­do­wej, przy­mo­co­wa­ny pod szy­ją na­kształt do­lma­na wę­gier­skie­go; pą­so­wa ka­mi­zel­ka z gu­zi­ka­mi ude­rza­ła w oczy z da­le­ka, a wy­so­kie buty z ostro­ga­mi, czy­ste i po­ły­sku­ją­ce, uzu­peł­nia­ły resz­tę odzie­nia.

Roz­mó­wiw­szy się z ży­dem, nie­zna­jo­my spoj­rzał na mnie i lek­ce­wa­żą­co jed­nym pal­cem mach­nął koło czap­ki. Ruch ten miał star­czyć za ukłon.

Nie ob­ra­ziw­szy się tą po­ufa­ło­ścią, od­kło­ni­łem mu się uprzej­mie, boć sam wi­dok tego czło­wie­ka, był dla mie mi­łem zja­wi­skiem. Jego ru­chy, ubiór, mowa ży­dow­ska, choć na pierw­szy rzut oka moż­na było po­znać, że nie był ży­dem, na­resz­cie dzi­wacz­ne spoj­rze­nia, ro­bi­ły go isto­tą nie­co­dzien­ną, któ­rą może war­to było spo­tkać i bli­żej po­znać.

– Wiel­moż­ny pan da­ru­je – prze­mó­wił żyd do mnie – że ja da­lej nie po­ja­dę. Ja mu­szę wró­cić do domu, bo dziś sza­bas, ale mój przy­ja­ciel, pan Be­reź­nic­ki, po­je­dzie za mnie… On w ca­łym Stry­ju naj­le­piej po­wo­zi.

Pan Pe­reź­nic­ki po­dzię­ko­wał Mosz­ko­wi za kom­ple­ment i za­ufa­nie, ser­de­eznem ręki uśe­iśnie­niem… u ski­nąw­szy mi zno­wu pal­cem, wsko­czył jak kot na ko­zioł.

– Hej kary! da­lej siwy! – krzyk­nął gło­sem pi­skli­wym, i świ­sta­jąc ba­to­giem, ru­szył co koń wy­sko­czy.

II.

w Slo­bód­ce ko­nie osa­dzi­ły na miej­scu.

– Pan do­bro­dziej lubi piwo? – za­py­tał dzi­wacz­ny woź­ni­ca, pół cia­łem do mnie się ob­ra­ca­jąc.

– Jak cza­sem…. Je­że­li do­bre.

– O I tu do­bre, sło­wo ho­no­ru, bar­dzo do­bre! Ja pa­nie do­bro­dzie­ju tak lu­bię piwo, że gdy­bym mógł, pił­bym od rana do wie­czo­ra.

– To każ so­bie dać – rze­kłem.

– Każ so­bie dać? – po­wtó­rzył, mie­rząc ra­nie groź­nem spoj­rze­niem. – A czy to ja jaki du­reń, czy co, że­bym so­bie ka­zał da­wać? Pa­trz­cie go jaki mi pan! Ja jak piję to nig­dy sam!

– Więc na­pi­je­my się oba dwaj.

– Tak to mi się po­do­ba! Za­raz po­znać, żeś pan szlach­cic. Szlach­ta pa­nie do­bro­dzie­ju, za­wsze pije w kom­pan­ji. Hej ży­dzie I – krzyk­nął, dum­nie gło­wę pod­no­sząc – piwa dwie szklan­ki!

Przed karcz­mą stał ży­dek pej­sa­ty, i z cie­ka­wo­ścią wła­ści­wą wszyst­kim aren­da­rzom, przy­pa­try­wał się memu woź­ni­cy.

– Sły­sza­łeś hul­ta­ju! czy chcesz, że­bym ci po­wtó­rzył ba­to­giem?

To rze­kł­szy, chciał z wóz­ka ze­sko­czyć, eo wi­dząc ży­dek, wbiegł do karcz­my i po chwi­li wy­szedł z dwie­ma szklan­ka­mi, w któ­rych nie tyle było piwa ile pia­ny.

Be­reź­nic­ki po­dał mi jed­ne szklan­kę, dru­gą wziął sam i trą­ca­jąc o moją za­wo­łał:

– Na zdro­wie, pa­nie do­bro­dzie­ju I Wy­pił, rę­ka­wem usta so­bie ob­tarł i nie cze­ka­jąc, aż żyd wyda mi resz­tę z dwu­dzie­stu kraj­ca­rów, ude­rzył ko­nie i za­wo­łał:

– Fur­da kil­ka cen­tów! Szko­da cza­su, pa­nie do­bro­dzie­ju! Te­raz po­je­dzie­my po ka­wa­ler­sko, po szla­chec­ku pa­nie do­bro­dzie­ju!

Po tych sło­wach sta­nął na wóz­ku i ba­lan­su­jąc zręcz­nie, jak li­no­skok, po­pę­dzał cią­gle ko­nie, któ­re po­noś od­daw­na nie były w rę­kach tak ener­gicz­nych. Bied­ne ko­ni­ska, wy­tę­ża­jąc resz­tę sił, bie­gły ku Wier­cza­no­ra bez­u­stan­nym ga­lo­pem.

– Daj­cie po­kój bied­nym ko­niom – prze­mó­wi­łem, szar­piąc go za sur­dut – go­to­we po­pa­dać.

– Nic im nie bę­dzie, pa­nie do­bro­dzie­ju nic! Prze­cie my nie po­je­dzie­my jak z ma­zią. Jak Be­reź­nic­ki je­dzie, to aż zie­mia drzy!

– Bar­dzo to pięk­nie, mój pa­nie Be­reź­nic­ki, lecz je­że­li Mosz­ko do­wie się od kogo, jak bez li­to­ści ob­cho­dzi­li­ście się z jego koń­mi, to….

– To niech wszy­scy dja­bJi po­rwą żyda… psią­wia­rę.' – prze­rwał mi szorst­ko, spusz­cza­jąc cały grad ba­to­gów na grzbie­ty bied­nym zwie­rzę­tom.

– Czy go­dzi się tat wy­ra­żać o swo­im przy­ja­cie­lu?

– O moim pi-zy­ja­cie­lu? – po­wtó­rzył Be­reź­nic­ki, bez­vr­fad­nie upa­da­jąc na ko­zioł. Czy do­praw­dy ja mam być jego przy­ja­cie­lem?

Zmia­na, któ­ra te­raz w mó­wią­cym na­stą­pi­ła, była tak na­gła, tak dla mnie nie­po­ję­ta, że mi­mo­wo­li od­dech wstrzy­ma­łem, jak gdy­bym chciał ukryć gwał­tow­niej­sze ser­ca ude­rze­nia. By­łaż to oba­wa, lub wra­że­nie nie­spo­dzian­ki?

Be­reź­nic­ki pu­ścił ba­tóg i lej­ce, od­da­jąc ko­nie ich wła­snej woli; po­tem ob­ró­ciw­szy się do ra­nie, wsparł łok­cie na ko­zioł­ku i spoj­rzał mi w oczy.

Twarz jego była moc­no po­mię­ta i bla­da-brwi złą­czy­ły się ra­zem, usta lek­ko drga­ły, a oczy siwe, z głę­bo­kich jam wy­zie­ra­jąc, rzu­ca­ły świa­tło nie­pew­ne, jak ogni­ki błęd­ne. Wy­raz jego ob­li­cza był gorz­ki i bo­le­sny.

– Więc pan do­praw­dy my­ślisz, że Mosz­ko jest moim przy­ja­cie­lem? – mó­wił bar­dzo po­wo­li, nie­kie­dy ża­ło­śnie gło­wą po­trzą­sa­jąc. – Czyż na tym świe­cie trud­no o czło­wie­ka tak ro­zum­ne­go, któ­ry­by prze­cie po­jął, że Hi­la­ry Be­reź­nic­ki, szlach­cie z dzia­da pra­dzia­da, nie­mo­że być przy­ja­cie­lem ta­kie­go ła­ko­me­go i brud­ne­go żyda,któ­ry Chry­stu­sa Pana ukrzy­żo­wał?

– Je­że­li pan szlach­cic i Be­reź­nic­ki się na­zy­wasz, to cze­mu wy­słu­gu­jesz się ży­dom? Wszak już z tego, że mó­wisz po ży­dow­sku, łał­wo się do­my­śleć, żeś z nimi nie­ma­ło spę­dził cza­su.

– Cze­mu się ży­dom wy­słu­gu­ję, cze­mu? Cha! cha! cha! Al­boż pan do­bro­dziej nie wiesz, że mnie lu­dzie zro­bi­li war­ja­tem, sza­lo­nym?! Sło­wo ho­no­ru, pa­nie do­bro­dzie­ju, ja­kem szlach­cic, ja­kem Be­reź­nic­ki, ja war­jat! war­jat?! – Po tych sło­wach bły­snął zło­wro­go oczy­ma, a chwy­ciw­szy lej­ce i ba­tog, krzyk­nął jak daw­niej:

– Hej kary I Da­lej siwy!…. Po ka­wa­ler­ska, po szla­chec­ku pa­nie do­bro­dzie­ju!

Prze­stra­szo­ne ko­ni­ska wy­cią­gnę­ły się jak stru­ny.

– Jak się ma­cie, Iwa­nie, czy wół wam już wy­zdro­wiał? –Kaś­ko! Kaś­ko! a kie­dy two­je we­se­le? Czy Sem­ko wró­cił już z woj­ska?– Hry­eiu, cze­muś uciekł ze dwo­ru? Po­cze­kaj! od­sta­wią cię żan­dar­mi! – Hej! pa­nie przy­sięż­ny, po­że­gnaj­cie się z cha­łu­pą… Z ban­ku przed­wczo­raj przy­szło do sądu, żeby wam za dług zli­cy­to­wać grunt i cha­łu­pę… A nie mó­wi­łem wam, kie­dy czas był jesz­cze, że to bank zło­dziej­ski? Pa­łach­no.' a to co? Kto ci oko pod­bił? Pew­nieś się upi­ła w karcz­mie. – Ej! ty dzie­cia­ku, nie plącz się po dro­dze, bo cię prze­ja­dę! Two­jej mat­ce dał­bym sto ba­to­gów, że cię pusz­cza na dro­gę!

Tak prze­ma­wiał pan Be­reź­nic­ki do wło­ścian, gdy­śmy przez wieś je­cha­li. Chło­pi uśmie­cha­li się do nie­go, nie­któ­rzy na­wet ka­pe­lu­sze zdej­mo­wa­li, lecz on nie od­kło­nił się żad­ne­mu, ani nie cze­kał, by mu od­po­wie­dzia­no na jego za­py­ta­nia.

– Jak wi­dzę – prze­mó­wi­łem doń za Pod­hor­ca­mi – to Be­reź­nic­ki zna tu każ­de­go czło­wie­ka.

– Nie tyl­ko czło­wie­ka, zna każ­dą kro­wę, każ­de cie­lę, każ­de­go wie­prz­ka. Na trzy mile do­ko­ła Stry­ja wiem pa­nie do­bro­dzie­ju, ile każ­dy go­spo­darz ma gęsi!

– Na cóż tych wia­do­mo­ści?

– Na to, pa­nie do­bro­dzie­ju, żeby wszyst­ko mieć w ma­łym pal­cu. Po­trze­bu­je Mosz­ko fur­ma­na, Be­reź­nic­ki je­dzie; po­trze­ba kogo po­słać z mia­sta z de­pe­szą o trzy mile, Be­reź­nic­ki idzie, choć­by na dwo­rze była pół­noc, a deszcz, lub śnieg oczy za­sy­py­wał; nie ma woź­nych w są­dzie, a po­trze­ba ro­ze­słać dużo pa­pie­rów po wsiach oko­licz­nych, Be­reź­nic­ki nie­sie wszyst­ko pod pa­chą; po­trze­ba być po­moc­nym przy ja­kiej li­cy­ta­cji, lub ścią­ga­niu po­dat­ków, Be­reź­nic­ki jest tak­że, bo on wszyst­ko ma w ma­łym pal­cu, on wszyst­ko umie, on do wszyst­kie­go!

– To bar­dzo pięk­nie, że pan Be­reź­nic­ki bie­rze się do wszyst­kie­go… Czy jed­nak nie by­ło­by le­piej po­świę­cić się jed­ne­mu za­wo­do­wi? Czy ta­kie ży­cie nie­po­rząd­ne, ro­ze­rwa­ne, może spra­wić przy­jem­ność? Wszak każ­dy czło­wiek po­wi­nien mieć ja­kiś cel przed sobą…

Jak wte­dy, gdym go na­zwał przy­ja­cie­lem Mosz­ka, tak i te­raz mój woź­ni­ca z czło­wie­ka, jak na swój wiek, zbyt we­so­łe­go, roz­trze­pa­ne­go, stał się od­ra­zu star­cem zła­ma­nym i za­my­ślo­nym.

Wła­śnie by­li­śmy ca wy­ży­nie… łą­czą­cej Pod­hor­ce z Ko­ma­ro­wem. Dzień był tak pięk­ny „jai: uśmiech anio­ła. W zło­tem słoń­ca oświe­tle­niu ko­ły­sa­ły się sza­re łany żyta; obok nich bo­cia­ny prze­cha­dza­ły się po­waż­nie; prze­piór­ki biły w jęcz­mio­nach, a by­dło ry­cząc, wra­ca­ło z pa­stwi­ska na spo­czy­nek po­łu­dnio­wy. Po­wie­trze było tak czy­ste, tat przej­rzy­ste, że poza sobą wi­dzia­łem wszyst­kie kon­tur)' Kur­pat, z ostat­nie­mi szma­ta­mi bia­łe­go śnie­gu, a na lewo wzrok go­nił wzdłuż rów­ni­ny kil­ku­mi­lo­wej, za­sia­nej wio – j ska­mi i la­sa­mi, mię­dzy któ­re­mi, jak cien­ka! nić srebr­na, wiła się rze­ka Stryj, dą­żą­ca ' tędy do Dnie­stru… j be­reź­nic­ki za­trzy­mał się w po­bli­żu ' krzy­ża, znaj­du­ją­ce­go się w tem miej­scu i spoj­rzał na rów­ni­nę. Ta­jem­ni­czy ten czło­wiek tak mnie za­jął, że z naj­więk­szą chę­cią pod­da­łem się jego ka­pry­so­wi i wy­sko­czyw­szy z wóz­ka, sta­ną­łem tuż przy nim. On sie­dział cią­gle na ko­zioł­ku, spo­glą­da­jąc przed sie­bie, a że z rąk bez­wład­nych lej­ce mu wy­pa­dły, więc bied­ne ko­nię­ta, sko­rzy­staw­szy ze spo­sob­no­ści, zwie­si­ły gło­wy, by sku­bać tra­wę nad ro­wem.

Z oczu mo­je­go woź­ni­cy za­czę­ły pa­dać łzy… któ­re jak groch to­czy­ły się po jego po­licz­kach.

Pan mie py­tasz – prze­mó­wił po chwi­li – cze­mu nie po­świę­ci­łem się jed­ne­mu za­wo­do­wi i cze­mu się ży­dom wy­słu­gu­ję?

Al­boż ja wiem, jak to się sUło? Po­wiedz mi ra­czej ty, mój mło­dy pa­nie, cze­mu są; lu­dzie nie­szczę­śli­wi, cho­ciaż na to nie za­słu­ży­li, cze­mu po­ku­tujsj ci, któ­rzy ni­gj­dy nie zgrze­szy­li? Ja sam nie­raz dłu­go nad tem… my­śla­łem, ale cho­ciaż gło­wa mi pę­ka­ła, nie | umia­łem so­bie od­po­wie­dzieć. Lu­dzie mną j gar­dzą i war­ja­tem zo­wią: ja sam czu­ję, że j w gło­wie mo­jej coś się po­psu­ło, bo cza­sem, j gdy wszy­scy pła­czą, ja śmie­ję się, jak sza­lo­ny, a gdy śmie­ją się inni, ja pła­czę, nie wie­dząc cze­mu… Czy wiesz pan jed­nak, że; i ja by­łem in­nym, a nie zgrze­szyw­szy ni – j czem, zo­sta­łem ta­kim, ja­kim dziś je­stem?-Smut­no to po­wie­dzieć, mój mło­dy pa­nie, bar­dzo smut­no, że czło­wiek cier­pi nie­raz i nie­spra­wie­dli­wie! i

Eze­kł­szy to, pan Be­reź­nic­ki ukrył twarz w obu dło­niach i dość dłu­go trwa­ło, za­nim j gło­wę pod­nió­sł­szy, zno­wu mó­wie za­czął:

– Gdy­bym w Boga nie wie­rzył, w jego spra­wie­dli­wość i mi­ło­sier­dzie, to­bym mu­siał przy­pu­ścić, że lu­dzie ro­dzą się nie wie­dząc na co, że już w ko­leb­ce więk­sza ich po­ło­wa j jest ska­za­na na łzy i nie­do­lę, mniej­sza prze] zna­czo­na do uśmie­chów i szczę­ścia…! Ale; kie­dy tak nie jest, kie­dy Bóg jest spa­wie­dli-wy, to chy­ba nas ka­rze za grze­chy oj­ców. A cięż­kie mu­sia­ły być te grze­chy, sko­ro­śmy I tak ze­szli na mar­ne. Bo niech pan jeno j spoj­rzy do­ko­ła sie­bie. W tam­tej wsi na pra­wo, miesz­kał szlach­cic za­moż­ny, dziś w je go dwo­rze żyd pej­sa­ty wy­śpie­wu­je „maju” fes". Hen Ina lewo, przed dwu­dzie­stu jesz­cze' laty żyła ro­dzi­na sta­ro­żyt­na, zna­łem ją do­brze, oj! bar­dzo do­brze! dziś ja­kiś ad­wo­kat wy­łu­dził od niej ma­ją­tek, a nie­let­nich jej po­tom­ków wy­pę­dził w świat o kiju że­bra­czym! Tu, w tych wsiach przed nami, roz­sie­dli się prze­chrzty gor­si od ży­dów, bo nie­uży­tecz­ni dla krn­ju, jak oni, a sto­kroć od nich zu­chwal­si! Tak to, mój pa­nie, gi­nie szlach­ta sta­ra, któ­ra kie­dyś tam za pol­skich cza­sów, mia­ła kró­lom roz­ka­zy­wać, szlach­ta zaś drob­niej­sza, za­gro­do­wa, ta już daw­no ży­dom wodę nosi. Tak, mój mło­dy pa­nie, tak, ze­szli­śmy na dzia­dy… na psy i wkrót­ce ślad ostat­ni po nas za­gi­nie!

– Za­nad­to w czar­nych ko­lo­rach wi­dzisz wszyst­ko, mój pa­nie Be­reź­nic­ki – prze­mó­wi­łem. – Na świe­cie nie jest tak źle, a kto tyl­ko szcze­rze chce się po­dźwi­gnąć, za­wsze może.

– Cha! cha! cha I roz­śmiał się na pół dzi­ko – każ­dy mówi ka­za­nie, bo to nic nie kosz­tu­je, ale nie każ­dy wie, że ła­twiej pra­wić, niż tak żyć, jak ra­dzi­my. Gdy­by, mój pa­nie, źyć było tak ła­two, toć wszy­scy księ­ża by­li­by świę­ty­mi, a i ja nie wió­zł­bym dziś pana ży­dow­skie­mi szka­pa­mi, któ­re od rana nie mu­sia­ły mieć nie w py­skach, bo ot, jak żrą bo­dja­ki!… Kto chce, może się po­dźwi­gnąć!… Niby to wszy­scy nie chce­my, a jed­nak ze­szli­śmy na psy! Ka­za­nie pra­wić nie sztu­ika, ale żyć, to mi sztu­ka i ka­wa­łek I

Pan Be­reź­nic­ki był zi­ry­to­wa­ny. Mó­wił szyb­ko, rę­ka­mi wy­ma­chi­wał, cza­sem w czo­ło się ude­rzał, to zno­wu czap­kę na gło­wie po­pra­wiał. Usta miał sine i skur­czo­ne, jego oczy na wskroś mnie świ­dro­wa­ły; wy­glą­dał jak czło­wiek, któ­ro­go coś za­nie­po­ko­iło. Bo­jąc się go roz­draż­nić, mil­cza­łem; onj tym­cza­sem mó­wił co­raz szyb­ciej i tyl­ko nie­kie­dy na­gle ury­wał, jak­by szu­kał wspo­mnień w pa­mię­ci. Za­le­d­wie je zna­lazł, sło­wo zno­wu bie­gło po sło­wie, zda­nie po zda­niu. Nie­któ­re z nich były pięk­ne, na­wet głę­bo­kie; inne nie­ja­sne, ury­wa­ne. Na po­zór zda­wa­ło się, że to był czło­wiek ro­zum­ny, tym­cza­sem słu­cha­jąc go dłu­żej, mu­sia­ło się uwie­rzyć, że w jego siat­ce mó­zgo­wej ze­rwa­ła się owa nić lo­gicz­na, któ­rą lu­dziej wią­żą swo­je my­śli.

Z tego wszyst­kie­go, com sły­szał, a słu­cha­łem go go­dzin kil­ka, utwo­rzy­ła się ca­łość, nie­ma­ją­ca w praw­dzie głę­bi psy­chicz­nej, ani po­wa­bów ide­al­nych, lecz za­słu­gu­ją­ca cho­ciaż­by dla tego na po­wtó­rze­nie, że jest ob­ra­zem owej szlach­ty za­gro­do­wej, któ­ra na Rusi Cze­wo­nej przed czter­dzie­stu jesz­cze laty li­czy­ła głów ty­sią­ce, dziś zaś tak zni­kła, że pra­wie ślad po niej nie zo­stał. Jed­ni roz­pły­nę­li się w tym sta­nie śred­nim, któ­ry po na­szych mia­stach do­pie­ro się two­rzy i na­wet so­bie nie przy­po­mi­na­ją, aża­li kie­dy byli szlach­tą – dru­dzy nie mo­gąc losu zwy­cię­żyć, zstę­po­wa­li szcze­bel po szcze­blu co­raz ni­żej, i jat pan Pe­reź­nic­ki wy­słu­gu­ją się ży­dom. Praw­dę po­wie­dział, że cięż­kie mu­sia­ły być grze­chy oj­ców, sko­ro sy­no­wie zni­kli z po­wierzch­ni zie­mi, a nikt po nich nie pła­cze!

IV.

U Kar­pat pod­nó­ża, na rów­ni­nie, któ­rą rze­ka Strjj prze­pły­wa falą wart­ką, z jed­nej stro­ny opar­ta o wzgó­rza wy­nio­słe, z dru­giej oko­lo­na ławą żwi­ru bia­łe­go, leży wio­ska Be­reź­niea. Na­zwi­sko nie jest rzad­kie; po­wta­rza się ono czę­sto na Rusi Czor­wo­nej, gdzie pra­wie nie zna­leźć więk­sze­go ka­wał­ka zie­mi, żeby na nie­mnie było Be­reź­ni­cy szla­chec­kiej, kró­lew­skiej, lub ja­kiej in­nej. W jed­nych miesz­ka­ją wło­ścia­nie, w dru­gich na mocy przy­wi­le­jów kró­lew­skich osia­dła szlach­ta. A że we­dług zwy­cza­ju, w daw­nej Pol­sce przy­ję­te­go, pa­no­wie bra­li na­zwi­sko od wło­ści, z któ­rej ród wy­wo­dzi­li, więc i każ­dy miesz­ka­niec ta­kiej Be­reź­ni­cy szla­chec­kiej, zwykł się był na­zy­wać Mi­cha­łem, Sta­ni­sła­wem, lub Ja­nem z Be­reź­ni­cy, Be­reź­nic­kim. Tym spo­so­bem miesz­kań­cy wsi ca­łej, mie­li jed­no, wspól­ne na­zwi­sko.

Be­reź­niea, do któ­rej czy­tel­ni­ka wpro­wa­dza­my, była tak­że szla­chec­ka i mia­ła sa­mych Be­reź­nic­kich. Cho­ciaż wieś była czy­sto ru­ska, dzię­ki klej­no­to­wi schla­che­ekie­mu, nada­ne­mu jej przez kró­la Jana Ka­zi­mie­rza, po­wierz­chow­ność jej miesz­kań­ców po­wo­li cał­kiem się zmie­ni­ła. Męż­czyź­ni byli ro­śli, sil­nie zbu­do­wa­ni i wej­rze­nie mie­li pew­ne sie­bie, pra­wie zu­chwa­łe, czem od­róż­nia­li się od za­wsze ci­che­go, po­kor­ne­go i nędz­nie wy­glą­da­ją­ce­go chło­pa ru­skie­go; – dziew­czę­ta zaś, za­miast jak ru­skie wie­śniacz­ki za­wo­dzić pie­śni ża­ło­sne i boso cho­dzić na ro­bo­tę, wy­śpie­wy­wa­ły so­bie we­so­ło, ubie­ra­ły się stroj­no, no­si­ły trze­wi­ki, a były mię­dzy nie­mi i ta­kie, któ­re bez rę­ka­wi­czek, jak­kol­wiek naj­czę­ściej, z pro­ste­go płót­na uszy­tych, nie wy­cho­dzi­ły nig­dy ko­pać do ogro­du. Do męż­czyzn mó­wio­no „pa­nie Ja­nie”, „pa­nie Mi­cha­le” –. dziew­czę­ta były wszyst­kie „pan­na­mi”. Ko­ja­rzy­li się mię­dzy sobą, lub ze szlach­tą oko­licz­ną–i taki pierw­szy lep­szy „pan Sta­ni­sław” prę­dzej­by się na mary po­ło­żył, niż­by cór­kę wy­dał za „cha­ma”, lub „mu­dja”, jak chło­pów na­zy­wał.

Za klej­no­tem szla­chec­kim po­szła zmia­na wy­zna­nia i ję­zy­ka. Nie­gdyś Uni­ci, te­raz są już wszy­scy rzym­ski­mi ka­to­li­ka­mi i ru­skie­go ję­zy­ka, któ­rym roz­ma­wia­li ich oj­co­wie, od­daw­na się wsty­dzą. Cho­ciaż po pol­sku jesz­cze się do­brze nie na­uczy­li, cią­gle po pol­sku mię­dzy sobą roz­ma­wia­ją, bo z tłu­mu wie­śnia­cze­go pra­gną wy­róż­nić się nie­tyl­ko przy­wi­le­jem i wy­zna­niem, lecz tak­że mową.

Za­miast pańsz­czy­zny, od któ­rej jako szlach­ta byli wol­ni, opła­ca­li wła­ści­ce­lo­wi wio­ski za po­sia­da­ną zie­mię czynsz sto­sun­ko­wo nie­wiel­ki i ztąd po­szła ich na­zwa, szlach­ty czyn­szo­wej. Zie­mia nio­sła im tyle, ile po­trze­bo­wa­li na opę­dze­nie swo­ich skrom­nych po­trzeb, ale po­nie­waż wy­da­rza­ły się czę­sto klę­ski ele­men­tar­ne, po któ­rych głód mógł na­stą­pić, a prócz tego i wła­ści­cie­lo­wi wy­pa­da­ło cza­som po­módz, chło­pi bo­wiem w in­nych wło­ściach byli tak nie­licz­ni, że za­le­d­wie we wła­snych wsiach mo­gli dwor­ską zie­mię upra­wić, więc pa­no­wie szlach­ta wy­cho­dzi­li tak­że na za­ro­bek, a wy­cho­dzi­li tłum­no i gwar­no, jak­by na sej­mik aki. I broń Hoże… żeby ich kto chciał wte­dy z chło­pa­mi po­mie­szać! Ta­kiej ob­ra­zy nig­dy­by nie za­po­mnie­li.

Raz zda­rzy­ło się, że pod nie­obec­ność hra­bie­go i jego rząd­cy, pani do­uiu, hra­bi­na Eu­fe­mia, cbcąc oka­zać jak zna­ko­mi­tą jest go­spo­dy­nią, wy­da­ła roz­kaz eko­no­mo­wi, by lach­tę i wło­ścian wziął ra­zem do psze­ni­cy, ora od dni kil­ku na sierp cze­ka­ła. Szla-ta, do­wie­dziaw­szy się o tera „ po­czę­ła ru­czeć. Na­resz­cie je­den ze star­szych wziąw­szy so­bie dwóch do asy­sten­cji, udał się do pa­ła­cu i rzkł do hra­bi­ny:

– Pro­szę ja­śnie pani, my z cha­ma­mi jednpm ła­nie ro­bić nip bę­dzie­my.

Hra­bi­na w Pa­ry­żu wy­cho­wa­na, nie mo-ła tego zro­zu­mieć,

– A to cze­mu? – za­py­ta­ła z drwią­lym uśmie­chem.

– Ho szlach­cic szlach­ci­cem, a cham amem! Prze­cie pani hra­bi­na, jako szlach­cian­ka i do tego kar­ma­zy­no­wa, ro­zu­mie, że ta­kie bra­ta­nie się z mu­dja­mi na jed­nym la­nie, ubli­ży­ło­by na­sze­mu klej­no­to­wi szla­chec­kie­mu. U nas tyl­ko szlach­ta rów­na,; aJe chło­pu od szlach­ci­ca wara

– Kie­dy ta­ki­mi są ai-ysto­kra­ta­mi – od­par­ła li­ra­bi­na, ob­ra­ca­jąc się do eko­no­ma – to niech Kru­kow­ski pój­dzie z nimi i da im łan osob­ny. Tyl­ko trze­ba do­glą­da, żeby j pil­nie ro­bi­li.

– O! pro­szę pani hra­bi­nę I - prze­mó­wił zno­wu naj­star­szy – – toby dhi nas był jesz­cze więk­szy „ku­ni­ru­nek”. Szlach­cic wie, co do nie­go na­le­ży i nikt go nie bę­dzie do­glą­dał.

li­ra­bi­na lę­ka­jąc się bu­rzy, ustą­pi­ła, szlach­ta zaś po­szła na łan i przez pół dnia… wię­cej zżę­ła psze­ni­cy, niż rów­na licz­ba wło­ścian na dru­gim ła­nie przez dzień cały.

Szlach­ta czyn­szo­wa mia­ła swo­je cno­ty: go­ścin­ność więk­szą, niż wło­ścia­nin, po­czu­cie obo­wiąz­ków i ofiar­ność dla kra­ju; lecz obok tego mia­ła tak­że wady star­szej szlach­ty, mia­no­wi­cie nie­sfor­ność, za­ro­zu­mia­łość, skłon­ność do pi­jań­stwa i kłót­ni, na­resz­cie śle­pe słu­żal­stwo dla moż­nych, co ją w oczach świa­ta dzi­siej­sze­go po­ni­ża, a co wów­czas kraj gu­bi­ło. Pa­no­wie wi­chrzy­li, bo szlach­ta wspie­ra­jąc ich swe­mi gło­sa­mi i sza­bla­mi, po­zwa­la­ła im wi­chrzyć. Je­że­li na kim, to na tej drob­nej szlach­cie spraw­dza­ją się spo­strze­że­nia tych my­śli­cie­li, któ­rzy utrzy­mu­ją, że obok krwi i rasy jest tak­że wy­cho­wa­nie, któ­re na roz­wój ludz­ki nie­ma­ły wpływ wy wie­ra. Ta szlach­ta, nie­gdyś w sier­mię­dze chło­pa ru­skie­go, ła­god­na i po­tul­na, dziś zmie­ni­ła się na ha­ła­śli­wą i but­ną. Przy­kład szedł z góry, od szlach­ty, któ­ra mia­ła wło­ści, a z któ­rą za­gro­do­wa i czym­szo­wa uwa­ża­ła się na rów­ni. Tym spo­so­bem wy­cho­wa­nie zmie­ni­ło w wiel­kiej mie­rze krew i rasę.

Bryń­scy, któ­rzy jako po­tom­ko­wie se­na­to­rów, otrzy­ma­li od rzą­du au­str­jac­kie­go ty­tuł hra­biow­ski, nie miesz­ka­li daw­niej w Be­reź­niey Pa­no­wie roz­le­głych wło­ści, za­li­cza­jąc się do moż­no­wład­ców, krę­ci­li się za­wsze do­ko­ła dwo­ru, od któ­re­go otrzy­my­wa­li za­szczy­ty i do­na­cje. Do­pie­ro po­upp.dkuK­ze­czy­po­spo­li­tej, stra­ciw­szy trzy czwar­te daw­nej for­tu­ny, zn-miesz­ka­li w Be­reż­ni­cy. Nie­gdyś w usłu­gach swo­ich mie­wa­li szluch­tę bo­gat­szą, któ­ra trzy­ma­jąc się pań­skiej klam­ki, chcia­ła przy jej po­mo­cy wznieść się do do­sto­jeństw: te­raz ze­skrom­niaw­szy, wzię­li do dwo­ru róż­nych pa­nów Be­reż­nic­kich, z któ­rych je­den był mar­szał­kiem, dru­gi ku­cha­rzem, a dwaj inni peł­ni­li obo­wiąz­ki le­śni­cze­go i eko­no­ma na od­le­glej­szych fol­war­kach.

Oj­ciec dzi­siej­sze­go hra­bie­go, był pierw­szym z rodu, któ­ry w Be­reź­niey za­miesz­kał, i jemu to za­wdzię­czał pan Ja­cen­ty Be­reź­nic­ki, że w szko­łach sta­ni­sła­wow­skich na­uczył się tro­chę czy­tać i pi­sać, po­czem zo­stał mar­szał­kiem dwo­ru hra­bie­go. Pan Ja­cen­ty peł­nił swo­je obo­wiąz­ki bar­dzo su­mien­niej ale na­gie za­czął na wzrok za­pa­dać. Hra­bia oce­nia­jąc jak na­le­ża­ło jego za­słu­gi i sto­su­jąc się w tem do daw­nych tra­dy­cyj, ka­zał mu wy­dzie­lić z dwor­skich ła­nów sześć­dzie­siąt mor­gów, wy­sta­wie do­mek miesz­kal­ny i bu­dy­necz­ki go­spo­dar­skie, a że Ja­cen­ty nie­wie­le gro­sza uciu­łał, wiec dał mu jesz­cze na po­czą­tek parę wo­łów, parę koni, czte­iy kro­wy, naj­po­trzeb­niej­sze na­rzę­dzia rol­ni­cze i sto srebr­nych cwa­ney­gie­rów. Mar­sza­łek spła­kał się jak bóbr i upadł do nóg hra­bie­mu, od­tąd bo­wiem, prze­staw­szy być szlach­ci­cem czyn­szo­wym, zo­stał „za­gro­do­wym”, któ­ry za da­ro­wi­znę nie po­trze­bo­wał dwo­ro­wi ani od­ra­biać, ani czyn­szu opła­cać.

Pan Ja­cen­ty, uj­rzaw­szy się sam w pu­stym dwor­ku, po­my­ślał o ożen­ku, i mimo wzro­ku sła­be­go, w gar­de­ro­bie pani hra­bi­ny wy­szu­kał so­bie pięk­ną i skrom­ną pa­nien­kę, z któ­rą po kil­ku mie­sią­cach sta­nął u oł­ta­ta­rza. Żona po­wiw­szy mu dwo­je dzia­tek, syna i cór­kę, po­że­gna­ła męża i świat boży – a cho­ciaż pan Ja­cen­ty opła­kał jej stra­tę Iza­mi krwa­we­mi, nie po­czy­ty­wał się za tak nie­szczę­śli­we­go, jak ongi, gdy był ka­wa­le­rem, po­nie­waż od­tąd miał dwo­je dzia­tek, któ­rych gło­sy dom mu oży­wia­ły, a dla któ­rych sum żyć po­trze­bo­wał.

W tym cza­sie miesz­ka­irey pa­ła­cu tak­że się zmie­ni­li. Sta­ry hra­bia, wdo­wiec od lat kil­ka po­spie­szył za swo­ją żoną, a ma­ją­tek po nim ob­jął jego syn je­dy­ny, któ­ry oże­nio­ny z pan­ną ja­kiejś wiel­kiej ro­dzi­ny, do­tąd mało prze­by­wał w kra­ju. Przy­je­chaw­szy do Be­reź­niey, nowy dzie­dzic po­od­da­lał daw­ną służ­bę, a przy­jął nową, w po­ło­wie nie­mibc­ką, w po­ło­wie fran­cu­ską, hra­bi­na bo­wiem nie mo­gła do in­nej przy­wyk­nąć – i całe go­spo­dar­stwo za­czął urzą­dzać na wzór za­gra­nicz­ny. Szlach­ta we wsi po­trzą­sii­ła gło­wa­mi, a pan Ja­cen­ty Be­reź­nic­ki, mimo że nie­raz głę­bo­ko wes­tchnął i gło­śno po­wta­rzał: Ach! Pa­nie Boże! me tak to za mo­je­go pana by­wa­ło! – dla no­we­go dzie­dzi­ca, nie stra­cił ani mi­ło­ści, ani sza­cun­ku. Za do­bro­dziej­stwa, któ­re z rąk ojca otrzy­mał, nie prze­stał być wdzięcz­nym sy­no­wi.

V.

Pan Ja­cen­ty no­sił buty wy­so­kie, w nich sza­ra­wa­ry, i ka­po­tę z suk­na sza­re­go w zi­mię, z plót­na zaś w le­cie, z czar­ne­mi pę­tli­ca­mi. Tą jed­ną czę­ścią svre­go stro­ju róż­nił się od bra­ci czyn­szo­wej, któ­ra no­si­ła ka­po­tę gra­na­to­wą, taką samą ja­kiej do dziś jesz­cze uży­wa­ją ma­ło­miesz­cza­nie ga­li­cyj­scy i wło­ścia­nie wiel­ko­pol­scy. Gło­wę okry­wał mu w Je­cie ka­pe­lusz sło­mia­ny, wzi­mie czap­ka ro­ga­ta, a pas skó­rza­ny z klam­rą na co­dzień sta­lo­wą, od świę­ta po­sre­brza­ną, spo­czy­wał na żu­pa­nie. Tak ustro­jo­ny, pan Ja­cen­ty uwa­żał się już za coś lep­sze­go, i na wszyst­kich pa­nów Be­reź­nic­kich, mimo że mię­dzy nimi miał krew­nych nie­ma­ło, spo­glą­dał z pew­nej wy­so­ko­ści.

Niech co chcą mó­wią bez­wzglę­dui wiel­bi­cie­le cza­sów mi­nio­nych, mnie ta rów­ność szla­chec­ka, o któ­rej tyle na­słu­cha­łem się za lat stu­denc­kich, ja­koś dziw­nie te­raz wy­glą­da. Wszy­scy pi­sy­wa­li do sie­bie „pa­nie bra­cie” i w roz­mo­wie tak się na­zy­wa­li, tym­cza­sem moż­no­wład­ca spo­glą­dał z góry na­wet na ta­kich Za­moy­skich i Osso­liń­skich, gdy ci wła­sne­mi zdol­no­ścia­mi co­raz wy­żej się wzbi­ja­li, i dłu­go nie chciał ich uznać za rów­nych so­bie. Wo­je­wo­da, choć­by naj­mniej­szy, uwa­żał sta­ro­stę i kasz­te­la­na, za coś pod­rzęd­niej­sze­go od sie­bie, sta­ro­sta nie za­wsze ra­czył spoj­rzeć na szlach­ci­ca wio­sko­we­go, a ten znów miał za nie szlach­ci­ca czyn­szo­we­go. W teo­r­ji była więc rów­ność, ale w rze­czy­wi­sto­ści była sta­nów róż­ni­ca, bez któ­rej nie spo­sób so­bie wy­obra­zić naj­bar­dziej oświe­co­ne­go spo­łe­czeń­stwa Bo czyż jej nie ma w tych, z rów­no­ści i wol­no­ści tak sła­wio­nych Sta­nach Zjed­no­czo­nych I Tam wy­róż­nia­ją się lu­dzie bo­gac­twom, a są i tacy, któ­rzy w her­bo­wych ka­re­tach, jak­kol­wiek do nich żad­ne­go pra­wa nie mają, jeż­dżą po uli­cach No­we­go Yor­ku. Ludz­kość ro­zu­mie­jąc, że każ­da jed­no­staj­ność nosi w so­bie śmier­ci za­ro­dy, po­szu­ku­je sama roz­ma­ito­ści, któ­ra jest źró­dłem wal­ki, a więc i ży­cia.

Sy­no­wi pana Ja­cen­te­go było na imię Hi­la­ry, có­recz­ce Zo­fia. Dziew­czyn­ka była jesz­cze ma­lut­ka, ale chłop­czyk od­rósł już do­brze od zie­mi i z gniazd w sto­do­ło zręcz­nie wró­ble wy­krę­cał. Mimo, że skoń­czył rok czter­na­sty,. nauk nie po­bio­jał pra­wic żad­nych, oj­ciec bo­wiem nie ro­zu­miał, by więk­sza na­uka była nie­zbęd­na dla go­spo­da­rza. Przy po­mo­cy or­ga­ni­sty, na­uczył syna, ta­blicz­ki Py­ta­go­ra­sa, tak zwa­ne­go wów­czas „Ein mal Eins” czy­tać z dru­ko­wa­ne­go i tro­chę gry­zmo­lić. Na­tem skoń­czy­ła się edu­ka­cja.

– Ej! pa­nie Ja­cen­ty – ma­wiał doń nie­raz ksiądz pro­boszcz – wa­sze­mu chłop­cu do­brze z oka pstrzy, wi­dać, że nie głu­pi. Gdy­by­ście go tak za­czę­li do.szkół po­se­łać, kto wie, czy­by się nie wy­dra­pał na czło­wie­ka.

– Pa­nie Boże za­płać za ła­ska­we sło­wo – od­po­wia­dał pan Ja­cen­ty – ale Ja, pro­szę je­go­mo­ści do­bro­dzie­ja, nie mogę mar­no­wać pie­nię­dzy, bo ich nie mam. To, eo umie, niech snu wy­star­czy, boć i ja nig­dy wię­cej nie umia­łem, a prze­cie żyję. Z ła­ski nie­bosz­czy­ka pana hra­bie­go – wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz mu tam dać. Pa­nie I – mamy spo­ry ka­wał zie­mi, któ­rą je­że­li tyl­ko bę­dzie do­brze upra­wiał, le­piej wyj­dzie, niż gdy­by zo­stał sę­dzią i z chło­pów darł skó­rę.

– Dla­cze­go miał­by być ko­niecz­nie sę­dzią – za­uwa­żył pro­boszcz. – W.szak mógł­by tak samo zo­stać urzęd­ni­kiem.

– A w imię Ojca, Syna i Du­cha Świę­te­go! – za­wo­łał pan Ja­cen­ty, z prze­stra­chem się że­gna­jąc co też je­go­mość do­bro­dziej mó­wią naj­lep­sze­go! Więc mój Hi­la­ry, syn Ja­cen­te­go i Ka­ta­rzy­ny z Słup­skich Be­reź­nic­ki, szlach­cic z dzia­da pra­dzia­da, po mie­czu i po ką­dzie­li, miał­by się ob­cym wy­słu­gi­wać?! A toż wo­lał­bym go wpierw wi­dzieć na ma­rach, niż do­cze­kać się ta­kie­go de­spek­tu.. Od­kąd mnie nogi no­szą, a mam już prze­cie pięć­dzie­siąt­kę z okła­dem, jesz­cze nie sły­sza­łem, żeby jaki szlach­cic szedł w służ­bę me­miec­ką.

– A man­da­tar­ju­sze, czyż nie skła­da­ją przy­si­fe­gi w cyr­ku­le?

– Praw­da, że skła­da­ją, lecz na spra­wie­dli­wość Panu Bogu, nie na wier­ność Niem­com. Zresz­tą pro­szę księ­dza do­bro­dzie­ja, sę­dziów nie rząd pła­ci, jeno szlach­ta. Ona też ich przyj­rau­je i od­pra­wia.

Pro­boszcz wi­dząc, że szlach­ci­ca nie prze­ko­na, ustą­pił. Hil­cio, któ­ry się roz­mo­wie przy­słu­chi­wał, bar­dzo był ura­do­wa­ny, że speł­zła na ni­czem. Jemu tak się po­do­ba­ła wiej­ska swo­bo­da, on z ta­kiem upodo­ba­niem bie­gał z fu­zyj­ką po po­lach i krza­kach; on z taką ra­do­ścią wy­glą­dał każ­dej nie­dzie­li, by w ko­ście­le przy­pa­trzeć się pięk­nym szlach­cian­kom, wie­czo­rem zaś po­hu­lać z nie­mi ukrad­kiem w go­spo­dzie, że te­raź­niej­sze­go ży­cia nie od­dał­by za żad­ne skar­by świa­ta, tem mniej za ław­ki szkol­ne, o któ­rych po wsiach dziw­ne wie­ści krą­ży­ły. Ze sło­wem „szko­ła” łą­czy­ła się dys­cy­pli­na, któ­rą pro­fe­so­ro­wie krnąbr­nych uczniów do na­uki za­chę­ca­ją, kar­cer o chle­bie i wo­dzie, i róż­ne inne nie­przy­jem­no­ści, na któ­rych samo wspo­mnie­nie Hil­cio­wi wło­sy sta­wa­ły na gło­wie.

Wo­lał on już od wła­sne­go ojca brać bi­zu­ny i da­lej próż­no­wać. Wpraw­dzie oj­ciec bu­dził go ze świ­tem i do go­spo­dar­stwa wy­pę­dzał, lecz Hil­cio tyl­ko uda­wał, że ojca słu­cha. W polu, za­miast płu­gów pil­no­wać, ba­wił się z pa­stu­cha­mi; w sto­do­le i w staj­ni fi­gło­wał z dziew­czę­ta­mi, a je­że­li tyl­ko w le­cie było go­rą­co, pew­nie le­żał pod ko­pi­cą sia­na i chra­pał w naj­lep­sze. Oj­ciec ma­jąc wzrok krót­ki, rzad­ko chwy­tał syna na go­rą­cy­ra uczyn­ku, za to ile­kroć mu się to uda­ło, aie ża­ło­wał ha­ra­pa. Cza­sem sma­ro­wał mu tak­że ple­cy cy­bu­chem, z któ­rym nig­dy się nie roz­sta­wał. Hil­cio pła­cząc przyj ze­kał po­pra­wę, lecz za­le­d­wie oj­ciec się ob­ró­cił, ro­bił swo­je. I nie mo­gło być in­a­czej. Wszak czter­na­sto­let­ni chło­piec mu­siał być ta­kim, jaką w owych cza­sach była cała młódź szla­chec­ka, bez wzglę­du, czy po­cho­dzi­ła z do­mów za­moż­niej­szych, czy bied­niej­szych. Ba­wić się, hu­lać, nic nie ro­bić i oj­co­wi­znę trwo­nić – oto cel, ja­kie­mu się wów­czas mło­dzież od­da­wa­ła. Nie prze­czę że gdzie­nieg­dzie znaj­do­wa­ły się wy­jąt­ki, ale Hil­cio był stwo­rzo­ny na wzór i po­do­bień­stwo in­nych i do wy­jąt­ków by­najm­niej nie na­le­żał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: