- W empik go
Ostatni szaraczek - ebook
Ostatni szaraczek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 291 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Na kolei w Stryju roiło się jak w ulu. Prócz kilkudziesięciu osób, spieszących do tego miasteczka na rzoczne kąpiele, pociąg lwowski przywiózł w tym dniu cały tłum żydów, wracających na „szabas” do domu. Gdy konduktor pootwierał wagony czwartej klasy, zaczęło się z nich wysypywać istne mrowie postaci nieczystych i obszarpanych, które dźwigając kosze, zawiniątka i poduszki, spieszyły przez peron, głośno hałasując. Wysiadłszy z mego przedziału, zatrzymałem się chwilę przy drzwiczkach; właśnie z wagonu czwartej klasy wysiadał pewien izraelita lwowski, znany powszechnie jako miljoner.
– Pan do Stryja na kąpiele? – zapytałem.
– Nie… ja jadę na moje własne, świeże powietrze.
Prawda, pan Kiczkes miał piękną wioskę niedaleko Stryja.
– Ale jak to się stało – znowu zapytałem – żeś pan przyjechał czwartą klasą?
– A czy jest piąta? – odparł pan Kiczkes tak naiwnie, że zawstydzony oddali – tem się, żałując, że nie umiem jak on oszczędzać.
Przecisnąwszy się przez itum w sięniach, znalazłem się p) drugiej stronie dworca kolejowego, gdzie stoją obszarpane dorożki, wózki i jakieś inne przyrządy, służące do wożenia ludzi, skazanych na podróż do Stryja.
– Z Nowegosioła nie ma koni! – zewsząd zawołano. Że moich koni nie zastanę, sam wiedziałem, chcąc bowiem zrobić żonie niespodziankę, przyspieszyłem powrót o dni kilka; nie moich też koni teraz szukałem, lecz jakiego wózka od biedy, w którymbym bezpiecznie mógł zajechać do domu.
– Może Wielmożny pan do Schwamma! Tam wszyscy panowie zajeżdżają! – wołał mały, pękaty żydek, usiłując wyrwać mi torbę, którą w ręku trzymałem.
– Pan hrabia zajedzie pod „Czarny Orzeł” tam jest kasyno, tam jenerał zawsze przychodzi I – krzyczał drugi, usiłując odtrącić i zepchnąć w błoto swojego współzawodnika.
– Idź do kata I – zawołałem – ja nie jestem hrabią!
– Czemu Wielmożny pan nie ma być hrabią? Pan jeszcze lepszy niż hrabia!
Obawiając się, że krzykom i szarpaniom końca nie będzie, skoczyłem na wózek najbliższy i kazałem jechać do miasta. Dopiero tam oświadczyłem mojemu woźnicy, że mię powiezie do Nowegosioła.
Żyd z zakłopotaniem poskrobał się w głowę.
– Nie wiem, jak to będzie… dziś wieczór szabas.
– Jedź tylko dobrze, a pewnie wrócisz!
Żyd pokręcił głową, spojrzał na słońce, a zaciąwszy konie, ruszył z miejsca.
Na długim moście, zbudowanym w Stryju nad rzeką tego samego nazwiska, na którym znajduje się napis, że prędka jazda jest tu wzbroniona pod karą „dwóch guldenów”, konie wlokły się powoli, krok za krokiem, a pan ich chcąc im jeszcze ulżyć, zeskoczył z koziołka i obok nich szedł zamyślony. Prawdopodobnie dręczyła go niepewność, azali wróci do domu na szabas – z drugiej zaś strony żal mu było pewnego zarobku.
Przy końcu mostu, mój woźnica zawołał głośno i radośnie na człowieka, który zmierzał ku nam… nadchodzący podniósł głowę, uśmiechnął się na pół wesoło, na pół idjotycznie i żydowi uścisnął rękę kor-djalnie. Obadwaj zaczęli z sobą rozmawiać po żydowsku, co usłyszawszy konie, stanęły.
Nieznajomy był wzrostu miernego i mógł mieć lat przeszło pięćdziesiąt; dzięki krępej i żylastej budowie ciała, w ruchach był zwinny, prawie młody. Na… głowie, jasnym włosem okrytej, rzadko gdzie pokazywała się siwizna; brwi długie, krzaczaste, zwisały nad oczyma głęboko osadzonemi, wąsy spadające zasłaniały mu usta. Ubiór jpgo ył dziwaczny, ani chłopski, ani mieszczański. Na głowie miał czapkę francuzką, z daszkiem prosto stojącym, na ramionach wisiał surdut barwy czekoladowej, przymocowany pod szyją nakształt dolmana węgierskiego; pąsowa kamizelka z guzikami uderzała w oczy z daleka, a wysokie buty z ostrogami, czyste i połyskujące, uzupełniały resztę odzienia.
Rozmówiwszy się z żydem, nieznajomy spojrzał na mnie i lekceważąco jednym palcem machnął koło czapki. Ruch ten miał starczyć za ukłon.
Nie obraziwszy się tą poufałością, odkłoniłem mu się uprzejmie, boć sam widok tego człowieka, był dla mie miłem zjawiskiem. Jego ruchy, ubiór, mowa żydowska, choć na pierwszy rzut oka można było poznać, że nie był żydem, nareszcie dziwaczne spojrzenia, robiły go istotą niecodzienną, którą może warto było spotkać i bliżej poznać.
– Wielmożny pan daruje – przemówił żyd do mnie – że ja dalej nie pojadę. Ja muszę wrócić do domu, bo dziś szabas, ale mój przyjaciel, pan Bereźnicki, pojedzie za mnie… On w całym Stryju najlepiej powozi.
Pan Pereźnicki podziękował Moszkowi za komplement i zaufanie, serdeeznem ręki uśeiśnieniem… u skinąwszy mi znowu palcem, wskoczył jak kot na kozioł.
– Hej kary! dalej siwy! – krzyknął głosem piskliwym, i świstając batogiem, ruszył co koń wyskoczy.
II.
w Slobódce konie osadziły na miejscu.
– Pan dobrodziej lubi piwo? – zapytał dziwaczny woźnica, pół ciałem do mnie się obracając.
– Jak czasem…. Jeżeli dobre.
– O I tu dobre, słowo honoru, bardzo dobre! Ja panie dobrodzieju tak lubię piwo, że gdybym mógł, piłbym od rana do wieczora.
– To każ sobie dać – rzekłem.
– Każ sobie dać? – powtórzył, mierząc ranie groźnem spojrzeniem. – A czy to ja jaki dureń, czy co, żebym sobie kazał dawać? Patrzcie go jaki mi pan! Ja jak piję to nigdy sam!
– Więc napijemy się oba dwaj.
– Tak to mi się podoba! Zaraz poznać, żeś pan szlachcic. Szlachta panie dobrodzieju, zawsze pije w kompanji. Hej żydzie I – krzyknął, dumnie głowę podnosząc – piwa dwie szklanki!
Przed karczmą stał żydek pejsaty, i z ciekawością właściwą wszystkim arendarzom, przypatrywał się memu woźnicy.
– Słyszałeś hultaju! czy chcesz, żebym ci powtórzył batogiem?
To rzekłszy, chciał z wózka zeskoczyć, eo widząc żydek, wbiegł do karczmy i po chwili wyszedł z dwiema szklankami, w których nie tyle było piwa ile piany.
Bereźnicki podał mi jedne szklankę, drugą wziął sam i trącając o moją zawołał:
– Na zdrowie, panie dobrodzieju I Wypił, rękawem usta sobie obtarł i nie czekając, aż żyd wyda mi resztę z dwudziestu krajcarów, uderzył konie i zawołał:
– Furda kilka centów! Szkoda czasu, panie dobrodzieju! Teraz pojedziemy po kawalersko, po szlachecku panie dobrodzieju!
Po tych słowach stanął na wózku i balansując zręcznie, jak linoskok, popędzał ciągle konie, które ponoś oddawna nie były w rękach tak energicznych. Biedne koniska, wytężając resztę sił, biegły ku Wierczanora bezustannym galopem.
– Dajcie pokój biednym koniom – przemówiłem, szarpiąc go za surdut – gotowe popadać.
– Nic im nie będzie, panie dobrodzieju nic! Przecie my nie pojedziemy jak z mazią. Jak Bereźnicki jedzie, to aż ziemia drzy!
– Bardzo to pięknie, mój panie Bereźnicki, lecz jeżeli Moszko dowie się od kogo, jak bez litości obchodziliście się z jego końmi, to….
– To niech wszyscy djabJi porwą żyda… psiąwiarę.' – przerwał mi szorstko, spuszczając cały grad batogów na grzbiety biednym zwierzętom.
– Czy godzi się tat wyrażać o swoim przyjacielu?
– O moim pi-zyjacielu? – powtórzył Bereźnicki, bezvrfadnie upadając na kozioł. Czy doprawdy ja mam być jego przyjacielem?
Zmiana, która teraz w mówiącym nastąpiła, była tak nagła, tak dla mnie niepojęta, że mimowoli oddech wstrzymałem, jak gdybym chciał ukryć gwałtowniejsze serca uderzenia. Byłaż to obawa, lub wrażenie niespodzianki?
Bereźnicki puścił batóg i lejce, oddając konie ich własnej woli; potem obróciwszy się do ranie, wsparł łokcie na koziołku i spojrzał mi w oczy.
Twarz jego była mocno pomięta i blada-brwi złączyły się razem, usta lekko drgały, a oczy siwe, z głębokich jam wyzierając, rzucały światło niepewne, jak ogniki błędne. Wyraz jego oblicza był gorzki i bolesny.
– Więc pan doprawdy myślisz, że Moszko jest moim przyjacielem? – mówił bardzo powoli, niekiedy żałośnie głową potrząsając. – Czyż na tym świecie trudno o człowieka tak rozumnego, któryby przecie pojął, że Hilary Bereźnicki, szlachcie z dziada pradziada, niemoże być przyjacielem takiego łakomego i brudnego żyda,który Chrystusa Pana ukrzyżował?
– Jeżeli pan szlachcic i Bereźnicki się nazywasz, to czemu wysługujesz się żydom? Wszak już z tego, że mówisz po żydowsku, łałwo się domyśleć, żeś z nimi niemało spędził czasu.
– Czemu się żydom wysługuję, czemu? Cha! cha! cha! Alboż pan dobrodziej nie wiesz, że mnie ludzie zrobili warjatem, szalonym?! Słowo honoru, panie dobrodzieju, jakem szlachcic, jakem Bereźnicki, ja warjat! warjat?! – Po tych słowach błysnął złowrogo oczyma, a chwyciwszy lejce i batog, krzyknął jak dawniej:
– Hej kary I Dalej siwy!…. Po kawalerska, po szlachecku panie dobrodzieju!
Przestraszone koniska wyciągnęły się jak struny.
– Jak się macie, Iwanie, czy wół wam już wyzdrowiał? –Kaśko! Kaśko! a kiedy twoje wesele? Czy Semko wrócił już z wojska?– Hryeiu, czemuś uciekł ze dworu? Poczekaj! odstawią cię żandarmi! – Hej! panie przysiężny, pożegnajcie się z chałupą… Z banku przedwczoraj przyszło do sądu, żeby wam za dług zlicytować grunt i chałupę… A nie mówiłem wam, kiedy czas był jeszcze, że to bank złodziejski? Pałachno.' a to co? Kto ci oko podbił? Pewnieś się upiła w karczmie. – Ej! ty dzieciaku, nie plącz się po drodze, bo cię przejadę! Twojej matce dałbym sto batogów, że cię puszcza na drogę!
Tak przemawiał pan Bereźnicki do włościan, gdyśmy przez wieś jechali. Chłopi uśmiechali się do niego, niektórzy nawet kapelusze zdejmowali, lecz on nie odkłonił się żadnemu, ani nie czekał, by mu odpowiedziano na jego zapytania.
– Jak widzę – przemówiłem doń za Podhorcami – to Bereźnicki zna tu każdego człowieka.
– Nie tylko człowieka, zna każdą krowę, każde cielę, każdego wieprzka. Na trzy mile dokoła Stryja wiem panie dobrodzieju, ile każdy gospodarz ma gęsi!
– Na cóż tych wiadomości?
– Na to, panie dobrodzieju, żeby wszystko mieć w małym palcu. Potrzebuje Moszko furmana, Bereźnicki jedzie; potrzeba kogo posłać z miasta z depeszą o trzy mile, Bereźnicki idzie, choćby na dworze była północ, a deszcz, lub śnieg oczy zasypywał; nie ma woźnych w sądzie, a potrzeba rozesłać dużo papierów po wsiach okolicznych, Bereźnicki niesie wszystko pod pachą; potrzeba być pomocnym przy jakiej licytacji, lub ściąganiu podatków, Bereźnicki jest także, bo on wszystko ma w małym palcu, on wszystko umie, on do wszystkiego!
– To bardzo pięknie, że pan Bereźnicki bierze się do wszystkiego… Czy jednak nie byłoby lepiej poświęcić się jednemu zawodowi? Czy takie życie nieporządne, rozerwane, może sprawić przyjemność? Wszak każdy człowiek powinien mieć jakiś cel przed sobą…
Jak wtedy, gdym go nazwał przyjacielem Moszka, tak i teraz mój woźnica z człowieka, jak na swój wiek, zbyt wesołego, roztrzepanego, stał się odrazu starcem złamanym i zamyślonym.
Właśnie byliśmy ca wyżynie… łączącej Podhorce z Komarowem. Dzień był tak piękny „jai: uśmiech anioła. W złotem słońca oświetleniu kołysały się szare łany żyta; obok nich bociany przechadzały się poważnie; przepiórki biły w jęczmionach, a bydło rycząc, wracało z pastwiska na spoczynek południowy. Powietrze było tak czyste, tat przejrzyste, że poza sobą widziałem wszystkie kontur)' Kurpat, z ostatniemi szmatami białego śniegu, a na lewo wzrok gonił wzdłuż równiny kilkumilowej, zasianej wio – j skami i lasami, między któremi, jak cienka! nić srebrna, wiła się rzeka Stryj, dążąca ' tędy do Dniestru… j bereźnicki zatrzymał się w pobliżu ' krzyża, znajdującego się w tem miejscu i spojrzał na równinę. Tajemniczy ten człowiek tak mnie zajął, że z największą chęcią poddałem się jego kaprysowi i wyskoczywszy z wózka, stanąłem tuż przy nim. On siedział ciągle na koziołku, spoglądając przed siebie, a że z rąk bezwładnych lejce mu wypadły, więc biedne konięta, skorzystawszy ze sposobności, zwiesiły głowy, by skubać trawę nad rowem.
Z oczu mojego woźnicy zaczęły padać łzy… które jak groch toczyły się po jego policzkach.
Pan mie pytasz – przemówił po chwili – czemu nie poświęciłem się jednemu zawodowi i czemu się żydom wysługuję?
Alboż ja wiem, jak to się sUło? Powiedz mi raczej ty, mój młody panie, czemu są; ludzie nieszczęśliwi, chociaż na to nie zasłużyli, czemu pokutujsj ci, którzy nigjdy nie zgrzeszyli? Ja sam nieraz długo nad tem… myślałem, ale chociaż głowa mi pękała, nie | umiałem sobie odpowiedzieć. Ludzie mną j gardzą i warjatem zowią: ja sam czuję, że j w głowie mojej coś się popsuło, bo czasem, j gdy wszyscy płaczą, ja śmieję się, jak szalony, a gdy śmieją się inni, ja płaczę, nie wiedząc czemu… Czy wiesz pan jednak, że; i ja byłem innym, a nie zgrzeszywszy ni – j czem, zostałem takim, jakim dziś jestem?-Smutno to powiedzieć, mój młody panie, bardzo smutno, że człowiek cierpi nieraz i niesprawiedliwie! i
Ezekłszy to, pan Bereźnicki ukrył twarz w obu dłoniach i dość długo trwało, zanim j głowę podniósłszy, znowu mówie zaczął:
– Gdybym w Boga nie wierzył, w jego sprawiedliwość i miłosierdzie, tobym musiał przypuścić, że ludzie rodzą się nie wiedząc na co, że już w kolebce większa ich połowa j jest skazana na łzy i niedolę, mniejsza prze] znaczona do uśmiechów i szczęścia…! Ale; kiedy tak nie jest, kiedy Bóg jest spawiedli-wy, to chyba nas karze za grzechy ojców. A ciężkie musiały być te grzechy, skorośmy I tak zeszli na marne. Bo niech pan jeno j spojrzy dokoła siebie. W tamtej wsi na prawo, mieszkał szlachcic zamożny, dziś w je go dworze żyd pejsaty wyśpiewuje „maju” fes". Hen Ina lewo, przed dwudziestu jeszcze' laty żyła rodzina starożytna, znałem ją dobrze, oj! bardzo dobrze! dziś jakiś adwokat wyłudził od niej majątek, a nieletnich jej potomków wypędził w świat o kiju żebraczym! Tu, w tych wsiach przed nami, rozsiedli się przechrzty gorsi od żydów, bo nieużyteczni dla krnju, jak oni, a stokroć od nich zuchwalsi! Tak to, mój panie, ginie szlachta stara, która kiedyś tam za polskich czasów, miała królom rozkazywać, szlachta zaś drobniejsza, zagrodowa, ta już dawno żydom wodę nosi. Tak, mój młody panie, tak, zeszliśmy na dziady… na psy i wkrótce ślad ostatni po nas zaginie!
– Zanadto w czarnych kolorach widzisz wszystko, mój panie Bereźnicki – przemówiłem. – Na świecie nie jest tak źle, a kto tylko szczerze chce się podźwignąć, zawsze może.
– Cha! cha! cha I rozśmiał się na pół dziko – każdy mówi kazanie, bo to nic nie kosztuje, ale nie każdy wie, że łatwiej prawić, niż tak żyć, jak radzimy. Gdyby, mój panie, źyć było tak łatwo, toć wszyscy księża byliby świętymi, a i ja nie wiózłbym dziś pana żydowskiemi szkapami, które od rana nie musiały mieć nie w pyskach, bo ot, jak żrą bodjaki!… Kto chce, może się podźwignąć!… Niby to wszyscy nie chcemy, a jednak zeszliśmy na psy! Kazanie prawić nie sztuika, ale żyć, to mi sztuka i kawałek I
Pan Bereźnicki był zirytowany. Mówił szybko, rękami wymachiwał, czasem w czoło się uderzał, to znowu czapkę na głowie poprawiał. Usta miał sine i skurczone, jego oczy na wskroś mnie świdrowały; wyglądał jak człowiek, którogo coś zaniepokoiło. Bojąc się go rozdrażnić, milczałem; onj tymczasem mówił coraz szybciej i tylko niekiedy nagle urywał, jakby szukał wspomnień w pamięci. Zaledwie je znalazł, słowo znowu biegło po słowie, zdanie po zdaniu. Niektóre z nich były piękne, nawet głębokie; inne niejasne, urywane. Na pozór zdawało się, że to był człowiek rozumny, tymczasem słuchając go dłużej, musiało się uwierzyć, że w jego siatce mózgowej zerwała się owa nić logiczna, którą ludziej wiążą swoje myśli.
Z tego wszystkiego, com słyszał, a słuchałem go godzin kilka, utworzyła się całość, niemająca w prawdzie głębi psychicznej, ani powabów idealnych, lecz zasługująca chociażby dla tego na powtórzenie, że jest obrazem owej szlachty zagrodowej, która na Rusi Czewonej przed czterdziestu jeszcze laty liczyła głów tysiące, dziś zaś tak znikła, że prawie ślad po niej nie został. Jedni rozpłynęli się w tym stanie średnim, który po naszych miastach dopiero się tworzy i nawet sobie nie przypominają, ażali kiedy byli szlachtą – drudzy nie mogąc losu zwyciężyć, zstępowali szczebel po szczeblu coraz niżej, i jat pan Pereźnicki wysługują się żydom. Prawdę powiedział, że ciężkie musiały być grzechy ojców, skoro synowie znikli z powierzchni ziemi, a nikt po nich nie płacze!
IV.
U Karpat podnóża, na równinie, którą rzeka Strjj przepływa falą wartką, z jednej strony oparta o wzgórza wyniosłe, z drugiej okolona ławą żwiru białego, leży wioska Bereźniea. Nazwisko nie jest rzadkie; powtarza się ono często na Rusi Czorwonej, gdzie prawie nie znaleźć większego kawałka ziemi, żeby na niemnie było Bereźnicy szlacheckiej, królewskiej, lub jakiej innej. W jednych mieszkają włościanie, w drugich na mocy przywilejów królewskich osiadła szlachta. A że według zwyczaju, w dawnej Polsce przyjętego, panowie brali nazwisko od włości, z której ród wywodzili, więc i każdy mieszkaniec takiej Bereźnicy szlacheckiej, zwykł się był nazywać Michałem, Stanisławem, lub Janem z Bereźnicy, Bereźnickim. Tym sposobem mieszkańcy wsi całej, mieli jedno, wspólne nazwisko.
Bereźniea, do której czytelnika wprowadzamy, była także szlachecka i miała samych Bereźnickich. Chociaż wieś była czysto ruska, dzięki klejnotowi schlacheekiemu, nadanemu jej przez króla Jana Kazimierza, powierzchowność jej mieszkańców powoli całkiem się zmieniła. Mężczyźni byli rośli, silnie zbudowani i wejrzenie mieli pewne siebie, prawie zuchwałe, czem odróżniali się od zawsze cichego, pokornego i nędznie wyglądającego chłopa ruskiego; – dziewczęta zaś, zamiast jak ruskie wieśniaczki zawodzić pieśni żałosne i boso chodzić na robotę, wyśpiewywały sobie wesoło, ubierały się strojno, nosiły trzewiki, a były między niemi i takie, które bez rękawiczek, jakkolwiek najczęściej, z prostego płótna uszytych, nie wychodziły nigdy kopać do ogrodu. Do mężczyzn mówiono „panie Janie”, „panie Michale” –. dziewczęta były wszystkie „pannami”. Kojarzyli się między sobą, lub ze szlachtą okoliczną–i taki pierwszy lepszy „pan Stanisław” prędzejby się na mary położył, niżby córkę wydał za „chama”, lub „mudja”, jak chłopów nazywał.
Za klejnotem szlacheckim poszła zmiana wyznania i języka. Niegdyś Unici, teraz są już wszyscy rzymskimi katolikami i ruskiego języka, którym rozmawiali ich ojcowie, oddawna się wstydzą. Chociaż po polsku jeszcze się dobrze nie nauczyli, ciągle po polsku między sobą rozmawiają, bo z tłumu wieśniaczego pragną wyróżnić się nietylko przywilejem i wyznaniem, lecz także mową.
Zamiast pańszczyzny, od której jako szlachta byli wolni, opłacali właścicelowi wioski za posiadaną ziemię czynsz stosunkowo niewielki i ztąd poszła ich nazwa, szlachty czynszowej. Ziemia niosła im tyle, ile potrzebowali na opędzenie swoich skromnych potrzeb, ale ponieważ wydarzały się często klęski elementarne, po których głód mógł nastąpić, a prócz tego i właścicielowi wypadało czasom pomódz, chłopi bowiem w innych włościach byli tak nieliczni, że zaledwie we własnych wsiach mogli dworską ziemię uprawić, więc panowie szlachta wychodzili także na zarobek, a wychodzili tłumno i gwarno, jakby na sejmik aki. I broń Hoże… żeby ich kto chciał wtedy z chłopami pomieszać! Takiej obrazy nigdyby nie zapomnieli.
Raz zdarzyło się, że pod nieobecność hrabiego i jego rządcy, pani douiu, hrabina Eufemia, cbcąc okazać jak znakomitą jest gospodynią, wydała rozkaz ekonomowi, by lachtę i włościan wziął razem do pszenicy, ora od dni kilku na sierp czekała. Szla-ta, dowiedziawszy się o tera „ poczęła ruczeć. Nareszcie jeden ze starszych wziąwszy sobie dwóch do asystencji, udał się do pałacu i rzkł do hrabiny:
– Proszę jaśnie pani, my z chamami jednpm łanie robić nip będziemy.
Hrabina w Paryżu wychowana, nie mo-ła tego zrozumieć,
– A to czemu? – zapytała z drwiąlym uśmiechem.
– Ho szlachcic szlachcicem, a cham amem! Przecie pani hrabina, jako szlachcianka i do tego karmazynowa, rozumie, że takie bratanie się z mudjami na jednym lanie, ubliżyłoby naszemu klejnotowi szlacheckiemu. U nas tylko szlachta równa,; aJe chłopu od szlachcica wara
– Kiedy takimi są ai-ystokratami – odparła lirabina, obracając się do ekonoma – to niech Krukowski pójdzie z nimi i da im łan osobny. Tylko trzeba dogląda, żeby j pilnie robili.
– O! proszę pani hrabinę I - przemówił znowu najstarszy – – toby dhi nas był jeszcze większy „kunirunek”. Szlachcic wie, co do niego należy i nikt go nie będzie doglądał.
lirabina lękając się burzy, ustąpiła, szlachta zaś poszła na łan i przez pół dnia… więcej zżęła pszenicy, niż równa liczba włościan na drugim łanie przez dzień cały.
Szlachta czynszowa miała swoje cnoty: gościnność większą, niż włościanin, poczucie obowiązków i ofiarność dla kraju; lecz obok tego miała także wady starszej szlachty, mianowicie niesforność, zarozumiałość, skłonność do pijaństwa i kłótni, nareszcie ślepe służalstwo dla możnych, co ją w oczach świata dzisiejszego poniża, a co wówczas kraj gubiło. Panowie wichrzyli, bo szlachta wspierając ich swemi głosami i szablami, pozwalała im wichrzyć. Jeżeli na kim, to na tej drobnej szlachcie sprawdzają się spostrzeżenia tych myślicieli, którzy utrzymują, że obok krwi i rasy jest także wychowanie, które na rozwój ludzki niemały wpływ wy wiera. Ta szlachta, niegdyś w siermiędze chłopa ruskiego, łagodna i potulna, dziś zmieniła się na hałaśliwą i butną. Przykład szedł z góry, od szlachty, która miała włości, a z którą zagrodowa i czymszowa uważała się na równi. Tym sposobem wychowanie zmieniło w wielkiej mierze krew i rasę.
Bryńscy, którzy jako potomkowie senatorów, otrzymali od rządu austrjackiego tytuł hrabiowski, nie mieszkali dawniej w Bereźniey Panowie rozległych włości, zaliczając się do możnowładców, kręcili się zawsze dokoła dworu, od którego otrzymywali zaszczyty i donacje. Dopiero poupp.dkuKzeczypospolitej, straciwszy trzy czwarte dawnej fortuny, zn-mieszkali w Bereżnicy. Niegdyś w usługach swoich miewali szluchtę bogatszą, która trzymając się pańskiej klamki, chciała przy jej pomocy wznieść się do dostojeństw: teraz zeskromniawszy, wzięli do dworu różnych panów Bereżnickich, z których jeden był marszałkiem, drugi kucharzem, a dwaj inni pełnili obowiązki leśniczego i ekonoma na odleglejszych folwarkach.
Ojciec dzisiejszego hrabiego, był pierwszym z rodu, który w Bereźniey zamieszkał, i jemu to zawdzięczał pan Jacenty Bereźnicki, że w szkołach stanisławowskich nauczył się trochę czytać i pisać, poczem został marszałkiem dworu hrabiego. Pan Jacenty pełnił swoje obowiązki bardzo sumienniej ale nagie zaczął na wzrok zapadać. Hrabia oceniając jak należało jego zasługi i stosując się w tem do dawnych tradycyj, kazał mu wydzielić z dworskich łanów sześćdziesiąt morgów, wystawie domek mieszkalny i budyneczki gospodarskie, a że Jacenty niewiele grosza uciułał, wiec dał mu jeszcze na początek parę wołów, parę koni, czteiy krowy, najpotrzebniejsze narzędzia rolnicze i sto srebrnych cwaneygierów. Marszałek spłakał się jak bóbr i upadł do nóg hrabiemu, odtąd bowiem, przestawszy być szlachcicem czynszowym, został „zagrodowym”, który za darowiznę nie potrzebował dworowi ani odrabiać, ani czynszu opłacać.
Pan Jacenty, ujrzawszy się sam w pustym dworku, pomyślał o ożenku, i mimo wzroku słabego, w garderobie pani hrabiny wyszukał sobie piękną i skromną panienkę, z którą po kilku miesiącach stanął u ołtatarza. Żona powiwszy mu dwoje dziatek, syna i córkę, pożegnała męża i świat boży – a chociaż pan Jacenty opłakał jej stratę Izami krwawemi, nie poczytywał się za tak nieszczęśliwego, jak ongi, gdy był kawalerem, ponieważ odtąd miał dwoje dziatek, których głosy dom mu ożywiały, a dla których sum żyć potrzebował.
W tym czasie mieszkairey pałacu także się zmienili. Stary hrabia, wdowiec od lat kilka pospieszył za swoją żoną, a majątek po nim objął jego syn jedyny, który ożeniony z panną jakiejś wielkiej rodziny, dotąd mało przebywał w kraju. Przyjechawszy do Bereźniey, nowy dziedzic pooddalał dawną służbę, a przyjął nową, w połowie niemibcką, w połowie francuską, hrabina bowiem nie mogła do innej przywyknąć – i całe gospodarstwo zaczął urządzać na wzór zagraniczny. Szlachta we wsi potrząsiiła głowami, a pan Jacenty Bereźnicki, mimo że nieraz głęboko westchnął i głośno powtarzał: Ach! Panie Boże! me tak to za mojego pana bywało! – dla nowego dziedzica, nie stracił ani miłości, ani szacunku. Za dobrodziejstwa, które z rąk ojca otrzymał, nie przestał być wdzięcznym synowi.
V.
Pan Jacenty nosił buty wysokie, w nich szarawary, i kapotę z sukna szarego w zimię, z plótna zaś w lecie, z czarnemi pętlicami. Tą jedną częścią svrego stroju różnił się od braci czynszowej, która nosiła kapotę granatową, taką samą jakiej do dziś jeszcze używają małomieszczanie galicyjscy i włościanie wielkopolscy. Głowę okrywał mu w Jecie kapelusz słomiany, wzimie czapka rogata, a pas skórzany z klamrą na codzień stalową, od święta posrebrzaną, spoczywał na żupanie. Tak ustrojony, pan Jacenty uważał się już za coś lepszego, i na wszystkich panów Bereźnickich, mimo że między nimi miał krewnych niemało, spoglądał z pewnej wysokości.
Niech co chcą mówią bezwzględui wielbiciele czasów minionych, mnie ta równość szlachecka, o której tyle nasłuchałem się za lat studenckich, jakoś dziwnie teraz wygląda. Wszyscy pisywali do siebie „panie bracie” i w rozmowie tak się nazywali, tymczasem możnowładca spoglądał z góry nawet na takich Zamoyskich i Ossolińskich, gdy ci własnemi zdolnościami coraz wyżej się wzbijali, i długo nie chciał ich uznać za równych sobie. Wojewoda, choćby najmniejszy, uważał starostę i kasztelana, za coś podrzędniejszego od siebie, starosta nie zawsze raczył spojrzeć na szlachcica wioskowego, a ten znów miał za nie szlachcica czynszowego. W teorji była więc równość, ale w rzeczywistości była stanów różnica, bez której nie sposób sobie wyobrazić najbardziej oświeconego społeczeństwa Bo czyż jej nie ma w tych, z równości i wolności tak sławionych Stanach Zjednoczonych I Tam wyróżniają się ludzie bogactwom, a są i tacy, którzy w herbowych karetach, jakkolwiek do nich żadnego prawa nie mają, jeżdżą po ulicach Nowego Yorku. Ludzkość rozumiejąc, że każda jednostajność nosi w sobie śmierci zarody, poszukuje sama rozmaitości, która jest źródłem walki, a więc i życia.
Synowi pana Jacentego było na imię Hilary, córeczce Zofia. Dziewczynka była jeszcze malutka, ale chłopczyk odrósł już dobrze od ziemi i z gniazd w stodoło zręcznie wróble wykręcał. Mimo, że skończył rok czternasty,. nauk nie pobiojał prawic żadnych, ojciec bowiem nie rozumiał, by większa nauka była niezbędna dla gospodarza. Przy pomocy organisty, nauczył syna, tabliczki Pytagorasa, tak zwanego wówczas „Ein mal Eins” czytać z drukowanego i trochę gryzmolić. Natem skończyła się edukacja.
– Ej! panie Jacenty – mawiał doń nieraz ksiądz proboszcz – waszemu chłopcu dobrze z oka pstrzy, widać, że nie głupi. Gdybyście go tak zaczęli do.szkół posełać, kto wie, czyby się nie wydrapał na człowieka.
– Panie Boże zapłać za łaskawe słowo – odpowiadał pan Jacenty – ale Ja, proszę jegomości dobrodzieja, nie mogę marnować pieniędzy, bo ich nie mam. To, eo umie, niech snu wystarczy, boć i ja nigdy więcej nie umiałem, a przecie żyję. Z łaski nieboszczyka pana hrabiego – wieczne odpoczywanie racz mu tam dać. Panie I – mamy spory kawał ziemi, którą jeżeli tylko będzie dobrze uprawiał, lepiej wyjdzie, niż gdyby został sędzią i z chłopów darł skórę.
– Dlaczego miałby być koniecznie sędzią – zauważył proboszcz. – W.szak mógłby tak samo zostać urzędnikiem.
– A w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego! – zawołał pan Jacenty, z przestrachem się żegnając co też jegomość dobrodziej mówią najlepszego! Więc mój Hilary, syn Jacentego i Katarzyny z Słupskich Bereźnicki, szlachcic z dziada pradziada, po mieczu i po kądzieli, miałby się obcym wysługiwać?! A toż wolałbym go wpierw widzieć na marach, niż doczekać się takiego despektu.. Odkąd mnie nogi noszą, a mam już przecie pięćdziesiątkę z okładem, jeszcze nie słyszałem, żeby jaki szlachcic szedł w służbę memiecką.
– A mandatarjusze, czyż nie składają przysifegi w cyrkule?
– Prawda, że składają, lecz na sprawiedliwość Panu Bogu, nie na wierność Niemcom. Zresztą proszę księdza dobrodzieja, sędziów nie rząd płaci, jeno szlachta. Ona też ich przyjrauje i odprawia.
Proboszcz widząc, że szlachcica nie przekona, ustąpił. Hilcio, który się rozmowie przysłuchiwał, bardzo był uradowany, że spełzła na niczem. Jemu tak się podobała wiejska swoboda, on z takiem upodobaniem biegał z fuzyjką po polach i krzakach; on z taką radością wyglądał każdej niedzieli, by w kościele przypatrzeć się pięknym szlachciankom, wieczorem zaś pohulać z niemi ukradkiem w gospodzie, że teraźniejszego życia nie oddałby za żadne skarby świata, tem mniej za ławki szkolne, o których po wsiach dziwne wieści krążyły. Ze słowem „szkoła” łączyła się dyscyplina, którą profesorowie krnąbrnych uczniów do nauki zachęcają, karcer o chlebie i wodzie, i różne inne nieprzyjemności, na których samo wspomnienie Hilciowi włosy stawały na głowie.
Wolał on już od własnego ojca brać bizuny i dalej próżnować. Wprawdzie ojciec budził go ze świtem i do gospodarstwa wypędzał, lecz Hilcio tylko udawał, że ojca słucha. W polu, zamiast pługów pilnować, bawił się z pastuchami; w stodole i w stajni figłował z dziewczętami, a jeżeli tylko w lecie było gorąco, pewnie leżał pod kopicą siana i chrapał w najlepsze. Ojciec mając wzrok krótki, rzadko chwytał syna na gorącyra uczynku, za to ilekroć mu się to udało, aie żałował harapa. Czasem smarował mu także plecy cybuchem, z którym nigdy się nie rozstawał. Hilcio płacząc przyj zekał poprawę, lecz zaledwie ojciec się obrócił, robił swoje. I nie mogło być inaczej. Wszak czternastoletni chłopiec musiał być takim, jaką w owych czasach była cała młódź szlachecka, bez względu, czy pochodziła z domów zamożniejszych, czy biedniejszych. Bawić się, hulać, nic nie robić i ojcowiznę trwonić – oto cel, jakiemu się wówczas młodzież oddawała. Nie przeczę że gdzieniegdzie znajdowały się wyjątki, ale Hilcio był stworzony na wzór i podobieństwo innych i do wyjątków bynajmniej nie należał.