- promocja
Ostatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w Ameryce - ebook
Ostatni szef. Prawdziwa historia najpotężniejszego przywódcy rosyjskiej mafii w Ameryce - ebook
Historia ostatniego szefa prawdziwej rosyjskiej mafii w Ameryce.
„Nie powinienem dziś żyć” – zaczyna swoją opowieść Borys „Biba” Nayfeld, twórca przestępczego imperium, które swoim zasięgiem obejmowało niemal cały świat. Opuszczony przez rodziców nastolatek z Homla w Związku Radzieckim trafił za chuligaństwo do kolonii karnej na Syberii. Nikt nie mógł przypuszczać, że właśnie tam zacznie się droga, która doprowadzi go do miasta największych możliwości: Nowego Jorku. A ponieważ nie miał nic do stracenia, był gotów na wszystko.
Witajcie po ciemnej stronie amerykańskiego snu.
Nayfeld rzucił wyzwanie zarówno FBI bezradnemu wobec jego finansowych przekrętów, jak i włoskiej mafii, która nigdy nie miała tak brutalnej i bezwzględnej konkurencji jak Rosjanie. A kiedy postanowił poszerzyć pole działania, sprzymierzył się z mafijnym bossem Ricardo Fanchinim – pierwszym gangsterem na globalną skalę, który… urodził się w Katowicach jako Marian Kozina. Dzięki tej spółce Warszawa stała się centrum przerzutu heroiny z Bangkoku do Ameryki.
Ostatni szef to zaskakująca opowieść o chciwości, przemocy i zdradzie.
„Fascynująca, krwawa i niesamowita historia Biby – inteligentnego, charyzmatycznego i brutalnego gangstera ze Wschodu, który wdarł się na szczyt nowojorskiego półświatka.”
Filip Czerwiński, Mafia PL
„Nie ma brutalniejszej organizacji przestępczej niż rosyjska mafia. Ta książka to wielka sprawa: zniewalająca, przypakowana, wciągająca i skazana na listy bestsellerów”
Agent specjalny ATF William Queen
„Olśniewająca i przesiąknięta krwią biografia”
„The Telegraph”
„Fascynująca i wciągająca historia prawdziwego drania”
„Kirkus Review”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9915-3 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zaczynałem ten projekt i poprosiłem Borysa Najfelda, żeby opowiedział mi historię swojego życia, okazał się szczerym i bezpośrednim człowiekiem, mającym świetną pamięć do szczegółów: potrafi dokładnie przywołać treść rozmów sprzed kilkudziesięciu lat.
Byłem także świadom, że jego pamięć jako opowiadacza może być chwilami wybiórcza. Dlatego przeprowadziłem wiele rozmów z jego rodziną, przyjaciółmi, innymi gangsterami i przedstawicielami organów ścigania, przeczytałem setki stron dokumentacji sądowej, żeby zweryfikować, a miejscami poprawić opowieść Borysa.
W paru miejscach dodałem w tekście własne opinie. Ogólnie rzecz biorąc, pozwoliłem jednak Borysowi, by to on opowiedział swoją wersję zdarzeń – wierzę, że czytelnicy wyciągną własne wnioski.
Współpracując z doświadczonym rusycystą, który sam jest pochodzącym ze Związku Radzieckiego Żydem, wiele dowiedziałem się o życiu Żydów w ZSRR, a także żydowskich przybyszów z pierwszej fali emigracji na Zachód w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Chciałem w ten sposób naszkicować szerszy kontekst kulturowy i historyczny opowieści Borysa Najfelda.
Przez ostatnie cztery lata prowadziłem z Borysem dogłębne rozmowy zarówno po angielsku, jak i przy pomocy tłumacza. Borys do dziś zna angielski tylko na poziomie podstawowym – osoba z zewnątrz będzie go ledwie rozumiała. Za to gdy mówi po rosyjsku, jest jak kameleon: erudycję przeplata z dosadnością, w rozmowy wtrąca słowa z przestępczej gwary fienia, a także aluzje literackie, rosyjskie przysłowia, idiomy zapożyczone z jidysz i własne neologizmy. Wszystkie cytaty z Borysa zawarte w tej książce zostały przełożone przez zawodowego tłumacza z rosyjskiego i nieco przeredagowane dla większej klarowności.
W niektórych fragmentach, gdy dane słowo lub fraza były szczególnie barwne i sugestywne, pozostawiałem je w oryginale. Na końcu czytelnicy znajdą obszerny słowniczek, który pomoże im się poruszać po tym bogatym lingwistycznym terytorium.
Jedna uwaga co do użycia słowa „rosyjski” do opisania przestępczości zorganizowanej wśród emigrantów z ZSRR w tamtym czasie: jest to termin niedokładny, ponieważ wielu przestępców opisanych w książce pochodziło z Ukrainy, Mołdawii, Gruzji, Armenii albo – jak choćby sam Najfeld – z Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Przed upadkiem w 1991 roku ZSRR składał się z piętnastu republik i ponad stu grup etnicznych, było też wiele różnych języków narodowych; rosyjski pełnił funkcję języka oficjalnego.
Niemal wszyscy emigranci z ZSRR przybyli na Zachód byli opisywani zarówno przez media, jak i organy ścigania jako Rosjanie. Zatem w tej książce termin „rosyjska mafia” albo „rosyjska przestępczość zorganizowana” odnosi się do języka, jakim się posługiwali, oraz do faktu, że utożsamiali się oni przede wszystkim z radziecko-rosyjskim kręgiem kulturowym, niezależnie od dokładnego miejsca pochodzenia.PRELUDIUM
„The New York Times”
Ofiara śmiertelna i dwie osoby ranne po ataku uzbrojonych bandytów w brooklińskim biurze
Michael Norman, 4 lutego 1986
Wczoraj przez boczne drzwi brooklińskiego biura firmy handlującej benzyną padły strzały z broni automatycznej; sprawcami byli dwaj mężczyźni. Policja mówi o jednej ofierze śmiertelnej i dwóch rannych.
Strzelanina miała miejsce o 12:15 w biurze Platenum Energy Company przy Avenue U i Batchelder Street w dzielnicy Sheepshead Bay.
Wczoraj w nocy prowadzono śledztwo w sprawie zdarzenia i przesłuchiwano świadków oraz rannych.
Jak podaje policja, pracownicy biura mówili po rosyjsku. Funkcjonariusze oświadczyli, że próbują ustalić ewentualne powiązania między strzelaniną a rosyjską grupą przestępczą.
Alice T. McGillion, zastępczyni komisarza policji do spraw informacji publicznej, powiedziała, że „pewna niewielka liczba osób pochodzenia rosyjskiego jest zaangażowana w przestępczość, chcemy zatem sprawdzić, czy zdarzenie ma z tym jakiś związek”.
Zapytana o wykorzystanie broni automatycznej – zidentyfikowano między innymi pistolet maszynowy o kalibrze 9 mm – powiedziała: „Zwykle nie mamy do czynienia z pistoletami maszynowymi”.
W biurze w budynku mieszkalnym z czerwonej cegły znajdowało się pięć osób, kiedy do bocznych drzwi zapukali napastnicy. Policja podaje, że odbyli oni w środku rozmowę po rosyjsku z dwójką pracowników, a potem strzelali z zewnątrz przez drzwi biura i uciekli pieszo przez Avenue U.
Ustalono, że zabitym był 34-letni Ilia Zelcer, zamieszkały przy Ocean Avenue 2387 w Sheepshead Bay. Zgon stwierdzono w szpitalu na Coney Island.
Ranni, zabrani do tego samego szpitala, to 38-letni Borys Najfeld, zamieszkały przy Nevada Avenue 161 w Egbertville na Staten Island, oraz 27-letni Michael Waks z dzielnicy Brighton Beach na Brooklynie. Pan Najfeld został raniony w prawą rękę i jest w dobrym stanie. Pan Waks został raniony w klatkę piersiową i przedramię. Jego stan jest stabilny.
Źródło: „The New York Times”. © 1986 The New York Times Company. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystanie w ramach licencji.
4 lutego 1986 roku Borys Michajłowicz Najfeld – najsłynniejszy radziecko-żydowski imigrant gangster działający wówczas w USA – leżał na pogotowiu w szpitalu na Coney Island po postrzale dziewięciomilimetrową kulą w prawą dłoń. Mówił ze wzburzeniem, tylko po rosyjsku, do zebranych członków swojej brygady, czyli ekipy przestępczej.
Borys wyraźnie widział twarz człowieka, który wpadł przez drzwi jego biura z pistoletem maszynowym uzi o kalibrze 9 mm; dobrze wiedział, kto przestrzelił mu dłoń i zamordował jego przyjaciela Ilię Zelcera, zwanego Zelią. Borys stał niecały metr od niego, gdy jedna z kul wystrzelonych z uzi przeszyła oczodół Zelii i pozbawiła go oka.
Leżąc w szpitalnym łóżku, Borys opowiadał, jak planuje odnaleźć strzelca – który też był radzieckim Żydem pochodzącym z Kijowa.
Zabójstwa dokonał dawny przyjaciel Najfelda – znany w Brighton Beach przestępca, człowiek, który tak jak Borys odbył ciężki wyrok w sowieckim obozie karnym, zanim wyemigrował na Brooklyn.
Rozmowę usłyszał ktoś, kto rozumiał rosyjski. Szybko pojawiło się dwóch detektywów z wydziału zabójstw nowojorskiej policji, żeby przesłuchać Borysa. Zażądali, by zeznawał jako świadek i ujawnił tożsamość mordercy.
Borys uparcie powtarzał, że nic nie widział.
Po prostu odmówił współpracy przy śledztwie.
– Psy mnie naciskały, ale ja nie miałem zamiaru pisnąć nawet słowa. Trzymałem się swojej wersji. Nie widziałem twarzy. Nie wiedziałem, kto to mógł być. Gówno widziałem. Po chuja miałbym coś mówić musorom? My tak nie robimy – opowiada mi Borys trzydzieści sześć lat po tamtym bezczelnym ataku w biały dzień, do którego doszło w jego biurze przy Avenue U i Batchelder Street.
– Po co z nimi gadać? Oczywiście wiedziałem, kto do nas strzelał, wyraźnie widziałem jego twarz, i mówię ci, nie chciałem, żeby psiarnia go dopadła. Zamierzałem sam skurwysyna dorwać i własnoręcznie zabić!WSTĘP
Nie powinienem dziś żyć.
To była jedna z pierwszych rzeczy, jakie powiedział mi Borys Najfeld, kiedy się poznaliśmy cztery lata temu.
W upalną sobotę pod koniec czerwca 2018 roku siedzieliśmy w ogródku popularnej restauracji Tatiana Grill przy bulwarze w Brighton Beach, rosyjską wódkę przepijając ciepłą słoną bryzą znad Atlantyku. Otaczały nas młode kobiety z Petersburga, Kijowa i Odessy, kryjące więcej pod makijażem niż pod ubraniami.
Borys, przez rodzinę i przyjaciół nazywany Bibą, a w nowojorskich tabloidach opisywany jako „ostatni boss prawdziwej rosyjskiej mafii w Ameryce”, miał prawo być zdziwiony faktem, że żyje, że może się uśmiechać i mówić do mojego dyktafonu. Przetrwał wiele zamachów na swoje życie – postrzelono go z bliska z uzi w 1986 roku, ale w 1991 roku uszedł bez szwanku, kiedy granat podłożony pod jego limuzyną Lincoln Town Car nie wybuchł. Jako osiemnastolatek odbył karę trzech lat ciężkich robót w sowieckim obozie. Gdy wyemigrował do USA, sporą część życia spędził w różnych federalnych zakładach karnych.
Dziś, jako siedemdziesięcioczterolatek, Borys wciąż jest potężnym mężczyzną z ogoloną głową, przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu i krzepkim ciałem pokrytym więziennymi tatuażami. Cztery makabryczne czaszki. Potrząsający groźnie ogonem skorpion. Kobra królewska o potężnym kapturze. Gwiazda Dawida, w niej hebrajska Biblia, powyżej misterna korona. Osoby wtajemniczone w świat rosyjskiej przestępczości zorganizowanej mogą odczytywać niebieski tusz na jego ciele niczym obrazkową książkę, poznając życiorys Najfelda jako zawodowego przestępcy: to cała kartoteka z wyrokami za oszustwa, przemyt heroiny, pranie brudnych pieniędzy i wymuszenia. Podejrzewano go również o zorganizowanie kilku głośnych morderstw w ramach porachunków gangsterskich, ale o żadne z nich go nie oskarżono ani nie postawiono mu takich zarzutów, a on sam oczywiście niezmiennie wypiera się tych czynów.
Niewielu jemu współczesnych z półświatka radzieckich imigrantów w Brighton Beach dożyło tak słusznego wieku. Wielu, choć nie wszyscy, zginęło publicznie, brutalną śmiercią. Borys jest właściwie ostatnim żyjącym gangsterem ze swojego pokolenia.
Ostatnim, który przetrwał.
Jego losy pozwalają nam wejrzeć w niezwykły okres historii współczesnej – czas ucieczki Żydów przed prześladowaniami w ZSRR w latach siedemdziesiątych, kiedy przybywając do USA i idąc w ślady poprzedniego pokolenia młodych chuliganów, takich jak Meyer Lansky, Benjamin „Bugsy” Siegel czy Louis „Lepke” Buchalter, korzystali zarówno z obrotności, jak i z siły, by zbić tu nielegalną fortunę.
Jednak fala imigrantów przestępców przybyłych ze Związku Radzieckiego w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych była zupełnie inna od poprzednich. To byli wyrafinowani kosmopolici, często z wyższym wykształceniem, którzy przetrwali wiele lat w ZSRR, bo mieli dość sprytu i odwagi, by doić skorumpowane państwo. Osiedlili się w podupadłej południowej części Brooklynu, Brighton Beach, gdzie od pokoleń schronienie znajdowali żydowscy imigranci, i nazwali to miejsce po swojemu: Małą Odessą.
Niemal od razu przestępcy tacy jak Borys Najfeld wyróżnili się bezczelnością. Współpracowali z mafią włosko-amerykańską, ale nigdy nie dali się jej zastraszyć. Żartowali z tego, jak łatwo jest kraść w Ameryce. Kpili z wygód w amerykańskich zakładach karnych w porównaniu z głodem obozów pracy, którego doświadczyli w ZSRR. Bezwzględni, bez mrugnięcia okiem sięgający po przemoc, szokowali nawet zaprawionych w bojach amerykańskich stróżów prawa. W przeciwieństwie do grup przestępczości zorganizowanej o mocniejszej pozycji – o czym nieustannie przypominał mi Borys – swoją siłę opierali na poczuciu, że chuja mają do stracenia.
Owszem, byli twardzielami, ale ich intelekt, kreatywność i globalne ambicje naprawdę wyróżniały ich spośród amerykańskich gangsterów. Plany opracowywane przez Borysa i innych przestępców z ZSRR nawet dzisiaj zadziwiają pomysłowością i bezczelnością. Ci ludzie przetrwali w państwie totalitarnym, gdzie nielegalna działalność była na porządku dziennym, gdzie przestępczość postrzegało się jako wyraz buntu przeciw komunizmowi, a nawet formę sztuki.
W USA ich nielegalna działalność eskalowała: od zuchwałych szwindli opartych na inscenizacji w salonach jubilerskich po najbardziej wyrafinowane przestępstwa finansowe, manipulacje akcjami i pranie brudnych pieniędzy na skalę międzynarodową. W ciągu kilku krótkich lat macki mafii z Brighton Beach sięgnęły Antwerpii i Berlina, Bangkoku i Sierra Leone. Jak się przekonacie, Borys Najfeld i jego wspólnicy znaleźli się wśród pierwszych, którzy dostrzegli i wykorzystali możliwość zarobienia fortuny na gospodarczym chaosie powstałym po zburzeniu muru berlińskiego i towarzyszącym początkowi upadku Związku Radzieckiego.
Obierali sobie także za cel wiele elementów codziennego życia, które dla mieszkańców USA są oczywistością – od tankowania samochodu po korzystanie z kart kredytowych. Radzieccy kryminaliści oraz ich wspólnicy z mafii włosko-amerykańskiej kradli miliardy dolarów z podatków za paliwo z wykorzystaniem oszustw typu daisy chain, które stały się w półświatku legendarne. Agenci FBI i agencji podatkowej IRS potrzebowali wielu lat, by w końcu odkryć, jak oni to robią. Ci gangsterzy obmyślali i udoskonalali nowe formy oszustw bankowych oraz setek szwindli związanych z ubezpieczeniami zdrowotnymi, fałszowali wszystko – od studolarówek po papierosy Marlboro.
Ich geniusz przestępczy tkwił w wykorzystaniu niedostrzeżonych słabości systemu gospodarczego, które mieliśmy tuż pod nosem.
Kiedy poznałem Borysa Najfelda, miał siedemdziesiąt lat i był na zwolnieniu warunkowym po ostatnim procesie – za dziwną historię z niedoszłym morderstwem na zlecenie, które zmieniło się w wyłudzenie i o którym przez całe tygodnie było głośno w tabloidach. Podczas rozprawy w sądzie dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku w lipcu 2016 roku prokurator opisał Borysa jako „niezwykle skomplikowaną osobę o bogatej przeszłości przestępczej”, która „przez większość dorosłego życia była członkiem rosyjskich grup przestępczości zorganizowanej”.
„Niezwykle skomplikowany” to mało powiedziane.
W ciągu czterech lat mojej znajomości z Borysem – podczas naszych rozmów w jego domu, spotkań w gwarnych brooklińskich restauracjach i gorących baniach – nie udało mi się rozwiązać zagadki jego osobowości. Jest równocześnie przerażający i czarujący, cechuje się przebiegłością i sprytem, a zarazem zadziwiającą naiwnością.
Słuchałem, jak bez cienia emocji opowiada o nieludzkiej przemocy, jakiej doświadczył, jaką widział, jaką zadawał. Słuchałem też, jak z pasją i wyrafinowaniem opowiada o lekturze powieści Dostojewskiego, w czasie gdy przez osiem miesięcy tkwił w izolatce na specjalnym oddziale SHU (nazywanym shoe) w Metropolitalnym Zakładzie Karnym na Dolnym Manhattanie.
Borys wiele razy powtarzał, że nie żałuje niczego, co zrobił w swoim życiu. Ale na jego brzuchu widnieją wielkie niebieskie litery hebrajskiego alfabetu układające się w słowa „Boże, przebacz mi”.
Trudno pogodzić wiele spośród tych wewnętrznych sprzeczności. Jednak to właśnie dzięki tym rozbieżnościom Borys Najfeld jest tak niepowtarzalną i fascynującą postacią.
Jego historia stanowi pierwszą opowieść z perspektywy „wewnętrznej” o narodzinach współczesnej rosyjskiej przestępczości zorganizowanej i o tym, jak wpłynęła ona na współczesny świat. Rosję Władimira Putina nazywa się często państwem w zasadzie mafijnym. Kariera przestępcza Borysa Najfelda, mniej więcej równolatka Putina, pozwala nam z bliska przyjrzeć się temu, jak dawny ZSRR stał się największą kleptokracją w historii.
Pod wieloma względami jest to klasyczna historia imigranta: na początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku Borys Michajłowicz Najfeld był po prostu porzuconym żydowskim dzieckiem w zapyziałym miasteczku w Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. W 1979 roku udało mu się uciec na Zachód, a na początku lat dziewięćdziesiątych był już multimilionerem za kierownicą bentleya i pazurami wydrapał sobie drogę na szczyt nowojorskiego półświatka.
Niemal od pierwszej chwili, gdy poznałem Borysa Najfelda, byłem nim zafascynowany. Po części dlatego, że mamy bardzo podobne korzenie. Jeden z moich dziadków pochodził z Warszawy – przed Holokaustem zamieszkiwała tam największa poza Nowym Jorkiem społeczność żydowska na świecie – pozostali zaś przybyli do USA z Białegostoku, wówczas zdominowanego przez Żydów miasta w Cesarstwie Rosyjskim, nieco ponad sześćset kilometrów na zachód od rodzinnego Homla Borysa.
Biała Rosja.
Tak dosłownie można przetłumaczyć nazwę Białoruś – dziś niezależną republikę.
Granice wielokrotnie się przesuwały, jednak w czasach moich dziadków Żydzi z Białej Rosji zamieszkiwali gubernię grodzieńską, położoną na zachodnim krańcu imperium cara Mikołaja II, przylegającą do Polski i mieszczącą w sobie wiele spośród największych miast – Białystok, Grodno, Mińsk, Brześć – w których Żydzi mogli mieszkać i pracować w ramach restrykcyjnych praw strefy osiedlenia.
W przeciwieństwie do przodków Borysa moi dziadkowie mieli szczęście i zdążyli uciec z Rosji.
Mieli po kilkanaście lat, podróżowali sami, czasami zawyżali swój wiek w dokumentach. Uciekli przed pogromami i carskim poborem podczas pierwszej wojny światowej, przed wyniszczającą inwazją nazistów na ZSRR i przed Szoa, zagładą, która odebrała życie niemal całemu ich starszemu rodzeństwu oraz krewnym – i dotarli na Ellis Island na kilka lat przed rewolucją w 1917 roku.
Najfeldowie byli wśród tych, którzy zostali.
Jako obywatele ZSRR stali się ofiarami niepojętej zbiorowej ofiary w wielkiej wojnie ojczyźnianej przeciw Hitlerowi. Dziadkowie Borysa przetrwali inwazję nazistów tylko dzięki ucieczce w głąb Związku Radzieckiego i osiedleniu się w Kazachstanie. Po wojnie i powrocie do Homla przez całe dziesięciolecia doświadczali systemowego antysemityzmu w represyjnym państwie stalinowskim.
Z kolei moi dziadkowie, podobnie jak wielu rosyjsko-żydowskich imigrantów z klasy robotniczej, swe młodzieńcze wartości ukształtowali w tyglu strefy osiedlenia; jeszcze przed rewolucją bolszewicką przyjęli utopijne ideały Marksa i Engelsa. Pamiętam, że nawet na jesieni życia, na emeryturze w Chicago i Miami Beach zaczytywali się „Der Morgen Freiheit” (Poranna Wolność), skrajnie lewicowym nowojorskim dziennikiem pisanym w jidysz.
Co prawda przez całe życie pozostali postępowymi idealistami, a jidysz zawsze był dla nich mame łoszn – językiem matczynym – ale wszyscy stali się dumnymi obywatelami amerykańskimi.
W poprzednim stuleciu doświadczenia imigrantów kształtowały najróżniejszych żydowskich twardzieli. Okrytych złą sławą zamachowców, gangsterów i oszustów. A także anonimowych robotników, takich jak mój dziadek od strony matki, Willie Smith – z urodzenia Welwel Szmid – który uciekł z Białegostoku w 1914 roku, by uniknąć poboru na początku pierwszej wojny światowej. Nawet jako nastolatek miał zdecydowane poglądy polityczne i uważał się za anarchistę (nie za komunistę). Był niskim, mocno zbudowanym facetem z wybuchowym temperamentem i często musiał pięściami bronić się przed antysemickimi obelgami, kiedy w okresie wielkiego kryzysu, jako doker na brooklińskim nabrzeżu, przyjeżdżał na poranny przydział pracy.
Po opuszczeniu Rosji on i babcia osiedlili się w małym mieszkanku przy Wschodniej Dwudziestej Pierwszej Ulicy na Coney Island – tam w 1930 roku urodziła się moja matka. Było to zaledwie parę kroków od miejsca, gdzie pół wieku później Borys Najfeld z rodziną znalazł pierwsze przyzwoite lokum w Stanach – mieszkanie socjalne przy Neptune Avenue i Trzydziestej Szóstej Ulicy, niedaleko Seagate.
Któregoś ranka w 2019 roku, kiedy nocowałem w okazałym domu Borysa na Staten Island, po przebudzeniu znalazłem go w kuchni: szykował jajecznicę, wędzonego łososia i bliny. Świetnie gotuje; kiedy spytałem, gdzie się tego nauczył, wyjaśnił, że jako dwudziestoparolatek przez kilka semestrów uczęszczał do szkoły kulinarnej w Homlu.
Przed posiłkiem musieliśmy łyknąć na pusty żołądek tabletki z lewotyroksyną – z lekkim rozbawieniem odkryliśmy, że obaj cierpimy na autoimmunologiczne zapalenie tarczycy z niedoczynnością i że przepisano nam dokładnie tę samą dawkę leku.
W zalanej słońcem kuchni Borys uśmiechnął się i podał mi szklankę gorącej herbaty.
Przypomniało mi się, jaką herbatę pijał mój dziadek Willie.
Czarną. W szklance, a nie w kubku.
Przypomniało mi się, że on też czytał Tołstoja, Dostojewskiego i Babla po rosyjsku. On także uwielbiał grać w karty i uprawiać hazard z przyjaciółmi mówiącymi w jidysz i po rosyjsku, chociaż oni wybierali pinochle, a ulubioną grą Borysa jest clabber.
Oczywiście nikt z moich dziadków nie miał wyroku za przestępstwo – a tym bardziej nie słynął z przemytu heroiny, prania brudnych pieniędzy ani nie był podejrzewany o morderstwa. Mimo to gdy zadawałem się z Borysem Najfeldem, często zastanawiałem się, co pomyśleliby o nim moi dziadkowie. Czy patrzyliby na niego z obrzydzeniem – nazwaliby go sztarkerem, oszustem, który wzbogacił się kosztem innych Żydów? A może – choćby niechętnie – dostrzegliby w Borysie Michajłowiczu Najfeldzie znajomą postać: nieugiętego Żyda? Żyda, którego nic nie mogło złamać?
Dla mnie Borys stanowi uosobienie przeszłości: chodzące przypomnienie mozolnych początków rosyjskich Żydów w Ameryce, wspomnienie świata, z którego narodziła się banda muskularnych i cwanych mężczyzn o lodowatym spojrzeniu, robiących to, co musieli, aby przetrwać – często rzeczy trudne, nieprzyjemne, a nawet niezgodne z prawem.
Przez cztery lata słuchałem, jak Borys opowiadał zadziwiające historie o chciwości, przemocy i zdradzie.
Zapierające dech w piersi wspomnienia strzelanin w biały dzień na Brooklynie. Bezczelne skoki w diamentowych dzielnicach Manhattanu i Antwerpii. Góry heroiny china white przemycanej z Tajlandii przez Warszawę na lotnisko JFK. Walizki pełne milionów fałszywych dolarów amerykańskich. Maratony hazardowe o wysokie stawki w zachodnioafrykańskich kurortach. Eskapady z młodymi call girls w moskiewskich kasynach i na pokładach jachtów należących do oligarchów na Morzu Czarnym.
Tamtego pierwszego wieczoru u Tatiany w Brighton Beach, po kilku godzinach rozmowy z Borysem, zapisałem w swoim notatniku kołowym zdanie, które teraz wydaje się świetnym wprowadzeniem do tej książki:
„Witaj po ciemnej stronie amerykańskiego snu”.ROZDZIAŁ 1
INTERNAT
Pamiętam pierwszy raz, kiedy oberwałem, jakby to było wczoraj – mówi Borys Najfeld. – Miałem dziewięć lat i byłem już dość silny, gdy trafiłem do internatu. Umiałem się bić, ale nie potrafiłem sobie poradzić z czterema czy pięcioma większymi typami naraz. Którejś nocy napadli mnie w budynku sypialnym. Po pierwszym ciosie miałem pękniętą wargę. Po drugim leżałem na ziemi. Potem stali nade mną i kopali ile wlezie swoimi błyszczącymi buciorami.
W pierwszym tygodniu września 1957 roku Borys trafił do internatu w Homlu, przy jednej z nowych szkół w ZSRR, w której miały zamieszkiwać osierocone i zaniedbywane dzieci, jakich po wielkiej wojnie ojczyźnianej pozostały miliony. W zimnym, ciemnym internacie Borys postanowił, że nigdy nie pozwoli, by ktoś widział, jak się łamie.
Jednego się tam nauczyłem – potrafiłem siedzieć cicho, kiedy dostawałem wpierdol. Nawet kiedy mnie kopali, nigdy nie płakałem. Przez cały czas byłem skupiony, zapamiętywałem ich twarze. Leżąc w łóżku, snułem plany zemsty.
Kilkadziesiąt lat później w społeczności radziecko-żydowskich imigrantów w Nowym Jorku brutalna zemsta miała się stać specjalnością Borysa Najfelda. Do początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku wyrobił sobie renomę jednego z najbardziej przerażających speców od ściągania długów w brooklińskim półświatku.
– Ile miałeś lat, gdy zrozumiałeś, że zostaniesz gangsterem? – spytałem go podczas jednego z naszych pierwszych spotkań w Brighton Beach.
– Oczywiście nikt nie rodzi się przestępcą – powiedział mi Borys. – Człowiek się nim staje. Wszystko zależy od rodziny, możliwości, otoczenia. Kiedy się urodziłem, dwa lata po zakończeniu wojny, w ZSRR było trudno. W 1946 i 1947 trwała klęska głodu, powszechny był niedobór żywności i wielu ludzi takich jak mój ojciec robiło, co się dało, żeby przetrwać.
4 października 1947 roku, kiedy rodził się Borys, jego ojciec znajdował się prawie siedem tysięcy kilometrów na wschód – odbywał karę w sowieckim łagrze za działalność na czarnym rynku. Domem Najfeldów był Homel – średniej wielkości miasto w Republice Białoruskiej. Ojciec Borysa, Michaił, został wysłany na wyspę Sachalin na Oceanie Spokojnym, na północ od Japonii. W 1950 roku matki Borysa, Jekatieriny, nie było już w jego życiu, a on i jego brat Giennadij – starszy o zaledwie jedenaście miesięcy – trafili pod opiekę dziadków od strony ojca.
– Matka porzuciła nas, kiedy byłem malutki, miałem dopiero trzy lata – wspomina Borys.
Nigdy jej nie kochałem. Szczerze mówiąc, jestem wdzięczny tylko za jedno: że nie zrobiła sobie aborcji. Kiedy ojciec był w więzieniu, poznała innego faceta, zakochała się, wyszła ponownie za mąż i uciekła do niego, a mnie i mojego brata Gienę zostawiła w Homlu. Dziadkowie wychowali nas sami. Zawsze nazywałem babcię Mamą. Dla mnie to ona była prawdziwą matką. Dla mnie i mojego brata robiła wszystko.
Ojciec w czasie wojny służył w radzieckiej marynarce, a potem, żeby przetrwać, robił to samo, co wielu innych. Zaczął podróżować między Białorusią i Sachalinem, sprzedając z zyskiem ubrania czy zegarki. Dzisiaj to nie jest przestępstwo, tylko biznes. Ale w ZSRR to było zakazane. Nazywało się „spekulacja”. Kiedy go złapali, dostał siedem lat ciężkich robót.
Brat Borysa urodził się na Sachalinie w 1946 roku tuż przed skazaniem Michaiła.
– Ojca poznałem dopiero, kiedy miałem pięć lat – mówi Borys.
Po śmierci Stalina w 1953 wielu więźniom udzielono amnestii, dlatego ojciec wyszedł z łagru na dwa lata przed końcem kary. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w domu dziadków w Homlu, nie miałem pojęcia, co to za facet. Od razu poważnie pokłócił się z dziadkiem. Bo wiesz, moi dziadkowie żyli po żydowsku. W tamtym czasie w ZSRR to nie było łatwe. Praktykowanie judaizmu było w zasadzie zakazane. Ale dziadkowie byli dumnymi Żydami. Woleli rozmawiać ze sobą w jidysz, a nie po rosyjsku. Bardzo starali się podtrzymać tradycję.
Josef, dziadek Borysa, pracował jako zakrojszczik – ciął tkaniny w fabryce odzieży. Choć był drobny i miał łagodny głos, był też człowiekiem nieprzejednanym.
Byłem małym dzieckiem, ale bardzo wyraźnie pamiętam tamten dzień. Ojciec przychodzi, a zejda mówi mu:
– Musisz sobie znaleźć Żydówkę, żeby pomogła ci przy chłopcach. Za pierwszym razem pozwoliliśmy ci wziąć sziksę. Dała ci dwójkę dzieci, a potem je porzuciła. Znajdź teraz Żydówkę, Michaił, żeby ci pomogła wychować synów.
Dziadek widział, że ojciec nie traktuje go poważnie.
– Jeśli weźmiesz Rosjankę, możesz zapomnieć o tym domu – zagroził. – Zapomnij o mnie i o matce, idź i nie wracaj.
I co zrobił ojciec? Poleciał i zaczął się umawiać z nie-Żydówkami. A dziadek dotrzymał słowa. Tata z dnia na dzień przestał dla niego istnieć. Dziadek rozdarł ubranie i odbył sziwę – od tego momentu syn był dla niego martwy. Tata nie mógł przekroczyć progu domu. Nie mówiliśmy o nim.
Przez resztę życia Borys w zasadzie nie miał kontaktu z ojcem.
Ostatni raz widziałem ojca w 2004 roku, po tym, jak zwolnili mnie po pierwszej odsiadce w zakładzie federalnym w USA. Wybrałem się do Tiumeni na Syberii na spotkanie z kolegą, a ojciec przyjechał, żeby się ze mną zobaczyć. Dobijałem już wtedy do sześćdziesiątki. On był starym schorowanym człowiekiem – niewiele życia mu zostało. Kiedy go zobaczyłem, nie poczułem nic. Ani złości, ani żadnych innych emocji. Miał inne dzieci z innymi kobietami i kto wie? Może nawet je kochał i dobrze traktował. Ale mnie i mojemu bratu nigdy nie pomagał. Ojciec przez całe życie nie kupił nam nawet jebanej pary skarpet.
W połowie lat pięćdziesiątych Borys i Giena doświadczyli krótkiego okresu stabilizacji, ale wszystko zaczęło się sypać, kiedy dziadek zachorował na raka płuc i nie mógł już pracować.
Choroba szybko postępowała. Przeżył niecały miesiąc. Może dwa. Do ojca dotarła wiadomość, że zejda jest bliski śmierci. Ojciec usiłował się z nim spotkać, ale dziadek odmówił. Krzyczał: „Nie!”. Nie chciał widzieć własnego syna, choć zostało mu parę tygodni życia. Staruszek był naprawdę twardy.
Josef zmarł w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat i został pochowany na małym żydowskim cmentarzu w Homlu. Po pogrzebie chłopcy pozostali pod opieką wątłej fizycznie babci.
Mama robiła, co mogła, ale nie mieliśmy prawie żadnych pieniędzy. Żyła z emerytury, z dwudziestu czterech rubli miesięcznie. To jakieś siedem amerykańskich dolarów. Było jej trudno. Musiała wynajmować pokoje w naszym domu pensjonariuszom, żeby móc nas wyżywić. Nigdy nie głodowaliśmy, ale byliśmy bardzo biedni. Pamiętam, że dobrze jedliśmy tylko raz w roku – w Paschę. Mama odkładała kopiejki przez cały rok, żeby urządzić nam porządną Paschę.
Borys wspomina, że pomimo systemowego antysemityzmu w Związku Radzieckim – zamykania synagog, zakazu koszernego uboju – babcia bardzo się starała pobożnie prowadzić dom.
W sąsiedztwie był taki domek, gdzie ktoś potajemnie wypiekał macę. Ulica, na której stał, znajdowała się tuż obok naszej. W Paschę szliśmy tam po macę i przynosiliśmy ją do domu w poszewkach na poduszki. Był też rabin, który potajemnie pracował jako rzeźnik – można było mu przynieść kurczaka do koszernego uboju za piętnaście kopiejek. Ci ludzie ciągle się przenosili, żeby nie dopadły ich radzieckie władze. Chociaż byliśmy biedni, babcia oszczędzała przez cały rok, żeby zrobić gefilte fisz, kneidlach, kugel*, gribenes – wszystkie żydowskie przysmaki. Nigdy nie zapomnę, jak bardzo musieliśmy się kryć z Paschą. Wszystko, co miało związek z judaizmem, trzeba było w ZSRR ukrywać. Wyobrażasz sobie – ryzykować aresztowanie za wypiekanie macy?
Borys Najfeld już w dzieciństwie miał przezwisko Biba – nadano mu je ze względu na okrągłe policzki, jasne oczy i wygląd cherubinka. Kiedy miał dwa lata, bliscy orzekli, że przypomina laleczkę. Ale już od jego najmłodszych lat dla większości dorosłych – choć dla radzieckich władz jeszcze nie – było jasne, że Biba ma wrodzoną skłonność do przekory.
W ogrodzie naszego sąsiada rosło kilka jabłoni. Nocą chodziłem kraść jabłka, wspinałem się na ogrodzenie, szarpałem gałęzie. Psy sąsiada zaczynały ujadać, a my braliśmy tyle jabłek, ile zdołaliśmy unieść. Rajcowało nas, kiedy groziło nam, że ktoś nas przyłapie. Czasami szedłem sam, ale zwykle z kumplami z ulicy. Przeskakiwaliśmy przez płot, kradliśmy jabłka, trochę zjadaliśmy, a resztę sprzedawaliśmy następnego dnia na targu.
Sąsiad był wściekły, że zostawiamy u niego taki bałagan. W dzień krzyczał do mnie przez otwartą bramę:
– Biba, weź sobie jabłek, ile chcesz! Ale nie niszcz mi drzew po nocy. Psy ujadają i wszystkich budzą!
A ja w nocy wracałem do ogrodu sąsiada. I znowu kradliśmy mu jabłka. Ta sama historia – łamanie gałęzi, szczekające psy. Nie potrafię tego wytłumaczyć – o północy smakowały inaczej. W dzień jego jabłka nic mnie nie obchodziły. Jeśli nie były kradzione, to ich nie chciałem.
Kiedy zmarł dziadek, kończyłem trzecią klasę*. Uczyłem się średnio – miałem trochę dobrych stopni, a trochę złych. Czasem zachowywałem się dobrze, a czasem źle. Dopiero kiedy dziadek umarł, zacząłem opuszczać lekcje i wpadłem w poważne kłopoty. Po jego śmierci ciągle się biłem, kradłem – nikt nie mógł nade mną zapanować. Babcia sobie ze mną nie radziła.
Radzieckie władze organizowały komitety rodzicielskie, żeby pilnować biednych rodzin, zbierać pieniądze na buty i płaszcze – po prostu żeby pomóc dzieciakom, o które nikt nie dbał. Komitet zorientował się, że babci nie stać na to, żeby nas porządnie wyżywić i ubrać. Doradzili, żeby wysłała mnie do sierocińca. Mniej więcej w tym samym czasie zamykano wiele starszych sierocińców i zmieniano je w internaty.
„Szkoły przyszłości”. Tak Nikita Chruszczow nazwał nowe internaty podczas XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego w 1956 roku. W ZSRR, głównie wskutek destrukcji, jaką przyniosła wielka wojna ojczyźniana, miliony dzieci żyły bez domu i bez rodziców. Przez wiele lat albo mieszkały na ulicy, albo były trzymane w plugawych instytucjach – dietdomach.
W połowie lat pięćdziesiątych Związek Radziecki opracował nowy system szkół z internatem dla sierot, łącząc edukację ze szkoleniem zawodowym, by z podatnych dzieci zrobić patriotycznych proletariuszy.
Większość dzieci kategoryzowanych jako „sieroty” była podobna do Borysa Najfelda: ich rodzice żyli, ale je wysyłano do internatów, bo były porzucone, zaniedbywane, doświadczały przemocy albo biedy.
Babcia z dnia na dzień coraz bardziej chorowała. Miała nadciśnienie, astmę, a potem pojawił się guz w jamie brzusznej. Wtedy nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W końcu musiała pojechać do Moskwy, gdzie zrobili jej histerektomię. W każdym razie życie ją kompletnie przytłoczyło.
Pojechała do odpowiedniego wydziału Gorispolkomu* i powiedziała, że jest zbyt biedna i chora i że sobie ze mną nie radzi. Oświadczyła, że poradzi sobie z moim bratem Gieną – miał problemy zdrowotne, ale był posłuszny. Powiedziała: „Mam jednego wnuka, Borysa, na którego nie działa normalna nauka. Nauczyciele nie umieją go zmusić do posłuszeństwa, ja też nie. Jeśli tak dalej pójdzie, to pewnie skończy w kolonii dla nieletnich”.
W Homlu otwierano w tamtym roku nowiutki internat. Gorispolkom wysłał mnie tam na początek czwartej klasy. To był duży czteropiętrowy budynek, na jego terenie znajdowała się stołówka, a my spaliśmy w osobnym trzypiętrowym budynku nieopodal. Wydano nam nowe czyste mundurki, po dwie pary błyszczących butów i ubrania na niedzielę. Wszystkie lekcje prowadzono po białorusku, z wyjątkiem matematyki, angielskiego i literatury rosyjskiej. To był dla mnie kłopot, bo w mojej poprzedniej szkole wszystko było po rosyjsku.
Kiedy zacząłem czwartą klasę, najstarsi uczniowie byli w ósmej. Czyli ja miałem dziewięć lat, a oni po trzynaście albo czternaście. Jeśli któremuś z tych większych wpadło w oko coś, co miały młodsze dzieciaki – cukierki czy ciastka, które dostawaliśmy na podwieczorek – to po prostu nam to zabierali. Zdarzało się, że od nich oberwaliśmy. To był sierociniec – ci starsi byli wcześniej w dietdomach. Niektórzy mieszkali przedtem na ulicy, więc się nie cackali.
Kradzieże były tam nagminne. Zawsze wykradano coś ze stołówki – galarety mięsne, masło, wszystko, co nie było przybite gwoździami. Dyrektor nie dzwonił nawet po milicję* – nie chciał rozgłosu na temat kradzieży, bo szkoła była monitorowana przez Wydział Szkolnictwa Gorispolkomu.
Potem nasze najlepsze niedzielne garnitury zaczęły kolejno znikać z sal sypialnych. To był mój pierwszy porządny garnitur, prawdziwy skarb, bo babcia była za biedna, żeby kupować nam takie ładne rzeczy. Jeden starszy chłopak nazwiskiem Samsonow – pamiętam, jakby to było wczoraj – podszedł do mnie z cukierkami i się ze mną podzielił. Powiedział, że kupił je za skradzione garnitury. Mieli czteroosobową ekipę – kosili niedzielne wyprawki i je sprzedawali. Nie kradłem razem z nimi, ale dołączałem do nich, kiedy szli na lody albo po cukierki. Jednak ten przekręt nie trwał zbyt długo. Złapali ich i mało brakowało, a wysłaliby do kolonii dla nieletnich. Ale znowu wszystko zatuszowano. Dyrektor nie chciał, żeby Gorispolkom uznał, że w tym wzorowym internacie roi się od małych bandytów!
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Gefilte fisz – ryba podawana na zimno w galarecie; kneidlach – kulki macowe, podawane np. z bulionem drobiowym, kugel – wytrawna lub słodka zapiekanka (przyp. tłum.).
* W ZSRR dzieci zaczynały szkołę podstawową od pierwszej klasy w wieku siedmiu lat, a szkołę średnią kończyły na jedenastej klasie w wieku osiemnastu lat (o ile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).
* Gorispolkom – skrócona nazwa miejskiego komitetu wykonawczego, w ZSRR ramię wykonawcze miejscowej władzy w miastach i miejscowościach.
* W ZSRR służba policyjna nosiła nazwę milicji. Po rewolucji październikowej w 1917 roku bolszewicy rozwiązali carską policję i utworzyli Milicję Robotniczo-Chłopską. Słowo „policja”, kojarzone z korupcją, zostało zastąpione w codziennej mowie przez milicję.