- promocja
- W empik go
Ostatni taki szczyt. Jak zdobyto Kanczendzongę - ebook
Ostatni taki szczyt. Jak zdobyto Kanczendzongę - ebook
Historia zdobycia trzeciego najwyższego szczytu Ziemi
Mick Conefrey – pisarz i filmowiec, od ponad dwudziestu lat tworzący filmy dokumentalne o tematyce górskiej dla takich stacji jak BBC, History Channel i Discovery, opowiada ekscytującą historię pierwszego wejścia na Kanczendzongę.
Na szczycie ośmiotysięcznika, trzeciego co do wielkości szczytu świata, leżącego w Indiach na granicy Nepalu i Sikkimu, stanęli w maju 1955 roku dwaj Brytyjczycy, przyjaciele Joe Brown, wspinacz z Manchesteru, i George Band, absolwent Uniwersytetu Cambridge. Wyprawą kierował Charles Evans.
Ten ogromny sukces poprzedzały nieudane, niekiedy tragiczne w skutkach próby. Kanczendzonga zyskała reputację niezwyciężonej. Połączenie ekstremalnej pogody, wysokości i skomplikowanego technicznie terenu budziło wątpliwości, czy jest ona w ogóle możliwa do zdobycia.
Mick Conefrey z pasją popartą wiedzą i badaniami opowiada o świętej górze Sikkimu, o marzeniach i determinacji, tragediach i uporze himalaistów w dotarciu na szczyt tej potężnej i majestatycznej góry.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-62-6 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OKOŁO GODZINY CZTERNASTEJ w środę 25 maja 1955 roku para młodych brytyjskich wspinaczy, George Band i Joe Brown, przysiadła na wąskiej lodowej półce u szczytu stromego zbocza. George był podówczas studentem geologii, który kończył właśnie naukę na uniwersytecie w Cambridge, Joe natomiast po porzuceniu szkoły w wieku lat czternastu pracował jako budowlaniec. Gdyby nie zamiłowanie do wspinaczki, ci dwaj młodzieńcy zapewne nigdy by się nie poznali, lecz w tym właśnie momencie tworzyli zgrany zespół stanowiący szpicę brytyjskiej ekspedycji.
Kiedy przełykali toffi, popijając sokiem z cytryny, wichura porywała ze skał nad ich głowami tumany wirującego śniegu. Znajdowali się na wysokości 8473 m n.p.m. Wyżej od nich nie było nikogo, jeśli nie liczyć pasażerów odrzutowców, ale by dotrzeć do celu wspinaczki, musieli jeszcze pokonać ponadstumetrową pionową ścianę. To rodziło problem, i to spory, ponieważ już mieli spóźnienie w stosunku do harmonogramu.
Zgodnie z planem powinni schodzić do obozu, ale czas znikał równie szybko jak skromne zapasy tlenu. Zostały im już tylko dwie godziny, wystarczająco dużo, by zdobyć szczyt, lecz za mało, by bezpiecznie zejść. Jeśli więc ruszą dalej, nie będą mieli najmniejszej gwarancji sukcesu, co więcej, narażą się na zamarznięcie, ponieważ przyjdzie im nocować bez osłony namiotu, pod którym mogliby się skryć przed kąsającym mrozem.
Co zatem powinni zrobić: działać czy zrezygnować? Wspinać się dalej czy zejść i przekazać pałeczkę kolegom z drugiego zespołu?
W ciągu minionego półwiecza zorganizowano cztery wyprawy na Kanczendzongę. Dziewięć osób postradało życie, próbując osiągnąć coś, co kierownik brytyjskiej wyprawy na Everest John Hunt określił mianem „największego dokonania w historii wspinaczki wysokogórskiej”. Czy teraz kolejni alpiniści powinni zaryzykować wszystko dla osiągnięcia rozgłosu i chwały, czy jednak nadszedł czas, by zawrócić?
To, co wydarzyło się w następnych godzinach, jest historią zgoła nieprawdopodobną, a przy tym stanowi ostatni rozdział bardzo długiej sagi, początkami sięgającej schyłku XIX wieku. Oto opowieść, w której główne role odegrały jedne z najbardziej utalentowanych, zdeterminowanych, ale też ekscentrycznych postaci światowego alpinizmu: ludzie tacy jak Aleister Crowley, okultysta o wiele mówiącym przydomku Wielka Bestia 666, Paul Bauer, fanatyczny alpinista niemieckiego pochodzenia i nazistowski aparatczyk, czy Günter Oscar Dyhrenfurth, dla przyjaciół G.O.D, czyli Bóg.
Obecnie Kanczendzongę przyćmił Everest, niemniej w latach trzydziestych XX wieku była to przez krótki czas najsłynniejsza góra świata, a jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych poświęcano jej setki artykułów prasowych. Po sukcesie brytyjskiej ekspedycji w 1955 roku na rynku pojawiło się także wiele książek. W późniejszym okresie Kanczendzonga popadła w zapomnienie, ale z czasem zaczęły wypływać na światło dzienne kolejne nieznane wcześniej dokumenty, pamiętniki i listy, dzięki którym uzyskaliśmy bardziej kompleksowe wejrzenie w historię nie tylko wspomnianej wyprawy, ale też wcześniejszych prób zdobycia szczytu. Niniejsza opowieść oparta jest w dużej mierze na takich właśnie dokumentach, jak również na wywiadach z członkami ekspedycji z 1955 roku.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego tylu wspinaczy miało obsesję na punkcie Kanczendzongi. Góra ta wznosi się na granicy północnoindyjskiego stanu Sikkim oraz Nepalu, lecz w odróżnieniu od większości szczytów w Himalajach i Karakorum jest doskonale widoczna z miast i miasteczek pogórza. To gigantyczny masyw, na który składa się aż pięć głównych i wiele pomniejszych szczytów.
Na długo przed tym, nim została zdobyta, Kanczendzonga była obiektem podziwu i uwielbienia ze strony rodowitych mieszkańców Sikkimu. Czcili ją jako najświętszą z gór, wierząc, że najwyższy ze szczytów jest domem najważniejszego z wyznawanych przez nich bóstw. Jej skomplikowana nazwa w tłumaczeniu to Pięć Skarbnic Wiecznego Śniegu, a odnosi się ona do wielkich lodowców pokrywających główne ściany masywu.
Świat nie usłyszał jednak o Kanczendzondze aż do XIX stulecia, kiedy to Brytyjczycy, kolonizując Indie, dotarli do Sikkimu. W tym samym czasie góry nabierały w Europie nowego znaczenia pod względem kulturowym. To, co we wcześniejszych latach uchodziło za niezbyt piękne i raczej przerażające formacje geologiczne, teraz zyskało miano „strzelistych katedr Ziemi” albo „początku i końca całej naturalnej scenerii”, jak zwykł mawiać wiktoriański krytyk sztuki John Ruskin. Himalaje stały się więc z miejsca uosobieniem najwyższych i najpiękniejszych gór świata, lecz z braku możliwości swobodnego dostępu do Everestu czy K2 najbardziej rozpoznawalnym szczytem regionu została Kanczendzonga. Wiktoriański malarz Edward Lear stworzył kilka jej wiernych wizerunków, a fotografie przedstawiające szczyt powielano na masową skalę.
Z początku Kanczendzonga uważana była za najwyższą górę świata, ale nawet po odkryciu, że Everest jest o prawie trzysta metrów wyższy, a K2 także przewyższa ją o niemal dwadzieścia pięć metrów, pozostała najbardziej niedostępną dla współczesnego człowieka. Kombinacja niebotycznych wysokości, zdradzieckiego ukształtowania terenu i trudnej do przewidzenia pogody sprawiała, że wspięcie się na jej szczyt było uważane za zadanie przekraczające ludzkie możliwości.
W odróżnieniu od Everestu i K2, które leżą znacznie dalej na północ, w samym sercu Himalajów i Karakorum, Kanczendzonga wznosi się zaledwie kilkaset kilometrów od Zatoki Bengalskiej, burzliwego akwenu, który z podziwu godną regularnością sprowadza na te okolice obfite deszcze monsunowe. Z braku wyższych pasm górskich pomiędzy Kanczendzongą a wybrzeżem to właśnie jej masyw przyjmuje na siebie impet szalejącego żywiołu, łącznie z nieprzeliczonymi setkami ton śniegu spadającego na nią każdego lata. Znajdujące się wysoko granie chłostają lodowe wichry, zdolne w okamgnieniu podrzeć namiot na strzępy. Przez zbocza poniżej przetaczają się co rusz potężne lawiny. Właśnie z tych powodów Kanczendzonga traktowana jest przez wspinaczy jak największe wyzwanie.
Pierwszymi Europejczykami, którzy zapuścili się w Himalaje, byli brytyjscy żołnierze i odkrywcy przeprowadzający rozpoznanie terenu dla Korony, niemniej już pod koniec XIX wieku ich śladem podążyli zagorzali alpiniści pragnący się mierzyć z najbardziej niedostępnymi szczytami świata. Przyszli śmiałkowie przystawali więc na szczycie Tiger Hill w Dardżylingu, najbardziej chyba znanym rejonie górskim Indii Brytyjskich, skąd kierowali obiektywy teleskopów czy też soczewki lornetek na południowo-zachodnie zbocza majestatycznej góry. Mało który z nich jednak dostrzegał jakiekolwiek słabe punkty Kanczendzongi, dlatego zrodziło się przekonanie, że być może łatwiej będzie się wspiąć na szczyt z innego kierunku.
Pierwszym Europejczykiem, który spróbował obejść masyw, był jednak nie alpinista, lecz znany przyrodnik epoki wiktoriańskiej Joseph Hooker, przyszły dyrektor Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew. W 1848 roku wziął udział w dwu wyprawach eksplorujących ten region. Himalaje zauroczyły go, twierdził nawet, że są tak ulotnie piękne, iż nie sposób oddać tego słowami. Za pierwszym razem Hooker trzymał się zachodniego podnóża Kanczendzongi, docierając przez Nepal aż na terytorium Tybetu. Celem drugiej wyprawy miała być wschodnia strona masywu, ale podróż została przerwana w bardzo dramatycznych okolicznościach, gdy aresztowała go sikkimska straż graniczna.
Po wielu przepychankach dyplomatycznych udało mu się wrócić do Wielkiej Brytanii, gdzie spisał i wydał podsumowanie obu wypraw w _Himalayan Journals_ (Dziennikach himalajskich), jednej z pierwszych książek ukazujących ogrom i unikatowość tej części świata. Kilka lat później bracia Schlagintweit, trio niemieckich odkrywców i naukowców, poszerzyli wiedzę o masywie, a w 1883 roku młody brytyjski podróżnik William Woodman Graham został pierwszym alpinistą, który odwiedził Himalaje, by wspinać się nie tyle w imię nauki, ile dla sportu. Stanął na szczycie Kabru, góry sąsiadującej z Kanczendzongą, po czym wyruszył w drogę pozwalającą na obejście niezdobytego masywu, lecz nie zdołał pokonać jej w całości.
Zaszczyt dokonania tego czynu przypadł w udziale bardziej znanej osobistości ery wiktoriańskiej, Douglasowi Freshfieldowi, człowiekowi, którego majętność, erudycja i nieustępliwość czyniły idealnym kandydatem do tego zadania. Jego matka Jane Quinton Crawford była zapaloną turystką pieszą, a także autorką dwu książek traktujących o Alpach. Bogaty ojciec Henry Freshfield wywodził się z jednego z najstarszych prawniczych rodów Europy. Douglas miał iść w jego ślady, ale miast praktykować prawo, poświęcił się podróżom, pisaniu i wyświadczaniu przysług Królewskiemu Towarzystwu Geograficznemu oraz Londyńskiemu Klubowi Alpejskiemu.
W wieku lat osiemnastu, będąc w ostatniej klasie Eton College, Freshfield jako pierwszy uczeń wspiął się na Mont Blanc, docierając na szczyt z uszami obwiązanymi zwykłą chusteczką i rękoma wciśniętymi w kieszenie dla ochrony przed kąsającym zimnem. W kolejnych latach zdobył jeszcze wiele alpejskich szczytów, ale zew podróży powiódł go szybko na szersze, światowe wody.
W 1868 roku zapuścił się na rosyjski Kaukaz, zyskując tytuł pierwszego człowieka z Europy Zachodniej, który zdobył niższy ze szczytów Elbrusu. Jakiś czas później udał się na wyprawę dookoła świata, odwiedzając Skandynawię, Stany Zjednoczone, Japonię i Afrykę. Mając zaś szósty krzyżyk na karku, wyruszył w odległe góry Ruwenzori leżące na terytorium dzisiejszej Ugandy. Jego najdonioślejszym dokonaniem była jednak ekspedycja w Himalaje z 1899 roku.
Freshfielda zainspirowała do niej „poruszająca fraza” ze wspomnianej książki Josepha Hookera. Dwie linijki tekstu dotyczące białej plamy na mapie po północnej stronie masywu Kanczendzongi:
Powiadają, że tamtejsze okolice pełne są strzelistych przyprószonych śniegiem szczytów niedostępnych ni człowiekowi, ni chudobie.
Czy w tymże niezbadanym regionie mogła się kryć najdogodniejsza droga wspinaczki na Kanczendzongę? Freshfield mógł to sprawdzić tylko w jeden sposób.
Skaptował do pomocy najlepszego europejskiego fotografa gór, Vittoria Sellę, wynajął także niewielki zespół geologów i przewodników i wraz z nimi wyruszył z Dardżylingu pod koniec września, poprzysięgając sobie wykonanie pierwszego w historii udokumentowanego pełnego obejścia Kanczendzongi. W tym czasie Sikkim był już brytyjskim protektoratem, badacz nie miał więc najmniejszych problemów z otrzymaniem zezwolenia na przejście pod południowym zboczem, nie zdołał jednak uzyskać zgody na wkroczenie do Nepalu. Mimo to nie zamierzał zmieniać planów – liczył, że jeśli tylko jego zespół utrzyma szybkie tempo marszu, pozostając przy tym jak najbliżej masywu, uniknie ewentualnego zauważenia przez patrole straży granicznej. Na wypadek kłopotów – z urzędnikami albo bandytami – zabrał ze sobą oddział dobrze uzbrojonych gurkhijskich policjantów.
Największym zmartwieniem Freshfielda, przynajmniej w początkowej fazie wyprawy, była zmienność pogody. Gdy dotarli do lodowca Zemu znajdującego się na wschodnim zboczu Kanczendzongi, na miejscu przyszpiliła ich straszliwa zawieja. Żywioł był tak potężny, że w ciągu jednej nocy przysypał namioty metrową warstwą śniegu, powodując także liczne osunięcia ziemi i powodzie w całych północnych Indiach. Zamieć trwała tak długo, że po Dardżylingu zaczęły krążyć plotki, iż Freshfield i jego ludzie zginęli zasypani lawiną. Gdy pogłoski te dotarły do Londynu, przyjaciele badacza wystosowali listy do redakcji „Timesa”, dowodząc w nich, że jest on „zbyt doświadczony i rozważny”, aby podejmować niepotrzebne ryzyko, aczkolwiek po tragicznej śmierci słynnego wspinacza A.F. Mummery’ego, który zginął na Nanga Parbat cztery lata wcześniej, nikt nie miał złudzeń co do zagrożeń czyhających w Himalajach.
W rzeczywistości, parafrazując słowa Marka Twaina, doniesienia o śmierci Douglasa Freshfielda były mocno przesadzone. Po czterdziestu ośmiu godzinach uwięzienia na lodowcu Zemu podróżnik dał rozkaz zwinięcia obozu i wyruszenia w drogę powrotną. Niepowodzenie nie oznaczało jednak porzucenia celu wyprawy. Po kolejnych dwóch dniach „obijania goleni, wykręcania kostek i torturowania kolan” Freshfield i jego ludzie wrócili po swoich śladach, po czym obrali inną drogę, już nie tak bliską masywowi, ale wciąż pozwalającą na okrążenie Kanczendzongi i dokonanie obserwacji z każdej strony.
W ciągu tygodnia dotarli do granicy Nepalu i przekroczywszy ją, stanęli oko w oko z gigantyczną północno-zachodnią ścianą masywu. Jej ogrom przytłaczał, do tego na wysokości około 8200 metrów znajdowało się coś w rodzaju częściowego tarasu, który był pokryty śniegiem i lodem i okolony zębami lodowców wiszących, największymi i najbardziej kruchymi, jakie Freshfield kiedykolwiek widział.
Widok ten został uwieczniony na najbardziej znanej fotografii Vittoria Selli; jest na niej licząca wiele kilometrów panorama, pośrodku której wznosi się Kanczendzonga. Równie zapadający w pamięć jest opis podróżnika:
Zdawać się mogło, że ściana ta została wzniesiona przez samego Demona Kanczendzongi, aby uniemożliwić ludziom jej przyszłe zdobycie. Każdego słabego punktu bronią bowiem idealnie umiejscowione umocnienia powstałe z lodu i skał.
Im dłużej Freshfield się przyglądał ścianie północno-zachodniej, tym silniejszego nabierał przekonania, że ta strona góry jest równie niebezpieczna, jeśli nawet nie niebezpieczniejsza od południowo-zachodniej. Istniała jednak szansa. Kraniec masywu po lewej kończył się na wysokości mniej więcej 6700 metrów niskim siodłem, za którym wznosiła się góra o bliźniaczych szczytach znana jako Gimigela. W tamtym miejscu północna grań Kanczendzongi pięła się ku szczytowi niemal dwa tysiące metrów wyżej. Freshfield nie zdołał wprawdzie podejść tak blisko, by dokonać dokładniejszych obserwacji, ale – jak później napisał, analizując materiał zdjęciowy – to podejście, choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie trudnego, „nie jest wcale takie złe, a im bliżej szczytu, tym wydaje się łatwiejsze”.
Nie zamierzał się jednak mierzyć z Kanczendzongą od północnej strony. Uznał, że jako czterdziestoczterolatek nie ma najmniejszych szans w starciu z tą górą. Skierował więc kroki na południe, by jak najszybciej wydostać się z Nepalu, zdawał sobie bowiem doskonale sprawę z ryzyka, jakie podjął, wkraczając skrycie na terytorium obcego państwa. Po bardzo nieprzyjemnym spotkaniu z miejscowym urzędnikiem we wsi Ghunsa nakazał ludziom dalsze przyśpieszenie tempa marszu ku granicy, mimo że wyprawa dotarła właśnie do miejsc, których widok zapierał Europejczykom dech w piersi. Pewnego dnia po wejściu na kolejne wzniesienie podróżnicy dostrzegli na horyzoncie zarysy Everestu i Makalu, ale to Kanczendzonga nie przestawała ich zadziwiać. Gdy burze śnieżne ucichły w końcu, a noce dzięki blaskowi księżyca stały się wystarczająco jasne, Freshfield z podziwem przyglądał się pobliskim graniom „rozświetlanym blaskiem niebiańskich reflektorów”. Wtedy to właśnie poddał się bez reszty urokowi góry. „Wielbienie Kanczendzongi”, napisał później, „wydawało mi się w tamtym momencie czymś nie tylko naturalnym, ale i wielce pożądanym”.
Freshfield złożył dwie krótkie wizyty w najsłynniejszych klasztorach Sikkimu, czyli Pamionczi i Dubdi, po czym z końcem października wrócił do Dardżylingu, gdzie ze zdumieniem odkrył, że część miejscowej ludności obwinia go i jego ekspedycję o niedawne załamanie pogody. Na szczęście nie musiał się obawiać zemsty ze strony tubylców. Odprawiono już skomplikowane obrzędy religijne, które miały udobruchać Demona Kanczendzongi, dzięki czemu szczyt góry od niemal tygodnia nie skrywał się za zasłoną chmur od świtu do zmierzchu, co dowodziło ostatecznego ukojenia gniewu bóstwa.
Po powrocie do Europy Freshfield przystąpił do spisywania księgi będącej jego opus magnum. Nosiła ona tytuł _Round Kangchenjunga_ (Wokół Kanczendzongi) i opublikowana trzy lata później zrobiła furorę. Podróżnik przyznawał otwarcie, że nie postawił stopy na właściwym masywie, ale nie krył też nadziei, iż dzięki szczegółowym opisom, fotografiom i mapom zainspiruje alpinistów do rychłego zdobycia Kanczendzongi. Gdyby posiadł umiejętność widzenia przyszłości, zastanowiłby się pewnie dwa razy, zanimby wyraził to życzenie. Człowiekiem, który podjął wyzwanie, okazał się bowiem Aleister Crowley, Anglik będący totalnym przeciwieństwem Freshfielda i wyznawanych przez niego wartości: uzbrojonym po zęby, żądnym sensacji, eksperymentującym z narkotykami czcicielem diabła i poliseksualnym poetą…ROZDZIAŁ 1
Himalajska bestia
RANKIEM 29 KWIETNIA 1905 ROKU zza bram Boleskine Manor, dworu wzniesionego opodal szkockiego jeziora Loch Ness, wyłoniła się dziwaczna procesja. Przewodził jej Hugh Gillies, zarządca o wyjątkowo trafnie brzmiącym nazwisku, jako że służył swojemu panu za pomagiera od polowań (szkoc. _ghillie_). Za nim podążał Jules Jacot-Guillarmod, brodaty szwajcarski lekarz, uzbrojony w wielkokalibrową strzelbę, taką, jakiej używa się do polowań na słonie. Następni w kolejności byli Rose Crowley i – _last but not least_ – jej mąż Aleister, od sześciu lat właściciel wspomnianej posiadłości.
Ten ostatni prezentował się znakomicie nawet w tak ponurej aurze: szczupły mężczyzna o atletycznej postawie, przenikliwym spojrzeniu piwno-zielonych oczu, szopie zmierzwionych włosów i niespotykanie smukłych, omal niewieścich dłoniach przyozdobionych licznymi pierścieniami. Chociaż urodził się w Royal Leamington Spa leżącym w sercu Anglii i przyszedł na świat w czysto angielskiej rodzinie, upierał się niejednokrotnie, że ma irlandzkie korzenie, i co ciekawe, uwielbiał się nosić jak klasyczny szkocki dziedzic.
Jego gość, Jules Jacot-Guillarmod, pochodził z kantonu Neuchâtel i właśnie przybył do Szkocji z dwóch ważnych powodów: po pierwsze zamierzał zdobyć trofeum myśliwskie, po drugie zaś uzyskać zgodę Crowleya na wzięcie udziału w wyprawie na Kanczendzongę.
Od powrotu Douglasa Freshfielda minęło już sześć lat, podczas których opublikowano jego książkę o wielkiej wyprawie w Himalaje, ale choć cieszyła się ogromną popularnością, nikt nie podjął rzuconego w niej wyzwania i nie wyruszył na podbój niebosiężnej góry. Niewielu bowiem było zapaleńców, którzy by tak jak Freshfield dysponowali ogromnymi funduszami i równą im pasją. Właśnie z tego powodu wyruszający na łowy myśliwi byli najlepszymi kandydatami na potencjalnych zdobywców szczytu, choć z pozoru nie miało to wiele sensu.
Crowley i Jacot-Guillarmod różnili się znacznie zarówno pod względem temperamentu, jak i stylu życia. Trzydziestosiedmioletni Jules był klasycznym przedstawicielem szwajcarskiej burżuazji. Ów syn uznanego pejzażysty, który spędził niemal całą trzecią dekadę życia na studiowaniu nauk medycznych, najpierw w Lozannie, potem w Paryżu, wyrósł na poważaną, stałą w poglądach postać, na której można było polegać jak na produkowanych przez jego krajan czasomierzach. Sześć dni po swoich osiemnastych urodzinach zaczął prowadzić dziennik, uzupełniany z podziwu godną regularnością przez kolejne trzydzieści dziewięć lat.
Aleister wywodził się z bogatszego, a przy tym także znacznie bardziej malowniczego rodu. Jego ojciec odziedziczył niemałą fortunę w branży warzelniczej, aczkolwiek zasłynął jako kaznodzieja braci plymuckich, jednej z fundamentalistycznych sekt chrześcijańskich. Zmarł młodo, pozostawiając jedenastoletniego syna Edwarda Alexandra pod opieką równie pobożnej żony Emily i jej brata Thomasa, wuja, którego Aleister bardzo szybko znienawidził. Śmierć ukochanego rodzica wywróciła życie Crowleya do góry nogami. Nigdy nie nawiązał silniejszej więzi z matką, która nadała mu przydomek Bestia, ponieważ nie umiała sobie z nim poradzić. Wysyłała go do kolejnych szkół z internatem, ale w żadnej nie zagrzał miejsca. Właśnie te lata, jak podróżnik wspomni w swoich zapiskach, „stanowiły koszmar, przez który całym sobą znienawidziłem wszelakie ograniczenia”.
W wieku lat dwudziestu Edward Alexander udał się do Cambridge, by studiować etykę, ale rzucił naukę po trzech latach bez żadnego stopnia naukowego, za to opuścił uczelnię z nowym brzmieniem imienia – Aleister to gaelicki odpowiednik Alexandra – oraz silnym przekonaniem, że któregoś dnia zostanie uznanym poetą. W późniejszych latach nigdy nie podjął stałej pracy, ale majątek odziedziczony po ojcu pozwolił mu na kilka dekad pławienia się w życiu bohemy i realizowania zachcianek, którymi były zarówno gra w szachy, jak dalekie podróże i seks, także płatny. Z czasem w kręgu jego szerokich zainteresowań znalazła się też ezoteryka, dzięki czemu wstąpił do Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, najbardziej chyba znanego europejskiego stowarzyszenia okultystycznego – dołączając do takich sław, jak W.B. Yeats czy Arthur Conan Doyle.
Aleister Crowley
Tak różni pod każdym względem Crowley i Jacot-Guillarmod dzielili wspólną pasję: obaj uwielbiali alpinizm. Dla Aleistera była to jedyna dziedzina sportu, którą naprawdę pokochał i w której się wyróżniał, dla Jules’a natomiast wspinaczka stanowiła ucieczkę od niezwykle uporządkowanego życia zawodowego. Jacot-Guillarmod wybił się w niej w bardziej konwencjonalny sposób, zaczynając od skromnych studenckich eskapad w Alpy, a następnie wstępując do klubów alpejskich: szwajcarskiego i francuskiego. Przepadał za uczestnictwem we wszelkiego rodzaju sympozjach, był także niezwykle dumny z nawiązania korespondencji z Vittoriem Sellą, znanym fotografem, który towarzyszył Douglasowi Freshfieldowi podczas prób obejścia Kanczendzongi.
Crowley z kolei zaczął przygodę z górami jako nastolatek, uskuteczniając wyprawy głównie w pojedynkę. Uczył się wspinać w angielskiej Krainie Jezior, ale jego ulubionym terenem podbojów było zdradliwe kredowe urwisko klifowe przylądka Beachy Head na południu Anglii. Choć jak sam przyznawał, styl jego wspinaczki „trudno uznać za cywilizowany”, to już w wieku dwudziestu kilku lat zaproponowano go na członka Londyńskiego Klubu Alpejskiego, najstarszego i najbardziej prestiżowego stowarzyszenia tego typu na świecie. Jego kandydatura nie została odrzucona tylko dlatego, że wniosek wycofano przed przystąpieniem do właściwego głosowania, czego powodem była poprzedzająca Aleistera niesława. Ten afront sprawił, że Crowley do końca życia gardził brytyjskimi organizacjami wysokogórskimi.
W ostatniej dekadzie XIX wieku Aleister połączył siły z Oscarem Eckensteinem, inżynierem żydowskiego pochodzenia i pokrewną mu duszą, by wspólnie wyruszyć w Alpy i na podbój meksykańskich wulkanów. W 1902 roku podjęli także pionierską wyprawę na leżący w Karakorum szczyt K2. Była to niezwykle śmiała próba zdobycia drugiej pod względem wysokości góry świata. Podjęła się jej brytyjsko--austriacko-szwajcarska ekspedycja, której lekarzem był nie kto inny jak Jules Jacot-Guillarmod. Z czasem okazało się jednak, że żaden z uczestników nie będzie zbyt radośnie wspominał udziału w tym przedsięwzięciu.
Crowley cierpiał z powodu nawracających ataków malarii, które były momentami tak silne, że na jednym z etapów wspinaczki groził pistoletem innemu członkowi zespołu. Gdy Eckenstein także podupadł na zdrowiu, Jacot-Guillarmod przez większość czasu musiał się opiekować nimi oboma. Koniec końców ekspedycja spędziła wiele tygodni na lodowcu u stóp K2, nie wyruszyła jednak na podbój szczytu, który pozostał niezdobyty przez kolejne pięćdziesiąt dwa lata.
Po powrocie do domu Jules odkrył ku swojemu zdumieniu, że liczne stowarzyszenia łakną jego wykładów. To, że wyprawa na K2 poniosła klęskę, nie miało najmniejszego znaczenia – ludzie pragnęli słuchać opowieści o najbardziej niedostępnym regionie świata. Jacot-Guillarmod powrócił do zawodu lekarza, ale nie trzeba było wiele, by zapragnął znów stanąć na niebosiężnych graniach. Nie marzył mu się jednak powrót na K2, teraz miał nowy cel: pokonanie Kanczendzongi, którą podziwiał na zdjęciach Vittoria Selli zrobionych w trakcie wyprawy Freshfielda. Pozostało mu tylko znaleźć innych chętnych.
Jules miał w Szwajcarii kilku przyjaciół, których mógłby interesować udział w podobnej ekspedycji, ale Kanczendzonga stanowiła na tyle znaczące wyzwanie pod względem zarówno czasu, jak i pieniędzy, że należało brać pod uwagę wyłącznie najznakomitszych wspinaczy. Oscar Eckenstein odmówił. Choroba, której się nabawił pod K2, nadal nie odpuszczała, a kolejny Brytyjczyk z tamtego zespołu, Guy Knowles, nie miał wystarczającego doświadczenia. Jedyną nadzieją pozostawał Aleister, lecz nie było wiadomo, czy się zgodzi.
Z pewnością dysponował odpowiednimi pieniędzmi i zapałem, ale dopiero co się ożenił, a jego pierwsze dziecko właśnie przyszło na świat. Ściany Boleskine Manor zdobiły obrazy erotyczne, a najnowsze opublikowane dzieło Crowleya – _Snowdrops from a Curate’s Garden_ (Pierwiosnki z ogrodu wikarego) – dedykowany jego prześlicznej żonie tomik poezji ocierał się o pornografię. Czy autor utworów _Juggling with Joy Jelly_ i _A Family Fuck_ zechce zamienić piwniczkę pełną wina i wygodne łóżko na podszyty mrozem namiot w Himalajach?
Odpowiedzi na to pytanie Jules na razie nie znał, zresztą akurat w tym momencie skupiał myśli na czymś innym, mianowicie na tajemniczym miejscowym stworzeniu zwanym „haggis”. Jacot-Guillarmod nigdy wcześniej o nim nie słyszał, a słaba znajomość angielskiego nie pozwalała mu zrozumieć żartu. Crowley zapewniał go, że dziki haggis jest najcenniejszym trofeum, o jakim może marzyć szkocki myśliwy. Jules nie rozumiał, dlaczego pozostali goście uśmiechnęli się znacząco, gdy padły te słowa.
W pewnej chwili Hugh Gillies wskazał majaczący we mgle ciemny kształt. Jacot-Guillarmod odbezpieczył broń, wystrzelił z obu luf i pognał, by przyjrzeć się upolowanemu haggisowi czy raczej… ustrzelonej owcy. Myśliwi przy wtórze śmiechów obcięli głowę nieszczęsnego zwierzęcia i powrócili do dworku, niosąc ją jak znaczne trofeum.
Jeśli chodzi o istotniejszą sprawę Kanczendzongi, Jules zdołał dopiąć swego: uzyskał zgodę Crowleya na wspólną ekspedycję. Choć wiele osób uważało Aleistera za odludka, pragnął on uznania i sławy, a także chciał zabłysnąć w kręgach alpinistycznych. Robił więc wszystko, aby udowodnić członkom towarzystwa, które odrzuciło jego kandydaturę, w jak wielkim tkwili błędzie. Wyraził jednak zastrzeżenie: owszem, wyruszy, ale tylko jako szef wyprawy. Jules mógł dobierać kolejnych członków zespołu i zarządzać pozostałymi aspektami, ale to Crowley miał odpowiadać za wytyczenie drogi i wszystkie decyzje już na miejscu. Ostro się targowali, ale Jacot-Guillarmod ustąpił, ponieważ wiedział, że potrzebuje doświadczenia Aleistera, nie wspominając o jego pięciu tysiącach franków szwajcarskich zainwestowanych we wspólne przedsięwzięcie.
W odróżnieniu od wyprawy na K2, przed którą Oscar Eckenstein spędził wiele miesięcy na ustalaniu szczegółów, tym razem nie było czasu na dokładniejsze planowanie. Jules miał się zająć organizowaniem sprzętu i skaptowaniem reszty zespołu, zadaniem Crowleya natomiast było wyruszenie do Dardżylingu, by na miejscu nająć tragarzy i zdobyć potrzebne zaopatrzenie. Wyjście w teren bez uzyskania stosownych zgód od rządów Sikkimu i Nepalu dalekie było od ideału, co obaj podróżnicy zgodnie przyznawali, niemniej Jacot-Guillarmod żywił nadzieję, że wszystko przebiegnie po jego myśli.
Po spotkaniu w Szkocji przygotowania ruszyły pełną parą. Jules wrócił do Szwajcarii, a Crowley opuścił Boleskine Manor szóstego maja, umawiając się wcześniej z Rose, że ta za jakiś czas popłynie z córką Lillith do Indii i tam będzie czekała na zakończenie wyprawy. Aleister spoglądał w przyszłość z typową dla niego pewnością siebie i wiarą w sukces, co nie przeszkodziło mu jednak spisać testamentu, w którym zobowiązał swojego przyjaciela okultystę George’a Cecila Jonesa, by ten w razie jego tragicznej śmierci zabalsamował zwłoki, a potem pochował je w tajemnej krypcie ze szkatułką wypełnioną magicznymi klejnotami oraz hermetycznie zapieczętowanym pojemnikiem zawierającym wszystkie jego dokonania literackie.
Podczas pobytu w Londynie Crowley zapoznał się także z treścią _Wokół Kanczendzongi_, książki napisanej, jak stwierdził w pamiętniku, przez „kogoś nazwiskiem Freshfield” – choć było to jedyne dzieło, w którym mógł znaleźć dokładny opis masywu, nie poświęcił mu wiele uwagi. Douglas, będący jednym z filarów i niekwestionowaną podporą Londyńskiego Klubu Alpejskiego, stał się obiektem nienawiści Crowleya, który po lekturze ponad trzystu stron i sześciu aneksów ze sporą liczbą map oraz ilustracji nie znalazł kompletnie niczego, „co mogłoby być pomocne kolejnym wyprawom”.
Ze znacznie większą estymą odnosił się natomiast do włoskiego współpracownika znienawidzonego podróżnika. Studiował bardzo uważnie każdą fotografię zrobioną przez Vittoria Sellę. Freshfield uważał, że najłatwiejsza droga na szczyt prowadzi przez ścianę północno-zachodnią, ale Crowley po przyjrzeniu się wszystkim dostępnym zdjęciom zdecydował, że podejmie próbę od południowego zachodu, a więc zboczem doskonale widocznym z Dardżylingu. Ta droga wydawała mu się łatwiejsza, a sama myśl, że dokona wyczynu inną drogą, niż sugerował to wielki Douglas, napawała go nieopisaną radością. „Kanczendzonga”, uznał, „będzie trudniejsza do zdobycia niż K2, ale jej gigantyczną przewagą jest to, że wznosi się zaledwie dwanaście do piętnastu dni marszu od najbliższej miejscowości, dzięki czemu odpadną wszelkie problemy logistyczne”. Tak przynajmniej mu się wydawało.
Dwunastego maja Crowley zameldował się na pokładzie płynącego na Bliski Wschód SS Marmora. O ile w późniejszych czasach wspinacze będą wykorzystywali czas podróży na poprawę formy fizycznej, o tyle Aleister podszedł do tego na swój sposób. Jak wspomina w pamiętnikach: „Obżerałem się i leniuchowałem, snując co najwyżej opowieści o swoich wcześniejszych wyprawach. Nie kiwnąłem palcem do 23 maja, kiedy to zawinęliśmy do Kairu”.
Po kolejnych dwóch tygodniach podróży innym statkiem, a następnie pociągiem dotarł do hotelu Woodlands w Dardżylingu, który okazał się daleki od jego wyobrażeń. Ćwierć wieku później, opisując ten moment w dziennikach czy jak sam mówił – autohagiografii, poświęcił temu miastu osobny akapit:
Dardżyling, będący ostatnią nadzieją zubożałych dżentelmenów niemających szans na wyswatanie, roi się od młodych dam, które z niewiadomych powodów uwierzyły, iż mężów zdobyć mogą wyłącznie dzięki umiejętności gry na pianinie. W tym klimacie jednak nie sposób marzyć, by wspomniany instrument pozostał nastrojony dłużej niż pięć minut, nawet jeśli ktoś bardzo się stara. Jedzenie tamże jest równie mdłe jak miejscowe pannice… Czy spodobał mi się Dardżyling? Otóż nie.
Głównym zadaniem Aleistera było zdobycie zaopatrzenia i wynajęcie tragarzy, którzy ponieśliby „zdobycze cywilizacji przez wieczne śniegi”. Wybierali się z Jacotem-Guillarmodem na kilkumiesięczną ekspedycję i – choć po drodze leżało parę wiosek – nie mogli mieć pewności, czy tubylcy dostarczą im żywności albo mężczyzn chętnych do pracy. Rząd Indii obiecał, że przydzieli im stu trzydziestu tragarzy, którzy wyruszą jakiś czas przed wspinaczami, niosąc prawie cztery tony zapasów, lecz Crowley wolał dmuchać na zimne i opłacił kolejnych osiemdziesięciu ludzi, by ponieśli dwie dodatkowe tony soczewicy i ryżu.
W 1905 roku nie było wyszkolonych tragarzy wysokogórskich, na których możemy liczyć w obecnych czasach. Do noszenia ciężkich ładunków najmowano więc miejscowych robotników, zwanych powszechnie kulisami, ale tylko niewielu z nich miało jakie takie doświadczenie we wspinaczce, a naprawdę nieliczni odwiedzili kiedykolwiek wyżej położone partie gór. Aleister i Jules zadbali więc o wynajęcie trzech Kaszmirczyków: Salamy, Ramzany i Subhany, których dobrze wspominali z czasów wyprawy na K2. Pozostali tragarze wywodzili się przeważnie z lokalnych sikkimskich Lepczów.
Poza nimi Crowley wyszukał także kwatermistrza, a zarazem tłumacza: młodego Włocha zwącego się Alcesti Rigo de Righi. Był to przystojny mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie, dobrze znany w Dardżylingu z powodu pełnienia wcześniej funkcji kierownika hotelu Drum Druid. Płynnie władał nie tylko angielskim, ale też hindi, a nawet niektórymi dialektami tybetańskimi. Z początku Aleister cieszył się z pozyskania tak cennego współpracownika, opisując go w liście do Jacota-Guillarmoda jako „księcia w przebraniu”, który może być „bardzo użyteczny do poganiania kulisów i dbania o to, by nie liczyli zbyt drogo za swoje usługi, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku okaże się niezdolny do bardziej heroicznych czynów”. Tego optymizmu, jak się wkrótce okazało, miał gorzko pożałować.
W teorii Kanczendzonga znajdowała się tak blisko Dardżylingu, że można ją było bez trudu dostrzec, jednak spoglądający z niepokojem na horyzont Crowley widział na północy tylko ławę gęstych chmur i mgieł. Pogoda nie rozpieszczała go do tego stopnia, że dopiero dwudziestego szóstego dnia pobytu mógł wyciągnąć lornetkę, by przyjrzeć się celowi wyprawy. To był niezapomniany moment. Aleistera ucieszył fakt, że na ścianie południowo-zachodniej nie ma zbyt wiele nowego śniegu, co oznaczało, że plan powzięty jeszcze w Londynie dzięki fotografiom Vittoria Selli jest możliwy do zrealizowania.
Zadowolenie stopniało jednak w starciu z irytacją, jaką czuł z powodu przedłużającego się spóźnienia Jacota-Guillarmoda. Czekając na partnera, Crowley nudził się do tego stopnia, że dla zabicia czasu i zdobycia kilku marnych groszy podjął się napisania serii artykułów do „Daily Mail” i indyjskiego „Pioneera”. W pierwszym przekazie informował o niedostatkach lokalnego klimatu, który był „mocno dżdżysty”, „przeraźliwie dżdżysty” albo „tak dżdżysty, że wolę pozostawić dosadniejsze określenia wyobraźni moich czytelników”.
Jak zwykle nie omieszkał też wsadzić szpili ludziom, których nie cierpiał: wspinaczom z Londyńskiego Klubu Alpejskiego i szwajcarskim przewodnikom, których uważał za wyjątkowo gnuśnych i niekompetentnych. Te zniewagi spotkały się szybko z ripostą anonimowego korespondenta „Pioneera”. Nazwał on Crowleya „zawiedzionym kandydatem na członka Klubu Alpejskiego – do którego to grona sam nie mam przyjemności należeć”. W następnym zdaniu dodał: „Wspinaczka wysokogórska nie dozna żadnego uszczerbku, jeśli Kinczindzonga (sic!) pochłonie na zawsze tak odrażające indywiduum”.
Crowley nie dał się jednak uciszyć. Kontynuował szkalowanie Londyńskiego Klubu Alpejskiego i jego członków, określając ich w kolejnym artykule mianem „bojaźliwych samochwałów z Saville Row” i nie przestając narzekać na nudę oraz ciążące obowiązki. Z czasem popadł w taki marazm, że musiał opuścić deszczowy Dardżyling i na całe dwa tygodnie schronić się w odległej Kalkucie.
W tym samym czasie Jacot-Guillarmod zmierzał niestrudzenie w kierunku Indii, tyle że wolniej i z przeszkodami. Jego statek, płynący przez Morze Czerwone, raz nawet osiadł na mieliźnie. Mimo to Jules przesłał partnerowi telegram z dobrą nowiną: udało mu się skaptować dwóch nowych członków zespołu: Charles’a-Adolphe’a Reymonda, dawnego przewodnika wysokogórskiego i żołnierza, który pracował później dla szwajcarskiej agencji telegraficznej, i Alexisa Pache’a, buńczucznego trzydziestojednoletniego oficera kawalerii, który walczył po stronie Burów przeciw Anglikom podczas niedawnej wojny w Transwalu i choć nigdy wcześniej nie uprawiał wspinaczki, spragniony przygód dołączył do zespołu z mocnym przekonaniem, że wysokie granie są dla niego stworzone.
Trzej Szwajcarzy dotarli do Dardżylingu dopiero pod koniec lipca, po czym spędzili tam okrągły tydzień w towarzystwie Crowleya, rozpakowując i rozdzielając sprzęt zakupiony w rodzinnym kraju. Zajęli się także najęciem kolejnej grupy tragarzy, którzy mieli im towarzyszyć w długim marszu ku Kanczendzondze. Miasto odrzucało Jacota-Guillarmoda, podobnie jak wcześniej Aleistera. Nie było dnia, by się nie użalał na drożyznę hoteli albo marną pogodę. Po długiej i męczącej podróży nie pałał wielką ochotą, by rozpocząć eskapadę, ale nie zamierzał przeciągać w nieskończoność pobytu w hotelu Woodlands.
Ósmego sierpnia o godzinie dziesiątej szesnaście, jak to precyzyjnie ujął w pamiętniku, zaledwie trzy miesiące po spotkaniu w Szkocji, Crowley i Jacot-Guillarmod wyruszyli w kierunku Kanczendzongi żegnani przez mniej ważnego przedstawiciela lokalnych władz. Nadal nie mieli oficjalnego zezwolenia na wkroczenie do Nepalu, ale posiedli zapewnienie, że na granicy spotkają wysłannika dworu, który będzie władny załatwić wszelkie formalności. Przed opuszczeniem miasta Crowley dopilnował, by Pache i Reymond podpisali sporządzony przez niego i Jules’a kontrakt, mówiący, że Aleister będzie „jedynym i nadrzędnym sędzią w każdej kwestii dotyczącej wspinaczki”, i na wszelki wypadek zobowiązujący do unikania wszelkich kontaktów z kobietami, zarówno miejscowymi, jak i cudzoziemkami.
Ulewne deszcze nie przestały im doskwierać, a jakby tego było mało, musieli ścierpieć plagę pijawek, które bywały „wystarczająco wielkie, by zabić kuca”, jak odnotował Crowley. Pierwsze cztery noce spędzili w budynkach _dāk_, czyli należących do państwa gościńcach przeznaczonych dla podróżujących urzędników i pocztowców, później jednak musieli się zadowolić namiotami albo sklecanymi na poczekaniu szałasami, które nie chroniły w pełni przed wszechobecną wilgocią. W artykule opublikowanym miesiące później na łamach „Journal de Lausanne” Jacot-Guillarmod tak oddał wątpliwe uroki życia na szlaku:
W Himalajach, gdy już opuścisz przytulne pielesze Dardżylingu z jego okazałymi, za to niewygodnymi i niezwykle drogimi hotelami, a potem prześpisz się kolejno w czterech skromnych budynkach _dāk_, które rozlokowano na granicy dzielącej Indie od Nepalu, zaczynasz cierpieć niedostatki pospołu z dwustoma kulisami, których musisz żywić, nie wspominając o opłacaniu półtorafrankową dniówką. Prócz tego nie masz już nic do roboty. Idziesz więc po prostu przed siebie, raz w górę, raz w dół, brodzisz w kałużach przemoknięty do suchej nitki, śpiewając albo jodłując dla zachowania pozorów, ponieważ twoja dusza jest już od dawna martwa, a każdy staw przeszywa ci reumatyzm.
Niekończące się lasy porastające pogórza Sikkimu i Nepalu wydawały się im dziwnie znajome i jakże odmienne od nieziemskich krajobrazów, które mieli okazję ujrzeć podczas wyprawy na K2. Crowleyowi przywodziły one na myśl Walię, a Jacotowi-Guillarmodowi Szwajcarię. Azjatyckie ostępy były jednak o wiele trudniejsze do pokonania niż ich najdziksze europejskie odpowiedniki; brnęli więc przez zawiłe labirynty parowów porośniętych wielkimi paprociami, plątaniną lian i gęstwą rododendronów, w których drogę można było wyrąbać wyłącznie ostrymi jak brzytwa nożami _kukri_ tragarzy.