- W empik go
Ostatni z Nieczujów. Mąż szalony. Tom 5 - ebook
Ostatni z Nieczujów. Mąż szalony. Tom 5 - ebook
Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-316-2 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Religia była najpiękniejszą gwiazdą przyświecającą życiu naszych ojców. Przy jej promieniach odbywały się wszelkie sprawy ich żywota. Ona przyjmowała w swoje święte ramiona nowo narodzone dziecięta, ona nauczała ich pierwszych obowiązków względem Boga i ludzi, ona stanowiła główną dla szkolnych pacholąt naukę, ona była przewodnikiem w dalszym żywocie młodzieńcom, ona hamulcem w pasjach serca i burzliwości umysłu, ona przystanią dla zbłąkanych, pocieszycielką dla utrapionych, orędowniczką między zakłóconymi, ona najwyższą mądrością tego świata, ona ostatecznym trybunałem we wszelkich sprawach; ona była celem i jądrem wszechżycia. Pod jej sztandarami walczyli ojcowie nasi we wszystkich bojach, dla niej podejmowali kosztowne i niebezpieczne wyprawy, dla niej ginęli na męczeńskich palach zabrani w jasyr jeńcy, nią natchnieni z tych palów plwali w oczy muzułmańskim kapłanom, a jej imię tak dalece pomieszane było z imieniem ojczyzny, że podczas gdy Grunwaldzcy rycerze bili się za wiarę, to ciągnącej koronie pod Wiedeń towarzyszył okrzyk: za ginącą ojczyznę!
Religia miłością panowała nad Polską. I dlatego panowanie jej było wielkie i obszerne, a one dumne karki ziemię orzących rycerzy, które swą butą w obliczu praw ziemskich przenosiły zagranicznych książąt i duków, przed jej praw wyrokami padały w proch na kolana i nawet przed sobą samymi nieśmiały się skarżyć na srogość kary, albo niesprawiedliwość.
Religia onych czasów tak wkorzenioną była we wszystkie serca i uczucia, że nie mówię już, wszystkie czyny zaczynały się w imię Boga w Trójcy świętej jedynego, a kończyły się słowem biblijnym Amen, nie mówię, że wymówione głośno imię Chrystusa Pana, albo Matki Najświętszej najzaciętsze bitwy uspakajało, nie mówię, że i najburzliwsze pasje uspokojenie się swoje wpływowi wiary świętej miały do zawdzięczenia; ale nawet umysły szalone i obłąkane dawnymi czasy kończyły zwyczajnie na tym, że się przerzucały w melancholię nabożeństwa i religijności.
Z tej nieograniczonej władzy religii nad ludzkimi sercami wynikało to, że jeżeli Rzeczpospolita cała była jakoby wielkim klasztorem, na chwałę Boga i św. Pańskich żyjącym, toż i dom każdy szlachecki był tym na małą miarę, czym był kraj cały na wielką.
Pobożność, żarliwość w dopełnianiu wszystkich religijnych prawideł, odstępowanie połowy korzyści i przyjemności życia na chwałę Bożą, odwoływanie się we wszystkim do przepisów Kościoła, poszanowanie dla tego wszystkiego, co się dotykało rzeczy poświęconych Bogu, było główną cechą w wielkiej chwale ubiegłych wieków.
Za moich czasów, lubo przez częstsze stosunki z zachodem i coraz wzmagającą się chęć nowatorstwa nie pomału się Zachwiał w swoich posadach wszelki starodawny obyczaj, a ja na koniec dożyłem już dni takich, w których herezja stalą się modą, Wolter biblią a wielkim heroizmem wszelka bezbożność i kacerstwo, wiele jeszcze pobożności było w narodzie. Ziemie odleglejsze od wielkich miast i gościńców długo się jeszcze przy niej trzymały, a jeżeli całe Podgórze wiernie wykonywało wszelkie przepisy kościoła i za zaszczyt sobie to miało, że się w nim stare obyczaje ojców przechowywały, to ziemia Sanocka w tym celowała.
Dom mego ojca wzorem był pobożności i onej cnoty, która początek swój biorąc od Boga, w nim leż tylko szuka dla siebie nagrody. Stary żołnierz, lubo długie lala przesłużył po cudzoziemskich wojskach, i do zepsucia się wiele miał sposobności i pokusy, nie zachwiał się przecie ani na jedną chwilę w tej świętej, w której się urodził i wyrósł, religii. Dom jego przez większą część każdego dnia był jakby domem Bożym, a msza święta przez Księdza Dutkiewicza, mojego profesora, czytana codziennie w domowej kaplicy, modlitwy poranne i cowieczorne, nie tylko przez nas samych familię składających, ale nawet przez domowników i sługi nie śmiały być nigdy zaniedbywane pod srogimi karami, a gdy się to powtarzało, to i pod karą bizuna. Obiad i wieczerza, tak przy naszym jako i przy drugim stole poczynały się i kończyły modlitwą, a spowiedź świętą każdy musiał odprawić dwa razy do roku. Sługa, kiedy był przyjmowany, nie mógł poczynać swej służby, póki się spowiedzią z dawnych grzechów nie oczyścił, a kiedy odchodził, to pierwej ani zapłaty, ani zaświadczenia nie dostał, póki spowiedzi nie uczynił. Święta wszystkie były obchodzone z wielkim rygorem, w Niedzielę ani kołka zaciosać nie było wolno nikomu, a uchowaj Boże tego, który by w dzień świąteczny, jako to mają zwyczaj podstarościowie i pisarze, z flintą był wyjść się poważył w las albo w pole; ale tez za to, gdy przyszło Boże Narodzenie albo Wielkanoc, co napieczono i nawarzono dla nich, tera by i wioskę całą można było pożywić. Jakoż był zwyczaj w domu mojego ojca, że swoim sługom w dnie takie nie tylko wyjść wszędzie pozwalał, gdzie którego ciągnęło, ale wolno było każdemu gości przyjmować u siebie, do czego im więcej dostarczył jadła i napoju, tym go to więcej cieszyło.
Pomiędzy obowiązkami, w celu służenia Panu Bogu dopełnianymi, chował się także u mego ojca zwyczaj nawiedzania miejsc świętych w czasie odpustów. W takim razie kazał ojciec konia kulbaczyć dla siebie i dla pachołka, a gdy Ks. Dutkiewicz także miał wolę po temu, to i dla niego, i kazawszy konie prowadzić za sobą, sam szedł pieszo aż na miejsce; tam zwyczajnie spowiedź świętą uczynił, nabożeństwo odprawił, na kościół coś gotowizną ofiarował, i zabawiwszy się dzień jeden albo i drugi z nagromadzoną tam szlachtą i księżmi, nazad na koniu już wracał. Od pachołków, którzy jeździli z ojcem, ja, będąc jeszcze niewielkim pacholęciem, dowiadywałem się zwykle o tych rzeczach, które się działy na takich odpustach. Oni opowiadali mi dziwy, których nie przyszło widzieć mi w Bóbrce, ani nawet we Lwowie, kiedy przez cały rok w szkołach tam byłem, i rozgrzewała się wyobraźnia moja, i wielka ciekawość mnie brała, aby to widzieć naocznie, ale nie śmiałem o to przymawiać się ojcu.
Aż działo się to jakoś w rok po interregnum, a pierwszego roku panowania Stanisława Augusta. Moja siostra, która przeszłego roku wyszła była za Michałowskiego, Stolnikowicza Sandomirskiego, przesiedziawszy wraz z mężem blisko dwa kwartały u ojca, wyjechała była o wiośnie do swoich wiosek w Sandomirskie; dom nasz ogłuchł i osamotniał i bardzo nudził się ojciec. W czasie robót wiośnianych gość nie częsty, targ nie gęsty, toż jeszcze nudniej mu było, i gdyby nie to, że mnie, w czasie do nauk przeznaczonym, ani wziąć nie mógł z sobą, ani w domu samego nie chciał zostawiać, to byłby pewnie wyjechał do córki w Sandomirskie. Tymczasem pomiędzy zasiewami a żniwem, w sam czas sianokosów, rozesłano innotescencje po całej ziemi, aby się szlachta zjeżdżała do Sanoka na sejmik powiatowy, dla obioru nowych urzędników odbyć się mający. Mój ojciec nigdy nie bywał na tych sejmikach, z których przez lat dwadzieścia z górę ledwie co dziesiąty dochodził, bo działo się to w czasach, w których partia familii, srodze wiojirząc po Rzeczypospolitej, z generalnych żadnego, a z powiatowych te tylko do dojścia dopuszczała sejmiki, o których już naprzód wiedziała, że na nich jej subiekta obrane zostaną. Tą razą jednak miano wszelką nadzieję, że sejmik dojdzie koniecznie. Bo nie tylko partia familii, dopiąwszy już swego celu, na czas dała pokój wierzeniom, ale nadto jeszcze, szlachta Sanocka, z przyczyny niedochodzenia ostatnich sejmików i jednego całego roku sądów kapturowych, tak była wyszła z urzędników, że o tćj porze prawie tylko jeden pan Maciej Chojnacki, Stolnik Rawski, który był pisarzem Grodzkim Sanockim, na swym pisarstwie pozostał. Więc koniecznie potrzeba było obierać, jakoż podała sobie szlachta ręce, aby się zgromadzić in pleno i porządnie sobie poczynać, a pan Edmund Chojnacki, dziedzic Strwiążyka a syn pana Macieja, zebrawszy swoich junaków, koniecznie się uwziął na to, aby sejmik ten doprowadzić do końca i na dwa tygodnie naprzód już zapowiedział, że klo by się poważył, jaki najmniejszy nieład uczynić podczas obrady, temu łeb utnie bez sądu. Wiedziano, czym była obietnica pana Edmunda i wszystko dawano na to. Tegoż zdania będąc mój ojciec, pojechał tam także.
I sejmik ten doszedł istotnie i obrano na nim urzędników i wszystko dobrze się zakończyło, ale jak to onego czasu mało, która ważniejsza chwila była taka, aby nowej klęski, albo przynajmniej smutnej wieści dla kraju nie przyniosła, tak i tam bez tego się nie obeszło. Po sejmiku, bowiem przyszła ta nieodmienna wiadomość, że na Ukrainie poczęła się wielka rzeź szlachty, straszne rabunki i mordy. Była to pierwsza próba tej rzezi, która w trzy lata potem, pod dowództwem Żeleźniaka i Gonty tyle krwi katolickiej rozlała po ziemi, tylu strasznymi łunami zaczerwieniła, niebo, tyle kacerstwa i herezji się dopuściła na kościołach i cerkwiach. Wiadomość ta smutne zrobiła wrażenie na sejmujących. Obiady wydawane przez nowo obranych urzędników dla szlachty, odbyły się smutno i ponuro, nie było onych głośnych wiwatów i krzyków, którymi brzmiał Sanok w dniach takich dawnymi laty, po trzeźwemu skończono uczty i ze zwieszonymi głowami szlachta się rozjechała do domów. Mój ojciec przyjechał do Bóbrki jak ścięty. Od niejakiego czasu było to już zwyczajem u niego, że go bardzo dojmowało każde krajowe nieszczęście, od niejakiego czasu z lada małej wyrokując drobnostki, przepowiadał bardzo złe rzeczy, w każdym starcu umierającym, w każdej nieudanej imprezie, w każdej burdzie bez potrzeby zrobionej, widział złą gwiazdę, zwiastującą zgon i ruinę Jeruzalem. To też i wtedy powiadał nam w domu:
- Źle jest z tym naszym krajem. Bóg nas srodze opuścił, musimy wiele być winni. Trzeba się modlić i modlić i modlić.
Starca tego, który dawniej żył i śnił tylko czynami, dzisiaj stać już było li na modlitwy, i po powrocie z owego sejmiku, w wielkim smutku i na pilnych modlitwach kilka dni zbiegło mojemu ojcu. Aż niebawem, bo dnia trzynastego miesiąca lipca, wielki odpust miał się odbyć w Łopience, gdzie jest cerkiew obrządku ruskiego, a w niej Obraz Matki Najświętszej cudownej. Ojciec lubo nigdy tam nie był, bo nie frekwentował ruskich nabożeństw i łacińską kaplicę miał w domu u siebie, jednak jakoś dowiedział się o tym; a że to Bóg jest jeden na niebie i jedna Matka Najświętsza, czy to w ruskim, czy w polskim kościele, więc postanowił tam jechać, aby się za pomordowanych braci pomodlić, i odwrócenia tej krwawej plagi uprosić.
Dowiedziawszy się o tym projekcie, ja już nie mogłem wytrzymać. A lubo nie nabożeństwo, lecz próżna ciekawość ciągnęła mnie na ten odpust, jednak rzuciłem się ojcu do kolan prosząc, iżby mi nie bronił i moich modlitw do jego przyłączyć. Czego się nigdy nie spodziewałem, wstał ojciec i rzekł mi:
- Chwali się to Waści otwarcie, że się poznajesz na swoich obowiązkach względem tych nawet, których twe oko nie widzi. Nie bronię ci tego, i owszem zabiorę z sobą, ale się pierwej spytam Księdza Dutkiewicza, czy pensa wszystkie wyrobione jak trzeba, bo jeżeli nie, to jakże bym śmiał leniwego prezentować na miejscu cudownym?
Moje pensa, mówiąc pomiędzy nami, nie wszystkie były wyrobione natenczas, ale że to jeszcze dni kilka było do tego odpustu, więc przysiadłem fałdów, co siła i wyrobiłem się tak ze wszystkiego, że w wigilją dnia wyjazdu przedłożyłem ojcu przez Ks. Dutkiewicza podpisaną erratę, z której okazywało się ja wilie, żem godzien tego, abym był wzięty na odpust.
Jakoż dnia następnego o świcie, po odmówionych modlitwach porannych, ubrałem się w kontusik granatowy sukienny, żupan biały gredyturowy, buciki na podkówkach czerwone, opasałem się pasem siatkowym ze złotymi frędzlami, przypiąłem szabelkę jaszczurową na rapcie, wszedłem do pokoju ojca, a zastawszy go już gotowego zupełnie i konie pokulbaczone w dziedzińcu, ruszyliśmy w imię Boże pieszo do tej tak dla mnie ciekawej Łopienki.
I. Miejsce cudowne
Nie dalej jak o milę od węgierskiej granicy, pomiędzy Bukiem, Tyskową a Polankami, leży wieś Łopienka. Wieś ta, ciągnąca się długim brudnym łańcuchem wzdłuż rzeczki Solinki, położona jest między tak wielkiemi górami, że tam zimą i latem słońce o godzinę później wschodzi i o godzinę wcześniej zachodzi. Ziemia nie żyzna, a grunta orne są tak wysoko położone, że nie tylko, iż nic nie rodzą prócz owsa i jarzyny, ale i ten owies jeszcze częstokroć nim go śnieg zasypie; bo jesień piękną, tam rzadko dotrzyma, a chmury deszczowe, zamieniając się w śnieżne, częstokroć już z końcem września a bardzo często z początkiem października o tamtejsze góry się rozbijają, a mieszkaniec tamtejszy, wstawszy ze snu o świcie i wychyliwszy się oknem ze dworku, nagle ujrzy nad sobą ubielono gór szczyty, wyglądające tak właśnie, jak gdyby głowy muzułmanów w białe owinięte zawoje i kiwające się nad górską wiosczyną, jakby nad alkoranem. Mgły osiadłe na gór średnicy i warzące się między sobą jakby dym z lulki puszczony, sprawiają takie omamienie, że cała okolica zdaje się w ustawicznym być ruchu.
Z przyczyny nieurodzajności ziemi, całe gospodarstwo tamtejsze polega głównie na chowie bydła, owiec, kóz i niewielkich koni, któremu to przedsiębiorstwu w pas rosnące po górach i dosyć żyzne trawiska niezmiernie służą. Również, jaki taki dochód stanowić może drzewo, którego jest pod dostatkiem i wyrabianie różnych artykułów drzewnych, za które sąsiedni Węgrowie, ile że Karpaty z ich strony nie tyle są w drzewo obfite, dobrze płacąc, chętnie kupują. Jednak to wszystko jeszcze nie wiele by pomagało, gdyby nie ten punkt ważny, że Łopienka jest miejscem cudownym a parę razy do roku odbywane odpusty, sprowadzając za każdą razą po kilka a nawet po kilkanaście tysięcy ludzi i trwając po dni kilka, sprawiały to, iż propinacja stała bardzo wysoko i dawała właścicielom znaczne w gotowiźnie dochody. Dzisiaj i to już upadło, bo chodzenie po odpustach z upadającą coraz w ludziach religią i pobożnością, wychodzi pomału ze zwyczaju, a Łopienka jak i wszystkie cudowne miejsca, temi laty i w czasie głównego odpustu, zaledwie tysiąc albo dwa tysiące ludzi przyciągnie i to tylko z sąsiedztwa: gdzie to dawniej bywało przypatrzyć się tłumom odpustowego ludu, to mogłeś dojrzeć miru ruskiego kilka tysięcy i Mazurów aż z za Wisłoki i z za Rzeszowa i Szlązaków z za Andrychowa i Żydów od Krakowa i Węgrów od Unghwaru i Szinny, pośród którego to różnobarwnego kobierca, jakby osobna osnowa, snuli się Cyganie, których, ile że im tam i kraść było najłacniej, i umawiać się z krajowymi złodziejami, i na pokradzione już rzeczy czynić z nimi zamiany, wielkie na każdym odpuście bywało zbiegowisko.
Tłumy odpustowego ludu w Łopience mieściły się we wsi, która położoną jest pomiędzy bardzo wysokiemu górami i tylko jak wązka wstęga, z chat wieśniaczych spleciona, ciągnie się wzdłuż górskiego potoku, którego obydwa brzegi nie formują nigdzie szerzćj jak na kilkadziesiąt sążni równiny. A pomimo to jednak, chociaż lud tam zgromadzony nie miał się gdzie rozszerzyć i ugrupować, przedstawiał on widok bardzo malowniczy.
Więc zaraz pod cerkwią murowaną, która starymi otoczona drzewy wraz z obszernym dziedzińcem i księżemi zabudowaniami stoi na wyniosłym pagórku i stąd od południa, jakby umyślnie od ręki urobionym tarasem otoczoną się być wydaje, przy wszystkich drogach i ścieżkach porozsiadały się baby przekupki z różnego rodzaju naczyniami, garnkami, rynkami, malowanemi łyżkami, sitkami, skopcami, i innym podobnym towarem; dalej Żyd z solą, obsadziwszy się żółtemi solówkami, z których jedne już były próżne i bebechami napchane, a inne jeszcze białemi głowami dość bezczelnie świeciły, bo brzuchy już dawno miały przez szachrajstwo wybrane, wabił chłopów przechodnich, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warżonki; dalej młody chłopak od Beskidu, smukły jak sosna i piękny jak statua marmurowa, w długich jasnych włosach, opadających na okrągłe brunatną guriką osłonione ramiona, w małym czarnym okrągłym kapeluszu, w skórzanych do lekkiej nogi przy sznurowanych sandałach, stoi nad stosem drewnianych fujarek, na płachcie rozścielonej złożonych i na jednej fujarce smutne przygrywając piosenki i w co najrzewniejsze rozkwilając się tony, wabi chłopców do kupna, którzy ogromadziwszy się koło płachty, ciekawćm na niego a łakomym na fujarki rzucając okiem, pochylają się ku nim i rękami je dotykają. Góral gra nieprzerwanie, a echo odbijając się dwukrotnie w dwóch przeciwległych lasach, powtarza każdej zwrotki ostatnie tony, i dodając im z oddalenia pewnego uroku i powagi, pomaga do zachęcenia młodzieży. Trochę dalej nad samym już potokiem porozlegały się różnego rodzaju szatry, namioty i budki, w których czerwoni na twarzach szynkarze i wymowni Żydzi sprzedają gorzałkę i piwo. Przy nich jako nierozerwany przyjaciel gorzałki, szewc, ów pijak koronny, rozłożył sklep z bólami czarnymi i czerwonymi dla niewiast i dziewek. Dalej drugi gorzałczany towarzysz, tyluii, na węgierskiej zrodzony ziemi, przez bakuniarzy wniesiony, rozsypał się na kilkunastu płachtach pokotem i ciemno brunatnymi błyszczący liśćmi, oglądał się na chłopów; zaś w drobniutkie sznurki jakby szafran skrajany, patrzał na szlachtę, dla której był przeznaczony. Koło tytoniu parobcy i woźnice, poodstępywawszy powozów i koni, koło szewca wieśne baby, dziewki a klucznice, popadie a ekonomowe, koło szynku znów różnego rodzaju chałastra ogromadziwszy się, napełniają powietrze zabijającą wonią potu, trunkowych wyziewów i gwarem, z którego czasem tylko liczba groszy lub złotych, czasem uderzenie dwu rąk na zgodę, czasem krzyk podziwienia słyszeć się daje. Niżej po obydwóch stronach potoku, gęsto kładkami przerzuconego, poustawiano budy drewniane, w których na stołach i deskach na poprzek poukładanych, żydowscy kupcy od Krakowa i Białej z bawełnianymi towarami, z dymkami, suknami i innym łokciowym towarem, Ślązacy z płótnami, obrusami i czynowatymi tkaninami, Węgrzy z bławatami, jedwabiami i olejkami, inni Żydowie z batalią, z korzeniami i południowym owocem, cukiernicy z cukrami, arakami i przy prawną gorzałką, złotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierścionkami, oprawami do karabel, spinkami, czapnicy i kuśnierze z rogatywkami, bobrowymi czapkami dla księży a lisimi dla ekonomów, z odnowami do futer i całymi baranami, rozciągnęły się długim podwójnym szeregiem, a mieszcząc pomiędzy sobą małe kramiki z nićmi, igłami, guzikami i innym błyszczącym rupieciem, ostatniego kresu wioski sięgają, na którym nad tymże samym potokiem, tylko w cokolwiek obszerniejszym miejscu, bieleje maleńki dwór pod Lipami.
Pomiędzy te budy i sklepy, to w tę to w ową stronę się kręcąc, ciągną tłumy różnego ludu. Więc tutaj baby wieśne, zajadając z dwóch rąk raz chleba owsianego a raz pszennej bułki świeżo, co kupionej, idą i stają przed rozmaitymi budami, bawiąc jaskrawością kolorów zadziwione swe oko, do szarych, zielonych i czarnych tylko przyzwyczajone. Dalej Słowak węgierski, w krótkiej po biodra a na czarno zatłuszczonej koszuli, w kapeluszu z szeroką kanią i piórkiem za przepaską, idzie brat za brat z naszymi chłopami i rozpowiada im dziwy o urodzajności swej ziemi, a lubo on innym a oni innym mawiają dialektem i nigdy się nie uczyli gramatyk, rozumieją się dobrze. Dalej opalony przy polnych robotach podstarości w krótkim szaraczkowym kubraku na żupan płócienny przywdzianym, w kapeluszu słomianym na głowie a w ręku z nahajką, owym odwiecznym berłem podstarościnej godności, wali krokiem szerokim trzymając paki sprawunków pod pachą, i szuka po swej zaczmielonej głowie, żali jeszcze, czego nie zapomniał, przypomina sobie i obejrzawszy się, leci jeszcze po nowy sprawunek, bo wie dobrze, że przyjechawszy bez niego nie trudno by mu się było spotkać z garnkiem lub pięścią swojej magnifiki. Obok chłopi szachrują z Cyganami o twarzach miedzianych, a przedmiotem ich szachrajstwa zapewne żelazo, najkosztowniejsza i najłakomsza rzecz dla kmiecia i zagrodnika, o czym wiedzą Cyganie i dla tego prócz złodziejami, wszyscy są kowalami. Przed kramikiem chłop stoi, z Zachoczewia rodem lub z Baligrodu, i trzymając nadkrojoną bułkę chleba pod pachą, igły wybiera u Żyda, a co Żyd się odwróci, to on prędko igłę wepchnie do chleba i nim wybrał trzy igły, to z piętnaście ich ukradł; obok stoi baba w granatowym inderaku i butach czerwonych i śmieje się do rozpuku. Dalej kupa chłopów bije się po nad wodą, jak zwyczajnie z Rusinami Mazury, a co którego zbiją, to go rzucą do wody, aby się otrzeźwił i krew zatamował. Obok wziąwszy się pod pachy dwóch młodzieńców szlacheckich, pokręcają wąsików i poprawiają czapeczek, a rzucając pożądliwymi oczyma za wysmukłą mołodycą, śledzą się wzajem, jednak niby obojętnie przypatrując się bójce, mówią razem: Nie masz prażniku bez wyćwiku. Za nimi Żydy stoją i odbieżawszy handlu, ciekawie patrzą na tę sarabandę, ciesząc się z tego, że się krew katolicka leje bez nadziei odwetu lub basarunku.
Siwy szlachcic zgarbiony, w popielatym kontuszu i białej rogatywce, sunie bokiem opierając się na trzcinie o gałce złoconej, a tuż przy nim ale w tył o pół kroku pleban ritus graeci, i mówi coś do szlachcica z uszanowaniem, bo za nimi pachołek garbi się pod lamami i jedwabiami, które szlachcic zakupił na ornaty do zakrystii cerkiewnej jako votum, które uczynił w czasie swej niedawnej choroby.