- W empik go
Ostatni z Nieczujów. Pierwsza wyprawa pana Marcina. Tom 7 - ebook
Ostatni z Nieczujów. Pierwsza wyprawa pana Marcina. Tom 7 - ebook
Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-319-3 |
Rozmiar pliku: | 674 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój Boże! kiedy słyszę którego z moich sąsiadów mówiącego: Otom ja wtedy pierwszy raz w świat weszedł, albo: Oto mój syn dopiero tych zapust w świat wejdzie; to chociaż ani rozumiem, ani dopytuję się o to, jakie to oni przy swoich na świat wstąpieniach odbywają ceremonie, jednak miło mi to słyszeć, bo przypominam sobie zaraz ów dzień uroczysty, w którym ja po raz pierwszy na tego burzliwego świata wystąpiłem theatrum.
Hej, hej! a były to jeszcze czasy, które chociaż tak krwawe i niespokojne, a tak smutne skutki za sobą wiodące, że nieraz zastanowiwszy się nad niemi, przy chodziło mi szemrać przeciwko przeznaczeniu mojemu, że ten krótki bieg życia mego w tak niewdzięcznej mi wytknęło epoce; jednak do dziś dnia nieraz już dziękowałem Bogu za to, żem już jest teraz na spokojnej drodze do grobu, a nie na tym żelaznym gościńcu, po którym dzisiejsza dziatwa prosto ze szkoły pędzi na pole swoich rycerskich popisów.
Bo to dzisiaj może tam jest wiele rozumu, wiele nauki i filozofii, wiele gładkości w obyczajach i wiele pięknych sprzętów po domach, i kto to lubi, to szczęść mu Boże! - jednak, że już nigdzie nie kładą tyle na osobiste człowieka przymioty, i że niema tak pięknego do popisywania się ze swojemi cnotami i zdolnościami pola, co dawniej, tego nikt nie zaprzeczy. Dziś pojedynczy ludzie jakoś znikają w masie, a zamiast bohaterów, występują tylko całe ich grona, więc akademije, partye polityczne, sejmowe, lub też całe prowincye, i tak zarabiają sobie na sławę, na nazwisko, albo dokonywają zwycięstwa, z którego znów kupą odnoszą korzyści; i może to jest rozumniej, sprawiedliwiej i dla ludzkości pożyteczniej; ale że za dawnych czasów, kiedy kto chcąc używać sławy, wyższości i stąd pożytku, musiał sam osobiście na to zarobić, było to daleko piękniej, i że stąd więcej było do cnoty i nauki pobudek, a życie publiczne daleko więcej obudzało interesu ku sobie - to więcej jak pewna. Nie mówię już o dawnych czasach, ale i za mego żywota, kiedy to już tą starożytną arką niepomału kołatały srogie wichry i burze, kiedy się darły już żagle, strzępiły maszty i w ogóle bezduch zaczął szaleć pomiędzy majtkami, jednak to jeszcze kto miał dobrą fantazyę i kochające kraj serce, ten zawsze mógł znaleść piękne do popisania się pole; a jeżeli go nie miano już czem wynagrodzić, to jednak tyle jeszcze było prawości i cnoty, że samo uznanie zasług było tak świetnem i tyle sławy dającem, że za najprzedniejszą stawało nagrodę. I warto jeszcze żyć było na świecie, i warto karku było nastawić w tej służbie, która i po śmierci jeszcze oddawała co się komu przynależało.
Służba ta, chociaż świat ówczesny także z różnych był ludzi złożony, więc i z bogatych i nędznych, z senatorów i szaraczkowych, jednak dla wszystkich była jednaka; a nie potrzeba było do niej nic więcej, jak kawałek dobrego żelaza i konia. Więc daleko większa liczba ludzi była wtedy do wielkiego ołtarza przypuszczona, niż dzisiaj, gdzie koniecznie potrzeba książkowego rozumu, który jeszcze się nie każdemu udaje. Wtedy bez dobrej ręki i ognistej fantazyi, choćby też i z Salomonowym rozumem, nie bardzo się można było buczno stawiać pomiędzy ludźmi, bo uszy obcięto i: choćby jak mądrą głowę, obznaczono kreskami; za co nawet ani do grodu nie można było pozwać nikogo - chyba, żeby to aż traktat było pisać o tern i drukować w Nowinach, czego nikt nie zabronił.
Starano się też najpryncypalniej o to, aby ręka była wprawna do broni i odwaga wypróbowana, a kord który gwoździe przecinał i koń, który zwracał się na dwóch nogach, to była u szlachcica fortuna. Bo też i nieraz się tak zdarzało, że szlachcic który, o kordzie tylko i jednym koniu wyjechawszy z rodzicielskiego domu, kiedy mu się dobra wojna trafiła, tak się na niej obłowił, że jakby hetman jaki powracał z namiotami i służbą, z końmi, ze złotogłowiami i zlotem. Owoż fortuna. Inny dawszy tylko swego męstwa i fantazyi dowody, chociaż goły powrócił, jednak naród nie zapomniał o nim i otwierał mu drogę do intratnych urzędów, a nawet do starostw i kasztelanii. A i to fortuna. Co praktykowawszy przez swoje życie i potem na uwadze mając mój ojciec, najwięcej na moją rękę dawał baczenia, serca pilnował a do konia wzwyczajał; a lubo. X. Dutkiewicz ex-jezuita, wielki mędrzec swojego czasu i w filozofii persona znaczna, bez ustanku mi kładł w głowę to jeografię, to historyę, to łacinę, to francusczyznę; to ja jednak umykałem od niego i wolałem sam na podjezdku oklep uganiać po polu, albo się z kim na rękę próbować, albo bić się w szablę z podstarościm albo dyspozytorem; a kiedy za mną pędził mój mentor, aby mnie koniecznie do książki nawrócić, to mój ojciec wołał na niego: - Daj Waść pokój Księże doktorze, jeszcze żaden Nieczuja nie był filozofii doktorem i ten pono nie będzie. - Ale przecie mnie sam nieraz naganiał do książki, a osobliwie też do języków, których potrzebę, że to sam bywał po zagranicznych wojnach za młodu, umiał ocenić. - Ale gdzie mnie tam języki! kiedy mnie kto przyjaciel, to mnie sercem zrozumie - myślałem, - zasię z nieprzyjacielem nie mam nic do gadania; a zdarzy się z nim rozmowa, to ta pewniej pójdzie nie na języki, jeno na szablę - i tak zawsze na moje wychodziło.
Z taką filozofią a wielką niecierpliwością serca wyczekiwałem jeno tej chwili, w której bym mógł się popróbować na prawdę, ale trudno to jeszcze o to było natenczas. Za panowania Króla Augusta II. żadnej wojny nie było w Polsce, a komu nie przyszło się wmięszać w ową siedmioletnią przeciwko Królowi Pruskiemu, gdzie i Król August niepotrzebnie się wmieszał, albo na kogo, jako na towarzysza jakiej chorągwi, los nie padł wyjść ku opędzaniu granic od hajdamaków na Ukrainę, ten mógł i cały wiek przeżyć i nie ściąć się z nieprzyjacielem; chyba - by to gdzie ze swoim przy sejmiku jakim, lub innej okazyi. Nareszcie August umarł i naród zostawił po sobie śród dymu i piany. Srożono się trochę podczas interregnum, ale nie przyszło do żadnej imprezy, bo ani w narodzie ani w jego hetmanach, którzy już zależeli byli pole, nie było jakoś ochoty; nawet prawdę mówiąc, to owych kilka potyczek, które tak Hetman Branicki, jako i Książe Karol Radziwiłł natenczas stoczyli, nie tylko że na podniesienie ducha w narodzie nie wystarczyło, ale jeszcze go bardziej przygniotło; a strojni i wielką gębę ale pięść małą mający rycerkowie, po staremu tchórze, jeszcze sotye to wzięli za assumpt, aby wszelką wojnę odradzać. Zresztą choć - by i było cokolwiek natenczas, to ja nie mógł - bym był w tem partycypować, bo nie miąłem lat jeszcze ani czternastu. Minęło potem lat jeszcze cztery prawie w spokoju, ale kto się znał na rzeczach, ten już czuł, że niebawem coś będzie. Bo i jakżeż nie było przeczuwać tego, kiedy Król nowy zamiast ład przywrócić, przewagę niektórych możnych porównać, naród z ospałości ocucić, rospustę wytępić, a natomiast dobrze go uarmować, po staremu wojennego ducha umocnić, to jemu wystrzeliło do głowy książkowego rozumu nas uczyć, a Rzeczpospolitę, która przez dziesięć wieków innego mura nie potrzebowała, oprócz Domu Bożego a zamków obronnych, włoskiemi pawilonami, a te znów jakiemiś malaturami i faworytami przyozdabiać. Widzi to stara szlachta i burczy, ale jednak cierpliwie czeka co dalej będzie, bo to majestatu tak za lada co drapać nie można. Ba! ale bo tu zamiast co lepiej, to coraz gorzej! dyssydenci coraz wyżej głowy podnoszą, zgoła wielkie upodlenie i nędza, a Król wciąż w pawilonach z malaturami i damami. Więc krzyknie to jeden to drugi, aż i w sejmie głos wezmą: to Ks. Biskup Krakowski, to Biskup Załuski, to panowie Rzewuscy. A Król chyłkiem dalejże we drzwi sejmu z armatą, a wielomownych Senatorów i Posłów do kałauzu.
I zaczęła się Konfederacya Barska.